O parytetach, czyli triumf durnokracji

Nie głosowałem. Spora w tym zasługa Rozalki, bo jej młody wiek każe tatusiowi siedzieć przy córce, ale były też powody inne, polityczno-ustrojowe.

Po pierwsze nie było kandydatów, których program wypełniałby także moją wizję Polski. Nie głosuję ani na mniejsze zło, ani z zatkanym nosem, tak już mam. Jeśli chciałbym, by mój kraj wyglądał tak a nie inaczej, nie będę głosował na tych, którzy mogą zrobić w Polsce „trochę” tak, jak chcę. Jajko nie może być częściowo nieświeże. Myślę, że wielu dorosłych Polaków robi podobnie – i jest to jeden z powodów zaledwie połowicznej frekwencji wyborczej w tym kraju

Po drugie, absurdy systemowe jak nasza ordynacja wyborcza (głosujesz na listę, nie na człowieka). Oraz parytet, absolutna i rewelacyjna nowość naszego systemu elekcyjnego. Komitety wyborcze musiały mieć na swoich listach określoną liczbę kobiet. Dziwię się, że Panie milczały, nie czując się urażone. Ja bym się wściekł, jeśli miałbym cokolwiek znaczyć ze względu na swoją płeć, a nie z powodu kompetencji. Pomyślmy tak: oto Komitet Wyborczy X ma obowiązek zawrzeć na listach określoną liczbę kobiet. Ma jednak w swoim gronie kandydatów merytorycznych (to znaczy fachowców w określonych dziedzinach) tylko płci męskiej, tak się akurat składa. Wolałby wystawić ekspertów, ale wystawia kobiety, bo innego wyjścia nie ma. Niestety, są to kobitki, które o wszystkim generalnie mają takie pojęcie, że wiedzą, kiedy trzeba wyłączyć zupę… A te dziewczyny potem wchodzą do Sejmu. To nie żarty, znam osobiście kilka z tych pań posłanek, które właśnie do Sejmu weszły, gwarantując nam wszystkim majestat władzy parytetowego debila. A raczej debilki, pilnujmy tu równości płci… I taki Sejm będzie rządził polskim narodem, ośmieszając wszelkie demokratyczne idee. Uwaga – gdyby parytet obowiązywał w drugą stronę, byłbym idealnie tak samo przeciwny jego wprowadzaniu!!! Ludzie, przede wszystkim, dzielą się na mądrych i głupich. A jest mi dokładnie obojętne, czy debil chodzi w spodniach czy w spódnicy. Na pewno nie powinien rządzić.

Jeśli jestem szefem firmy, to dbam o to, żeby zatrudniać pracowników kompetentnych – mądrych, pracowitych, uczciwych. A nie, żeby zatrudniać połowę kobiet, Żydów, murzynów, gejów czy marsjan –  bez względu na to, z jak kompetentnym  pracownikiem mam do czynienia. Pomijam, że byłby to ewidentny rasizm i bezprawie (zatrudnianie kobiet w parytetowej ilości jest ewidentnym rasizmem płciowym wobec mężczyzn), ale byłoby to przede wszystkim działanie samobójcze dla mojej firmy. Otóż państwo działa dokładnie tak samo, jest firmą, której funkcjonowanie (cele i związane z tym koszta) zabezpieczają finansowo wszyscy obywatele, będąc w tym sensie jego udziałowcami. W interesie nas wszystkich jest więc, żeby rządzili nami ludzie mądrzy, pracowici, uczciwi – a nie połowa kobiet lub połowa mężczyzn, bez względu na kompetencje.

Myślę, że wielu rodaków uważa podobnie – i to jest kolejny powód, dla którego 50% Polaków nie chodzi na wybory. Niektórym się nie chce, ale pozostali umieją myśleć logicznie.

O przechrztach czyli uważajmy, na kogo głosujemy!

Idą wybory, więc politycy coraz chętniej zmieniają barwy klubowe. Takich, którzy nagle, z zaskoczenia rzucają się w objęcia dotychczasowych wrogów politycznych jest w czasie elekcyjnym całkiem sporo. Tłumaczą się – to jasne – własnymi skłonnościami do zgody, porozumienia i współpracy w imię lepszej Polski. Oraz własnymi kompetencjami, dzięki którym (lepiej wykorzystanym) Polska będzie lepsza.

Nie mogę na takich ludzi patrzeć bez mdłości. Tak już mam, skażenie zawodowe oraz ideologiczne. Zaczęło się oczywiście od „wspierania lewej nogi”. Wszyscyśmy, z pokolenia dzisiejszych czterdziestolatków, zainteresowani w roku 89 życiem (wreszcie!) w normalnym kraju, głosowali „z sensem na Wałęsę”. Chwilę później widać było, co wyczynia z tym krajem nasz czcigodny Pan Prezydent Rzeczpospolitej – tylko po to, by udało mu się za wszelką cenę utrzymać przy władzy… Późniejsze ujawnienie faktu, że był po prostu agentem wyjaśniło sprawę – ale cóż, Polska została taka, jaką nam okrągłostołowcy zafundowali.

Wprawdzie Wałęsa nie zdradził konkretnej partii, ale epigonów, owijających się wciąż innym sztandarem doczekał się wielu. Od początku, przez całe dwadzieścia lat pokomunistycznego wyzwolenia, co chwilę nowy diabeł z tego pudełka wyskakuje. Gwiazda salonów, Olechowski – był chyba w każdej partii. Niesiołowski – zgroza, jak ten człowiek sam rozszarpuje własną, opozycyjną, piękną legendę. A dalej idą szerokim strumieniem dawniejsi idealiści, teraz „pragmatycy”: Gilowska, Pitera, Arłukowicz, Kluzik – Rostkowska, Jakubiak, Piekarska, Poncyliusz… Wymieniam tylko głośne nazwiska przechrztów z pierwszych stron gazet. Sprawę ułatwiło powstanie Platformy Obywatelskiej, która do swej szerokiej piersi przytula każdego, „z kim tylko można się dogadać”. Ale zjawisko politycznej migracji występuje u nas powszechnie, a jego fale skierowane są we wszystkie strony, nie tylko w kierunku platformerskiego lewo-centrum.

Lokalnie zjawisko jest mniej widoczne, co nie znaczy, że mniej znamienne. Kilka lat temu w Łodzi sławę wśród dziennikarzy zdobył ex wojewoda Michał Kasiński, który po kolejnych wyborach samorządowych (bodaj po to, by zachować fotel w prezydium Sejmiku Województwa) ogłaszał z trybuny, jak wielką miłością zapałał nagle do PSL. Był wtedy członkiem PiS, dla jasności. Procesowi jawnego (na oczach opinii publicznej) przechodzenia z partii do partii towarzyszyła tak czytelna pogarda ze strony środowisk opiniotwórczych, że Kasiński natychmiast wycofał się z życia politycznego. To człowiek wrażliwy, prawnik, naukowiec – toteż nie dziwię się, że obciążenia nie wytrzymał. Dziś mamy kolejną „sensację” – były marszałek regionu, Włodzimierz Fisiak, niegdysiejsza gwiazda regionalnego ROP, dziś wciąż aktywny człowiek PO, przyjął od SLD wsparcie własnej kandydatury do Senatu… Oczywiście wszem i wobec głosi, że ma doświadczenie i wystarczające kompetencje, by sprawdzić się w Senacie, bliskim obecnie idei rozwoju samorządności…

Wszystko to razem jest tak cyniczne i bezczelne, że aż boli. Ludzie, idący do polityki z określonym programem, poglądami, zamiarami ustrojowymi – nagle wszystko rzucają w imię „porozumienia i współpracy”. A my, wyborcy, mamy im wierzyć… Przysięgam, że bardziej wierzę betonowym komunistom, resztkom starego ustroju, jak Miller, Kwaśniewski czy Oleksy. Dlatego, że nie próbują udawać innych, niż są w istocie. Jak pozostali, walczą o własny kawał tortu – ale przynajmniej rzucają się na te ochłapy pod tymi samymi co dawniej sztandarami. „Lepsza prawa lewiczka niż lewa prawiczka”, choć oczywiście nigdy nie przyszłoby mi do głowy głosować na komunistów.

Czemu politycy się przepoczwarzają? To tak samo czytelne (i bezczelne) jak ich własny cynizm: chodzi o zwykły dostęp do żłoba. Nic innego, choć oni zawsze pałają świętym oburzeniem, gdy zarzucić im koniunkturalizm. Niezniszczalna żądza władzy, stanowiska, dostępu do legalnych i podskórnych źródeł dochodów, potrzeba ustawienia się i wygodnego życia – to wszystko argumenty, które w życiu tych ludzi tysiąckrotnie przewyższają jakąkolwiek polityczną ideologię. I dlatego właśnie państwo powinno być jak najskromniejsze! Należy dążyć do tego, by wszelkim politykom i urzędasom dawać jak najmniej szans dorabiania się naszym kosztem, między innymi drogą politycznych wykrętów. Zgodnie z zasadą ula, w którym im mniej jest trutni, tym więcej miodu. Gdy liczba nierobów przerasta liczbę robotnic, ul ginie…

O zamieszkach w Anglii, czyli raz jeszcze o wolności

Zdumiewające, jak mocno rozszerzyła się w angielskich miastach skala chuligańskich awantur. Młodzież przeciwko Policji, na sztandarach podpalaczy i szabrowników hasła walki ze stróżami porządku oraz bogatą warstwą społeczeństwa. Powody narastającej agresji? Pytani eksperci mówią o co najmniej kilku: słabość brytyjskiego prawa (Policja nie może używać przemocy wobec przestępców), wzrastająca liczba kolorowych imigrantów oraz kryzys światowy, nawet w Anglii zwiększający obszary bezrobocia oraz ubóstwa.

Powody są zrozumiałe – jeszcze kilka lat socjalistycznych rządów, promujących biurokrację i życie na kredyt, a rozsypywać zaczną się nie tylko gospodarki poszczególnych krajów, ale też sieci międzynarodowych powiązań ekonomicznych (już dziś bogu ducha winni Polacy płacą horrendalne raty kredytów we frankach, bo świat źle reaguje na zawahania rynku USA).

Niezroumiałe są działania angielskich służb mundurowych, a właściwie całkowity brak reakcji na bezczelność brutalnych hord, ograbiających brytyjskie sklepy, podpalających domy, terroryzujących niewinnych ludzi. Luki w prawie? Nikt nie uruchamia procedur awaryjnych, by w trybie pilnym nadać uprawnienia Policji. Nie wkracza wojsko ani żadne służby, zwyczajowo powoływane do walki z takimi zamieszkami. Nic się nie dzieje, a strwożeni mieszkańcy angielskich miast czekają, kto i kiedy wpadnie do mieszkania, żeby „pokazać bogatym, kto tu naprawdę rządzi”.

Można do znudzenia powtarzać starą prawdę – wolność człowieka kończy się tam, gdzie naruszana jest wolność drugiego człowieka. Angielska Policja już pierwszego dnia powinna była całe to tałatajstwo rozpędzić na cztery wiatry! A skoro tego nie zrobiła, należy natychmiast powstrzymać kolejne szarże współczesnych wandali, używając wszelkich dostępnych środków, nie oglądając się na obowiązujące ustawy. To te dranie łamią prawo, a nie Policja, więc zasłanianie się brakiem przepisów jest zwykłą hipokryzją lub tchórzostwem angielskich urzędników.

Bierność tylko prowokuje kolejnych bandytów, pewnie zaraz ruszy się podobny motłoch w innych krajach… Jeśli brytyjskie służby zbagatelizują tę sprawę, równowaga współczesnego świata ma wielką szansę rozsypać się w drobny mak.

O teatrze, czyli przewaga rynku nad kulturą…

Trwają gorączkowe kłótnie wokół nowej ustawy o teatrach. Chodzi głównie o sposób zatrudniania aktorów, którzy nie chcą godzić się na przedmiotowe traktowanie. Żądają za to bezterminowych umów o pracę, bez względu na swój dorobek, talent i uznanie ze strony odbiorców. A ja nie rozumiem: czemu zły lekarz, kiepski prawnik, przeciętny dziennikarz mają mieć gorzej niż byle jaki aktor?

Wszyscy wokół trąbią o potrzebie zachowania zdobyczy kultury, o misji społecznej,  jaką ma być finansowanie m.in. zespołów teatralnych. I że, ma się rozumieć, sztuki teatralnej nie można traktować jak towaru na ladzie, bo są rzeczy ważniejsze od pieniędzy. Tylko, że – jakie to smutne – forsy w publicznej kasie brakuje, trzeba więc zdecydować, komu dać mniej a komu więcej. I w ogóle, ile dać na tę nieszczęsną kulturę. Decydują o tym rzecz jasna urzędnicy, rozmaitych wydziałów i departamentów kultury na wszystkich możliwych szczeblach władzy, od urzędów gminnych po Ministerstwo Kultury. A przecież oni nie zrobią tego za darmo…

Odrzućmy na moment tę oczywistą prawdę, że biurokracja od razu pożera ogromną część pieniędzy „na kulturę”, z której teatry mogłyby zrobić merytoryczny użytek. Chodzi mi o coś innego…
…czemu mianowicie kultura nie może być traktowana jako normalny podmiot gry wolnorynkowej?

W sytuacji, gdy teatry pozbawione byłyby jakiejkolwiek dotacji publicznej wreszcie zaczęłyby się starać o jakość swoich poczynań. Jest w Polsce kilka (na palcach jednej ręki liczonych) teatrów, które nie wstydzą się za swój repertuar an bloc, czyli żadne z ich przedstawień nie schodzi poniżej określonego poziomu. Pozostałe, gdyby nie hojne subsydia publiczne, musiałyby poprawić jakość swoich działań lub zbankrutować. I bardzo dobrze by się stało! Jako widz teatralny nie mam najmniejszej ochoty chodzić na szmirę, za którą płacę z własnej kieszeni, kupując bilet – a nadto mam świadomość, że idzie na to kasa z moich podatków.

Żaden teatr nie utrzyma się z samych biletów, to fakt. Ale istnieją tysiące sposobów na pozyskiwanie bogatych sponsorów, mecenasów, opiekunów finansowych. Można sprzedawać miejsca na logo w foyer i na plakatach / biletach, można sprzedawać za cenę „VIP-owską” miejsca w specjalnych lożach, pomysłów naprawdę może być wiele… W tym systemie również widzowie zagłosowaliby nogami, przychodząc na spektakle, co z kolei zapewniłoby bieżącą gotówkę w teatralnej kasie. Jakość sztuki – naprawdę nic nie stoi na przeszkodzie! – można śmiało połączyć ze skutecznym działaniem menadżerskim, w całej Polsce są tego rozliczne przykłady.

Naprawdę nie pojmuję, czemu placówki kulturalne nie miałyby podlegać zasadom wolnego rynku. W całym normalnym świecie sztuka jest towarem, jak wszystko – tyle, że elitarnym, oznaczonym symbolem wysokiej jakości. Oczywiście w Polsce nikt nie może tego zrozumieć. A sprywatyzowanie kultury dałoby korzyść wszystkim: widzom, ambitnym twórcom, mecenasom. Nie utrzymałyby się w tym systemie jedynie miernoty ani urzędasy. Ale zdaje się, że tu jest pies pogrzebany…

O biedzie (znów), czyli polska normalność głową w dół…

Radcy prawni udzielają darmowych porad, w Okręgowej Izbie kolejka, stoi kilkadziesiąt osób. Trzeba poczekać na spotkanie z prawnikiem parę godzin. Widząc kamerę, ludzie chowają się, nie chcą pokazywać twarzy. Grzecznie czekają w kolejce, bo zależy im na poradzie – ale wstydzą się, także tego, że nie mają pieniędzy na płatne usługi prawnicze… Ale niektórzy rozmawiają. Starsza, filigranowa pani nie kryje rozczarowania: „Polaków powinno być stać na pomoc prawnika!”

Ma rację, trafia w sedno. Czemu tak jest, że poziom życia najuboższych Polaków ma się nijak do komfortu podobnie żyjących osób na zachodzie Europy? Dlaczego żadna opcja polityczna nie gwarantuje najuboższym Polakom dochodów, dzięki którym można by normalnie żyć? To znaczy, żeby było stać na opłacenie usług edukacyjnych, zdrowotnych, prawnych?

U nas wszystko tłumaczy się biednym państwem, potrzebą pokrycia wydatków budżetowych, długu publicznego. Nikt z rządzących nie zaproponował jednak rozsądnego planu redukcji tych wydatków! Rozdyma się sferę administracji, tworzy kolejne (absurdalne) instytucje i urzędy, nie likwiduje się już istniejących pasożytów na składce narodowej – i nie zmienia się prawa tak, by te oszczędności stały się możliwe. Oczywiście wszystko w imię zapewnienia dobrego bytu „naszym” – członkom naszej partii, rodziny, przyjaciołom – a nie w imię tak zwanego dobra ogólnego, czyli wszystkich obywateli. „Po nas choćby potop” – ta zasada obowiązuje niezmiennie i nikt nawet nie pomyśli o innym wariancie rozwoju wypadków. Jedynie w publicznych (lub przekupionych) mediach grupa aktualnie trzymająca władzę trąbi na prawo i lewo o sukcesach w bohaterskiej walce przeciwko problemom, jakie sama władza nam stworzyła.

W interesie urzędników państwowych jest – niestety – taki stan rzeczy, w którym oni mają dobrze. Likwidacja przepisów oraz instytucji, pożerających pieniądze z narodowej składki, natychmiast obcięła by możliwość zatrudniania setek darmozjadów, na których pensje przeznaczane są pieniądze podatników. Tymczasem pogłębiają się w Polsce obszary biedy, a najuboższych nie stać na wypełnienie podstawowych potrzeb! Jeśli za dużo jest wydatków publicznych, zawsze płacimy za nie my wszyscy – nie tylko w postaci podatków jawnych, ale też ukrytych, jak ceny nośników energii, nad którymi Państwo sprawuje monopol, nazywając je „dziedzinami strategicznymi”, niby w obronie bezpieczeństwa Polski… Skutki są takie, że koszta życia dla przeciętnego obywatela uniemożliwiają w skali miesiąca zrobienie takich oszczędności, by starczyło na coś więcej niż jedzenie, czynsz i skromne ubranie. Jeśli nie „kombinujemy’, co najczęściej oznacza krypto-kradzież, albo nie jesteśmy w „klice” polityczno-urzędniczej, nadal opłaca się zwiewać z tego kraju na zachód!!!

Dlatego wciąż zwiewamy – tam, gdzie za wszystko się płaci, ale ludzie mają na to pieniądze. Gdzie w razie choroby, pensja pozwala spokojnie zapłacić lekarzowi, a w razie kłopotów z prawem, zafundować sobie poradę. Gdzie każdy, kto normalnie pracuje, może zafundować dziecku porządną szkołę, nie odejmując sobie przy tym od ust…  I gdzie emerytura pozwala zwiedzać świat, a nie żebrać na ulicy o kilka groszy na leki.

Pytam, kiedy wreszcie w Polsce będzie normalnie???

O Grecji, czyli ile kosztuje socjalizm

Zgroza – gdy oglądamy obrazki z protestującej masowo Grecji, przypomina się nie tak dawny jeszcze koszmar Argentyńczyków, którym władze odebrały ciężko latami gromadzone oszczędności. A zdawać by się mogło, że Grecja, tak bardzo atrakcyjny turystycznie kraj, nie powinien mieć problemów z odnawianiem kapitału, każdego miesiąca potrzebnego na pokrycie wydatków publicznych…

Na naszych oczach, kolejny już raz, dokonuje się krach systemu, którego podstawą jest gremialne lekceważenie równowagi zysków i wydatków, nadmierne popadanie w deficyt (czyli po prostu zadłużanie się) i absolutny brak dbałości o gospodarczy czas przyszły. W imię bieżących zysków politycznych greckie władze lekkomyślnie potraktowały konieczność prowadzenia ścisłych rachunków – właśnie po to, by nie zajrzało w oczy widmo bankructwa… A Państwo jest firmą, działa na zasadach dokładnie takich samych, jak każdy podmiot gospodarczy. Jeśli zapożyczysz się nadmiernie na zakupy, wpadniesz niechybnie w spiralę zadłużenia, z której wychodzi się, jeśli w ogóle – latami. Zatem Rząd musi teraz spojrzeć w oczy maksymalnie wkurzonym greckim góralom, dla których perspektywa głosowanych właśnie w ateńskim Parlamencie ustaw oszczędnościowych oznacza dokładnie tyle, że ktoś próbuje okraść ich bez konfliktu z prawem. Absolutnie się im nie dziwię, bo wiem jak działa psychika mocno zdenerwowanego górala, wyposażonego ponadto w narzędzie, kształtem przypominające siekierę.

A zatem – czego trzeba więcej, widzimy dokładnie, jak odbywa się rozkład lewicowego myślenia ekonomicznego. To nie wolny rynek, żaden „krwiożerczy kapitalizm”, tylko lewicowa biurokracja, nie dbająca o prawidłowy rozwój gospodarczy powierzonej firmy, jaką jest Państwo, odpowiada w pełni za finansową klęskę systemu – a w konsekwencji masowe zubożenie greckich obywateli.

Natychmiast rodzi się pytanie – kto za to odpowie? Kto rozliczy nieudolną władzę za poniesione straty? Już od dawna słychać w prasie europejskiej głosy, jak to struktura Zjednoczonej Europy powinna solidarnie wspomóc greckich braci… Ku zaskoczeniu euro-entuzjastów wszyscy pokazują temu pomysłowi wielką figę, odpierając (zgodnie z logiką i zdrowym rozsądkiem), że skoro greckie władze same tego piwa nawarzyły, to niech je sobie wypiją, bez żadnej zagranicznej pomocy. W ten – nader prosty, bo poparty konkretnym doświadczeniem – sposób idea bratniej, socjalistycznej Europy wali się jak domek z kart. Tu z kolei odzywają się eurosceptycy, którzy dawno już wieszczyli rozkład tzw. europejskich więzi, opartych głównie na wzajemnym wspieraniu się partii lewicowych zjednoczonej dwunastki.

Nie wiadomo, jak się to skończy – i co jest dla Polaków lepsze (nie sądzę, by za kilka lat znów pojawiły się na naszym kontynencie odrutowane granice, choć tak naprawdę, któż to może wiedzieć…). Jedno jest pewne, w kolejce do kapitulacji czekają już ledwo dychające gospodarki Portugalii, Hiszpanii, a nawet bogatych Włoch. Zegar tyka wolniej dla „rozwijających się” gospodarek krajów postkomunistycznych, ale obserwujmy to konsekwentnie. Zobaczymy, w którą stronę pójdzie wschodnia część Unii Europejskiej. Polecam szczególnej Państwa uwadze to, co obecnie dzieje się na Węgrzech.

O zwolnieniach urzędników, czyli krok w dobrą stronę, ale za późno i bez sensu

Donald Tusk ma zwalniać urzędników, około 20-tu tysięcy osób w całym kraju. Na mocy rządowego przyzwolenia, a może nakazu, pracę mają tracić urzędnicy Kancelarii Premiera, ministerstw, ZUS, KRUS i NFZ, najczęściej w wieku przedemerytalnym lub z kończącymi się umowami na czas określony. Niby to dobrze, niby o to chodzi: odchudzajmy biurokrację, tnijmy wydatki państwa, szanujmy publiczną składkę, bo mnóstwo jest potrzeb, które należy dzięki niej wypełnić…

…mimo to, zapytajmy: co w skali kraju da zwolnienie 20-tu tysięcy urzędników? Jaką moc gospodarczą, poza oczywistym działaniem przedwyborczym, ma decyzja, pozbawiająca pracy ludzi bez najmniejszej korzyści makroekonomicznej?

Zdaje się, że Premier próbuje ratować nadszarpnięty ostatnimi podwyżkami wizerunek liberała. Oczywiście, jak należało się spodziewać, mamy do czynienia wyłącznie z działaniem pozornym, nie zaś z potrzebnymi natychmiast temu krajowi zmianami systemowymi.

Zwalnianie urzędników miałoby dla Polski sens tylko wówczas, gdyby zlikwidowano całe instytucje, niszczące zamożność naszych obywateli. W tym samym momencie konieczne byłoby natychmiastowe ułatwienie życia obecnym i potencjalnym przedsiębiorcom – po to, by łatwo było w Polsce zakładać i utrzymywać prywatne firmy. Wówczas, uwolniony od państwowych restrykcji rynek zapełniłby się miejscami pracy dla osób, zwalnianych z likwidowanych urzędów.

Dziś każdy, kto chciałby rozwinąć własny biznes od zera, nie waży się stawać do walki z kilkusetzłotową opłatą ZUS każdego miesiąca (wnoszoną bez względu na wysokość osiągniętych zysków). Większość potencjalnych przedsiębiorców odpada po żmudnej walce z urzędnikami w gęstwinie formalności, przepisów, koncesji i innych utrudnień. Gdyby nie administracyjna biurokracja, firm byłoby znacznie więcej: zapytajcie jakiegokolwiek Polaka, który pracował w Irlandii i założył tam firmę. Likwidując biurokrację, zdejmujemy za jednym zamachem koszta i przeszkody, a nowe firmy załatwiają sprawę obawy przed bezrobociem. Proste? Tak – ale wówczas politycy i ich znajomi, zatrudniani na urzędniczych etatach, straciliby szansę żywienia się naszym kosztem.

Dlatego decyzje personalne Tuska nie przyniosą nikomu żadnej korzyści: polskiego budżetu nie uratują przed nadmiernym zadłużeniem, a rodzinom dwudziestu tysięcy osób stworzą dramat egzystencjalny, powiększając przy tym armię polskich bezrobotnych.  Pamiętajmy o tym przed jesiennymi wyborami.

O Polsce gospodarnej, czyli własność prywatna nie ma konkurencji

Polska gospodarna… Niektórzy specjaliści od gospodarki socjalistycznej, jak Bronisław Misztal w dzisiejszej „Rzeczpospolitej”, martwią się, że mamy nad Wisłą bałagan i specyficzny znak towarowy w postaci żula, sikającego na środku ulicy. Brud i kloszarderia odstręczają od Polski światłych obywateli Europy, wpływając negatywnie na powszechną, światową opinię na temat Polaków. No i źle przysługują się tak ważnym gałęziom narodowej gospodarki jak turystyka – nikt nie będzie przecież jeździł na wakacje do kraju, w którym wszystko śmierdzi, a zaczepki ze strony napitych lumpów przeszkadzają zjeść spokojnie lody pod parasolkami.

Dalej toczą się rozważania, jak zapobiec degradacji dobra publicznego. Nie szanujemy tego, co wspólne! – grzmi profesor socjologii, pisząc oczywiście, że problem daleko wykracza poza stosunki własnościowe. Kapitalistyczny właściciel ma zerową skuteczność w krzewieniu szacunku dla publicznego majątku – błyszczy dalej gwiazda Katolickiego Uniwersytetu Ameryki przekonując nas, biednych obywateli, że tylko wykształcenie w Polakach gospodarskiej, racjonalnej odpowiedzialności spowoduje, że wokół stanie się czysto, przyjemnie, a żule wrócą wgłąb bram, skąd nie poważą się wyjść na ulice.

Przykro to stwierdzić, ale profesor Misztal bredzi. Pytamy po pierwsze – jaką metodą należałoby „ukształtować w Polakach odpowiedzialność”? Jak to zrobić – wysłać czterdzieści milionów ludzi z powrotem do szkoły? Dać im nowe rodziny, lepiej wychowujące patriotyczny narybek? A może zafundować wszystkim unijne szkolenia z szacunku dla dobra wspólnego, najlepiej w Niemczech, słynących przecież z porządku i dyscypliny?

Są to brednie z serii tych, które mówią o „charakterze narodów” i „kulturze poszczególnych państw”. Otóż nie ma czegoś takiego, jak charakter narodu. Stereotyp: Polacy to złodzieje i chlejusy. Pytam – wszyscy? Może wreszcie mędrcy pokroju Bronisława Misztala przypomną sobie, że Polska przez 60 lat po wojnie znajdowała się pod okupacją komunistów. A komunizm to system gospodarczy, przeciwny kapitalizmowi. W krajach rządzonych systemami mniej lub bardziej kapitalistycznymi coś takiego jak rzekomy „polski charakter” w ogóle się nie pojawiło! Owszem, wielu naszych rodaków przynosi Polsce wstyd zagranicą. Postępują żenująco – ale są to zwykle osoby słabo wykształcone, prymitywne, kierujące się w zachowaniu głosem pierwotnych, naturalnych potrzeb. W komunizmie, żeby przeżyć, trzeba było kraść lub kombinować. „Załatwiać”. Kapitalizm podobnych patologii nie stwarza. Ludzie żyją na takim poziomie, że nie muszą wypadać poza margines normalnych zachowań społecznych. Polaków oraz innych „demoludów” wychował system i zrobiłby dokładnie to samo z każdą inną nacją – narodowość nie ma tu absolutnie nic do rzeczy! Niemcy po sześćdziesięciu latach czerwonej gospodarki wypracowaliby dokładnie takie same, często prymitywne, mechanizmy walki o zaspokojenie potrzeb bytowych. Mieli szczęście, bo choć wojnę przegrali, Stalin zawładnął jedynie częścią ich wschodniego terytorium. A tak zwani „ossies” mieli przez lata powojenne podobną opinię u swych zachodnich rodaków, jak Polacy czy Rosjanie. Dopóki nie runął Berliński Mur.

Własność prywatna plus silne prawo to jedyny sposób na utrzymanie czystości otoczenia i właściwego zachowania ludzi. Właściciel gospodarzy na własnym terenie, bo jest jego – ma w tym interes. A jak ktoś mu się, za przeproszeniem, odlewa pod bramą – to go przepędza lub wzywa policjanta. Im mniej tzw. przestrzeni publicznej, tym lepiej – ale tam, gdzie ona jest, zachowanie ludzi z niej korzystających musi być kontrolowane przez silną Policję. Jak ktoś się nie umie zachować, ponosi karę. Tak rozumiem normalne funkcjonowanie ludzkiej zbiorowości. Normalni ludzie nie mają problemu z poszanowaniem tego, co wspólne. Pozostałych trzeba surowo karać. Żadne wychowywanie tutaj skutku nie odniesie.

O elicie, czyli kto powinien rządzić…

Mawiają demokraci, że demokracja nie jest idealnym ustrojem, ale nikt jeszcze lepszego nie wymyślił. Zwolennicy monarchii lub systemu władzy autorytarnej odpierają wtedy, za Łysiakiem: „jedzmy g…no, miliony much nie mogą się mylić” – dając w podtekście sugestię, że w demokracji każda bzdura staje się prawem, byle tylko przegłosowała ją głupawa większość, odpowiednio przekabacona siłą mediów przez znających się na socjotechnice cwaniaków, walczących o przechwycenie władzy i pieniędzy.

Niestety, nie ma gwarancji na dobre rządy nawet wówczas, gdy władzę pełni król – lub inny „pomazaniec boży”, jakikolwiek prezydent czy wódz plemienny… Historia pokazuje, że zbyt wielu było na świecie morderców, psychopatów lub po prostu nieudaczników w roli królów. Ludzie cierpieli pod rządami Kaliguli lub innego Nerona, przyjmując okrucieństwo satrapy jako nieuchronne przeznaczenie. Oczywiście, najlepszy byłby światły, dobry i mądry władca, mniej dbający o interes własnego dworu niż o dobrobyt poddanych, ale nie oszukujmy się – pojedyncze w dziejach świata przypadki takich kadencji jedynie potwierdzają regułę: dobry król to taki sam wybryk natury, jak dobry rząd, wybrany głosami demokratycznej większości.

Stan rzeczy, nie dający wyraźnej przewagi żadnej ze znanych metod sprawowania władzy jeszcze raz potwierdza tezę: nie forma rządzenia, lecz jego treść tak naprawdę ma znaczenie dla ludzi. Im mniej publicznego majątku w rękach osób, sprawujących władzę w danym państwie, tym lepiej dla ludzi owo państwo zamieszkujących.

Żyjemy jednak w demokracji i na żaden przewrót ustrojowy chwilowo się nie zanosi. To ogół narodu, stawiając krzyżyki na kartkach z nazwiskami, decyduje o wyborze grupy tych, a nie innych przedstawicieli większości społeczeństwa. Czy rzeczywiście wybór ten odbywa się na sprawiedliwych, większościowych zasadach (spór wokół ordynacji) – to zagadnienie do obszernej polemiki i materiał na oddzielny tekst… Ale chwilowo załóżmy, że faktycznie większość głosujących ma siłę, pozwalającą na klarowne wyłonienie tych, których najchętniej popieramy.

I tu zaczyna się problem: często nie wiemy, kogo poprzeć. Albo jesteśmy zmuszeni poprzeć ludzi z danej partii politycznej – bywa, że z jej programem nie zgadzamy się w pełni. Zatykamy więc nos i głosujemy na mniejsze zło, osłabiając w ten sposób satysfakcję z dokonanego wyboru. Niezbyt to demokratyczne – jeśli nie mogę oddać głosu na kogoś, kogo poparłbym bezdyskusyjnie, to albo nie idę głosować (wszyscy wiemy, jakie są w Polsce frekwencje wyborcze) albo – głosując na mniejsze zło, działam częściowo wbrew sobie, a przecież nie to powinno być ideą demokratycznego głosowania!

Mamy więc problem, rzekłbym, kadrowy. Nie tylko polityczny, bo od dawna partie, które sprzeciwiają się „poprawnemu” widzeniu świata są strarannie pomijane w socjotechnicznym procesie promocyjnym, uprawianym przez ogólnopolskie media na zlecenie utrzymujących je sitw czy układów. Jest to również problem braku elit. W wyborach wszystkich szczebli, od początku wolnej, polskiej demokracji, startują w zasadzie ci sami ludzie, zmieniający tylko partyjne szyldy w zależności od aktualnej koniunktury. Stała ekipa, przewijająca się w okienkach telewizorów w co chwilę innym zestawie barw klubowych, zniechęca wyborców do społecznej aktywności. Słyszymy – „na kogo mam głosować, przecież to ciągle ta sama banda!”

Elit w Polsce nie mamy, największa w tym zasługa Hitlera po jednej, a Stalina po drugiej stronie granic wojennej Polski. Wojna z Niemcami oraz Katyń skutecznie przetrzebiły nam arystokratyczną, najbardziej elitarną tkankę narodu. Po wojnie kształcono już według ludowego, czerwonego systemu, a wielu z tamtych profesorów do dzisiaj zajmuje etaty w polskich uczelniach… Przełom roku 89 także zrobił swoje – nawet jeśli wśród tak zwanych fachowców, mimo ideologicznego skażenia, trafiali się prawdziwi mistrzowie swojej branży, pęknięcie systemowe zmiotło ich ze sceny, krusząc odwieczny łańcuch przekazywania wiedzy i doświadczeń młodszemu pokoleniu. Znakomicie widać to w dziennikarstwie: pokolenie dzisiejszych czterdziestolatków, wchodzących do zawodu na początku lat 90-tych, tak naprawdę nie miało od kogo się uczyć. Ich potencjalni mistrzowie zostani z zawodu relegowani za propagandową służbę PRL i występy w mundurach oficerskich na ekranach telewizorów w stanie wojennym. Całkiem słusznie przeprowadzono w tej grupie zawodowej lustrację (propaganda nie jest dziennikarstwem), ale za jednym zamachem odstrzelono najbardziej doświadczonych rzemieślników, którzy mogliby, w sensie warsztatowym, wychować następców. Toteż zawodowi beneficjenci nowego systemu prasowego wolnej Polski tak naprawdę uczyli się sami, a zaraz potem uczyli młodszych od siebie, samemu tak naprawdę niewiele wiedząc jeszcze o swojej robocie. Niestety, do dzisiaj widać tę historyczną kolej rzeczy w poczynaniach dziennikarzy. Oraz w grupie osób, które mediami zarządzają – znaleźć tam człowieka, który byłby dla swoich podwładnych zawodowym autorytetem, graniczy z cudem. To zresztą złożony problem, bo tak zwana polityka personalna redakcji musi opierać się na konkretnych zasadach – a tych nie znają właściciele mediów, zatrudniając przypadkowych ludzi w roli redaktorów naczelnych, ani też owi redaktorzy, dobierając sobie współpracowników na zasadzie łapanki lub koleżeńskich koneksji. Oczywiste, jakby się zdawało, kryterium fachowości, jest tu najrzadziej brane pod uwagę…

Zatem, dopóki ktoś systemu nie zmieni, jesteśmy w Polsce skazani na rządy ludzi niekoniecznie do władzy się nadających. Teraz politykiem może być dosłownie każdy a władzę dostanie, jeśli tylko otrzyma społeczne poparcie. Głosy zgromadzi, jeśli przekona tych, którzy w swej masie nie bardzo orientują się, na czym ta cała polityka naprawdę polega… Zatem, kto skuteczniej uruchomi socjotechniczną maszynerię, przejmuje Państwo z całym dobrodziejstwem dostępu do publicznej kasy – i robi co chce. „Po nas choćby potop”… I to jest właśnie najbardziej przerażające.

O kapitalizmie, czyli jak tu zarabiać więcej…

Mój znajomy, dawniej dziennikarz a dziś polityk (niedawno startował na fotel prezydenta swojego miasta) pełnił swego czasu funkcję dyrektora Ośrodka Doradztwa Rolniczego w Zgierzu. Zdumiony, pytałem go jak tam się dostał ze swoim filologicznym wykształceniem, jest bowiem rusycystą. Zaczął się śmiać i rechocząc, odparł: „No widzisz, ktoś im musi doradzać!”

To właśnie mały, ale idealny model naszego ustroju państwowego. Oraz odpowiedź na pytanie, dlaczego przeciętny obywatel Polski nijak nie może stać się zamożniejszy.

Kapitalizm niby w Polsce jest, ale tyle już lat głosujemy za obaleniem komuny, a w kieszeni jakoś nie przybywa. Średnia krajowa rośnie, ale najubożsi rodacy nadal zarabiają znacznie poniżej poziomu godnej egzystencji. Natomiast wszyscy zarabiamy około czterech razy mniej niż nasi sąsiedzi na zachód od Odry. Czy wobec tego naprawdę ustrój Polski można nazwać kapitalistycznym?
Niestety, nie. Czysty, wolnorynkowy kapitalizm w swojej ekonomicznej definicji w ogóle na świecie nie występuje, najbliższy temu ustrojowi jest oczywiście system polityczno-gospodarczy Stanów Zjednoczonych. Chile za rządów Pinocheta miało podobny charakter, choć wprowadzenie tam kapitalizmu odbyło się metodą krwawego zamordyzmu w walce z czerwonymi przeciwnikami. U nas kapitalizmu nie ma – choć informują nas o jego istnieniu rozliczni politycy, którzy chcą, by określano ich mianem liberałów.

Jak u nas jest, wyjaśnił Rafał A. Ziemkiewicz w pierwszym felietonie z cyklu „Ziemkiewicz w Kisielu”. Znany pisarz i publicysta wystartował z autorską rubryką na łamach nowego tygodnika „Uważam Rze”, opiniotwórczej przybudówki „Rzeczpospolitej”. Bierzemy to z zadowoleniem, bo w kraju brakuje łamów, gdzie można by poczytać o interpretowaniu rzeczywistości na sposób gospodarczy – nie tylko przez pryzmat walki politycznej między aktualnie najpopularniejszymi partiami. Tygodnik jest oczywiście ewidentnie propisowski, ale Ziemkiewicz ma swoich czytelników nie tylko w gronie wyborców PiS. Otóż Rafał wyjaśnia, że to, co w Polsce przywykło się nazywać kapitalizmem jest w istocie współczesną formą feudalizmu, czyli (tu cytat dosłowny) systemu opartego na „garnięciu pod siebie, kierowaniu się dobrem swoim i swojej sitwy, a nie abstrakcyjnego ogółu”. Istnienie feudalizmu i socjalizmu, dwóch sprzecznych sobie a jednak jakoś podobnych systemów nazywa autor „głównym problemem współczesnego świata” ubolewając, że prawdziwy kapitalizm wymaga narzucenia reguł sztucznych, sprzecznych z ludzką naturą. Nie zgadzam się z ostatnim stwierdzeniem, jak też i z konkluzją, że czystego kapitalizmu w związku z tym wprowadzić się nie da. Przynajmniej dziś, na etapie współczesnego rozwoju cywilizacji.

Kapitalizm, mówiąc najprościej, to system taki, w którym obywatel ma pieniądze na wypełnienie swoich własnych potrzeb a Państwo, w sensie struktury administracyjnej, dba o zabezpieczenie potrzeb ogółu swoich obywateli. Politycy, w których interesie jest mnożenie instytucji, urzędów i wszelkiego rodzaju tworów, utrzymywanych za publiczne pieniądze wmawiają nam, że takich potrzeb ogółu jest mnóstwo – i że politycy, mocą społecznego wyboru są po to, by te potrzeby zabezpieczać. Tymczasem wystarczy się zastanowić by dojść do wniosku, że tak naprawdę Państwo musi odpowiadać za: bezpieczeństwo zewnętrzne kraju, żeby nas wrogowie nie najeżdżali (czyli za armię), oraz bezpieczeństwo wewnętrzne obywateli (czyli za Policję, żebyśmy się nie pozabijali i za Sądy, żeby strzegły sprawiedliwości). Wszystko inne obywatel może zapewnić sobie sam, pod oczywistym warunkiem, że ma na to pieniądze. Mógłby się prywatnie leczyć, płacić za wykształcenie własne i swoich dzieci, zbierać sobie na emeryturę – gdyby miał każdego miesiąca odpowiednie dochody. Innymi słowy, ideą kapitalizmu jest stan rzeczy, w którym najuboższy obywatel ma taką pensję, która wystarcza mu na pokrycie elementarnych, ludzkich potrzeb, nie tylko czynszu i jedzenia.

Tymczasem w Polsce jest dokładnie odwrotnie. Państwowi urzędnicy, pod pretekstem obowiązku dbałości o ludzkie potrzeby, zabierają nam z dochodów grubą część pieniędzy (bezpośrednio w postaci podatków i obowiązkowych składek – oraz pośrednio, w postaci regulacji cen, np. źródeł energii). Tłumaczenie jest oczywiście bardzo szlachetne, głównie takie, że najsłabsi sobie nie poradzą – a jeśli ktoś nie umie zaoszczędzić sobie na emeryturę, to nie musi się bać, bo „dobre” Państwo dochód na starość mu zapewni. Ile wynosi teraz i jaka będzie w przyszłości zusowska emerytura nikomu wyjaśniać nie trzeba, ale chodzi o wniosek znacznie szerszy: taki mianowicie, że jedynie radykalna zmiana ustroju państwowego, nie zaś pozorne lub kosmetyczne zmiany istniejącego stanu rzeczy, mogą spowodować zwiększenie zamożności Polaków.

Mówiąc krótko trzeba sprywatyzować wszystko, poza Wojskiem, Policją i sądami – a normalnemu człowiekowi zostawić pieniądze w portfelu. Wraz z likwidacją szeregu instytucji, utrzymywanych z pieniędzy podatników, zniknęłyby korzenie ziemkiewiczowskiego feudalizmu: gdy znika „koryto”, nie ma pretekstu, by ssać od ludzi pieniądze „na wspólne cele społeczne”. Mnóstwo kosztownych tworów, od urzędów lokalnych przez różne zus-y, enefzety aż do poszczególnych ministerstw i agend rządowych, zniknęłoby również jako pretekst do okradania obywateli pod szyldem dobra społecznego. Przestałoby także opłacać się być politykiem, bo odcięcie władzy od pieniędzy zakończyłoby epokę socjotechnicznej walki partii politycznych o prawo do rozdawania publicznej składki. Niektóre kłopoty, związane z ustrojową przemianą (np. co zrobić z wielotysięczną armią obecnych emerytów po likwidacji zus-u) należałoby rozwiązać za pomocą rozsądnych, wolnorynkowych pomysłów gospodarczych (np. sprzedać zusowski majątek, wielkie pałace – a zarobione pieniądze złożyć na korzystnej lokacie bankowej, z której wypłacano by bieżące emerytury). Jednocześnie należałoby właściwymi aktami prawnymi zabezpieczyć wprowadzone zmiany, dbając w ten sposób o fiskalną swobodę prywatnych firm, które stałyby się naturalnym rynkiem pracy dla setek urzędników, zwalnianych na skutek likwidacji instytucji państwowych.

Mówią – to utopia. Nigdzie na świecie tak nie ma, żeby totalnie zlikwidować sektor administracji publicznej. To prawda, nigdzie tak nie ma, bo politycy nigdzie na świecie na to nie pozwolili. Byłoby to dla nich podcinanie własnej gałęzi. Ponadto bogate kraje zachodnie po drugiej wojnie światowej miały pieniądze na to (i nadal mają), by utrzymywać  rozmaite biurokratyczne twory… Póki stać na to mieszkańców, system może trwać. My zaś mieliśmy przez sześć dekad przaśny komunizm. Polacy właśnie dlatego są biedni, że muszą utrzymywać ustrój, którego podobny typ w krajach unijnych jest utrzymywany przez bogatszych ludzi! Zresztą czasem się ta równowaga załamuje – spójrzmy na Grecję. Inna rzecz – kraje, uznawane za socjalistyczne, bo obciążające obywateli większymi podatkami, niż mamy dziś w Polsce (np. Szwecja) przeznaczają publiczną składkę na wspólne inwestycje, nie na biurokrację. W każdym szwedzkim mieście mamy jeden, a nie trzy ośrodki samorządowej władzy – Landstyrensen, a nie jak u nas Magistrat, Urząd Wojewódzki i Urząd Marszałkowski. Natomiast mieszkańcy każdego ze szwedzkich osiedli mieszkaniowych (luksusowych domków, nie ponurych blokhauzów) mają dostęp do sieci podziemnych parkingów, zbudowanych z publicznej składki – to tylko jeden przykład pożytecznego dysponowania wspólnym groszem…

Zatem czysty kapitalizm byłby możliwy, należy tylko znaleźć sposób na jego wprowadzenie. Oczywiście bezkrwawy, każdy przewrót polityczny, oparty na mordowaniu ludzi w imię lepszej idei jest niedopuszczalny. Ponieważ żyjemy w demokracji, należałoby przekonać ludzi, że radykalne odcięcie biurokratów od publicznych pieniędzy to jedyna szansa na dobrobyt owego bliżej niesprecyzowanego ogółu. Wtedy o zmianach ustrojowych zadecydowałyby głosy wyborców – na taką partię, która paradoksalnie zaproponowałaby system sprawiedliwy dla wszystkich, nie tylko dla swojej sitwy. Kto jest zainteresowany poszukiwaniem takiego ugrupowania w naszym krajobrazie politycznym, niech szuka… Wszak na tym blogu nie będzie wspierania żadnej konkretnej opcji politycznej.