O sławetnym remoncie trasy WZ, czyli Łódź zakorkowana

Dziś wszyscy w Łodzi narzekają na korki. Kierowcy klną, całodobowe stacje TV ustawiają stand-upy, opozycyjni profeci wieszczą koniec rządzącej Łodzią prezydent Hanny Zdanowskiej. Cóż, magistracka ekipa zafundowała sobie w przeddzień wyborów spory pasztet: remont głównej arterii Wschód – Zachód ma potrwać dwa lata, jeśli nic po drodze się nie opóźni. Wmawianie kierowcom, że przez 24  miesiące mają się męczyć w korkach dla własnego dobra, jest zajęciem ryzykownym, nie tylko w Polsce. Trzeba więc przyznać Hannie Zdanowskiej i jej ludziom, że rozpoczynając tę budowę zdecydowali się na akt politycznej odwagi. Wprawdzie pani prezydent, jednocześnie szefowa łódzkiej PO, ma poważne wsparcie premiera Tuska i jego „spółdzielni”. Ale trudno uwierzyć, że przy delikatnych mechanizmach demokracji tak poważny remont drogowy nie wpłynie w żaden sposób na łódzkie słupki społecznego poparcia.

Niech o swoich wyborców, ich poparcie tudzież o kwestię pozostania przy władzy martwi się sama PO. Nas, zwykłych łodzian, obchodzi zupełnie coś innego: czy mianowicie remont trasy WZ, towarzyszący przecież w Łodzi kompleksowej przeróbce całego kwartału centrum (z budową nowego dworca głównego!) ma jakikolwiek sens – i czy faktycznie odczujemy w sprawności komunikacji wyraźną poprawę, nawet jeśli teraz przez dwa lata nasza cierpliwość wystawiona będzie na poważną próbę.  A wiadomości w tej sprawie, płynące zwłaszcza ze strony miejskiej opozycji, są dość niepokojące. Otóż przeciwnicy szeroko zakrojonych działań budowlanych w Łodzi podnoszą kwestię kluczową – czy po remoncie trasa WZ będzie szersza, bardziej przyjazna samochodom, których jak łatwo przewidzieć będzie w mieście coraz więcej. Ich zdaniem, będzie dokładnie odwrotnie: remont zakłada wprawdzie sprowadzenie ruchu tramwajowego pod ziemię, ale na powierzchni szerokość arterii, dotychczas samochodom służących, ma zostać zmniejszona! Czyli, mówiąc wprost – droga dla aut ma być po przebudowie węższa niż dzisiaj. Wszystko w ramach koncepcji „zrównoważonego rozwoju”, gdzie nowoczesnej architekturze miast polskich towarzyszyć ma dbałość o stosowną liczbę ścieżek rowerowych, oraz stwarzanie udogodnień dla tramwajów, czyli ekologicznego transportu miejskiego.

Już dziś w pierwszych wywiadach, komentując tłok w autobusach i tramwajach łódzkiego MPK, prezydent Hanna Zdanowska mówi mniej więcej tak: „to świetnie, że wraz z początkiem remontu udało nam się przekonać łodzian do korzystania z miejskiego transportu”. To „przekonywanie” wygląda wprawdzie na rokowania z pozycji siły, wielu odstawiło samochody, by – najzwyczajniej – zdążyć do pracy. Ale wypowiedź szefowej Miasta już znamionuje politykę tej władzy. I budzi grozę w kierowcach, bo wszystko wskazuje na to, że w najbliższych latach, przez takie a nie inne warunki komunikacyjne w Łodzi, poprzez wymuszanie drogową ciasnotą gorszych warunków jazdy autem, podróżowanie tym środkiem transportu stanie się koszmarem. A już dzisiaj koszmar ten obserwują przez swe okna mieszkańcy centrum…

Pytamy więc  – czy to na pewno „zrównoważony transport”? Na zdrowy rozum polityka „zrównoważenia” zakładać powinna dbałość o WSZYSTKICH użytkowników ruchu, w takim samym stopniu. A nie tylko o rowerzystów, pieszych lub pasażerów MPK… A co z tymi, którzy nie mogą lub nie chcą odstawić samochodów? Oni płacą takie same podatki, utrzymujące polityków / urzędników, jak pozostali uczestnicy ruchu drogowego – dokładając państwu sporą działkę w postaci paliwowej akcyzy. Wygląda na to, że tym akurat nikt z rządzących się nie przejmuje. Stąd trudno odrzucić założoną na wstępie tezę, że rozpoczęte dziś prace drogowe mogą mieć duży wpływ, w najbliższych wyborach samorządowych, na układ sił sfery lokalnej władzy.

EDIT: Poprawiono mnie kilkakrotnie. To ponoć samochody będą jeździły dołem, a komunikacja miejska górą – jak piesi i rowerzyści. Przepraszam za nieścisłość. Ale, sorry – wszystko jedno, co górą, co dołem. Miejsca dla ruchu samochodowego NIE BĘDZIE WIĘCEJ, a o poszerzenie jezdni powinno chodzić w każdym remoncie miejskiej drogi.

O Grabowskim w Jaraczu, czyli jak „kapliczkę.pl” postawiono

Mikołaj Grabowski nowy spektakl postawił – „kapliczka.pl”. To ważne przedstawienie, bo pierwsze dla wybitnego reżysera po odejściu z dyrekcji Starego Teatru. Zastąpienie Grabowskiego Janem Klatą niektórzy odebrali jako naturalną przemianę pokoleń, inni jako symbol zmiany wizerunku głównego nurtu wypowiedzi teatralnej w Polsce… Ale sam Grabowski był na pewno rozczarowany, odczuł relegację jako afekt. Wiem, bo rozmawiałem z nim tuż po owym przełomie. Teraz, niejako na znak scenicznego odrodzenia, reżyser pokazał się w łódzkim Teatrze im. Jaracza, w stosownej chwili – bo na jubileusz 125 lecia sceny. I wrócił, też trochę symbolicznie, do swych fascynacji staropolskim kronikarstwem.

„kapliczka.pl” to kolejna podróż Grabowskiego wgłąb „Opisu obyczajów”,  kroniki osiemnastowiecznego księdza i dziejopisa z Rzeczycy, Jędrzeja Kitowicza. Tekst, kanwę łódzkiego przedstawienia tworzący, wzbogaciły też urywki „Pamiątek Soplicy” Henryka Rzewuskiego. Owe „Pamiątki…” stawiał Grabowski z sukcesem w Łodzi lat temu trzydzieści trzy. Zresztą fragment filmowego zapisu tamtego spektaklu użyto teraz, w nowym przedstawieniu. A i sam”Opis obyczajów” brał przecież Grabowski na warsztat, w roku 1990 w Teatrze STU, przekładając tę bardzo udaną inscenizację na język teatru telewizji – a później realizując drugą jej część. Ma więc profesor z Krakowa do kronik Kitowicza stosunek szczególny, czego i dziś nie kryje, gdy mówi o powodach wystawienia w Łodzi kolejnego spektaklu z „Opisowej” serii.

Nowe przedstawienie zaczyna się wejściem aktorów na scenę wprost z widowni – znak, że będzie „o nas”, że tekst Kitowicza zawsze czytać możemy z bardzo aktualnym odniesieniem. Nie zmienia się nic, tylko techniczne wynalazki, wszędzie wokół nas brzęczące. Aktorzy, jak w tytułowej kapliczce, siadają w ławkach przed ołtarzem, plecami do publiczności. Toteż i my – widzowie czujemy się, jakbyśmy w tym specyficznym misterium dzisiejszej Polski aktywnie uczestniczyli. Natychmiast zaczyna się „polskie piekiełko”, przed wizerunek Najświętszej Panienki wywleczone: spektakl otwierają fragmenty, jakie ksiądz Kitowicz spisywał, obserwując rozprawy, toczące się za jego czasów przed piotrkowskim Trybunałem. Jak mówi sam Grabowski, działy się tam wówczas rzeczy przepotworne, co sami widzowie mogą łatwo skonstatować, wsłuchując się w sens deklamowanej na scenie opowieści. A dalej wszystko toczy się tak, jak przywykliśmy rozumieć dawną (a pewnie i dzisiejszą) Polskę, czytując Kitowicza. Pijaństwo posłów i księży, warcholstwo, zrywanie sejmów, ogólny bałagan, bezhołowie, liberum veto, a wszystko pod krzyżem i z białym orłem na piersi. Nihil novi, wszystko znamy i w poprzednich spektaklach Grabowskiego widzieliśmy.

Inscenizacyjnie też wiele nowego nie widać, choć jest w „kapliczce.pl” kilka bardzo ciekawych pomysłów scenicznych. Grabowski wzbudza salwy śmiechu, żonglując współczesną techniką filmową we fragmencie ze staropolskim pokazem mody. Jest znakomicie w planie aktorskim rozegrana scena historii pewnego świątobliwego bernardyna, co na całą okolicę z mocnej głowy słynął…  Podoba się, niezwykle precyzyjnie rozpisana dla całego zespołu scena pijaństwa ichmości posłów. Lecz generalnie – i tu niestety pojawia się zarzut wobec doświadczonego reżysera z krajowej czołówki teatralnej – mamy do czynienia ze spektaklem dość nudnym, sztampowym, którego całość ratują jedynie momenty wybitnej pracy zespołu aktorskiego, włożonej w błyskotliwy pomysł inscenizacyjny. Przez pierwszą godzinę aktorzy, jako już się tu rzekło, deklamują, siedząc na kapliczkowych ławkach. Ich kwestie są wprawdzie dość zabawnie podzielone, ale w inscenizacji dzieje się niewiele. Tak, jakby słowa oraz forma ich podawania miały budować cały spektakl… Dopiero w części drugiej, choć spektakl przerwy nie ma, pojawiają się te momenty przedstawienia, gdzie obok intrygującej opowieści ważną rolę zaczynają odgrywać – ruch sceniczny, światło i scenografia. No i rzecz jasna tworzywo aktora, zupełnie inaczej wykorzystane, gdy towarzyszy mu reżyserski pomysł.

Aktorzy w „Jaraczu” są dobrzy, bez wyjątku – teatr słynie ze znakomitego, wyrównanego zespołu. I na tę zespołową grę postawił Grabowski w „kapliczce.pl”. Kwestie są aż do bólu symetrycznie podzielone. Każda z występujących jedenastu osób ma coś do zagrania, a widać gołym okiem ogromną pracę, jaką włożyli wszyscy w dopracowanie sekwencji zbiorowych. Swoje „kilka chwil” mają – Michał Staszczak, Izabela Noszczyk, Andrzej Wichrowski, Zofia Uzelac, Mariusz Saniternik, ale pozostali z pewnością nie ograniczają się do roli drugoplanowego tła. Potwierdza się zatem, że dzięki aktorom spektakle w „Jaraczu” rzadko schodzą poniżej przyzwoitego poziomu, nawet jeśli reżyserowi przytrafi się jakiś twórczy kryzys.

Czy w przypadku Mikołaja Grabowskiego mamy prawo mówić o kryzysie, wywołanym burzliwymi przygodami z odwołaniem ze Starego, po dziesięcioletniej antrepryzie? Nie chciałbym oceniać zbyt ostro ani zbyt radykalnie, bo mam do Mistrza ogromny szacunek, a nadto lubię styl Jego scenicznej pisowni. Ale faktem jest, że dzisiejsza „kapliczka.pl” nawet nie umywa się do pierwszego „Opisu obyczajów” z Teatru STU. Potwierdzają to rozmowy z doświadczonymi widzami, którzy dawnego Grabowskiego lubią, a po „kapliczce.pl” spodziewali się o wiele więcej. Niektórzy, najmniej życzliwi, rozprowadzają teorię o tym, że Grabowski poza rodzinnym Krakowem wystawia chałturę, mało przykładając się do gościnnych realizacji. Ja przeciwstawiam się generalizowaniu, przytaczając udaną realizację „Proroka Ilji” według Tadeusza Słobodzianka, jaką wystawił Grabowski dekadę temu podczas swej dwuletniej dyrekcji w Teatrze Nowym. Chyba więc zwyczajnie, jak każdemu wybitnemu twórcy, przytrafiają się profesorowi lepsze i gorsze spektakle. Trzeba jednak uczciwie powiedzieć, że „kapliczki.pl” Mikołaj Grabowski na półce ze swoimi największymi osiągnięciami postawić nie może. Zrobił, jak na niego, spektakl jedynie poprawny. Co nie znaczy, że nie warto go obejrzeć.

O potrzebach kulturalnych, czyli… znów miałem rację.

Lektura dzisiejszej „Rzeczpospolitej” daje kolejną, wstrząsającą konkluzję:  Polacy nie potrzebują kultury. Według badań ekspertów Głównego Urzędu Statystycznego przeciętny mieszkaniec naszego kraju nie rozumie muzyki (zapewne chodzi o jej klasyczną, nie rozrywkową, formę) ani przedstawienia teatralnego. Zatem nie korzysta z tych dóbr kultury – według badań najwięcej pieniędzy „w sektorze wydatków na kulturę” przeznaczamy z domowego budżetu… opłacając kablówkę i internet! Najmniej w tym zestawieniu wydajemy na zakup książek oraz biletów do kina i teatru.

Jako pracownik kablówki mogę się złośliwie cieszyć, że z urzędu reprezentuję kulturę wysoką – i to na poziomie najwyższego zainteresowania rodaków. Bądźmy jednak wreszcie poważni. O całkowitym braku tzw. potrzeb kulturalnych masowego narodu pisałem już tutaj:

http://remigiuszmielczarek.blog.pl/2012/05/15/o-telewizji-publicznej-czyli-skonczmy-wreszcie-z-udawaniem/

Próbowałem wówczas udowodnić, że dojenie polskich obywateli z kasy na rzecz obowiązkowego abonamentu publicznej telewizji – właśnie w imię „misji”, czyli kształtowania potrzeb kulturalnych odbiorcy, jest zwykłym złodziejstwem. Teraz znów okazuje się, że miałem rację, co mogę skonstatować z gorzką satysfakcją, ale też z głębokim  smutkiem: to żadna radość być obywatelem narodu, wykazującego kompletny brak zainteresowania kulturą. Zwłaszcza, gdy ma się w kieszeni dyplom teatrologa, a po stronie życiowych doświadczeń dwadzieścia lat grania w zespołach, tudzież tyle samo dziennikarskiej pracy „u podstaw”, m.in. w dziedzinie kultury.

Czas jednak najwyższy – i powtarzam to dobitnie przy każdej okazji – zdać sobie sprawę z rzeczywistości. Tak zwana wysoka kultura jest dobrem ekskluzywnym – nie tylko w Polsce! Komunistyczne brednie o tym, jak to wszelkiej maści urzędy, instytucje i media publiczne powinny (oczywiście za nasze pieniądze) „wychowywać do kultury” są tylko wygodnym pretekstem do okradania ludzi, a kończą się jak zawsze w socjalizmie: klęską, co teraz pokazały statystyczne badania. Miejscem wychowania do kultury jest dom. Wyłącznie. Szkoła może pomóc, wskazując dzieciakom pewne drogi zainteresowania kulturą, ale jeśli młodzian fascynacji sztukami z domu nie wyniesie, tego zainteresowania nie znajdzie również w szkole.  W interesie wszystkich, nie tylko urzędników sektora publicznego powinno być równocześnie – posiadanie w Polsce jak najszerszej klasy arystokratyczno-elitarnej (czyli realizującej potrzeby kulturalne z zasady) oraz jak największa zamożność wszystkich ludzi w kraju. Po to, by mieli pieniądze nie tylko na chleb, ale też na inne życiowe wydatki, przez co mogliby część swoich dochodów przeznaczać na kulturę – choćby tę mniej wytrawnego typu, jak kino rozrywkowe czy komedie teatralne lub koncert rockowy. Oczywiście, jak wszyscy wiemy, w Polsce jest dokładnie odwrotnie: arystokrację wycięli nam na spółkę Stalin z Hitlerem, a komuniści zepchnęli naród w otchłań biedy, z której „nowa władza” po Okrągłym Stole nijak nas wyciągnąć nie może… Przeto i kultura ma kłopoty. Zwłaszcza, że jednocześnie socjaliści (szermujący kłamliwymi argumentami o „misjach”) nie pozwalają, by kultura wciągnięta była w obszar normalnej, konkurencyjnej gry rynkowej.

Bo też i nie ulega wątpliwości – to również powtarzam do znudzenia – kultura jest zwykłym produktem wolnorynkowym. Przy założeniu, że mamy wreszcie normalne, nowoczesne społeczeństwo ( z istniejącą arystokracją i wystarczająco zamożnymi masami) kultura może działać na prostych  prawach ekonomicznych: dobrze ma ten, kto jest lepszy i bardziej przedsiębiorczy. Na dobry produkt kultury (spektakl, koncert) przyjdzie dużo widzów, głosując nogami i zawartością portfela.  Kto zaś, dbając o interes swej kulturalnej, prywatnej firmy, jest bardziej zaradny – pozyska większą ilość bogatych sponsorów. I utrzyma się na rynku.

Kłopot w tym, że normalnego, „zachodniego” społeczeństwa nie mamy. Dlatego likwidację wszystkich problemów kultury należałoby zacząć od natychmiastowej naprawy państwa. Inaczej wciąż będzie tak, jak jest – i coraz gorzej.

O Biedroniu Robercie, czyli jak mężnie zniosłem konfrontację

Wreszcie musiało się to zdarzyć – stanąłem oko w oko z Robertem Biedroniem. Nie żebym się specjalnie starał o spotkanie: nawet w Łodzi reporterzy muszą być przygotowani na kontakt z każdą postacią życia publicznego. Rzecz jasna, kontakt werbalny… Trochę się spotkania z panem posłem obawiałem. Nie dlatego, że on jest gejem, a ja zadeklarowanym heterykiem – nie ma absolutnie żadnego znaczenia, kto z kim sypia i jakie ma w tej sprawie zapatrywania. Obawiałem się konfrontacji poglądów, a trudno wskazać choćby jedną sprawę, w której zgadzałbym się z panem posłem Robertem Biedroniem.

Jako aktywista Ruchu Palikota ma Biedroń poglądy lewicowe i takich przywykł bronić w przestrzeni publicznej. Jako aktywista gejowski broni w Parlamencie praw mniejszości seksualnych. W Łodzi pojawił się, by – można rzec – złączyć obie funkcje i wypowiedzieć się w obu aspektach jednocześnie. Chodzi mianowicie o wulgarne, obraźliwe napisy, wciąż malowane przez kiboli na łódzkich murach. Pan poseł Biedroń czuje wstyd, zażenowanie i czuje się osobiście obrażony tymi ściennymi inwektywami.  Wjechał do Łodzi pociągiem i (jak sam stwierdził) było mu wstyd za miasto, które wita gości napisami w stylu „pedały do gazu”. Kartkę ze zdjęciem takiego napisu trzymał poseł Biedroń przed sobą w czasie zorganizowanej przed łódzkim Magistratem konferencji prasowej. Złośliwi paparazzi chcieli strzelić mu taką fotkę, by zamieścić na Facebooku z podpisem – „autopromocja”. Nie wiem, czy w końcu któryś to zrobił, odradzałem. I nie widziałem też na „fejsie”, oby Matka Boska broniła ich od takich pomysłów!  To jednak nie zmienia faktu, że Biedroń – wciąż mocno poruszony łódzkimi pseudo-graffiti – ostro przejechał się po władzach miasta za opieszałość w zamalowywaniu podobnych napisów.  Objechał też bezlitośnie wszystkich tego miasta mieszkańców, że przecież „ktoś wyraża zgodę” na bezczelne, chamskie przejawy ksenofobii, ciemnoty, antysemityzmu, faszyzmu i zacofania widoczne na łódzkich murach.

Nigdy nie poprę twórców tego typu inskrypcji. Nie poprę też władz Łodzi, gdy ustawiają się ( w blasku fleszy i obiektywów) do zdjęć z pędzlami w dłoniach. Po to, by wesprzeć coroczną akcję zamalowywania wulgaryzmów i Gwiazd Dawida, pod hasłem „Kolorowa Tolerancja”. Akcja nie daje nic – kompletnie. Kosztuje tylko kasę miejską wydatki na farbę, a hordy gangsterów w szalikach i tak wymalują co swoje na miejscu zamazanych bazgrołów. Nigdy też nie udało się tak zwane wychowywanie młodzieży w „duchu tolerancji”. Porządna młodzież i tak się bazgrołami nie zajmuje, a do wulgarnych graficiarzy „pozytywny przekaz” nie trafia zupełnie. Nie są w stanie zrozumieć niczego więcej poza świętością własnej drużyny piłkarskiej: stadionowi wrogowie to zawsze „żydzi” lub „pedały”. Tylko jeden sposób może być na nich skuteczny: surowe kary i ścisłe ich egzekwowanie. Grafficiarze obraźliwych wulgarności muszą się bać. Inaczej nie przestaną pisać na murach.

Poseł Biedroń nie rozumie tego zupełnie. Zamiast walczyć w Sejmie o zaostrzenie prawa i zwiększenie skuteczności egzekwowania zakazu bazgrolenia po murach, apeluje o zrzucenie odpowiedzialności na innych. A to znaczy:  na miasto (jego mieszkańców i władze) oraz na właścicieli nieruchomości, za nie usuwanie inskrypcji, gdy już się pojawiły. Sami sprawcy są w tej filozofii protestu jakby na ostatnim miejscu – ich wina pozostaje najmniejsza, do nich Biedroń pretensji nie ma. Czemu? Aaa, o to trzeba spytać Biedronia. Pytałem – jasnej odpowiedzi mi nie udzielił.

Ważne, by lewicowi politycy, w tym poseł Biedroń, wreszcie pojęli, że Polska natychmiast powinna stworzyć prawo radykalnie skuteczne wobec sprawców zła, a przyjazne wobec uczciwych obywateli. Nie odwrotnie. Ciągłe zamazywanie odpowiedzialności, wieczny relatywizm, odwracający uwagę od prawdziwych przestępców, a obarczający winą ich „środowisko”, „otoczenie” lub „obojętne społeczeństwo”  – to droga, która doprowadzi nasz kraj do całkowitej wszechwładzy kryminalistów, mafiosów, morderców, bandytów, złodziei i kiboli. To jest już zresztą bliskie realności: wystarczy przyjrzeć się dokładnie śledztwie w sprawie zabójstwa generała Papały. Dopóki nie będziemy skutecznie ścigać i karać wszystkich, którzy zakłócają spokój życia społecznego, w Polsce dobrze nie będzie. I aktywiści w rodzaju posła Biedronia czuć będą się tutaj jeszcze mniej bezpiecznie niż dzisiaj.

O „Pokłosiu” z poślizgiem, czyli wszyscy jesteśmy filmoznawcami

„Pokłosie” to film polityczny, niewątpliwie. Przedstawiona tam historia – już jakiś czas temu – dała zaczyn kolejnej bitwy w polsko-polskiej wojence. Dziwić mogło, czemu opowieść filmowa zaledwie oparta na prawdziwych wydarzeniach (znaczy: bajka, nawet inspirowana faktami), w dodatku z katalogu reżysera o bardzo przeciętnym dorobku artystycznym, wzbudza aż takie emocje. Okazuje się, kolejny raz, że w Polsce wszyscy doskonale znają się na sztuce – i na futbolu – zatem każdy z lubością feruje ostateczne wyroki. Ponoć Maćkowi Stuhrowi za rolę w tym filmie grożono nawet śmiercią… To tak, jakby aktora o nazwisku Harvey Keitel wsadzić do więzienia za to, że jest zły – bo przecież zagrał tytułową rolę w filmie „Zły porucznik”.

Film Władysława Pasikowskiego jest – o dziwo – dobry. Wcześniej, wobec dotychczasowego katalogu filmów tego twórcy, pozytywne opinie wśród osób znających się na rzeczy raczej się nie zdarzały. Co zwracało życzliwą uwagę? Ot, początek debiutanckiego „Krolla” (sceny z poligonu, później film staje się niestrawny), pierwsza część „Psów” – mimo niezdarnych dialogów między aktorami, dopiero uczącymi się bluźnić z ekranu. Reszta dorobku „największego polskiego reżysera” (Pasikowski ma ponad dwa metry wzrostu) to chłam, w ogóle nie wart uwagi poważnego recenzenta. „Pokłosie” to jakby film zrobiony zupełnie inną ręką. Zaczyna się od poziomu scenariusza, gdzie większość polskich filmów kładzie się i już nie wstaje: historia świetnie, dynamicznie napisana, z oszczędnymi lecz cyzelowanymi dialogami. Dobrą literacko opowieść reżyser sprawnie przeniósł na ekran: język filmowej narracji toczy się wartko i dynamicznie, trzymając widza w napięciu do ostatniej sceny, choć wszyscy znamy przecież historię Jedwabnego. Wiemy, co się tam zdarzyło – łatwo nam zatem przewidzieć losy bohaterów „Pokłosia”.  Obsada dobrana wystrzałowo, ze świetnymi rolami Stuhra oraz Irka Czopa. Obaj to znakomici aktorzy, czołówka krajowa bez dwóch zdań: kto chce dowiedzieć się, co obydwaj naprawdę potrafią, trzeba wybrać się do teatru. Na Maćka do TR Warszawa, by zobaczyć go koniecznie w „(A)polonii” Warlikowskiego, o ile jeszcze to grają… Na Irka do Łodzi, na którąś ze sztuk Mariusza Grzegorzka w Teatrze im. Jaracza, najlepiej na „Lwa na ulicy”, „Blask życia” lub „Mackbetha”.  Kto nie widział obydwu panów na scenie, ten nie zrozumie, o czym tu rozmawiamy. A w „Pokłosiu” bić brawa można również za epizody, właściwie każda z ról drugoplanowych robi ogromne wrażenie (zwłaszcza wielcy seniorzy: Szaflarska, Rogalski…). Krótko mówiąc – film świetnie się ogląda, jak na warunki polskiej kinematografii powstał obraz wyjątkowy, znacznie przewyższający jakością wiele tutejszych produkcji z ostatnich lat. Gdyby nie jeden szczegół, no właśnie! Przecież „Pokłosie” mówi o tym, jak bestialsko polscy chłopi wymordowali dwadzieścia sześć żydowskich rodzin za okupacji! Cała wieś,by dobrać się  w ten sposób do opuszczonych ziemskich hektarów za rzeką, solidarnie zakatowała ponad setkę żydowskiego sąsiedztwa, wpędzając ich wszystkich do chałupy na skraju wsi, a potem z dwóch stron podkładając ogień. Aha, no i widłami wrzucając z powrotem w płomienie te dzieci, co matki, próbując im życie ratować, przez okna je z płomieni wyrzucały… Jak mógł Pasikowski honor Polaka znieważyć! Jak można było w polskim filmie tak jawnie żydowskich oszczerców wspierać, co to już zapomnieli, jak ich nasi od hitlerowców ratowali! I co to w świat puszczają obelgi, że Polacy tak samo jak Niemcy za zagładę Żydów odpowiadać powinni!

Tutaj kłania się nam w pas cała potworna żałość, cała smutna beznadzieja narodowej debaty o stosunkach polsko-żydowskich, o sprawie Jedwabnego, wreszcie o dzisiejszym pęknięciu „na wieki” między Polską narodowo-smoleńską a europejsko-tuskową… Jeśli po premierze filmu „Pokłosie” wzniosła się kurzawa głosów, flekujących na śmierć Pasikowskiego na wyścigi ze Stuhrem za obrazę polskiego patriotyzmu… Jeśli, w odpowiedzi, światli europejczycy piali peany na cześć nowoczesnej,  chwalebnej postawy twórców filmu, co to nie bali się „za Żydami” a przeciwko tym zaprzańcom, pisiorom… To tylko świadczy, w jak prymitywnym i smutnym społeczeństwie „żyć nam przyszło w kraju nad Wisłą”.

„Pokłosie” jest na pewno głosem przeciwko ludzkiemu zbydlęceniu. Film staje wobec dylematu istnienia na świecie jednostek do tego stopnia prymitywnych, zdegenerowanych i podłych, że gotowe są – pod pretekstem zbiorowego przyzwolenia – wymordować bliźnich tylko po to, by się na tym obłowić. Wszystko jedno – grupa zaprzańców, chłopów z Podlasia, czy prymitywnych Hutu mordujących wioskę Tutsi w Afryce. Chodzi tu o napiętnowanie ludzkiej podłości – i tak ten film czytać należy w wymiarze uniwersalnym. „Pokłosie” to fabuła a nie dokument: nie oskarża z nazwisk konkretnych osób, nie wskazuje miejsc ani dat znanych z kart prawdziwej historii. Inspiruje się faktami, lecz wciąż jest to opowieść, mająca za kanwę literacką fikcję scenariusza. Kto tego nie rozumie, głosu w ocenie twórców zabierać nie powinien. A w wymiarze polskim, czyli najbardziej kontrowersyjnym? Cóż, niczym Alfred Jarry w „Ubu Królu” Pasikowski pokazuje Polskę – ale czy całą, globalnie, en bloc? Czy opowieść o grupie chłopów spod Białegostoku ma od razu być oskarżeniem, rzucanym w twarz całemu narodowi? Czy z filmu Pasikowskiego naprawdę wynika, że wszyscy Polacy współwinni są tragedii żydowskiego Holokaustu, bo nie ma w fabule żadnej postaci szlachetnej, z katalogu Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata? Powiem krótko – nie. Niczego takiego w „Pokłosiu” nie ma , a kto myśli inaczej, niech to udowodni. Choćby w dyskusji pod tym tekstem.

Pasikowski popełnił zasadniczy błąd: nie nakręcił tego filmu zaraz po Jedwabnem. Nie wiem, czemu dotąd się wahał – powody mogły być różne, tak samo jak decyzja o zrobieniu tego filmu właśnie teraz. Po Smoleńsku. Gdy nowa, tragiczna perspektywa wewnątrznarodowej wojny o tzw. pryncypia stawia autorów filmu po stronie „nowoczesnych tuskowców” – a przeciwko „zaprzałym pisiorom”. W tej prymitywnej rywalizacji ginie to, co w „Pokłosiu” najważniejsze: wypowiedź potępiająca ludzkie zbydlęcenie. Może Pasikowski ze Stuhrem zrobili teraz ten film specjalnie. Z pełną świadomością tej sytuacji – jeśli tak, szkoda, moim zdaniem postąpili głupio. Toteż i reakcje na film były tego głupstwa konsekwencją. Pokłosiem.

O koncercie Iron Maiden, czyli sentymentalna podróż w dawne czasy

Dobre, stare kapele wciąż grają i nie schodzą ze sceny. Na koncercie Iron Maiden w Łodzi pełna Atlas Arena, piętnaście tysięcy ludzi. Można się zżymać, że zespół dla szmalu powtarza starą trasę sprzed trzydziestu lat: te same hity, wczesny repertuar, te same eksponaty sceniczne, potwory, flagi, nawet te same stroje Bruce’a, zmieniane w kolejnych utworach. Ale jest magia –  nieuchwytna wartość, aura kontaktu między widownią a sceną. To samo brzmienie, dla jednych oryginalne, dla innych zwietrzałe, oldskulowe, trącące myszką spod starej miotły. Faceci, którzy biegają po scenie jak młodziaki mają dzisiaj po sześćdziesiąt lat – i widać to tylko z bliska, po zniszczonych facjatach Dave’a i Steve’a, założycieli grupy. Piętnastolatkom na widowni, w koszulkach „Iron Maiden Tour 2013” nie przeszkadza, że idole mogliby spokojnie być ich dziadkami… Dawne hiciory lecą po kolei, a tempo koncertu sprawia, że dwie godziny mijają jak chwila. W loży vip-ów młody radny, wcześniej zupełnie bez kontaktu z ciężką muzyką rockową: „Chciałbym się tak zestarzeć!”. Po koncercie relacje na facebooku: „poleciały mi łzy”, „magia”, „piękny koncert”…

No, dobrze – grają dla pieniędzy, tak samo Roger Waters, jeżdżący od lat po świecie ze spektaklem „The Wall”, rozbijający od dziesięcioleci tę samą ścianę. Ale robią to znakomicie! Gromadzą tysiące wiernych fanów, dając im w słonej cenie biletów nie tylko stare, odgrzewane hamburgery, ale też własną pasję: szczerą, prawdziwą, podszytą chęcią sprawienia radości sobie i widowni. A że przy tym wpadnie parę groszy do starej kieszeni – a daj boże, w końcu nikt nie zmusza do nabywania biletów, one same schodzą jak ciepłe bułeczki, a żaden fan po koncercie nie waży się powiedzieć, że został nabity w butelkę.

Taki szołbiznes rozumiem i popieram. Lata lecą, zespół się starzeje, powtarza stare trasy – ale dopóki jest zapotrzebowanie na ich granie, dopóki ludzie w całej Europie głosują nogami, dopóty nikt nie krytykuje weteranów. Każdemu życzę aż takiej popularności i szacunku wśród ludzi, jakie stały się udziałem Iron Maiden pod koniec ich bogatej drogi artystycznej.

Widziałem łódzki koncert Ironów w roku 1986, ten z trasy promującej „Somewhere In Time”. Dwadzieścia siedem lat później wystąpił w Łodzi ten sam skład (plus Yannick Gers oczywiście), a mnie – wielbicielowi płyty „Seventh Son…” – brakowało koncertu, na którym można byłoby usłyszeć tamte utwory. Nie pamiętam dlaczego, wówczas kolejna trasa „Maiden England” ominęła Łódź –  chyba tak samo, jak całą Polskę, naprawdę dziś nie wspomnę, a sprawdzać mi się nie chce.  Teraz, jakby na zamówienie, została powtórzona – i to pięćset metrów od mojego domu. Jestem ogromnie szczęśliwy, że udało mi się ją zaliczyć.

Oddzielne słowa wielkiego podziękowania należą się Marcinowi Masłowskiemu – On wie za co.

O bandytach drogowych, czyli Polska barbarzyńska

Sobota, godzina 19-ta, jeszcze widno. Centrum Łodzi, ulica Pomorska. Krótkim odcinkiem drogi ucieka przed policyjnym radiowozem czerwony, osobowy mercedes. Kierowca skręca gwałtownie pod prąd, w ulicę Wschodnią. Przejeżdża może dwieście metrów do następnego skrzyżowania: ucieka dalej, w ulicę Rewolucji 1905. Nie wyrabia na zakręcie i z całą siłą uderza w znak drogowy, potrącając jednocześnie młodą kobietę, spacerującą obok  z dziecięcym wózkiem.  Kobieta pada pod kołami, ale sprawca jeszcze kilkakrotnie przejeżdża po niej, bo chce wydostać się spod złamanego znaku… Ucieka, ale policjanci łapią go dwa skrzyżowania dalej, gdzie wpada na kolejny słup. Jest agresywny, odmawia badań na trzeźwość, zostaje zabrany do aresztu. Potrącona dziewczyna umiera w karetce, roczny synek żyje, przebywa w szpitalu na obserwacji. Bandycie za kółkiem grozi – najwyżej – dwanaście lat więzienia.

Pijany, agresywny dwudziestotrzylatek, znany policji, notowany za różne konflikty z prawem. Pójdzie siedzieć na dwanaście lat, jeśli sąd w swej łaskawości nie wymierzy mu mniejszej odsiadki… Odbębni za kratami może dziesięć lat, nawet mniej – są amnestie, nagrody za dobre sprawowanie. Wyjdzie z aresztu około trzydziestki, będzie sobie spokojnie dalej żył na wolności. Pewnie wkrótce zapomni,  że zabił młodą kobietę a jej rocznemu synkowi odebrał matkę…

Czy to jest sprawiedliwe???

Pytam raz jeszcze: CZY TO JEST SPRAWIEDLIWOŚĆ???

Żyjemy w barbarzyńskim kraju, gdzie prawa morderców, bandytów, gangsterów i złodziei cenione są znacznie wyżej, niż prawa niewinnych ludzi – ofiar przestępstw. Nie ma słów oburzenia, jak można tak konstruować, tak układać prawo, by ułatwiać życie wszelkiej maści degeneratom, psującym spokój życia normalnych obywateli. Albo wręcz mordującym ludzi – w zasadzie bezkarnie.

Oczywiście – wypadek drogowy nierówny wypadkowi. Ale czym innym jest, gdy człowiek ginie przypadkowo: kierowca jest trzeźwy, jedzie z dozwoloną prędkością, zgodnie z przepisami, a jednak potrąci człowieka. Stało się nieszczęście. Ale gdy pijany małolat, wracający z zakrapianej imprezy ucieka policji, świadomie zabija samochodem matkę, spacerującą z dzieckiem – jest to normalne zabójstwo. A barbarzyńskie, polskie prawo nie pozwala traktować tego czynu w kategoriach zabójstwa, tylko wypadku ze skutkiem śmiertelnym.

Tego drania należałoby natychmiast, bez żadnej dyskusji, wysłać na szubienicę. I zrobić pokazową egzekucję, w centrum miasta, żeby podobne bydlaki tysiąc razy zastanowiły się, zanim po pijanemu wsiądą za kółko. A jeśli ktoś powie mi, że nie mam racji, wówczas poradzę, by zwolennicy teorii postępowych sami postawili się w sytuacji męża lub syna tej zabitej dziewczyny…

 

 

O wojenki ciągu dalszym, czyli jak niechcący wrogiem Krzysia zostałem…

„Rany, ale narobiłem bigosu!” – mógłbym zakrzyknąć, niczym legendarny Franek Dolas z filmu  „Jak rozpętałem II wojnę światową”…  Krzysiek Candrowicz obraził się na mnie śmiertelnie, po wpisie na blogu rozpoczął facebookową dyskusję, w której odsądził od czci i wiary moją analizę konkursu na dyrektora Centralnego Muzeum Włókiennictwa. Do flekowania Mielczarka natychmiast przyłączyli się Krzysia pretorianie, wskutek czego – chyba dożywotnio – zostałem wykluczony z łódzkiego grona fajnych ludzi.

Trudno, jakoś sobie poradzę: sęk w tym, że większość zarzutów, jakie formułują wobec mnie  adwersarze, to zwykłe banialuki.

Krzysiek pisze, jakobym nazwał Go w tekście „chorągiewką polityczną”. To brednie, takim mianem określiłem Włodzimierza Tomaszewskiego. Włączyłem Krzysia w szeregi PiS, PO, nazwałem człowiekiem Tomaszewskiego, Zdanowskiej? Chwileczkę… W tekście nie ma na ten temat żadnego akapitu. Napisałem, że MOŻE być przez „łódzki salon” popierany: „może być” a „jest”, to ogromna różnica. Wreszcie – nieprawdą jest, jakoby Tomaszewski wprowadził Candrowicza do łódzkiej kultury??? A za czyjej kadencji Krzysztof Candrowicz został dyrektorem Łódź Art Center? Ano, właśnie za kadencji Tomaszewskiego jako wiceprezydenta Łodzi. Jeśli  dla kogoś słowo „wprowadził” oznacza natychmiast sugerowanie politycznej zależności- to gratuluję, trzeba naprawdę złych intencji… I tak dalej, apiać i od nowa. Mój tekst „jest przykładem oczerniania osób i kreowania rzeczywistości.”

Wśród mniej lub bardziej bzdurnych zarzutów internetowej nagonki, nie wartych nawet sekundy uwagi, pojawia się jeden trop rozsądny. Mój doświadczony kolega, redaktor Michał Lenarciński (wieloletni recenzent kulturalny łódzkich gazet, dziś kierownik literacki Teatru Wielkiego w Łodzi) stawia słuszne pytanie – skoro Dziennik Łódzki przeprasza Candrowicza, to czy analizowanie na blogu zdementowanych treści nie jest powtarzaniem plotek ? I czy wolno mi było, w kategoriach etyki dziennikarskiej, powtarzać te zdementowane doniesienia, co skutkowało dalszym oczernianiem bohatera artykułu?

Otóż twierdzę, że w żaden sposób Krzysztofa Candrowicza nie skrzywdziłem – i za chwilę spróbuję to udowodnić.

Zacznijmy tę historię od początku. Do redaktora Łukasza Kaczyńskiego z DŁ zgłasza się tajemniczy informator. Mówi, że Candrowicz sam chodzi po mieście i opowiada, jakoby już został mianowany nowym szefem CMW, choć konkurs trwa jeszcze i nie jest rozstrzygnięty. Wkurzony Krzysiek reaguje natychmiast: zwraca się do redakcji Dziennika o sprostowanie artykułu z dnia 30.05.2013, domaga się przeprosin i grozi procesem sądowym o zniesławienie. Od razu to podkreślmy – Krzysiek ma do tego pełne prawo! Kaczyński wbija przeprosiny do internetowej wersji artykułu, która zostaje już w sieci ze sprostowaniem na końcu. Candrowicz domaga się od Kaczyńskiego ujawnienia informatora, czyli domniemanego plotkarza. I znów, skomentujmy od razu: jest to szantaż! Dopiero sąd, w przypadku procesu o zniesławienie może zażądać od autora ujawnienia tożsamości informatora. Może również – i tu proszę o szczególną  uwagę – odstąpić od takiego żądania i w ogóle uniewinnić redaktora, mając na względzie ważny interes społeczny. Takie interpretacje prawa prasowego również znane są z polskiej praktyki orzecznictwa w sprawach o zniesławienie.

Prawdy, mówiąc szczerze, nie dojdziemy. Krzysiek Candrowicz twierdzi, że nic takiego nie mówił. Kaczyński opublikował tekst w oparciu o własne informacje. Czemu w przeprosinach je zdementował? Bądźmy szczerzy: nie miał dowodu, że informator przekazał mu prawdziwą informację. Nie miał nawet nagrania, potwierdzającego fakt rozmowy, by w razie czego bronić się w sądzie. Nie każdy zachowuje się jak Michnik z Rywinem, dlatego Dziennik Łódzki stanąłby w sądzie na pozycji przegranej. I dlatego też opublikował przeprosiny. Czy tajemniczy informator mówił prawdę, czy tylko świadomie oczernił Krzysztofa – ba, czy w ogóle taki informator był! –  nigdy się nie dowiemy. Ale artykuł w Dzienniku Łódzkim z dnia 30.05.2013 pozostaje faktem: i do tej publikacji, jako felietonista / bloger, odniosłem się w swoim tekście.

Felietonista nie opisuje rzeczywistości, tylko w komentarzu własnym odnosi się do takiego opisu. Komentuje fakty, sytuacje, nawet niesprawdzone doniesienia bądź plotki. Wolno mu to robić, oczywiście z koniecznym podaniem źródeł i kontekstów komentarza. Nikt nie zwalnia felietonisty od przestrzegania prawa prasowego ani reguł etyki dziennikarskiej. Ale też nawet poważni felietoniści często powołują się w swoich tekstach na inne publikacje prasowe, nie sprawdzając prawdziwości ich samych. Dokonują wtedy analizy cudzych publikacji, czy przekazują dalej niesprawdzone ploty?

Jeszcze raz mocno powtarzam: niech Krzysztof Candrowicz ma pretensje do Dziennika Łódzkiego, jeśli czuje się zniesławiony ich publikacją. Mnie jako felietoniście wolno komentować sporny tekst – właśnie w oparciu o zasadę wyższego interesu społecznego. Mój tekst na blogu dotyczył zjawiska sitewności, a sprawa Candrowicza była tylko jednym z przykładów w tekście przywoływanych. Oczywiście Krzysztof Candrowicz ma prawo (podobnie jak Michał Lenarciński) być zdania, że mój tekst blogowy także ochlapuje go błotem – i pozwać również mnie w procesie o zniesławienie. Wówczas bardzo chętnie stawię się w sądzie, by bronić swoich racji.

Mam jednak nadzieję, że do tego nie dojdzie. Nie boję się procesów sądowych ani ewentualnej kary – po prostu lubię Krzyśka i szanuję jego dobrą robotę dla Łodzi i jej mieszkańców. Nie powiem złego słowa na temat Fotofestiwalu ani Łódź Design Festiwal. Zgadzam się z opiniami osób, podkreślających szczere zaangażowanie i pasję Krzysztofa Candrowicza w kreowaniu dobrej, kulturalnej marki tego miasta.

Mam też nadzieję, że Krzysztof Candrowicz potraktuje niniejszy tekst jako rękę wyciągniętą na zgodę. Nie miej do mnie żalu, Krzychu. Staram się reagować zawsze, gdy widzę choćby sygnał, potencję, możliwość szkodliwego działania władzy, nadzorującej sferę publiczną za pieniądze podatników. Być może faktycznie w poprzednim tekście zbyt pochopnie wykorzystałem przykład z Twoim udziałem, zaczerpnięty z Dziennika po ich publikacji. Proszę Cię też, byś pchany emocjami nie wyciągał zbyt szybko wniosków na temat otaczających Ciebie ludzi, jak również byś teksty, wspominające Twoją Osobę czytywał z właściwą starannością – bo tego samego wymagasz od piszących. Życzę Ci wielu sukcesów i mam nadzieję, że pozostaniemy dobrymi kolegami.

 

O mianowaniu dyrektora, czyli gra o tron po łódzku

Wybór nowego dyrektora Centralnego Muzeum Włókiennictwa w Łodzi toczy się w atmosferze skandalu. Władze miasta ogłosiły konkurs, gdy przed tegoroczną edycją Międzynarodowego Triennale Tkaniny dymisję złożył dotychczasowy szef placówki, Norbert Zawisza. Pisałem o tym w jednym z wcześniejszych tekstów. Wydawało się, że nominacja kolejnej osoby wolna będzie od jaskrawych niezręczności ze strony władzy, która broni się jak może przed posądzeniami o nepotyzm lub obsadzanie stanowisk z politycznego klucza. Niestety, fakty znów wskazują na brudną grę – a wynik konkursu już teraz obciążony jest wątpliwościami co do czystości jego przeprowadzenia.

Zacznijmy od tego, że jedna z łódzkich gazet wyrwała się z artykułem o konkursie, a tekst musiała prostować, praktycznie w tej samej chwili. Dziennik Łódzki napisał, że jeden z kandydatów na dyrektorskie stanowisko „chodzi po mieście chwaląc się, że jest już dyrektorem”. Podobny zarzut, pokątnego ujawniania nazwiska „murowanego faworyta” konkursu, spotkał w tekście wiceprezydent Łodzi Agnieszkę Nowak, nadzorującą sprawy kultury. Tekst zdradził ponadto liczbę kandydatów – pięcioro – oraz nazwiska ich, a także członków jury, które miały pozostać tajne do końca wyborczej procedury. Opublikowany w miniony piątek tekst wisiał jeszcze do niedawna w internecie: jego autor Łukasz Kaczyński przepraszał w tej wersji kandydata, Krzysztofa Candrowicza, za nieuzasadnione oskarżanie go, jakoby chwalił się publicznie stuprocentową nominacją. Nie przepraszał pani prezydent Nowak, ale należało się domyślać, że gazeta wycofuje się z opisywanych domniemywań. Mleko się jednak wylało: choć Magistrat natychmiast utajnił skład jury i kandydatów konkursu (nie rozumiem po co, skoro i tak wszystko już trafiło do opinii publicznej…) sprawa kandydatury Candrowicza natychmiast zyskała łatkę sponsorowanej politycznie.

Krzysztof Candrowicz nie był dawniej postrzegany w mieście jako człowiek Platformy Obywatelskiej. Działa aktywnie w Łodzi, animując wiele ważnych wydarzeń kulturalnych, dziś m.in Fotofestiwal czy Design Festiwal. Ma kontakty zagraniczne i zapewnia Łodzi dobrą markę – lecz wrogów narobił sobie, gdy przegrał bój o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury 2016. Wielomiesięczne starania jego ludzi o przyznanie tytułu Łodzi były obficie subsydiowane z miejskiej kasy. Nie każdy widzi równowagę między skalą tych działań a kwotami na nie przeznaczanymi, stąd Candrowicz działa teraz w cieniu, jak sam twierdzi, skupiając się na sprawach merytorycznych… Do łódzkiej kultury wprowadził go Włodzimierz Tomaszewski, wiceprezydent miasta poprzedniej kadencji, „prawicowego” gabinetu Jerzego Kropiwnickiego. Stąd powszechne kojarzenie Candrowicza  raczej z tą opcją. Aczkolwiek sam Tomaszewski za poparcie Hanny Zdanowskiej (PO) w wyborach prezydenckich jawnie nagrodzony został stanowiskiem szefa miejskich wodociągów… Potem wyleciał z tego fotela, z dużym hukiem: „Platforma przeżuła go i wypluła”, twierdził malowniczo PiS-owski poseł, Marcin Mastalerek. Tu zatem dochodzimy do sedna rozważań: na ile Candrowicz może być człowiekiem „opcji prawicowej”, a na ile samego Tomaszewskiego, który ujawnił się jako chorągiewka polityczna. Trudno to oceniać, ale domniemywać łatwiej: Candrowicz zwyczajnie MOŻE być popierany przez ludzi Platformy, nie jako jawny polityk jej szeregów, lecz nawet z pozycji członka establishmentu, pewnego „towarzystwa”, które we własnym gronie rozstrzyga sprawy zarządzania miastem.

Prawda to czy nie, bez wątpienia artykuł w Dzienniku zrobił Krzysztofowi Candrowiczowi konkretną krzywdę, w zasadzie przekreślając całą merytorykę tej kandydatury. Cóż bowiem teraz mogą zrobić prezydenci Łodzi? Jeśli Candrowicza mianują, dadzą do ręki argument swym politycznym wrogom: proszę, oto cynicznie daliście stanowisko kumplowi, choć opinia publiczna dowiedziała się, że jest przekręt… Jeśli mianują kogoś innego, spowodują dwie rzeczy. Po pierwsze, jednak przyznają się do próby obsadzenia muzeum swoim człowiekiem. Po drugie – zmarnują szansę na mianowanie dobrego kandydata, jeśli merytorycznie jego dorobek okaże się większy od konkurencji… A Candrowicz, jakby nie patrzeć na jego zawodowy życiorys, ma na koncie również spore sukcesy.

Podobno redaktor Kaczyński obiecał Candrowiczowi wskazanie informatora. Ma powiedzieć, kto powiadomił go o rzekomym chwaleniu się kandydata zaklepanym już stołkiem. To jednak nie ma znaczenia, czy Dziennik Łódzki napisał tekst z nadania osoby wrogiej politycznie, czy tylko prywatnie, Candrowiczowi.  Życzliwie zakładam, że donos jest prawdziwy, bo inaczej gazeta nie pokusiłaby się o napisanie pamfletu, tak dosadnie flekującego osobę bohatera tekstu. Obserwuję sytuację i czekam na rozwój wypadków w tej sprawie.

Pojawił się jednakże kolejny zgrzyt… Oto jeden z kandydatów, profesor Grzegorz Chojnacki, został odrzucony w procedurze formalnej. Powód? Zamiast oryginału dyplomu ukończenia studiów wyższych kandydat (przez pomyłkę) załączył kopię… Sprawa o tyle zdumiewająca, że rozmawiamy o dwukrotnym rektorze Akademii Sztuk Pięknych, osobie powszechnie znanej w łódzkim środowisku akademickim. Oliwy do ognia dodaje fakt, że papiery odrzuciła prof. Jolanta Rudzka – Habisiak, członek komisji i aktualna rektor ASP. Chojnacki bronił jej w czasie elekcji na uczelni, tocząc w mediach walkę z wrogą im obojgu, konkurencyjną frakcją profesorów. Dziś wszyscy mówią o „żmiji hodowanej na własnej piersi”, w ten patetyczny sposób nie tykając jednak faktu bliskiej zażyłości pani rektor z wiceprezydent Łodzi Agnieszką Nowak…  Zdaje się, że relacja ta wynika głównie z pozycji petentki, jaką wobec Magistratu przyjęła pani rektor. I znowu: spiskowa teoria dziejów, czy naprawdę o obsadzie stanowisk decyduje polityczno-towarzyska „elitka”, za nic mająca sobie zasady zwykłej, ludzkiej przyzwoitości?

Nie pierwszy to raz, gdy władze Łodzi mają szczególnego pecha do mianowania dyrektorów podległych sobie placówek… Znów też padło na kulturę, gdzie – jak w soczewce – skupia się cała polityka kadrowa rządzącej miastem Platformy Obywatelskiej. Skupia się, bo akurat wiele stanowisk dyrektorskich w miejskich placówkach kulturalnych obsadzanych było na długo przed obecną kadencją władzy w Magistracie. Jeśli władza ta chce, zmieniając dyrektora na „swojego”, umocnić własny stan posiadania – a przypadkowo kandydat do zwolnienia dobrze sobie radzi w sensie merytorycznym – wówczas zamiary politycznej hucpy natychmiast wyłażą na wierzch. Wyniki konkursu na dyrektora łódzkiego Centralnego Muzeum Włókiennictwa mają być znane do dwudziestego czerwca. I żaden werdykt nie będzie korzystny dla Platformy Obywatelskiej.

O donosach, czyli jak Szwedzi porządku pilnują…

Szwedzi donoszą na swoich sąsiadów – dowiadujemy się ostatnio z prasy. Ponoć aż osiemdziesiąt procent wszelkiego rodzaju zasiłków (rentowych, chorobowych, w ogóle świadczeń socjalnych) spotyka się z ostrym protestem „życzliwych obywateli”, zaniepokojonych nieuczciwością swych szwedzkich pobratymców… Czyli  możliwością wyłudzania pieniędzy z „idealnego systemu ubezpieczeń”. Urzędnicy te donosy sprawdzają, dowiadując się dwóch rzeczy: po pierwsze, spory odsetek meldunków pokrywa się z prawdą. Po drugie, donosy produkują najczęściej sąsiedzi beneficjentów, powodowani chęcią zemsty za jakiś drobiazg, na przykład złośliwe palenie papierosów w ogródku. Wniosek: w Szwecji trzeba uważać na najbliżej mieszkających sąsiadów, bo w ramach swoiście pojmowanego „neighbourhood watching area” mogą narobić nam niezłego kłopotu. A wiadomo – w Szwecji z urzędnikami żartów nie ma…

Odrzucam fakt, że niektórzy spośród szwedzkich obywateli oszukują skarb państwa, wyłudzając nienależne świadczenia. Założę się, że wyłudzeń na takim poziomie znajdziemy tyle samo, lub podobnie, w każdym innym europejskim kraju. Ale co z donosami? Lat temu czternaście odwiedzałem w szwedzkim Orebro bardzo sympatyczną rodzinę mieszkających tam przez wiele lat Polaków. Ona – dziennikarka radiowa, on – muzyk, czelista  tamtejszej filharmonii. Oboje gdańscy emigranci lat osiemdziesiątych, syn już tam urodzony. Ale cała rodzina z wielkim poszanowaniem dla swych polskich korzeni, nie „zeszwedziała” krańcowo, zatem pełna dystansu wobec tamtejszych, lokalnych obyczajów. Wyszliśmy wieczorem, w porze kolacji, na krótki spacer z psem, a mili gospodarze mieszkali na osiedlu domków jednorodzinnych. Po załatwieniu przez pieska potrzeb znajoma skrupulatnie sprzątnęła wszelkie pozostałości a torebkę wyrzuciła do pobliskiego kosza, specjalnie  w tym celu ustawionego. Podówczas obyczaj ten nie był w Polsce rozpowszechniony – i dzisiaj są z tym na osiedlach kłopoty. Pytam: „Zawsze tak dokładnie sprzątacie po pieskach?” Ona: „Co by się działo, gdybyśmy to zostawili! Od razu sąsiedzi łapią za telefon, mamy na karku policję i surowe kary pieniężne!”

Otóż to – od razu łapią za telefon. W Szwecji reakcja na zachowanie, jakkolwiek burzące porządek społeczny, jest czymś absolutnie normalnym. Nie po to ustanawia się prawo, służące wszystkim ludziom w okolicy, by szkodliwe działania jednostek  miały te wygody niszczyć. Trzeba więc piętnować burzycieli, by wszyscy uczciwi mieli lepiej. A jak najlepiej powstrzymać wandali? No przecież trzeba zadzwonić na policję, bo skąd stróże porządku dowiedzą się, że łamane jest prawo? Nie wszędzie docierają patrole: szkodnik, jeśli przemknie niezauważony, kary nie poniesie.  A w naszym interesie jest, żeby za szkody zapłacił. To go nauczy porządku i więcej szkodził nikomu nie będzie.

Jestem przekonany, że wśród większości obywateli naszego kraju postawa taka nazwana byłaby zwykłym, wrednym donosicielstwem… Wychowani jesteśmy na tradycjach „podziemnego” zwalczania okupantów, gdzie wszelkie przejawy donosicielstwa (na przykład do Gestapo lub SB) traktowane były  jako działania wręcz zagrażające życiu pobratymców. Słowo „kapuś” kojarzy się w naszym języku nader pejoratywnie. Czy słusznie jednak zachowania, noszące znamiona postaw obywatelskich nazwać możemy kapownictwem???

Ciekaw jestem Państwa opinii, sam jednak z dużym przekonaniem opowiadam się po stronie szwedzkich „donosicieli”. Wolę żyć w świecie wypełnionym porządkiem i uczciwością, niż wiecznym pobłażaniem dla oszustów, bezkarnością przestępców i niewygodami dla ludzi uczciwych.