O telewizji publicznej, czyli skończmy wreszcie z udawaniem!

Ostatnio mnożą się doniesienia w sprawie marnej kondycji TVP. Nasza telewizja publiczna, według oficjalnych danych,  zamknęła miniony rok budżetowy stratą w wysokości 88 mln zł. Przerażające są również prognozy, te najbliższe, związane z obsługą przez publicznego nadawcę tv zbliżającego się turnieju Euro 2012. Podobno, jeśli tylko uda się dopiąć negocjowane jeszcze reklamowe kontrakty, Telewizja Polska zamknie turniej – uwaga – STRATĄ, w wysokości ok. 50 mln zł. Strach pomyśleć co będzie, jeśli część z tych negocjacji zakończy się fiaskiem.

Na naszym krajowym podwóreczku dyskusje medialne, związane z upadającą TVP dotyczą najczęściej pytania, ile z telewizji ma rządząca PO (z przyległościami, czyli PSL i SLD), a ile być może chciałoby z tego PiS. Jak zwykle, gdy małostkowa debata skupia się wyłącznie na wojnie między rządzącymi a ich przeciwnikami, zapomina się o sensie sprawy… A sens jest czytelny, chodzi o pytanie, czy wynalazek pod tytułem „telewizja publiczna” jest w ogóle komukolwiek potrzebny.

Otóż jest absolutnie zbędny, nie tylko w Polsce, ale w każdym innym kraju. Bez względu na system prasowy, media (na szczęście!) są na świecie elementem normalnej, wolnorynkowej gry. Oczywiście mam na myśli tzw. cywilizowane kraje.  Z reguły nadawcy publiczni są w ową rynkową rzeczywistość wprzęgnięci, lecz nie na zasadzie uczciwej konkurencji, ale jako podmiot publicznych subsydiów. Tak jest i w Polsce: TVP otrzymuje budżetowe wsparcie poprzez abonament tv, za to ma obowiązek nie przerywać swoich programów reklamami w trakcie ich trwania. Niestety, nawet pompowanie budżetowej gotówki nie jest w stanie reanimować państwowego molocha. Dochody z abonamentu systematycznie spadają, a TVP – jakież to smutne! – nijak nie radzi sobie z pozyskiwaniem nowych klientów reklamowych.

Jest publiczna telewizja, takoż w Polsce jak i w innych krajach cywilizowanych, znakomitym narzędziem politycznej propagandy. Zawsze, jakkolwiek nie głowilibyśmy się nad wartością tzw. publicznej misji, TVP znajduje się u nas w rękach aktualnie rządzących panów. Nie chodzi tylko o posiadanie tuby o krajowym zasięgu, przez którą pompować można do głów głosującej masy wszelką dowolność politycznych treści. Chodzi też o lukratywne posady, zarówno w zarządzie TVP jak i towarzyszącej przedsiębiorstwu Radzie Nadzorczej. Osobny organ, jedynie częściowo związany z istnieniem mediów publicznych – a mianowicie Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji – również (rzecz jasna, zgodnie z prawem) pełni funkcje nadzorcze wobec TVP. Jest także, co oczywiste, kolejną bazą znakomicie płatnych stanowisk z politycznego klucza, obciążonych nadto wielce korupcyjnym umocowaniem prawnym: wszak rozdawanie koncesji zawsze może znaczyć, że jednym damy, a innym nie, co tworzy ogromną pokusę łapówkarstwa. Oczywiście nikt nikogo za rękę nie złapał, więc żaden z byłych ani obecnych członków KRRiTv nie może być posądzany o branie w łapę… Co nie zmienia faktu, że nikomu, obok partii obsadzających solidarnie stołki w Krajowej Radzie, instytucja ta nikomu potrzebna nie jest, za to kosztuje polskich podatników grube pieniądze.

KRRiTv zajmuje się m.in. pilnowaniem, czy w mediach publicznych, za naszą kasę, realizowana jest wspomniana wyżej „misja”. Cóż to takiego? Ano, TVP zobowiązana jest do przekazywania „edukacyjnych”, „kulturalnych” i „społecznych” treści. Podobno ich telewizyjna produkcja jest z założenia deficytowa, dlatego publiczna telewizja dostaje swój kawałek budżetowego tortu, czyli abonament. A skoro telewizje komercyjne obowiązku krzewienia edukacji i kultury nie mają, to niech się wykrwawiają na reklamowym rynku.

Najważniejsze pytanie w tej sprawie brzmi: do kogo docierają owe szlachetne treści, publikowane w TVP, kto jest ich czynnym odbiorcą. Naród Polski? Wolne żarty, kto dzisiaj ma ochotę oglądać w TVP programy edukacyjne, poświęcone kulturze wysokiej lub (radzący sobie wśród nich najlepiej) Teatr Telewizji? Młodzież woli blanty, dyskoteki oraz „Koko – Euro spoko!”. Publikowanie „misyjnych” audycji przypomina zapędzanie na siłę, za komuny, wiejskich dzieci na spektakle teatralne…  Odsetek narodu, naprawdę zainteresowany publikacjami o szlachetnym charakterze, jest znikomy. Czy to wystarczający powód, by pieniądze publiczne wciąż wrzucane były do worka bez dna, jakim jest TVP? Dla wszystkich jest zrozumiałe, że funkcję wychowawczą ( w tym kulturotwórczą) wobec dzieci ma pełnić najpierw dom, a potem szkoła. Gdy komuś rodzice wpoją zamiłowanie do teatru, literatury, muzyki klasycznej – ten ktoś pójdzie do teatru, kina, filharmonii. Oraz, co najważniejsze, obejrzy telewizyjny kanał o takiej tematyce. Na przykład Mezzo TV. Lub włączy radio z muzyką klasyczną, choćby RMF Classic. Komercyjni nadawcy o „misyjnym” charakterze są obecni na platformach cyfrowych i radzą sobie na wolnym rynku mediów bez żadnej państwowej pomocy. Nie ma wątpliwości, klepanie o rzekomej misji TVP jest bzdurnym gadaniem, mającym szlachetnie uzasadnić istnienie deficytowego giganta, znakomicie służącego polityczno – urzędniczej kaście tego kraju.

Nie tylko zresztą w Polsce. Ostatnio angielscy przeciwnicy BBC wychodzą z demonstracjami na ulice, niosąc transparenty z napisem „Bolshevick Broadcasting Company”… Aż nie wypada wspominać, że reakcja ta dotyczy dziennikarskiego guru nadawców, wzorca wszystkich telewizji, nieskazitelnej i ultra-rzetelnej stacji/matki, dotąd nie tkniętej choćby cieniem jakiejkolwiek krytyki merytorycznej. Jak widać, cudów nie ma – tak, jak nie ma żadnej „misji telewizji publicznej”. Są tylko telewizyjne narzędzia propagandy, które – za pieniądze wszystkich podatników danego państwa – bezczelnie i cynicznie wykorzystują zwycięzcy ostatnich wyborów. A po nich kolejni, i znów… I karuzela się kręci.

Skończmy zatem z udawaniem i z okradaniem obywateli. Zlikwidujmy TVP lub chociaż zabierzmy jej abonament, włączając automatycznie w nurt normalnej, wolnorynkowej rywalizacji nadawców telewizyjnych. Zwłaszcza, że niektóre stacje komercyjne z powodzeniem emitują programy o „misyjnym” charakterze, nie korzystając przy tym z ani jednej złotówki składki publicznej.

O gdakaniu na Euro, czyli kompromitacja przed turniejem…

Jedna duża stacja telewizyjna razem z drugą, radiową (też sporą) wymyśliły, że będzie „hymn Euro”. Pomysł chwycił, zgłaszano piosenki, głosowano w internecie. Plenerowa impreza w Warszawie, kończąca plebiscyt i pomysłowo złączona w jedno z ujawnieniem przez trenera Smudę składu na turniej skupiła w piątkowy wieczór uwagę narodu.

Naród, w większości ten z wiosek i małych miasteczek, nie szczędził głosów, energii i pieniędzy na sms-y. I wybrał. Ludową piosenkę, zerżniętą po części z repertuaru Zespołu Pieśni i Tańca „Śląsk”, a częściowo z disco-polowego hitu bohaterów serialu „Ranczo”. Piosenka, brawurowo wykonana przez dziarskie Koło Gospodyń Wiejskich (wybaczcie, nie pamiętam, z jakiej wsi) ma prostą melodię, takiż tekst – a w refrenie rozlega się gdakanie. „Kokokoko, Euro – spoko!”, podśpiewują dziarskie gospodynie, a z nimi naród – szczęśliwy, że wreszcie ma hymn na miarę swoich możliwości. Taki, co to wszyscy rozumieją tekst, kumają melodię, mogą se pośpiewać przy piwku i grillu, jest luz i zabawa…

Jest też kompromitacja. Ten pseudo utwór to żałosny pokaz najgorszych, prymitywnych gustów. Żenada, porównywalna jedynie z poetyką disco-polo w podłym wydaniu. I coś takiego będzie reprezentowało Polskę na imprezie, którą bez przesady można nazwać promocyjną szansą stulecia. No, ale cóż, naród chciał – naród ma. Pytanie, jaki naród… Ano polski, a raczej jego większość, ci, co głosowali. Przecie nikt nie bronił tym mądrzejszym, muzycznie wyrobionym, znającym się, wysyłać sms-y, nie? Zresztą wynocha, jak się jaśniepaństwu nie podoba!

Przypominam, Kochani, że dokładnie w taki, identyczny sposób działa demokracja! Nie ma w tym układzie znaczenia, czy większość ma do dyspozycji karty do głosowania, czy guziczki w telefonie, pozwalającym wysyłać wiadomości tekstowe. Nie ma znaczenia, czy wybór większości ma jakikolwiek sens, czy nie jest przypadkiem jawną kpiną ze zdrowego rozsądku. Liczy się urobienie mas, żeby się pofatygowały oddać głos. Polityka czy rozrywka, chodzi o to samo: „przekupić” niemoty, żeby się wypowiedziały i stworzyły większość. A to, wiadomo, jedyne kryterium racji w dzisiejszym świecie… „Jedzmy gówno, miliony much nie mogą się mylić”!

Nie wiem, jak Państwo – ja tam fanem demokracji nie jestem. Dlaczego? Posłuchajcie sobie „Kokokoko”, znajdziecie odpowiedź. Aha, dla zainteresowanych: fenomenalny (bez przesady!) hymn swojej reprezentacji na Euro 2012 ułożyli Irlandczycy. Piękny, oparty na folkowej skali, wyśpiewany z mocą przez fachowych wokalistów. Kto chce, znajdzie w sieci.  Niestety, Polaków w Irlandii już nie chcą, za dużo nas tam na chleb zarabia…

O słowackim Gorylu, czyli – żyjemy w Matriksie…

Peter Holubek, niczym się nie wyróżniający pracownik SIS, czyli tajnej Słowackiej Służby Informacyjnej, żył sobie spokojnie w jednej z kamienic, zdobiących stare centrum Bratysławy.  Życie pana Holubka toczyło się w leniwym tempie aż do chwili, gdy siedem lat temu jego uwagę zaprzątnęła dziwna prawidłowość. Oto pod oknami mieszkania pana Holubka z regularnością parkować zaczęły auta na rządowych tablicach rejestracyjnych – a obok nich pojazdy, należące do jednej z potężniejszych na Słowacji grup kapitałowych, mianowicie Penta. Posługując się służbowymi kontaktami, jak również własnym zmysłem obserwacyjnym, pan Holubek szybko ustalił, że wysiadający z samochodów mężczyźni spotykają się w mieszkaniu niejakiego Zoltana Vargi, zajmującego sąsiedzki lokal w holubkowej kamienicy, na tym samym piętrze.

Zaniepokojony pan Holubek szybko podjął dalsze służbowe kroki – i wkrótce miał w ręku sądowe pozwolenie na podsłuch w mieszkaniu Zoltana Vargi, ochroniarza („goryla”) prezesa firmy Penta. To, co przez ścianę podsłuchał, a następnie nagrał pan Holubek, jest obecnie powodem buzującej na Słowacji afery korupcyjnej – a jednocześnie jednym z najpoważniejszych dowodów na ścisłą współpracę tamtejszych sfer rządowych z kapitałem, zawiadywanym przez ludzi gangsterskiej konduity.

Pan Holubek szybko odkrył, że w spotkaniach u Vargi – poza szefem Penty Jaroslavem Haszczakiem  – biorą udział prominentni członkowie ówczesnego słowackiego rządu: minister gospodarki Jirko Malcharek i szefowa Funduszu Majątku Narodowego, Anna Bubenikova. Pan Haszczak najczęściej tłumaczył, jakie sfery planowanej przez  słowacki rząd prywatyzacji interesują go najbardziej. Był uprzejmy, jak wynika z holubkowych stenogramów, widzieć swój interes w sektorze kolei, sieci energetycznych oraz w rozwoju energetyki jądrowej na Słowacji. Tak czy owak, rządowi funkcjonariusze zostali w cyklu spotkań dokładnie poinformowani, do kogo – i na jakich zasadach – mają trafić najobfitsze konfitury, spływające z narodowego, przeznaczonego do prywatyzacji majątku.

Skąd tak dokładnie znamy treść zapisków pana Holubka? Otóż zostały one opublikowane w internecie. Pan Holubek, przypomnijmy – funkcjonariusz słowackich służb specjalnych, zobowiązany był do sprawozdawania przełożonym wyników swej służbowej działalności. I wtedy właśnie zaczęły się jego kłopoty.   Przez dwa lata wyniki śledztwa nie ujrzały światła dziennego. Zwłaszcza po tym, gdy okazało się, że poinformowany o możliwym zamachu na suwerenność rządu ówczesny premier, Mikulasz Dziurinda, sam zamieszany jest w prywatyzacyjne konszachty, co ujawnił Holubek w kolejnych podsłuchach… Milczeli prokuratorzy, a poproszony przez Holubka o współpracę kanadyjski dziennikarz Tom Nicholson odchodził z kwitkiem z kolejnych redakcji, gdzie proponował opublikowanie sensacyjnego materiału, opartego na wiarygodnych źródłach śledczych.

W międzyczasie rząd na Słowacji zmienił się, na skutek wyborów – co w żaden sposób nie zmieniło układu, jaki rozgrywał się za holubkową ścianą. Wymienili się tylko uczestnicy, bo pan Haszczak zaczął spotykać się z prominentami kolejnej ekipy. A pan Holubek wciąż nagrywał wszystkie rozmowy… Aż do chwili, gdy został zwolniony z SIS. Stenogramy chciał wykorzystać Nicholson, ale napisana przez niego książka „Goryl” (bo taki kryptonim, od postaci Zoltana Vargi, nadali akcji podsłuchowej słowaccy tajniacy) do dziś nie zostaje wydana. To prawnicy firmy Penta skutecznie blokują publikację. Niemniej przy okazji kolejnych, już tegorocznych wyborów na Słowacji w atmosferze kampanii wyborczej materiały, ujawniające wieloletni proceder znalazły się w sieci. Nie wiadomo, kto je tam wrzucił. Ten ponad stu stronicowy dokument, trudny do odcyfrowania przez zwykłego zjadacza chleba, to – podobnie, jak niedawne ACTA – źródło społecznych protestów, jakie właśnie trwają u naszych słowackich sąsiadów. Poprzebierani za goryle aktywiści wręczają łapówki osobom w maskach członków rządu. I dopiero po internetowym wycieku podsłuchowych materiałów, gdy naprawdę nie dało się już zamiatać sprawy pod dywan, zaczęły pisać o niej słowackie gazety – najpełniej tygodnik „Respekt”, na który powołuje się w swoim artykule zeszłotygodniowa „Polityka” (nr 11/2012, piórem Tomasza Maćkowiaka).

Uliczne demonstracje, internetowe zbiórki pieniędzy dla bezrobotnych Holubka i Nicholsona, zaciekła walka prawników Penty przeciwko następnym publikacjom prasowym, wreszcie – gorliwe zaprzeczanie wszystkich osób, których głosy zapisane są w stenogramach akcji „Goryl”.  Oraz milczenie SIS, wciąż przepytywanej o autentyczność holubkowych zapisków. To wszystko krajobraz, o którym Zuzana Wienk – szefowa jednej ze słowackich organizacji antykorupcyjnych – mówi, że „korupcja jest elementem całej wschodnioeuropejskiej kultury życia publicznego”…

No właśnie. Istnieje wrażenie, że przypadek słowackiej afery – choć wciąż podobne, także i u nas, wychodzą na jawnie jest w stanie niczego nauczyć wschodnioeuropejskich uczestników życia obywatelskiego. Czyli po prostu wyborców. Także i w Polsce, bo przecież to nas interesuje najbardziej. Wciąż słyszymy wokół o spiskowej teorii dziejów, o bredniach, rozpowiadanych przez wrogów demokracji, prawicowych oszołomów, faszystów. Choć dowodów na to, że funkcjonujemy w matriksie (podczas, gdy politycy na spółkę z mafiozami rozdrapują między siebie publiczny majątek) jest coraz więcej. I nawet te kłujące w oczy dowody na złodziejstwo i bezczelność współpracujących ze sobą mafii: politycznych, korporacyjnych i tych najzwyklejszych, kryminalnych, nie są w stanie niczego zmienić. I wciąż system, w którym „dymanie” normalnych ludzi jest powszechną zasadą, ma się dobrze i nic mu nie grozi. Bo istnieje koryto, przy którym wszyscy ci złodzieje – zupełnie legalnie – mogą okradać resztę frajerów, godzących się biernie wypełniać rolę „pożytecznych idiotów”.

O Łodzi na Street View, czyli jak pięknie zepsuć genialny prezent

Łódź jako pierwsze miasto w Polsce ma swoją wizytówkę na Street View. Wchodząc na popularny przewodnik Google można obejrzeć najbardziej okazały fragment ulicy Piotrkowskiej. Kolejne, wielkie polskie miasta dopiero przed turniejem Euro 2012 zamieszczą swoje foto-wizytówki. Pięknie, można rzec. Władze miasta postarały się, konkurs wygrany, Łódź zyskuje genialne narzędzie promocyjno – turystyczne…

…wystarczy jednak „przejść się” Piotrkowską w Google Street View, by ręce same się załamały. Równiutko przed Magistratem, obok sławetnej Ławeczki Tuwima, na zdjęciach Google ekipa kilku umorusanych smarem „mietków” stoi z taczką, zasypując dziurę w chodniku. Oczywiście nikt spośród magistrackich urzędników nie zadbał o to, by w czasie objazdu ekipy Street View wstrzymać, choćby na kilka minut, roboty przed Ratuszem. Wszyscy wiedzieli, kiedy Google będzie robić zdjęcia na Piotrkowskiej, tylko nie magistraccy urzędnicy. I kolejny raz my – Łodzianie, zamiast cieszyć się żmudnie wypracowanym sukcesem promocyjnym, załamujemy ręce w bezradnym geście.

Oczywiście nikt nie rozliczy urzędników – nawet nie wiadomo, kto personalnie odpowiada za wizerunkową wpadkę. Zdarzenie miało miejsce w przestrzeni publicznej, a więc „niczyjej”. W normalnych miastach cywilizowanego świata posesje na reprezentacyjnych ulicach są własnością prywatną. Łódź jest największym polskim kamienicznikiem, zawłaszczając większość budynków ulicy Piotrkowskiej – i bardzo niechętnie pozbywając się tej własności. A wystarczyłoby, jak w normalnej cywilizacji, po prostu ustanowić prawo: ktokolwiek jest właścicielem budynku przy Piotrkowskiej ma obowiązek dbać o wygląd, stan i czystość. Zarówno samego gmachu, jego elewacji, jak i otoczenia. W sytuacji, gdy wszystkie budynki przy „wizytówce” miasta, jaką jest główna ulica, są prywatne, ustanowienie stosownego prawa załatwia sprawę. Jak w Szwajcarii, gdzie posiadanie kamienicy przy „głównej” jest splendorem – choć raz do roku wszyscy właściciele mają obowiązek odmalowywać elewację, chętnie to robią! Założę się, że na wieść o filmowaniu przez Google prywatni właściciele łódzkich kamienic wyszli by ze skóry, żeby korzystnie zaprezentować swój wizerunek. I nawet jeśli jeden Magistrat zostałby tam budynkiem publicznym, łatwiej byłoby urzędnikom zarządzać tym niewielkim otoczeniem. W polskiej rzeczywistości – socjalizmu i biurokracji – taki stan rzeczy możliwy nie jest. Nie dziwmy się więc, że wciąż mnożą się urzędnicze kompromitacje, za które wszyscy płacimy – tak, jak za pensje na mnożących się ponad miarę etatach biurokratów, na każdym poziomie władzy publicznej.

O kosmitach, czyli życie nasze z zewnątrz oglądane…

Zdumiewające, jak wielu ludzi wierzy w istnienie obcych cywilizacji. Zrozumiałe, że się nie afiszują ze swoimi poglądami… Ale są i tworzą ciekawą społeczność. Nie można ich pytać, czy kosmici istnieją – bo to w kontakcie z nimi pytanie źle zadane. Jakby pytać papieża, czy Bóg istnieje… Wszystko jest kwestią wiary i dogmatyki. Fani UFO mogą natomiast rozmawiać o znakach, jakie świadczą o istnieniu cywilizacji pozaziemskich. Faktu ich wiarygodności nie kwestionują nigdy. Od Roswell, przez nasz poczciwy Emilcin, do Trójkąta Bermudzkiego – wszystko, co kiedykolwiek niosło znamiona jakiejkolwiek obcej ingerencji w ziemskie życie a nie zostało wiarygodnie wyjaśnione, może być przedmiotem ciekawej rozmowy.

Wśród koncepcji ufologicznych zwłaszcza jedna budzi zainteresowanie. Mówi ona, że Ziemia wraz z zamieszkującymi ją mieszkańcami jest rodzajem hodowli – miejsca, obserwowanego przez istoty znacznie wyżej niż my rozwinięte. Owe stwory miałyby przyglądać się postępowi, jaki zachodzi na Ziemi – choćby w zakresie przygotowań do możliwych podróży międzygwiezdnych – oraz dyskretnie podsuwać nam rozwiązania, jakoby pomocne w szybszym rozwoju naszych technologii.

Wprawdzie świadomość, że jesteśmy czymś w rodzaju much na szkiełku mikroskopu może budzić niejakie przerażenie, ale nie przesadzajmy. Jeśli nawet kosmici nas obserwują czy dyskretnie wspomagają nasz rozwój, rodzina przeciętego Kowalskiego raczej nie odczuwa z tego tytułu żadnego dyskomfortu. Gorzej, że obca cywilizacja raczej niewiele robi w sprawie naprawy sytuacji mieszkańców trzeciej planety od Słońca. Cóż, widać prawa działań naukowych są tam identyczne, jak u nas. Człowiek – badacz również stara się nie ingerować w życie obserwowanych populacji, zwierząt czy roślin. Że swoją działalnością ludzkość często im szkodzi, to inna sprawa. Nie sądzę natomiast, by kosmici wywoływali na Ziemi wojny – po to, by liczba mieszkańców zmniejszyła się u nas dla dobra przetrwania gatunku. Zresztą, kto ich tam wie – być może perfidia obserwatorów i do tego stopnia jest już zaawansowana.

Nie mamy żadnego wpływu na aktywność obserwujących nas „obcych astronomów”, ale możemy zastanowić się (choćby dla własnej korzyści), co oni tam z góry mogą zobaczyć. A niektóre zjawiska mogą ich niepokoić poważnie. Wojny (a od powstania ludzkości nie było ani jednego dnia, by nasza planeta wolna była całkowicie od konfliktów zbrojnych) to tylko jeden element niezbyt zachęcającej układanki. Z góry na pewno lepiej widać straty, jakie człowiek zadaje swej własnej przyrodzie. Toż nawet sami porównać możemy satelitarne zdjęcia amazońskiej puszczy – teraz i sprzed choćby pięciu lat… Uważny obserwator z kosmosu na pewno już wie, że większość zamieszkujących naszą planetę ludzi żyje w warunkach permanentnego głodu lub na materialnym poziomie, nie gwarantującym podstawowej egzystencji. Może też stwierdzić, że od wielu dziesięcioleci prowadzone są na Ziemi rozmaite eksperymenty ustrojowe, które z reguły kończą się tak samo: obietnicą raju i powszechnej szczęśliwości a utworzeniem enklawy dobrobytu dla wybranej ekipy inteligentnych cwaniaków (komunizm, socjalizm). Widząc na Ziemi takie cuda kosmici muszą dochodzić do wniosku, że nasz świat znajduje się jeszcze na poziomie naprawdę prymitywnego rozwoju. I być może chcieliby nawiązać z nami kontakt. Ale powstrzymują się, niczym legendarni śpiący rycerze spod Giewontu: „jeszcze nie czas…”.

O Mediafest # 5, czyli drżyjcie dziennikarze, nadchodzą blogerzy!

Piąta edycja Mediafest, czyli szlachetnej inicjatywy dwóch pasjonatów świata mediów nowoczesnych, przeszła do historii jako jedna z bardziej udanych. Gośćmi byli znani w cyber-światku blogerzy (Krystian „MacKozer” Kozerawski, Maciej Budzich, Tomasz Skupieński), a dyskusję na tematy związane z blogowaniem poprzedziła projekcja filmu Jarka Rybusa, również obecnego na spotkaniu. Około stu osób na widowni Kina Charlie to wynik budzący szacunek – zwłaszcza, że informacje o zdarzeniu podawano niemal wyłącznie za pośrednictwem internetu.

Rozmowy o blogosferze są potrzebne, bo zjawisko jest nowe i ekspansywne: dziennikarze, jak sądzę, boją się blogerów. Autorzy niezależnych wypowiedzi internetowych łatwo gromadzą odbiorców, współtworzą odrębną kulturę, niektórzy osiągają wręcz status idoli. Mnożą się tam, wewnątrz sieci, akty uwielbienia – lub odwrotnie, szczerej pogardy… Jednak dla „tradycyjnych” pismaków blogosfera staje się powoli punktem zawodowego odniesienia, zwłaszcza od chwili, gdy goszczący w Polsce Barak Obama odesłał z kwitkiem wszystkich, proszących o wywiady. Przyjął tylko redaktora serwisu internetowego: to wprawdzie nie blog, ale czytelny sygnał o przewadze sieci nad mediami tradycyjnymi poszedł w świat, wzbudzając panikę wśród wydawców tradycyjnych tytułów.

Zatem dziennikarski światek nie ma prawa lekceważyć blogosfery. Profeci – katastrofiści wróżą rychły koniec mediów tradycyjnych, od gazet do telewizji, przyglądając się galopującemu rozwojowi  sieci internetowej. Bądźmy ostrożni, teatr również miał upaść w kontakcie z filmem, a jakoś żyje… Niemniej już dziś wydawcy prasowi, którzy lekceważą siłę internetu, popełniają wielki błąd. A naprawdę ciekawie zaczyna się robić wtedy, gdy zaczynamy przyglądać się zjawiskom w obrębie samej blogosfery.

Od tego zaczęło się spotkanie na Mediafeście, którego miałem przyjemność być moderatorem. Zarzucano mi gadulstwo – pewnie słusznie – ale z obszernej rozmowy wynikło kilka ciekawych wniosków.

Po pierwsze: w ocenie samych internautów blogosfera nie jest zjawiskiem jednorodnym. Obok ludzi świadomych, piszących w zgodzie z zasadami polszczyzny i dziennikarskiej kultury słowa, działają tam przypadkowi „literaci” – owszem, zbierający zainteresowanie dzięki atrakcyjnej dla młodzieży formie, ale niezbyt kompetentni w zakresie przekazywanych treści. Ci drudzy obniżają poziom blogosfery i są zasadniczo mniej groźni dla zawodowych dziennikarzy oraz tradycyjnej prasy. Ci pierwsi – to w znacznym stopniu sami dziennikarze, korzystający z internetowej przestrzeni dla zdobycia dodatkowej poczytności, lub politycy, szukający tą drogą wyborczych głosów. Albo – niezależni, publikujący wyłącznie w sieci, autorzy z poparciem internetowych czytelników: to oni właśnie tworzą grupę, którą można nazwać alternatywną prasą internetową.

Po drugie: samo pojęcie niezależności jest w blogosferze pojęciem względnym. Czy biorąc pieniądze od reklamodawców na blogu można traktować siebie jak uczciwego, szczerego, niezależnego blogera, piewcy krystalicznie czystej krytyki wobec poszczególnych zjawisk realnego świata? W tej części dyskusji nie otrzymaliśmy jednoznacznej odpowiedzi, bo w gronie samych blogerów, również ich czytelników, poglądy są rozmaite… Powoli tworzy się więc, jak w każdej kulturze, nurt główny (mainstreamowy) i nurty poboczne, podziemne (undergroundowe) – a podział opiera się na zagadnieniu komercjalizacji blogowych wypowiedzi.

Rozmawialiśmy, pytaliśmy – a wydaje się, że zjawisko zostało zaledwie napoczęte w tej wielominutowej dyskusji. Czas dla internetu płynie bardzo szybko, zarówno w znaczeniu rozwoju technologii, jak też samych form sieciowej aktywności. Kolejne rewolucyjne pomysły, galopujące śladem sukcesu Facebooka, są zapewne kwestią najbliższych miesięcy… A jest przecież jeszcze cały, obszerny przecież, temat aktywności mikroblogowej! Jest o czym dyskutować, a dobrze się stanie, jeśli  za bary z blogosferą wezmą się specjaliści w zakresie dziennikarstwa i komunikacji społecznej: już dziś świat blogów czeka na analizę w pracach magisterskich, rozprawach doktorskich, przewodach habilitacyjnych… W Kinie Charlie widziałem co najmniej kilkoro studentów dziennikarstwa UŁ.  Czekamy zatem na publikacje – i kolejne Mediafesty.

O zidioceniu, czyli dlaczego nie chce nam się czytać…

Znajomy, przyznając się do poczytywania tego bloga (szacunek!) wypomniał mi, że za dużo piszę. Ponoć ludzie nie mają czasu, by w internecie wgryzać się w elaboraty, wolą krótkie formy.

A cóż to! Nie chce się? Ja rozumiem, ale trzeba jakoś przeciwstawiać się ogólnemu spłaszczeniu komunikatów i błyskawicznej ich konsumpcji… Czy nowoczesna formuła dostawy informacji ma od razu oznaczać potrzebę spłycania treści? Tekst to tekst – obojętnie, drukowany, wyświetlany na tablecie czy słuchany z audiobooka: jeśli niesie z sobą cenną treść, warto się nad nim zastanowić. Wczytać się ze zrozumieniem, poświęcić mu chwilę. I nie chodzi tu o mnie, ale o zasadę. Sieć sprzyja pobieżności, nie pozwala nam poddać się refleksji, sprawy ważne i ciekawe docierają do nas coraz rzadziej. Łykamy, a nie smakujemy.

Ale może faktycznie niewielki jest sens walki z wiatrakami… Żyjemy coraz szybciej, obowiązki zabierają czas na pracę nad sobą, nie jesteśmy w stanie przeczytać wszystkiego, co byśmy chcieli, książki układają się na stoliku obok łóżka w coraz większy stosik. 

Tyle, że powinniśmy z tym walczyć. Od szybkich,  jednozdaniowych notatek są facebook i twitter, forma bloga niech pozostanie nośnikiem treści szerszych, odpowiednikiem prasowego felietonu. Nie chodzi zresztą wyłącznie o blogi, których co najmniej kilka mógłbym polecić jako solidną publicystykę, ale w ogóle o sztukę czytania. Komu zależy na autorozwoju, kto z własnej woli zapisał się do inteligencji, nie powinien zadowalać się przełykaniem zajawek w monstrualnej ilości. Wszystko jest sprawą dyscypliny…

…bo inaczej za przyczyną internetu staniemy się społeczeństwem zidiociałym.      

 

O waleniu głową w sufit, czyli jak wypromować przebój i zostać znanym artystą

Młode zespoły często pytają mnie, jak wypromować swoje utwory. Chcą przebić się do mediów, bo wierzą, że grają muzykę porywającą dla fanów, mogą awansować do ekstraklasy krajowych wykonawców… Jest o co walczyć. Wystarczy jedna rozpoznawalna piosenka, hicior, nadawany przez rozgłośnie w całym kraju, żeby pojeździć trochę w sezonie z koncertami. Trzeba mieć przebój, a wtedy sprawny menadżer złapie odpowiednie kontakty w terenie: wykonawca może liczyć na zaproszenia do udziału w plenerowych imprezach, dyktując oczywiście stosowną kwotę jako wynagrodzenie za występ. W czasach internetu sprzedawanie płyt, zwłaszcza debiutantów, idzie słabo. Trzeba liczyć na koncerty, jeśli chce się swoją artystyczną działalność zdyskontować w jakikolwiek sposób, a nie pozostawać jedynie w zatęchłej przestrzeni garażu lub piwnicy.
Pytają mnie zatem o radę lub proszą o pomoc wprost. Staram się pomagać, jeśli mogę, choć promocja w lokalnej stacji ma się nijak do regularnego emitowania utworu na antenie ogólnopolskiego giganta. A problem pozostaje: tak naprawdę nie wie nikt, dlaczego niektórzy mają dobrze i w momencie debiutu osiągają sukces, a inni całymi latami tułają się w poszukiwaniu choćby drobnej cząstki medialnej popularności.
Z pewnością trzeba pytać o charakter wykonywanej muzyki. Metalowcom z zasady będzie znacznie ciężej niż wykonawcom pop. Tu nikt kłócić się nie zamierza – chcesz, żeby cię w radio puszczali, zagraj lekko, łatwo i przyjemnie. Co jednak z tymi, którzy (nawet zgodnie ze swym artystycznym podejściem) grają muzykę przyswajalną, a mimo to w mediach przebić się im trudno?
Wielu moich kolegów, jeszcze z radiowych czasów, piastuje dziś odpowiedzialne funkcje szefów muzycznych ogólnopolskich stacji. Rozmawiam z nimi, pytając – jak to robisz? Masz do wypełnienia ramówkę, w tych godzinach musisz zmieścić dziesiątki utworów różnych wykonawców… Kto ma priorytet, kogo będzie więcej, czy sam lansujesz kapelę, czy twoi szefowie dają ci wytyczne? A może są inne mechanizmy wyboru? Jakie?
Trudno prowadzi się takie rozmowy, bo chodzi o to, żeby nikogo nie obrazić. Najczęściej słychać odpowiedź, że decydują sami odbiorcy – widzowie, słuchacze. Chcą danej piosenki, więc się im ją daje. Po to mamy te wszystkie głosowania, plebiscyty, listy przebojów. Interakcja, kontakt z odbiorcą. No dobrze, na nowy przebój znanej kapeli chętnie wszyscy czekamy. Szef muzyczny ryzyka nie ponosi: dostaje od wytwórni singiel z nowej płyty znanego wykonawcy „x”, musi tylko wbić go do ramówki. A co wtedy, gdy trzeba wypromować debiutanta? I nie ma argumentu o woli odbiorców? Zawsze jest taki moment, że wykonawca wydaje pierwszą płytę i pierwszy z niej singiel staje się przebojem. Kłopot w tym, że nie wszystkim debiutantom dane jest wybicie się na gwiazdę.
To jasne, że o sprzedaży każdego towaru decydują mechanizmy rynkowe. Nie trzeba wzdragać się na myśl, że muzyka jest towarem. Jak wszystko, co podlega sprzedaży, choćby i najszlachetniejsze dźwięki są w tym systemie traktowane jak każdy inny produkt handlowy. A jeśli towar jest nowy, trzeba zainwestować w jego promocję. Wytwórnie płytowe wydają gwiazdy, a w swych budżetach na pewno rezerwują środki na inwestycje w nowe twarze. To czysty biznes: wytwórnie muszą w ogólnym bilansie wyjść na swoje, więc promocja debiutanta, o ile zapadnie decyzja o jego wspieraniu, mało ma wspólnego z dywagacjami merytorycznymi. Dobry ten kawałek czy nie? Każdy powie inaczej, ale nas wydawców nic to nie obchodzi: choćby krytycy nie pozostawili na tym suchej nitki uznajemy, że to się sprzeda, podejmujemy więc inwestycyjne ryzyko. Nasze własne ryzyko – jeśli pieniądze utopimy, nasza strata. Trudno więc dziwić się, że wytwórniom zależy na intensywnym promowaniu utworu w mediach. Gdy więc pojawiają się opinie, jakoby duże stacje radiowe i telewizyjne „siedziały w kieszeni” wydawców płyt, trudno w logiczny sposób im zaprzeczyć. Choć oczywiście szefowie muzyczni twierdzą, że to potwarz, a nikt przecież nikogo za rękę nie złapał. Każdy cynicznie przekonuje, że skoro nie ma dowodów na tak wyrysowany łańcuszek korupcyjny, nikt nie ma prawa oskarżać media o podobne przekupstwo.
Tkwimy więc w świecie hipokryzji. Media nie mogą sobie pozwolić na jawne przyznanie się do układów z wytwórniami. Nikt dowodów korupcji nie zgromadził, więc nie istnieje żaden precedens. Dopóki jakiś dziennikarz śledczy nie ujawni, że oto pewna rozgłośnia radiowa przyjmuje pieniądze od wytwórni płytowych za wypuszczanie w eter wybranych utworów, wskazywać nikogo palcem nie mamy prawa. A szef muzyczny stacji jawi się początkującym zespołom niczym bóstwo, trzymające w swych dłoniach klucze do szczęścia wybranego debiutanta…
Nie potrafię wskazać jednoznacznej drogi wyjścia z sytuacji. Potrzebne są pieniądze, własne lub zamożnego mecenasa w postaci wytwórni płytowej, by z nikomu nieznanego zespoliku wyrosła gwiazda pierwszej wielkości, rozpoznawalna w kraju i na świecie. Pytanie, jak do tych pieniędzy dotrzeć jest pytaniem otwartym. Bywa, że wydawcy płyt podejmują inwestycyjne ryzyko w oparciu o wiedzę, odnośnie undergroundowej popularności wykonawcy. Tu dobry przykład, COMA, która wychowała sobie w klubach Łodzi wierną publikę, zauważoną następnie przez koncern płytowy. Proces trwał wiele lat, ale jego zwieńczeniem był sukces, artystyczny i medialny. I to chyba najlepsza podpowiedź dla każdej początkującej kapeli.