O budowie stadionu w Łodzi, czyli hańba z ohydą pospołu…

Zacznijmy od tego, że nie powinno być żadnych stadionów „miejskich”, ani w ogóle „publicznych”. Jak w większości przypadków na zachodzie, takie obiekty (wszystko jedno – klubowe czy reprezentacyjne) opłacają się tylko wtedy, gdy są własnością prywatną. Inaczej pozostają pod władzą aktualnie rządzącej grupy polityków, generują straty i stają się wygodnym narzędziem propagandowym („popatrzcie, jaki piękny stadion wam zbudowaliśmy, głosujcie na nas!”). W Polsce, gdzie komunistyczne myślenie wciąż góruje nad kapitalistycznym rozsądkiem, większość stadionów klubowych to obiekty miejskie, a budowane z zadęciem obiekty na EURO 2012 już przynoszą lokalnym budżetom krociowe straty, bez widoku na jakąkolwiek zmianę tego stanu w przyszłości.

W Łodzi trwa zażarta debata, gdzie i komu nowy stadion ma w swej łaskawości  zbudować Miasto, oczywiście za pieniądze wszystkich podatników. Ba, gdyby tak w Łodzi był jeden klub piłkarski z historią i sukcesami, sprawa byłaby prosta. Niestety, są dwa – i wbrew demagogicznym argumentom zatwardziałych kiboli Widzewa lub ŁKS, sympatia dla obu rozkłada się mniej więcej równo. Oczywiście, kibice twierdzą, że „nas jest więcej niż tamtych”: już na samą myśl o sprowadzeniu tej dyskusji na poziom fanatycznego machania szaliczkiem bolą mnie zęby… Niestety, właśnie taki ton rozmowy zdominował w Łodzi publiczną debatę o nowym stadionie miejskim. Czy ma być jeden? Może dwa, dla każdego z klubów po jednym?Jak duży lub duże? I gdzie, gdzie ma stanąć? Każda ze stron (jak zawsze w przypadku fanatyków) trzyma się kurczowo swojej wersji, starając się w tym żałosnym przeciąganiu liny wyjść na swoje, wymuszając na magistrackich urzędnikach podjęcie korzystnej dla siebie decyzji. Co smutne i tragiczne, na tym (kibolskim) poziomie dyskutują również ludzie świadomi, inteligentni. Jak widać, fanatyzm jest w stanie zaszkodzić każdemu.

Co z tym fantem robią rządzący Miastem politycy? Ano właśnie – nic. Sprawa stoi, ani drgnie. Prezydent Łodzi Hanna Zdanowska ma nader ciężki orzech do zgryzienia – jak rozplątać gordyjski węzeł kłopotów ze stadionem, narażając się jednocześnie jak najmniejszej ilości wyborców… Jak się zdaje, wyjścia idealnego nie ma: kibice, okopani na swoich pozycjach, nie wykazują woli żadnego kompromisu, zatem trzeba będzie komuś podpaść. Podjęcie ostatecznej decyzji z pewnością wygeneruje jakieś „piarowskie” straty dla rządzącej miastem Platformy Obywatelskiej, a to raczej nie spodoba się partyjnej wierchuszce. Chłe chłe chłe, już sobie wyobrażam, jakie gromy na głowę biednej pani Hani ciskać będą na zmianę posłowie Grabarczyk z Biernatem, gdy okaże się, że pokrzywdzona decyzją któraś ze „stron miasta” zacznie podczas ligowej kolejki wrzeszczeć do kamer Canal + niewybredne obelgi na rząd, magistrat i cały układ obecnej władzy… Cóż, kibice ŁKS mieliby z tym obecnie pewien problem (ich zespół właśnie wycofał się z rozgrywek I ligi), ale – bądźmy uczciwi – akurat klub z Alei Unii ma w tym rozdaniu władzy duże wsparcie Magistratu. W najbliższym otoczeniu gabinetu prezydenta pracują fanatyczni kibice tej drużyny, przyznają się do tego niektórzy radni – a gdyby nie bankructwo firmy, realizującej kontrakt (skąd my to znamy, prawda?) budowa miejskiego obiektu na ŁKS-ie byłaby już na ukończeniu. Od tej właśnie chwili, od podjęcia decyzji o budowie stadionu miejskiego na ŁKS (to przez fiasko budowy sprawa wróciła do punktu wyjścia) prezydent Hanna Zdanowska ma „przefikane” u kibiców Widzewa. Zatem można powiedzieć, że rządząca PO już zanotowała konkretne straty przedwyborcze – chyba, że w końcu zdecyduje się na budowę miejskiego obiektu przy Alei Piłsudskiego. No, ale tego nie darują z kolei pani Hani bliscy jej (i kolegów z partii) kibice ŁKS, którzy – choć chwilowo nie mają drużyny – mogą zawsze zorganizować jakąś spektakularną akcję przeciwko obecnej władzy, co niechybnie zakończy się utratą kolejnych głosów wyborczych…

„Jak nie patrzeć – dupa z tyłu”,  cytując brzydkie powiedzenie, bo – jako się rzekło – pani prezydent dobrego wyjścia nie ma. Dlatego sprawa się ślimaczy, czas ucieka, a Łódź pozostaje bez obiektu na odpowiednim poziomie, gwarantującego nie tylko wysoki standard organizowanych spotkań piłkarskich, ale też choćby wielkogabarytowych koncertów gwiazd estrady.

Mnie osobiście frapuje w tym wszystkim jedna sprawa, mianowicie zachowanie właściciela Widzewa, pana Sylwestra Cacka. Jego początki w klubie były takie, że z dużym rozmachem deklarował rozbudowę klubowego obiektu za własne pieniądze. Ja wiem, że urzędnicza mafia o nazwie PZPN dwa lata z rzędu spychała klub z ekstraklasy, by nie docierały na Widzew obfite subsydia z tytułu praw telewizyjnych.Wiem, że opóźniło to znacznie plany biznesmena, który inaczej wyobrażał sobie rozwojową drogę tego sportowego przedsiębiorstwa… Ale dziś, czepiając się kurczowo upadku ŁKS (porażka stadionowej inwestycji, rozkład drużyny) Cacek próbuje wymusić na urzędnikach przeniesienie budowy miejskiego stadionu na Widzew, jakby zupełnie nie rozumiał politycznego kontekstu całej sprawy! Dość powiedzieć, że prezes najpierw oddał stadion z powrotem Miastu (to już było podejrzane), a teraz walczy z Magistratem niczym z wiatrakami o przeniesienie inwestycji – wierząc naiwnie, że oto cały układ wokół gabinetu prezydenckiego pozwoli na zepchnięcie ŁKS do roli miejskiego kopciuszka… Jedynym efektem polityki oczekiwania na życzliwość Zdanowskiej (?) są kolejne listy z tłumaczeniami, wysyłane przez prezesa do coraz bardziej poirytowanych kibiców Widzewa.

Kibicom ŁKS trzeba współczuć, bo w ostatnich piętnastu latach prezesi ich klubu, deklarując gorącą miłość do barw klubowych, wysysali stamtąd pieniądze, w końcu zepchnęli klub do ruiny. Swoje zrobił PZPN, który – czując padlinę – dobił zespół, wykluczając za długi z rozgrywek. Urzędnicy piłkarskiej centrali byli znacznie bardziej pobłażliwi dla innych klubów w identycznej sytuacji – no, ale najświeższa historia Widzewa pokazuje, że z krajowym związkiem piłkarskim kluby łódzkie zbyt dobrze (mówiąc delikatnie) nie mają… ŁKS ma więc przymusową przerwę – i ten sportowy argument niewątpliwie przemawiałby za słusznością koncepcji budowy stadionu miejskiego na Widzewie. Co jednakże na rządzących miastem żadnego wrażenia nie robi, patrz wyżej. Przykład szczecińskiej Pogoni pokazuje zresztą, że zespół może szybko podźwignąć się z czwartoligowego zesłania – a dla polityków nie liczy się sport, tylko wyborcze głosy kibiców.

Jaki będzie koniec coraz bardziej zapiekłego konfliktu dwóch kibolskich stron z Magistratem? Teraz naprawdę trudno to przewidzieć. Rozwiązań jest wiele, ale żadne nie zadowoli władzy. Sprawa jest skazana na długotrwałe przewlekanie – myślę, że co najmniej do przyszłorocznych wyborów samorządowych.

A mnie wciąż chodzi po głowie obrazek z Mediolanu. Dane mi było zwiedzić San Siro – jeden z największych i najpiękniejszych piłkarskich stadionów świata. Budując go urzędnicy miejscy nie słuchali fanatyków. Prywatni właściciele dwóch klubów, Milanu i Interu, doszli do porozumienia z Miastem. Bardziej im się opłacało korzystać z nowoczesnego obiektu, wynajmując go od miasta, niż samemu ponosić krociowe koszta takiej inwestycji budowlanej. Na stadionie są miejsca oznaczone czerwonymi krzesełkami, na jednej „krótkiej”. Siadają tam kibice AC Milan. Po drugiej stronie, na niebieskich krzesełkach kibicują tifosi Interu. Dwie długie trybuny są neutralne, dla każdego. Oba kluby mają swoje historyczne stadiony, tam trenują i pracują na co dzień . A każdy z nich już zbudował ogromną część swoich sukcesów i tradycji w oparciu o San Siro…  Są dwie odrębne szatnie, prysznice, ściśle opracowany system wejść na trybuny. Z włoskim związkiem piłki nożnej dało się tak ustalić, że terminy meczów obu mediolańskich drużyn w roli gospodarzy nie pokrywają się. Że rozwiązanie jest nie do końca „kapitalistyczne”? Nie szkodzi, to właśnie jeden z tych szlachetnych wyjątków, które poprzeć należy z całą mocą…

O Robercie L., czyli narodziny gwiazdy…

Wszyscy dziś zastanawiają się, jak Robert Lewandowski zagra przeciwko Realowi? Czy uda mu się w jaskini lwa potwierdzić klasę? Cóż, odpowiedź poznamy w nocy, ale jedno jest pewne: to właśnie tam, na Santiago Bernabeu, na oczach całego piłkarskiego świata, ma polski napastnik szansę wejść na stałe do panteonu największych gwiazd współczesnego futbolu. Nawet jeśli nie będzie „wielkiego szlema” czterech goli, wystarczy, że trafi raz, pieczętując awans Borussii do finału Champions League.

Cóż się takiego stało, że nagle, wcześniej mało komu znany piłkarz znad Wisły (przy nader ważnym wsparciu dwóch krajanów/kolegów z drużyny) wyrwał argumenty z rąk wszystkim „fachowcom”? Takim, którzy uporczywie udowadniali, że polscy piłkarze są źle szkoleni – a przez to zupełnie sobie nie radzą pod rygorem treningowym klubów zachodnich??? Warto zacytować w całości – naprawdę, zgadzam się tu z każdym słowem – fragment wywiadu, jakiego świątecznej Gazecie Wyborczej udzielił w miniony weekend Andrzej Juskowiak, były napastnik Biało –  Czerwonej drużyny. Pytanie Roberta Błońskiego dotyczyło różnicy w grze Lewandowskiego dla kadry narodowej, gdzie wszyscy czekamy na jego „przebudzenie”. Cytuję: ” Nie warto porównywać gry Roberta w klubie i w kadrze. Z Realem miał piłkę w polu karnym tyle razy, ile w trzech czy czterech ostatnich meczach reprezentacji. Nie mamy tak dobrych ofensywnych zawodników, jakich ma Borussia. Robert ma inne zadania, dużo biega poza polem karnym. W Borussii nauczył się szybkiej gry na jeden kontakt, zawsze ma do kogo odegrać. W reprezentacji musi przyjąć piłkę, zaczekać na kolegę i dlatego za chwilę ma obrońcę na plecach… Nasza reprezentacja nie gra tak płynnie i szybko jak Borussia. Zarzuty, że Robert stara się mniej niż w klubie, są bez sensu. Po prostu nasza kadra nie potrafi grać i funkcjonować tak, jak perfekcyjnie zbudowana przez trenera Juergena Kloppa maszyna z Dortmundu.”

A zatem – wszystko jasne. Juergen Klopp na trenera reprezentacji Polski!!! Pytanie brzmi: jeśli w Dortmundzie Robert jest ważnym elementem precyzyjnej konstrukcji, na którą składają się wszyscy zawodnicy, to czy tak samo dobrze radził sobie będzie w innym klubie? Na odpowiedź musimy poczekać kilka miesięcy, ale dziś trzymajmy mocno kciuki za Lewandowskiego, a także za Błaszczykowskiego i Piszczka. Jeśli wypchną Real, skorzysta na tym z pewnością cała polska piłka nożna.

O smutnym końcu gladiatorów, czyli ręczni oblali egzamin

Zapowiadało się nieźle, skończyło – jak zwykle. Drużyna, już nie „Orłów Wenty”, lecz co najwyżej „Orzełków Bieglera”, dostała surową lekcję poważnej piłki ręcznej. Przed spotkaniem z Węgrami Marcin Lijewski, jeden z weteranów dawnej kadry, mówił wprost: zawsze wygrywaliśmy swoją walecznością, którą nadrabialiśmy braki w technice i taktyce drużyny. W domyśle – nigdy nie byliśmy tak dobrzy, jak wskazywałyby nasze najlepsze wyniki…

Może i tak, mecze ręcznej reprezentacji od czasów pierwszych „Wentowych” sukcesów oglądaliśmy zawsze z nerwami napiętymi jak postronki. O sukcesach Polaków decydowały zwykle niuanse, jakieś heroiczne zrywy lub piekielne szczęście. Trochę przypomniał się tamten czas, gdy Robert Orzechowski wkręcał Serbom gola w ostatniej sekundzie meczu… Ale z Węgrami było już inaczej. O ile w pierwszej połowie, głównie za sprawą dopieszczanej przez Bieglera obrony, stawaliśmy dzielnie Madziarom  – o tyle druga odsłona obnażyła wszelkie niedostatki zespołu, ubiegającego się o awans do najlepszej ósemki świata.

Bo – jak się zdaje – Węgrzy pokonali nas nie rękoma, lecz głową. Poznali świetnie naszą drużynę w na poły sparringowym meczu podczas Turnieju Noworocznego. Uśpił nas, kibiców, osiągnięty wówczas remis: zdawało się, że i teraz z tym rywalem wystarczy zagrać na swoim normalnym poziomie. Ale Madziarzy wykorzystali tamten mecz na spisanie uwag wiodących – poznali nasze mocne punkty, by już w poważnych mistrzostwach zastosować zdobytą wiedzę. Konkrety? Proszę bardzo: Michał Jurecki, Karol Bielecki i Krzysztof Lijewski, nasze „strzelby” drugiej linii, praktycznie ani razu nie wypaliły jak należy. Wystarczy przejrzeć statystyki. Ilość strat naszej piłki w ataku pozycyjnym? Aaa, rywale dokładnie przyjrzeli się polskim wariantom ataku, dzięki czemu wkładali łapy akurat tam, gdzie powinna trafić piłka. Czyli  w poprzek linii podania: rozgrywający/kołowy. Tylko dzięki swej wybornej formie strzeleckiej Bartek Jurecki rzucił aż tyle bramek… Większość podań na koło przecinali rywale, bądź prokurowali obroną nasze gubienie piłki…

Resztę kłopotów, już tradycyjnie, nasi gladiatorzy zafundowali sobie sami. Jak można nie trafiać z tak wielu czystych pozycji? Jak można rzucać bez przygotowania? Wreszcie, co boli najbardziej: jak można całkowicie wyeliminować z gry własne skrzydła, gdy wiadomo, że największa siła obrony rywala tkwi na środku??? To wszystko pytania, na które częściowej odpowiedzi udzielił już Marcin Lijewski, po drugą część należałby się udać do Michaela Bieglera. Do którego zresztą i tak większych pretensji mieć nie można, bo na tę długość trenerskiej kadencji sporo zdążył zrobić. Może faktycznie należy poczekać dwa lata na rozliczenie jego pracy z zespołem…

No cóż, jak dla mnie hiszpańskie Mistrzostwa Świata w piłce ręcznej właśnie dobiegły końca. A dla Państwa?

O gladiatorach po nowemu, czyli „ręczni” z szansą na sukces

Niby nowa drużyna, a jakoś znajomo… Reprezentacja Polski piłkarzy ręcznych, już pod wodzą trenera Michaela Bieglera, walczy w hiszpańskim mundialu o naprawę reputacji, nadwątlonej nieco brakiem sukcesów w ostatnich latach. Znajomo na parkiecie, bo zespół narodowy wciąż opiera się na doświadczonych filarach – bracia Jureccy, Sławek Szmal, Krzysztof Lijewski, Bartłomiej Jaszka… Rewolucji nie było, bo nowe twarze zdecydowanie pełnią w  zespole drugorzędne funkcje. Przed pierwszym meczem z Białorusią właściwie tylko Robert Orzechowski pojawił się w podstawowej siódemce – reszta to rezerwowi, czekają na swoją szansę.

Polska wygrała z Białorusią dwoma bramkami. To dobry wynik, lecz wciąż mówi niewiele o potencjale naszej drużyny. Z szacunkiem dla rywala, nie postawił naszym poprzeczki zbyt wysoko, jedna tylko gwiazda (Rutenko) to za mało na zespół ze światowej czołówki, jakim wciąż są Polacy. Problem w tym, że czołowa dziesiątka dzisiejszego handballa to grupa szalenie  wyrównana i wynik w każdym spotkaniu podobnych sobie przeciwników jest na tym poziomie sprawą otwartą. Zatem prawdziwym sprawdzianem dla biało-czerwonych będą dopiero mecze z rywalami najwyższej światowej półki.

Co na dziś można pochwalić? Z pewnością większą konsekwencję w obronie, dynamikę w powrocie do defensywy, wytrzymałość zespołu (grali cały mecz w bardzo dobrym, szybkim tempie) – wreszcie uniwersalizm strzelecki, każdy rzuca,wariantów w ataku jest sporo. No i dyspozycja Szmala, gra jak dawniej – niektórzy skreślili go przedwcześnie, a on po prostu wyleczył urazy i wrócił do dawnej skuteczności. Co ganimy? Na pewno nonszalancję w ofensywie, bo zbyt wiele dogodnych okazji nasi jeszcze marnują. W ataku ciężar gry spoczywa ponadto na drugiej linii, skrzydeł nie używamy praktycznie w ogóle. A gra bokami zawsze rozciąga szyki obronne rywala… Mam też nadzieję, że trener Biegler pozwoli na turnieju pograć zmiennikom, bo wariant z dziesięcioma zawodnikami na boisku w czasie meczowej godziny jest w przekroju długich rozgrywek mocno ryzykowny. Średnia wieku naszej drużyny z pewnością nie jest najniższa w turniejowej stawce. Problem z meczu otwarcia to także brak koncentracji w drugiej połowie: pod koniec nasi, prowadząc bezpiecznie kilkoma bramkami, wyraźnie przysnęli, fundując nam nerwową końcówkę. Mimo ambicji rywala, należało jednak zachować czujność do końca. Na pewno zawodnicy powinni między sobą przedyskutować temat skupienia i należytej uwagi, bo turniejowi przeciwnicy z pewnością walczyć będą do ostatniej minuty.

Mimo tych paru mankamentów – jest dobrze. Pod wodzą niemieckiego trenera polska drużyna jeszcze nie przegrała, choć faktycznie mecze z wielkimi rywalami dopiero przed nami. Obyśmy mieli po nich mnóstwo satysfakcji, bo na mistrzostwach świata mają Polacy dużą szansę pokazać się z dobrej strony i osiągnąć dobry wynik. Trzeba jednak wszystko wygrywać  – a ten cel biało-czerwoni z pewnością mają w zasięgu ręki. Czekamy na pomyślne wieści z Barcelony!

O rundzie Widzewa, czyli wielki brak równowagi

Druga połowa wieńczącego jesień meczu z Podbeskidziem pokazała, niczym mały model, formę Widzewa w przekroju całej rundy. Ospałość i zachowawcze odbijanie piłki, dopóki przeciwnik nie załaduje nam gola lub dwóch. Wtedy zaczyna być gorąco, to i my ruszamy do boju, żeby odrobić straty. Zespół „załapuje”, rusza się lepiej cała druga linia i od razu też inaczej wyglądają poczynania ofensywnie. Jeszcze nie jest to wówczas futbol totalny a la Barcelona, z udziałem całej drużyny zarówno w obronie jak i w ataku. Ale jeśli zespół rusza zdesperowany do walki, zupełnie inaczej patrzy się na ich grę.

Problem w tym, że zespołowi w przekroju rundy zbyt rzadko chciało się grać w ten sposób. Widzew prezentował się nierówno, dlatego też nie zajmuje wyższej niż dziewiąta pozycji w tabeli. Po zadziwiającym początku, meczach u siebie pełnych animuszu i zadziorności, nastąpił okres marazmu, gry słabej, momentami fatalnej, zachowawczej. Czy jest tak, że drużyna zbudowana w znacznej części z piłkarzy na progu dorosłości ma prawo zachowywać się chimerycznie? Może tak jest. Ale czynników, składających się na brak równowagi formy zespołu w przekroju rundy jest z pewnością więcej. Tymczasem cieszmy się, że przewaga nad strefą spadkową jest bezpieczna. Jednak kibice chcieliby wreszcie oglądać drużynę, która swoją ambicją i zaangażowaniem pokazałaby wolę walki o coś więcej… Może będzie to realne po zimowych transferach, choć osobiście nie wierzę w żadne cuda i raczej godzę się z myślą, że ten sezon jest kolejnym na przeczekanie trudnych czasów. Może też zdarzy się tak, że rozwiązanie problemów ze stadionem wyprostuje przyszłość klubu i drużyny. Naiwnie wierzę, że w końcu zobaczymy światełko w tunelu.

Tradycyjnie warto na koniec rundy pokusić się o krótkie oceny Widzewskich piłkarzy. Na plus, minus lub znak zapytania.

Maciej Mielcarz – ? Jego występy w pierwszych meczach sezonu napawały optymizmem. Widać było pewność, doświadczenie, pracę pod okiem Andrzeja Woźniaka. Rutynowany bramkarz wprowadzał spokój w defensywnych poczynaniach drużyny. Niestety, przytrafiła mu się poważna kontuzja, poprzedzona kilkoma głupimi wpadkami w ostatnich przed urazem występach ligowych.

Miloś Dragojević – minus. To podobno wielki talent, na treningach odbijający wszystko, co leci w jego stronę. Moim zdaniem w ani jednym meczu ze swoim udziałem nie potwierdził tych możliwości. Niepewny na przedpolu, zbyt wolny na linii, wpuścił dwie bramki między nogami. Zdrowy Mielcarz jest zdecydowanie od niego lepszy, przynajmniej w tej chwili.

Łukasz Broź – plus. Niezła rudna w wykonaniu prawego obrońcy, kapitana zespołu, a ostatnio nawet reprezentanta Polski. Pewny przy wykonywaniu jedenastek, aktywny w ofensywie, w zasadzie bezbłędny pod swoją bramką. Szkoda tylko, że deklaruje odejście w przerwie zimowej…

Thomas Phibel – plus. Wprawdzie konto czarnoskórego gladiatora obciąża kilka poważnych błędów z wczesnej fazy rozgrywek, ale generalnie pozyskanie tego piłkarza jest jednym z najlepszych transferowych strzałów Widzewa. Na pewno wypełnił lukę po Ukahu na środku obrony, a napastnicy rywali już zaczynają powtarzać, jak trudny do przejścia jest Thomas Phibel. Na pewno przyda się wiosną.

Hachem Abbes – ? Zanotował kilka rażących błędów, będąc drugim filarem środka defensywy, a rywale strzelali nam wtedy bramki. Mądrze grający, spokojny, nieźle wyprowadzający piłkę i groźnie uderzający głową Tunezyjczyk ma jeden problem. Niefrasobliwość pod bramką. Gdyby nie głupie wpadki, byłby jednym z najlepiej grających stoperów ligi.

Jakub Bartkowski – ? Uniwersalny boczny defensor i to jest jego atut. Ma obie nogi, dzięki czemu spokojnie może grać z każdej strony bloku defensywnego. Jednak zbyt wiele bramek dla przeciwników padło jesienią po jego błędach. Musi zdobyć doświadczenie, niezbędne do skutecznej gry w obronie. Właśnie je gromadzi, więc wiosną powinno być lepiej.

Alex Bruno – plus. Dla mnie jest to odkrycie rundy i nie rozumiem zupełnie, dlaczego trener Mroczkowski się na niego obraził. Najlepszy technik w zespole, waleczny, przebojowy, skuteczny. Gdy on gra dobrze, budzi się cała drużyna. Jest jakiś problem na linii zawodnik – sztab trenerski w widzewskiej szatni, niewątpliwie zadaniem trenerów będzie na wiosnę wyprostowanie tej sytuacji.

Radosław Bartoszewicz – ? To jest wół roboczy, specjalista od czarnej roboty, typowy defensywny pomocnik, który zbiera wśród kibiców komplementy za pracowitość. Rzeczywiście dobrze wspomaga blok obronny, miał też dwie lub trzy asysty w przekroju rundy. Ale mam wrażenie, że jest zbyt mało widoczny w ofensywie, ma też kłopot z wyprowadzaniem piłki przy przejściu do ataku. Zbyt często podaje do tyłu lub do kolegi obok. Trochę więcej gry do przodu i będzie OK.

Princewill Okachi – plus. Boguś Kukuć pisze w „Widzewiaku”, że trenerzy znaleźli na Malcie perełkę, ale ja będę nieco chłodniejszy w ocenie Okachiego po jesieni. Facet narobił nam ogromnego apetytu w pierwszych meczach, gdy rzeczywiście jak profesor ośmieszał rywali, przecinając ich akcje niczym podwórkowym dzieciakom. Miał też przebłyski znakomitej gry ofensywnej. Ale właśnie dlatego oczekujemy po nim znacznie więcej: stać go na super grę, którą jednak  zbyt rzadko prezentuje! Ma wahania formy, ale jest młody. Poczekamy.

Sebastian Dudek – minus. Wahałem się, czy ocena nie jest zbyt surowa, ale po namyśle zostaję przy swoim. Problem taki jak z Okachim: oczekiwania wobec tego piłkarza po przyjściu ze Śląska były znacznie większe. W pierwszych meczach grał świetnie, rozgrywał, ożywiał poczynania zespołu. A potem zgasł, skończył na ławie, by obudzić się dopiero pod koniec meczu z Podbeskidziem. Jest świetnym ofensywnym pomocnikiem, o ile mu się chce. Jak mu się wiosną nie zachce, trzeba go komuś sprzedać.

Marcin Kaczmarek – plus. Nie ma co dywagować, serce i płuca zespołu. Ma ogromny walor, jakim jest waleczność, którą sympatyczny lewoskrzydłowy przykrywa braki w wyszkoleniu technicznym. No i latka lecą… Ale mimo to Kaczmarek był jednym z tych zawodników, którzy jesienią w Widzewie prezentowali się najrówniej. Był niezawodny.

Ben Difallah – minus. Chyba większość fanów Widzewa nie kryje rozczarowania postawą tego zawodnika. Zamiast strzelać bramki markował grę, przewracał się, narzekał i kaprysił. A pożytku dawał z siebie niewiele.  Jeśli się nie przebudzi na wiosnę, pewnie odejdzie. Inna sprawa, że napastnicy żyją z dokładnych podań, ich często Benowi brakowało pod bramką rywala.

Mariusz Stępiński – plus. Bardzo udany start do kariery młodego napastnika, który już zbiera na sobie łakome spojrzenia bogatszych klubów, nie tylko polskiej ligi. Niewątpliwy talent, poparty rzadkim w tym wieku rozsądkiem, chłodną głową i inteligencją na boisku. Widać, że chłopak jest w domu i w klubie świetnie prowadzony. Jeśli tego nie zepsuje, zrobi karierę jak Boniek, ma ku temu wszelkie szanse.

Mariusz Rybicki – plus. Kolejna „młoda strzelba”, bardzo atrakcyjnie grający zawodnik, do szybkości i dobrej techniki dokładający boiskową uniwersalność. To m.in. na nim opiera się nadzieja kibiców, że wielki Widzew da się wkrótce jakoś odbudować. Za Mariuszem przemawia specyficzna bezczelność w grze i czujna opieka, jaką roztacza nad nim sztab trenerski. Będą z niego ludzie.

Takim piłkarzom jak Krystian Nowak, Sebastian Radzio, Sebastian Duda czy Adrian Pietrowski bardzo dziękujemy za niezłe występy i życzymy powodzenia w drodze do pierwszej jedenastki. Takim zawodnikom, jak Adam Banasiak, Aleksander Lebiediew  a w szczególności Jakub Kowalski – serdecznie dziękujemy i żegnamy bez żalu. Papa! A takich ludzi, jak Emerson Carvalho czy Patryk Stępiński z największą chęcią zobaczylibyśmy w końcu na murawie, panie trenerze! Być może wiosną będzie ku temu okazja.

O tym, jak znów dostaliśmy od Legii, czyli Widzew poważnie dołujący

No i sprawdziło się nędzne krakanie czarnowidzów: w Warszawie znów dostaliśmy baty, wprawdzie tylko jednym golem, ale po meczu, na który trzeba jak najszybciej spuścić zasłonę milczenia…

Na Widzew wystarczyła tym razem bardzo słaba Legia. Taka, której nie chciało się grać i która nie miała dobrego sposobu na zespół ustawiony bardzo defensywnie, jak ustawia się na Łazienkowskiej większość przyjezdnych drużyn w tym sezonie. Z tym tylko, że na przykład Jagiellonii udało się przeprowadzić dwie skuteczne akcje. Widzew w ofensywie nic do powiedzenia nie miał, za to Legia miała Koseckiego, który sprytnie wykorzystał ospałość naszych obrońców, ośmieszył ich, na końcu bramkarza – i Legia zrobiła swoje. Gol w 46 minucie, potem już obie drużyny darowały sobie granie: jednej się nie chciało, a druga (czyli przyjezdna) nie umiała.

Martwi schemat poczynań drużyny trenera Mroczkowskiego, bo Widzew – po zaskakującym kibiców i rywali początku rundy – ma tak niewiele do zaoferowania w taktyce, że rozgryzienie ich na boisku staje się zadaniem banalnie prostym. Wystarczy pressing w ataku pozycyjnym, odcięcie skrzydłowych i napastnika od podań ze środka boiska. Efekt? Widzew od trzech spotkań nie może stworzyć więcej niż jednej sytuacji bramkowej na mecz. To tragiczny bilans i słabo przekonują mnie coraz bardziej rozpaczliwe argumenty trenera, że nie ma kim grać. Piłkarzy jest dziś w Widzewie sporo, niektórzy grać potrafią (być może im się odechciało) – problemem staje się ustawienie zespołu oraz przećwiczenie z nim kolejnych wariantów gry ofensywnej, bo zdaje się, że na jednym w tej chwili poprzestajemy… Zawodnicy mówią zresztą w wywiadach, że trener każe im odbierać piłkę w środku pola, a następnie grać do boku. Jakoś to nie idzie od paru kolejek: raz, że środkowi pomocnicy w ogóle nie biegną za akcją po odbiorze, dwa, że skrzydłowym coraz rzadziej udają się skuteczne centry. W końcu nie jest łatwo celnie podać jednemu napastnikowi, obstawionemu przez trzech obrońców…  Stałe fragmenty gry też nie powalają skutecznością. Wniosek? Przed ostatnimi, arcyważnymi pojedynkami z Koroną i Podbeskidziem na koniec jesieni trzeba koniecznie coś zmienić w taktyce. Uruchomić środek. Pytam po raz kolejny, gdzie jest Sebastian Dudek??? Na początku rundy potrafił się przedrzeć z piłką, strzelić, podać ze środka: działał, był niekonwencjonalny, aktywny. Teraz śpi: albo trener mu kazał się cofać i nie wystawiać nosa, albo sam tak gra, nie dając de facto nic zespołowi jako trzeci defensywny pomocnik.

To zresztą nie moje zadanie, wymyślać trenerowi Mroczkowskiemu taktykę na odważną i skuteczną grę. To jemu płacą za kombinowanie przy drużynie, szukaniu i wykorzystywaniu jej najmocniejszych stron. Myślę jednak, że wszyscy kibice chcieliby wreszcie zobaczyć Widzew walczący, stwarzający okazję i strzelający gole. Inaczej – spadniemy. Bo Zagłębie ma na wiosnę pieniądze, a Bełchatów Michała Probierza.

Na koniec, zupełnie od czapy, mała łyżka dziegciu z innej (choć też sportowej) strony. Widzieliście naszych skoczków narciarskich w Lillehammer? Zwłaszcza drugi konkurs, na większej skoczni potoczył się ciekawie. Pierwszą serię rozpoczęła kilkuosobowa ekipa Norwegów z tak zwanej grupy krajowej, „fuksiarzy”, wystawianych przez gospodarzy dzięki przywilejowi własnej skoczni. My też tak robimy w Zakopanem. Otóż każdy z tych norweskich juniorków skoczył powyżej stu trzydziestu metrów – a żaden z naszych reprezentacyjnych orłów do tej granicy nie doleciał. Niech to wystarczy za cały komentarz – i za perspektywę (kolejny rok z rzędu) bardzo marnej formy tej kadry w zaczynającym się sezonie.  A Justyna Kowalczyk??? Znów zimą trzeba będzie pasjonować się kulturą, a nie sportem.

O przebrzmiałym klasyku, czyli znów Legia gra z Widzewem

Najpierw dobry tekst kibica Legii, na zachętę:

http://www.weszlo.com/news/12824-Szkoda_ze_dzis_to_bedzie_taki_gowniany_mecz

Po co komu zachęta? Ano, dzisiaj niewielu pasjonuje się stawką pojedynku, który jeszcze 15 lat temu przyciągnął by uwagę całej piłkarskiej Polski. Rację ma autor wpisu na „weszło” , dziś Widzew skapcaniał, od lat klasa jego drużyny wyraźnie Legii ustępuje. Lecz mimo to, mimo utyskiwań legionistów, że dziś Widzew przyjeżdża do nich jak Siarka, po łomot – mam na plecach jakiś dziwny dreszcz przed tym spotkaniem. Jak zawsze. I zupełnie irracjonalną nadzieję, że jednak z tą Legią powalczymy.

Albowiem, podobnie jak piszący wyżej kolega z drugiej strony barykady, przeżyłem na własnej skórze dekadę elektryzującej wojny Legii z Widzewem o prymat w polskiej lidze. Biliśmy wtedy wszystkich, jak szło. Każdy dostawał po cztery – pięć do zera. Mecze były nudne w swej przewidywalności, szło się na stadion jak do rzeźni. Interesowały nas wyłącznie rozmiary wiktorii, było wiadomo, że nikt nam nie podskoczy. Stawiała się tylko Legia. I dlatego zwycięstwa na jej stadionie, dramatyczne, w ostatnich minutach wyszarpywane, smakowały wyjątkowo… Jak kolega legionista również pamiętam przyśpiewki, niestety te niecenzuralne najłatwiej wbijały się w głowę: „Gdzie twoje berło, berło i korona, było już dwa zero…” – ostatniego wersetu przytaczał nie będę. To był dla nas wszystkich – kibiców najlepszej drużyny na świecie – czas szczególny. To wtedy na Piotrkowską, po kolejnych triumfach i tytułach mistrzowskich, wychodziliśmy tysiącami. I lokalny rywal nie miał nawet czelności wychylać nosa z bram i podwórek… To wtedy dziesiątki rąk podsadzały mnie na dach kiosku z gazetami, bym mógł, pijany do nieprzytomności, wywrzaskiwać jak inni kolejne triumfalne rymy na cześć ukochanego Widzewa, na którego nie było wtedy mocnych – wierzyliśmy, że w całej Europie. To wtedy walczyliśmy jak równy z równym przeciwko najbardziej utytułowanym drużynom kontynentu i nie było szkoda moknąć w strugach deszczu na trybunie bez dachu, gdy Marek Citko strzelał z połowy boiska gola bramkarzowi Atletico Madryt… To wówczas kolorowi fani Borussi Dortmund zalewali miasto żółto-czarnym potokiem klubowych pamiątek, ucząc nas, jak się kibicuje w cywilizowanym świecie… A potem drżeli o wynik na trybunach naszego obiektu, oddychając z ulgą po remisie 2:2. Która polska drużyna zremisuje dzisiaj z Borussią??? W Lidze Mistrzów???

Takich wspomnień mam całe mnóstwo i nikt mi ich nie odbierze. Czekam, podobnie jak tysiące mnie podobnych wariatów o czerwono – biało – czerwonych sercach, na powtórkę tamtych wspaniałych czasów. Może przed śmiercią da się jeszcze przeżyć choć kilka tak triumfalnych chwil. A dzisiejszy mecz przeciwko Legii? Niech chłopaki walczą, niech uczą się, co znaczy „Widzewski charakter”. Mogą przegrać, ale braku walki na Łazienkowskiej kibic nie wybaczy im nigdy.

O jesiennym niepokoju, czyli Widzew przegrywający

Lepiej złego nie kusić, toteż obiecałem sobie nie pisać o Widzewie do końca rundy.  Zamiar upadł, bo też w drużynie – dość niespodziewanie – zaczęło się nagle robić bardzo źle. Po znakomitym starcie pojawiła się seria porażek i bolesny kurs w dół tabeli. Co się wydarzyło z zespołem, który tak ładnie rozpoczął sezon, mieszając w głowach domorosłym specjalistom od futbolu? No właśnie, nie wiadomo, co się stało. Eksperci twierdzą, że młoda drużyna ma prawo, a nawet powinna grać w kratkę, a z natury rzeczy juniorzy dobre mecze muszą przeplatać słabszymi. Mnie taka opinia słabo przekonuje –  mam raczej wrażenie, że jeśli ktoś już pokazał, że umie grać w piłkę, to po prostu umie, nawet jeśli jest młody. Udowadniają to liczne przypadki młodych piłkarzy w innych ligach… Rzecz w tym, czy chce się grać w tę piłkę, a jest z pewnością mnóstwo powodów, dla których by się grać nie chciało. Mowa tu zarówno o pojedynczych zawodnikach, jak też o drużynie, która może zastosować wspólną strategię markowania gry, o ile ma aktualnie taki interes.

Podobno teraz Widzew płaci. Zawodnicy nie powinni zatem mieć bezpośrednich powodów do ukrytego strajku, choć oczywiście zaległości istnieją. Oto pierwsze pytanie, które pozostanie tu bez odpowiedzi: czy zawodnicy z aktualnie grającej drużyny mogą już teraz mieć powód do wdrażania przysłowia „nie ma sianka – nie ma granka”? To zależy od wielu czynników, m.in. od wpływu tzw. klubowej starszyzny na młodzików w zespole.

Jeśli nie kasa, to co innego może być powodem rozkładu piłkarskiej formy? Spójrzmy na Widzew w perspektywie mijających spotkań: cały kłopot zaczął się w chwili, gdy za jakąś tajemniczą przyczyną trenerowi Mroczkowskiemu podpadł Alex Bruno. Brazylijczyk, będąc w tak zwanym gazie, nagle począł być z boiska zdejmowany, rzekomo po to, by nie poczuł wody sodowej, nadmiernie uderzającej do głowy. Przyznam szczerze, nie pojmuję takiej strategii – zwłaszcza, że Alex grał dobrze i strzelał bramki. Wyjątkiem ostatni przypadek z ręką na Lechii, ale, powtarzam, oceniajmy przebieg całej rundy. Zastępujący Alexa Jakub Kowalski to kompletne nieporozumienie, kompromitacja. Jeszcze nie zagrał nic, co jakkolwiek pomogłoby drużynie, za to popełnia non-stop kardynalne błędy. Co dalej? No cóż, wraz z kłopotami Alexa – jednocześnie! – zaczął się totalny upadek Sebastiana Dudka w roli kreatora gry Widzewa. Tak, jakby te dwa ważne ogniwa drużyny pękły w tej samej chwili, być może właśnie z powodów poza sportowych. Nie mnie wnikać w wewnętrzne sprawy zespołu, ale dokładnie w momencie pierwszych kłopotów z wynikami trener Mroczkowski zaczął kombinować w składzie, szukając optymalnych ustawień, przydzielając piłkarzom inne pozycje. Doszły kontuzje, zniżka formy kolejnych liderów (Broź, Okachi, Ben) i mamy problem. A przed nami Legia. Bardzo się  boję, że w obecnej formie jednej i drugiej drużyny przywieziemy stamtąd „piątkę”. Obym był złym prorokiem…

O wielkim kolarzu ukamienowanym, czyli znów doping w sporcie

Lance Armstrong na śmietniku historii: strzelają do niego wszyscy, wielkie instytucje sportowe, związki kolarskie, eksperci, dziennikarze. Jest mały szkopuł – nikt nie pokazał światu niezbitego dowodu, że Armstrong naprawdę się szprycował. Owszem, były liczne zeznania kolegów sportowców, opinie znawców. Ale nikt go za rękę nie złapał i chyba tak naprawdę nikt nie musiał, bo wszyscy wiedzą, że i tak koszmarny proceder dopingowy jest faktem.

Właśnie, proceder. Nikt o zdrowych zmysłach nie będzie negował istnienia koksowej mafii w zawodowym peletonie. Tyle, że akurat na Armstronga poza licznymi słowami nie znaleziono nic, ani grama dowodu. A to nam każe przypuszczać, że z postaci siedmiokrotnego triumfatora TdF, nadto wsławionego dzielnością w walce ze śmiertelną chorobą, uczyniono blaskomiotny przykład sukcesu w walce z dopingową hydrą. Czyli zrobiono z niego kozła ofiarnego, by pokazać, że oto cały sztab ludzi, pracujących w pocie czoła w bardzo potrzebnych instytucjach, ma odpowiednie wyniki swej działalności.

Oczywiście cała ta pokazówa niczego nie zmieni. Doping w kolarstwie, jak i w każdej innej dyscyplinie sportu, pozostanie i będzie się krzewił jak dotychczas.  Sposobem na jego likwidację, a przynajmniej wydatne zmniejszenie szkodliwości zjawiska, nie jest bynajmniej osądzanie wielkich postaci współczesnego sportu, tylko zwykła legalizacja dopingu. Sprawa jest prosta: trzeba natychmiast pozwolić pełnoletnim sportowcom zawodowym na zażywanie wszelkich substancji, na jakie tylko mają ochotę.

Rzecz ma się identycznie jak z narkotykami. Jeśli je zalegalizujemy, nikt tym samym nie będzie zmuszał do ich stosowania! A pozytywnym skutkiem takiej decyzji, zarówno w świecie dragów jak i sportowych dopalaczy, będzie natychmiastowa likwidacja czarnego rynku, związanego z ich produkcją oraz obrotem. Jeśli sportowiec zechce wziąć doping, będzie to jego wyłączna i samowolna decyzja, ze świadomością konsekwencji dla zdrowia czy życia. Proszę zauważyć, jaką korzyść odniósłby świat kibiców: wszystkie rozgrywki sportowe byłyby z gruntu uczciwe, bez posądzeń o niedozwolone wspomaganie. A ile pieniędzy świat zaoszczędziłby, likwidując wszystkie te instytucje publiczne, zajmujące się bohaterskim zwalczaniem dopingu w sporcie?

Nie bądźmy naiwni, szprycują się wszyscy zawodowi sportowcy. Inaczej ci „czyści” nijak nie mogliby nadążyć za „koksiarzami”. Chodzi o to, by nie wpaść na stosowaniu zabronionych chemikaliów. Legalizacja cały ten proces bezpowrotnie by przecięła, to znaczy – albo świat sportowy oczyściłby się samoistnie, albo zjawisko dopingu doszłoby do ściany, oferując (już legalnie!) środki o takiej mocy, że po ich zażyciu kolarze padaliby na zawał po przejechaniu już pierwszego etapu…

Rzecz w tym, że jest to ich problem i ich decyzja. Chcesz się ścigać w zawodach mafijnych, gdzie pęd do pieniędzy regulowany jest przez gangsterskie systemy wspomagaczy – twoja wola, wybór i decyzja. Możliwe konsekwencje znasz, jeśli zginiesz, sam sobie to załatwisz… I tyle, całe zagadnienie. Człowiek ma prawo decydować o tym co sam robi z własnym organizmem. Czy zawodowi sportowcy an bloc by wolnego dopingu chcieli? Nie sądzę. Raczej zebraliby się w kupę, przepędziliby na cztery wiatry całe to dopingowe tałatajstwo – i zaczęliby znów rywalizować normalnie, bez wszelkiego typu wspomagań chemicznych. A i łamistrajków samo towarzystwo prędzej czy później przegnałoby precz z branży.

Tylko takie prawo, gdzie zażywanie substancji dopingujących byłoby całkowicie legalne, uwolni sportowy świat od oszustwa, hipokryzji, biurokracji i żenady, związanej z udawaną troską świata o zdrowie zawodników oraz czystość rywalizacji. Tak samo jest z narkotykami – i obawiam się, że nigdy prawo takie nie zostanie wprowadzone. Naruszałoby interesy zbyt wielu złych ludzi.

O stadionach, czyli kto ma za co płacić…

Niektóre polskie miasta mają piękne stadiony, bo wygrały rywalizację o narodowe stypendia przed Euro 2012. Łódź (zaniedbanie urzędników miejskich!) tę walkę przegrała, wskutek czego od wielu lat trwa u nas bolesna szarpanina między Magistratem a prywatnymi właścicielami obu klubów piłkarskich.

Właśnie z hukiem runęły dwa kolejne, zaplanowane na kilka lat skutecznego działania, zamiary budowlane. Miasto de facto wycofało się z partnerstwa publiczno-prywatnego, jakie miało rozpocząć się przy modernizacji stadionu Widzewa. A także, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ogłosiła upadłość firma Budus: podmiot, odpowiedzialny za budowę tzw. Stadionu Miejskiego przy Alei Unii, będącego w istocie stadionem ŁKS.

Nie sposób, naprawdę od lat, znaleźć metody na pogodzenie sił, jakie zwierają się w klinczującym uścisku na ringu łódzkiego futbolu. Miasto lawiruje i zwodzi wszystkich, bo zasadniczo nie ma pieniędzy na budowę dwóch nowoczesnych obiektów piłkarskich. Wciąż jednak zawiera jakieś umowy,  ogłasza kolejne etapy inwestycji, by przed kolejnymi wyborami zyskać głosy kibiców jednego i drugiego klubu. Od 1989 roku zmieniają się, od czerwonych przez czarne do różowych, kolory sztandarów władzy nad łódzkim Magistratem… lecz jedno pozostaje niezmienne, fatalny stan rozpadających się stadionów Widzewa i ŁKS. Gdy w roku 1995 Widzew, pchany w górę „tajemniczymi” pieniędzmi panów Grajewskiego i Pawelca, dostał się do elitarnej Ligi Mistrzów, cudem znalazły się pieniądze na remont rozwalających się trybun obiektu przy Piłsudskiego 138. Inaczej europejska „centrala mafijno – piłkarska UEFA” nie zezwoliłaby na rozgrywanie tam żadnego meczu o randze kontynentalnej. Ale od tamtych czasów stadion zdążył się zestarzeć, nadaje się do kapitalnej przebudowy i powiększenia. Z kolei ŁKS nie doczekał się porządnej inwestycji nawet w pamiętnym roku 1998, gdy zaskakująco wygrał krajową ligę i w boju o szlify Champions League starł się z samym Manchesterem United. Teraz władze Łodzi, ku irytacji kibiców Widzewa, postanowiły te zaszłości naprawić – a tu masz, jak na złość, wykonawca budowy zbankrutował. Wszystko wskazuje na to, że o ile inwestycja w ogóle zostanie dokończona (wykazywano jej rażące braki projektowe, m.in. brak czwartej trybuny) – to z ogromnym opóźnieniem. Biorąc pod uwagę obecny kryzys sportowy ŁKS można powiedzieć złośliwie, że broniącej się przed spadkiem z I ligi drużynie nowoczesny stadion nie będzie i tak w najbliższym czasie potrzebny – ale bądźmy poważni. Łódź, kogokolwiek w sensie klubowym Magistrat by nie poparł, nie ma stadionu na przyzwoitym poziomie, do organizacji imprez, jakie ściągałyby widzów z dalekich stron.

A to wielka szkoda! Łódź, jeśli miałaby znaczyć cokolwiek w konkurencji z innymi miastami, musi natychmiast podjąć walkę o własną atrakcyjność. Nie ma tu ani morza, ani gór, ani cudownych jezior – ktokolwiek miałby tu chcieć przyjechać i zostawić parę groszy, musi mieć WYDARZENIE. Coś się w Łodzi musi dziać, by ściągnąć przybyszów z Polski i nie tylko. Łódź, wykorzystując swą atrakcyjną pozycję geograficzną, w centrum kraju i u zbiegu autostrad, powinna być miastem eventowym, czyli takim, w którym ciągle coś się dzieje. Posiadanie odpowiednio dużego i nowoczesnego stadionu (nie tylko na mecze, także na koncerty) poważnie wzmocniłoby szansę rywalizacji z innymi miastami: o turystów i ich pieniądze. Póki takiego obiektu nie ma, szanse rozwoju aglomeracji maleją. Nie wystarcza Atlas Arena i niewielki Port Lotniczy Łódź w jej sąsiedztwie.

Mediolański San Siro – jeden z największych i najpiękniejszych stadionów świata – jest obiektem miejskim. Właścicieli obydwu szacownych klubów: Milanu (choć to przecież sam Berlusconi!) oraz bardziej ludycznego Interu nie byłoby w pojedynkę stać na wybudowanie podobnego obiektu. Zatem mediolańscy podatnicy, na co dzień spierający się o dominację „swojego” klubu w mieście, zawarli porozumienie. Obiekt stanął na gruncie neutralnym, nie związanym w żaden sposób z tradycją któregokolwiek z klubów. Część jego trybun, wymalowana na niebiesko, to stałe miejsca kibiców Interu. Drugą stronę, a to są ławki czerwone, zajmują podczas meczów „tifosi” AC Milan. Środek, po obu stronach murawy, zajmują sektory neutralne. Każda z drużyn ma swoją szatnię, wymalowaną w klubowe barwy i niedostępną dla rywali zza miedzy.  Włoski związek piłki nożnej dba o to, by oba zespoły grały mecze „u siebie” w innych terminach. Wszystko działa bez zastrzeżeń.

Czy trzeba jeszcze jakiejkolwiek podpowiedzi dla władz miasta Łodzi? Czy może być gdziekolwiek lepszy przykład dla rozwiązania problemów ze stadionem w mieście, gdzie na co dzień egzystują dwa „zwaśnione” kluby? Jeśli jest, uprzejmie proszę mi o tym powiedzieć.