O Robercie L., czyli narodziny gwiazdy…

Wszyscy dziś zastanawiają się, jak Robert Lewandowski zagra przeciwko Realowi? Czy uda mu się w jaskini lwa potwierdzić klasę? Cóż, odpowiedź poznamy w nocy, ale jedno jest pewne: to właśnie tam, na Santiago Bernabeu, na oczach całego piłkarskiego świata, ma polski napastnik szansę wejść na stałe do panteonu największych gwiazd współczesnego futbolu. Nawet jeśli nie będzie „wielkiego szlema” czterech goli, wystarczy, że trafi raz, pieczętując awans Borussii do finału Champions League.

Cóż się takiego stało, że nagle, wcześniej mało komu znany piłkarz znad Wisły (przy nader ważnym wsparciu dwóch krajanów/kolegów z drużyny) wyrwał argumenty z rąk wszystkim „fachowcom”? Takim, którzy uporczywie udowadniali, że polscy piłkarze są źle szkoleni – a przez to zupełnie sobie nie radzą pod rygorem treningowym klubów zachodnich??? Warto zacytować w całości – naprawdę, zgadzam się tu z każdym słowem – fragment wywiadu, jakiego świątecznej Gazecie Wyborczej udzielił w miniony weekend Andrzej Juskowiak, były napastnik Biało –  Czerwonej drużyny. Pytanie Roberta Błońskiego dotyczyło różnicy w grze Lewandowskiego dla kadry narodowej, gdzie wszyscy czekamy na jego „przebudzenie”. Cytuję: ” Nie warto porównywać gry Roberta w klubie i w kadrze. Z Realem miał piłkę w polu karnym tyle razy, ile w trzech czy czterech ostatnich meczach reprezentacji. Nie mamy tak dobrych ofensywnych zawodników, jakich ma Borussia. Robert ma inne zadania, dużo biega poza polem karnym. W Borussii nauczył się szybkiej gry na jeden kontakt, zawsze ma do kogo odegrać. W reprezentacji musi przyjąć piłkę, zaczekać na kolegę i dlatego za chwilę ma obrońcę na plecach… Nasza reprezentacja nie gra tak płynnie i szybko jak Borussia. Zarzuty, że Robert stara się mniej niż w klubie, są bez sensu. Po prostu nasza kadra nie potrafi grać i funkcjonować tak, jak perfekcyjnie zbudowana przez trenera Juergena Kloppa maszyna z Dortmundu.”

A zatem – wszystko jasne. Juergen Klopp na trenera reprezentacji Polski!!! Pytanie brzmi: jeśli w Dortmundzie Robert jest ważnym elementem precyzyjnej konstrukcji, na którą składają się wszyscy zawodnicy, to czy tak samo dobrze radził sobie będzie w innym klubie? Na odpowiedź musimy poczekać kilka miesięcy, ale dziś trzymajmy mocno kciuki za Lewandowskiego, a także za Błaszczykowskiego i Piszczka. Jeśli wypchną Real, skorzysta na tym z pewnością cała polska piłka nożna.

O rundzie Widzewa, czyli wielki brak równowagi

Druga połowa wieńczącego jesień meczu z Podbeskidziem pokazała, niczym mały model, formę Widzewa w przekroju całej rundy. Ospałość i zachowawcze odbijanie piłki, dopóki przeciwnik nie załaduje nam gola lub dwóch. Wtedy zaczyna być gorąco, to i my ruszamy do boju, żeby odrobić straty. Zespół „załapuje”, rusza się lepiej cała druga linia i od razu też inaczej wyglądają poczynania ofensywnie. Jeszcze nie jest to wówczas futbol totalny a la Barcelona, z udziałem całej drużyny zarówno w obronie jak i w ataku. Ale jeśli zespół rusza zdesperowany do walki, zupełnie inaczej patrzy się na ich grę.

Problem w tym, że zespołowi w przekroju rundy zbyt rzadko chciało się grać w ten sposób. Widzew prezentował się nierówno, dlatego też nie zajmuje wyższej niż dziewiąta pozycji w tabeli. Po zadziwiającym początku, meczach u siebie pełnych animuszu i zadziorności, nastąpił okres marazmu, gry słabej, momentami fatalnej, zachowawczej. Czy jest tak, że drużyna zbudowana w znacznej części z piłkarzy na progu dorosłości ma prawo zachowywać się chimerycznie? Może tak jest. Ale czynników, składających się na brak równowagi formy zespołu w przekroju rundy jest z pewnością więcej. Tymczasem cieszmy się, że przewaga nad strefą spadkową jest bezpieczna. Jednak kibice chcieliby wreszcie oglądać drużynę, która swoją ambicją i zaangażowaniem pokazałaby wolę walki o coś więcej… Może będzie to realne po zimowych transferach, choć osobiście nie wierzę w żadne cuda i raczej godzę się z myślą, że ten sezon jest kolejnym na przeczekanie trudnych czasów. Może też zdarzy się tak, że rozwiązanie problemów ze stadionem wyprostuje przyszłość klubu i drużyny. Naiwnie wierzę, że w końcu zobaczymy światełko w tunelu.

Tradycyjnie warto na koniec rundy pokusić się o krótkie oceny Widzewskich piłkarzy. Na plus, minus lub znak zapytania.

Maciej Mielcarz – ? Jego występy w pierwszych meczach sezonu napawały optymizmem. Widać było pewność, doświadczenie, pracę pod okiem Andrzeja Woźniaka. Rutynowany bramkarz wprowadzał spokój w defensywnych poczynaniach drużyny. Niestety, przytrafiła mu się poważna kontuzja, poprzedzona kilkoma głupimi wpadkami w ostatnich przed urazem występach ligowych.

Miloś Dragojević – minus. To podobno wielki talent, na treningach odbijający wszystko, co leci w jego stronę. Moim zdaniem w ani jednym meczu ze swoim udziałem nie potwierdził tych możliwości. Niepewny na przedpolu, zbyt wolny na linii, wpuścił dwie bramki między nogami. Zdrowy Mielcarz jest zdecydowanie od niego lepszy, przynajmniej w tej chwili.

Łukasz Broź – plus. Niezła rudna w wykonaniu prawego obrońcy, kapitana zespołu, a ostatnio nawet reprezentanta Polski. Pewny przy wykonywaniu jedenastek, aktywny w ofensywie, w zasadzie bezbłędny pod swoją bramką. Szkoda tylko, że deklaruje odejście w przerwie zimowej…

Thomas Phibel – plus. Wprawdzie konto czarnoskórego gladiatora obciąża kilka poważnych błędów z wczesnej fazy rozgrywek, ale generalnie pozyskanie tego piłkarza jest jednym z najlepszych transferowych strzałów Widzewa. Na pewno wypełnił lukę po Ukahu na środku obrony, a napastnicy rywali już zaczynają powtarzać, jak trudny do przejścia jest Thomas Phibel. Na pewno przyda się wiosną.

Hachem Abbes – ? Zanotował kilka rażących błędów, będąc drugim filarem środka defensywy, a rywale strzelali nam wtedy bramki. Mądrze grający, spokojny, nieźle wyprowadzający piłkę i groźnie uderzający głową Tunezyjczyk ma jeden problem. Niefrasobliwość pod bramką. Gdyby nie głupie wpadki, byłby jednym z najlepiej grających stoperów ligi.

Jakub Bartkowski – ? Uniwersalny boczny defensor i to jest jego atut. Ma obie nogi, dzięki czemu spokojnie może grać z każdej strony bloku defensywnego. Jednak zbyt wiele bramek dla przeciwników padło jesienią po jego błędach. Musi zdobyć doświadczenie, niezbędne do skutecznej gry w obronie. Właśnie je gromadzi, więc wiosną powinno być lepiej.

Alex Bruno – plus. Dla mnie jest to odkrycie rundy i nie rozumiem zupełnie, dlaczego trener Mroczkowski się na niego obraził. Najlepszy technik w zespole, waleczny, przebojowy, skuteczny. Gdy on gra dobrze, budzi się cała drużyna. Jest jakiś problem na linii zawodnik – sztab trenerski w widzewskiej szatni, niewątpliwie zadaniem trenerów będzie na wiosnę wyprostowanie tej sytuacji.

Radosław Bartoszewicz – ? To jest wół roboczy, specjalista od czarnej roboty, typowy defensywny pomocnik, który zbiera wśród kibiców komplementy za pracowitość. Rzeczywiście dobrze wspomaga blok obronny, miał też dwie lub trzy asysty w przekroju rundy. Ale mam wrażenie, że jest zbyt mało widoczny w ofensywie, ma też kłopot z wyprowadzaniem piłki przy przejściu do ataku. Zbyt często podaje do tyłu lub do kolegi obok. Trochę więcej gry do przodu i będzie OK.

Princewill Okachi – plus. Boguś Kukuć pisze w „Widzewiaku”, że trenerzy znaleźli na Malcie perełkę, ale ja będę nieco chłodniejszy w ocenie Okachiego po jesieni. Facet narobił nam ogromnego apetytu w pierwszych meczach, gdy rzeczywiście jak profesor ośmieszał rywali, przecinając ich akcje niczym podwórkowym dzieciakom. Miał też przebłyski znakomitej gry ofensywnej. Ale właśnie dlatego oczekujemy po nim znacznie więcej: stać go na super grę, którą jednak  zbyt rzadko prezentuje! Ma wahania formy, ale jest młody. Poczekamy.

Sebastian Dudek – minus. Wahałem się, czy ocena nie jest zbyt surowa, ale po namyśle zostaję przy swoim. Problem taki jak z Okachim: oczekiwania wobec tego piłkarza po przyjściu ze Śląska były znacznie większe. W pierwszych meczach grał świetnie, rozgrywał, ożywiał poczynania zespołu. A potem zgasł, skończył na ławie, by obudzić się dopiero pod koniec meczu z Podbeskidziem. Jest świetnym ofensywnym pomocnikiem, o ile mu się chce. Jak mu się wiosną nie zachce, trzeba go komuś sprzedać.

Marcin Kaczmarek – plus. Nie ma co dywagować, serce i płuca zespołu. Ma ogromny walor, jakim jest waleczność, którą sympatyczny lewoskrzydłowy przykrywa braki w wyszkoleniu technicznym. No i latka lecą… Ale mimo to Kaczmarek był jednym z tych zawodników, którzy jesienią w Widzewie prezentowali się najrówniej. Był niezawodny.

Ben Difallah – minus. Chyba większość fanów Widzewa nie kryje rozczarowania postawą tego zawodnika. Zamiast strzelać bramki markował grę, przewracał się, narzekał i kaprysił. A pożytku dawał z siebie niewiele.  Jeśli się nie przebudzi na wiosnę, pewnie odejdzie. Inna sprawa, że napastnicy żyją z dokładnych podań, ich często Benowi brakowało pod bramką rywala.

Mariusz Stępiński – plus. Bardzo udany start do kariery młodego napastnika, który już zbiera na sobie łakome spojrzenia bogatszych klubów, nie tylko polskiej ligi. Niewątpliwy talent, poparty rzadkim w tym wieku rozsądkiem, chłodną głową i inteligencją na boisku. Widać, że chłopak jest w domu i w klubie świetnie prowadzony. Jeśli tego nie zepsuje, zrobi karierę jak Boniek, ma ku temu wszelkie szanse.

Mariusz Rybicki – plus. Kolejna „młoda strzelba”, bardzo atrakcyjnie grający zawodnik, do szybkości i dobrej techniki dokładający boiskową uniwersalność. To m.in. na nim opiera się nadzieja kibiców, że wielki Widzew da się wkrótce jakoś odbudować. Za Mariuszem przemawia specyficzna bezczelność w grze i czujna opieka, jaką roztacza nad nim sztab trenerski. Będą z niego ludzie.

Takim piłkarzom jak Krystian Nowak, Sebastian Radzio, Sebastian Duda czy Adrian Pietrowski bardzo dziękujemy za niezłe występy i życzymy powodzenia w drodze do pierwszej jedenastki. Takim zawodnikom, jak Adam Banasiak, Aleksander Lebiediew  a w szczególności Jakub Kowalski – serdecznie dziękujemy i żegnamy bez żalu. Papa! A takich ludzi, jak Emerson Carvalho czy Patryk Stępiński z największą chęcią zobaczylibyśmy w końcu na murawie, panie trenerze! Być może wiosną będzie ku temu okazja.

O tym, jak znów dostaliśmy od Legii, czyli Widzew poważnie dołujący

No i sprawdziło się nędzne krakanie czarnowidzów: w Warszawie znów dostaliśmy baty, wprawdzie tylko jednym golem, ale po meczu, na który trzeba jak najszybciej spuścić zasłonę milczenia…

Na Widzew wystarczyła tym razem bardzo słaba Legia. Taka, której nie chciało się grać i która nie miała dobrego sposobu na zespół ustawiony bardzo defensywnie, jak ustawia się na Łazienkowskiej większość przyjezdnych drużyn w tym sezonie. Z tym tylko, że na przykład Jagiellonii udało się przeprowadzić dwie skuteczne akcje. Widzew w ofensywie nic do powiedzenia nie miał, za to Legia miała Koseckiego, który sprytnie wykorzystał ospałość naszych obrońców, ośmieszył ich, na końcu bramkarza – i Legia zrobiła swoje. Gol w 46 minucie, potem już obie drużyny darowały sobie granie: jednej się nie chciało, a druga (czyli przyjezdna) nie umiała.

Martwi schemat poczynań drużyny trenera Mroczkowskiego, bo Widzew – po zaskakującym kibiców i rywali początku rundy – ma tak niewiele do zaoferowania w taktyce, że rozgryzienie ich na boisku staje się zadaniem banalnie prostym. Wystarczy pressing w ataku pozycyjnym, odcięcie skrzydłowych i napastnika od podań ze środka boiska. Efekt? Widzew od trzech spotkań nie może stworzyć więcej niż jednej sytuacji bramkowej na mecz. To tragiczny bilans i słabo przekonują mnie coraz bardziej rozpaczliwe argumenty trenera, że nie ma kim grać. Piłkarzy jest dziś w Widzewie sporo, niektórzy grać potrafią (być może im się odechciało) – problemem staje się ustawienie zespołu oraz przećwiczenie z nim kolejnych wariantów gry ofensywnej, bo zdaje się, że na jednym w tej chwili poprzestajemy… Zawodnicy mówią zresztą w wywiadach, że trener każe im odbierać piłkę w środku pola, a następnie grać do boku. Jakoś to nie idzie od paru kolejek: raz, że środkowi pomocnicy w ogóle nie biegną za akcją po odbiorze, dwa, że skrzydłowym coraz rzadziej udają się skuteczne centry. W końcu nie jest łatwo celnie podać jednemu napastnikowi, obstawionemu przez trzech obrońców…  Stałe fragmenty gry też nie powalają skutecznością. Wniosek? Przed ostatnimi, arcyważnymi pojedynkami z Koroną i Podbeskidziem na koniec jesieni trzeba koniecznie coś zmienić w taktyce. Uruchomić środek. Pytam po raz kolejny, gdzie jest Sebastian Dudek??? Na początku rundy potrafił się przedrzeć z piłką, strzelić, podać ze środka: działał, był niekonwencjonalny, aktywny. Teraz śpi: albo trener mu kazał się cofać i nie wystawiać nosa, albo sam tak gra, nie dając de facto nic zespołowi jako trzeci defensywny pomocnik.

To zresztą nie moje zadanie, wymyślać trenerowi Mroczkowskiemu taktykę na odważną i skuteczną grę. To jemu płacą za kombinowanie przy drużynie, szukaniu i wykorzystywaniu jej najmocniejszych stron. Myślę jednak, że wszyscy kibice chcieliby wreszcie zobaczyć Widzew walczący, stwarzający okazję i strzelający gole. Inaczej – spadniemy. Bo Zagłębie ma na wiosnę pieniądze, a Bełchatów Michała Probierza.

Na koniec, zupełnie od czapy, mała łyżka dziegciu z innej (choć też sportowej) strony. Widzieliście naszych skoczków narciarskich w Lillehammer? Zwłaszcza drugi konkurs, na większej skoczni potoczył się ciekawie. Pierwszą serię rozpoczęła kilkuosobowa ekipa Norwegów z tak zwanej grupy krajowej, „fuksiarzy”, wystawianych przez gospodarzy dzięki przywilejowi własnej skoczni. My też tak robimy w Zakopanem. Otóż każdy z tych norweskich juniorków skoczył powyżej stu trzydziestu metrów – a żaden z naszych reprezentacyjnych orłów do tej granicy nie doleciał. Niech to wystarczy za cały komentarz – i za perspektywę (kolejny rok z rzędu) bardzo marnej formy tej kadry w zaczynającym się sezonie.  A Justyna Kowalczyk??? Znów zimą trzeba będzie pasjonować się kulturą, a nie sportem.

O przebrzmiałym klasyku, czyli znów Legia gra z Widzewem

Najpierw dobry tekst kibica Legii, na zachętę:

http://www.weszlo.com/news/12824-Szkoda_ze_dzis_to_bedzie_taki_gowniany_mecz

Po co komu zachęta? Ano, dzisiaj niewielu pasjonuje się stawką pojedynku, który jeszcze 15 lat temu przyciągnął by uwagę całej piłkarskiej Polski. Rację ma autor wpisu na „weszło” , dziś Widzew skapcaniał, od lat klasa jego drużyny wyraźnie Legii ustępuje. Lecz mimo to, mimo utyskiwań legionistów, że dziś Widzew przyjeżdża do nich jak Siarka, po łomot – mam na plecach jakiś dziwny dreszcz przed tym spotkaniem. Jak zawsze. I zupełnie irracjonalną nadzieję, że jednak z tą Legią powalczymy.

Albowiem, podobnie jak piszący wyżej kolega z drugiej strony barykady, przeżyłem na własnej skórze dekadę elektryzującej wojny Legii z Widzewem o prymat w polskiej lidze. Biliśmy wtedy wszystkich, jak szło. Każdy dostawał po cztery – pięć do zera. Mecze były nudne w swej przewidywalności, szło się na stadion jak do rzeźni. Interesowały nas wyłącznie rozmiary wiktorii, było wiadomo, że nikt nam nie podskoczy. Stawiała się tylko Legia. I dlatego zwycięstwa na jej stadionie, dramatyczne, w ostatnich minutach wyszarpywane, smakowały wyjątkowo… Jak kolega legionista również pamiętam przyśpiewki, niestety te niecenzuralne najłatwiej wbijały się w głowę: „Gdzie twoje berło, berło i korona, było już dwa zero…” – ostatniego wersetu przytaczał nie będę. To był dla nas wszystkich – kibiców najlepszej drużyny na świecie – czas szczególny. To wtedy na Piotrkowską, po kolejnych triumfach i tytułach mistrzowskich, wychodziliśmy tysiącami. I lokalny rywal nie miał nawet czelności wychylać nosa z bram i podwórek… To wtedy dziesiątki rąk podsadzały mnie na dach kiosku z gazetami, bym mógł, pijany do nieprzytomności, wywrzaskiwać jak inni kolejne triumfalne rymy na cześć ukochanego Widzewa, na którego nie było wtedy mocnych – wierzyliśmy, że w całej Europie. To wtedy walczyliśmy jak równy z równym przeciwko najbardziej utytułowanym drużynom kontynentu i nie było szkoda moknąć w strugach deszczu na trybunie bez dachu, gdy Marek Citko strzelał z połowy boiska gola bramkarzowi Atletico Madryt… To wówczas kolorowi fani Borussi Dortmund zalewali miasto żółto-czarnym potokiem klubowych pamiątek, ucząc nas, jak się kibicuje w cywilizowanym świecie… A potem drżeli o wynik na trybunach naszego obiektu, oddychając z ulgą po remisie 2:2. Która polska drużyna zremisuje dzisiaj z Borussią??? W Lidze Mistrzów???

Takich wspomnień mam całe mnóstwo i nikt mi ich nie odbierze. Czekam, podobnie jak tysiące mnie podobnych wariatów o czerwono – biało – czerwonych sercach, na powtórkę tamtych wspaniałych czasów. Może przed śmiercią da się jeszcze przeżyć choć kilka tak triumfalnych chwil. A dzisiejszy mecz przeciwko Legii? Niech chłopaki walczą, niech uczą się, co znaczy „Widzewski charakter”. Mogą przegrać, ale braku walki na Łazienkowskiej kibic nie wybaczy im nigdy.

O jesiennym niepokoju, czyli Widzew przegrywający

Lepiej złego nie kusić, toteż obiecałem sobie nie pisać o Widzewie do końca rundy.  Zamiar upadł, bo też w drużynie – dość niespodziewanie – zaczęło się nagle robić bardzo źle. Po znakomitym starcie pojawiła się seria porażek i bolesny kurs w dół tabeli. Co się wydarzyło z zespołem, który tak ładnie rozpoczął sezon, mieszając w głowach domorosłym specjalistom od futbolu? No właśnie, nie wiadomo, co się stało. Eksperci twierdzą, że młoda drużyna ma prawo, a nawet powinna grać w kratkę, a z natury rzeczy juniorzy dobre mecze muszą przeplatać słabszymi. Mnie taka opinia słabo przekonuje –  mam raczej wrażenie, że jeśli ktoś już pokazał, że umie grać w piłkę, to po prostu umie, nawet jeśli jest młody. Udowadniają to liczne przypadki młodych piłkarzy w innych ligach… Rzecz w tym, czy chce się grać w tę piłkę, a jest z pewnością mnóstwo powodów, dla których by się grać nie chciało. Mowa tu zarówno o pojedynczych zawodnikach, jak też o drużynie, która może zastosować wspólną strategię markowania gry, o ile ma aktualnie taki interes.

Podobno teraz Widzew płaci. Zawodnicy nie powinni zatem mieć bezpośrednich powodów do ukrytego strajku, choć oczywiście zaległości istnieją. Oto pierwsze pytanie, które pozostanie tu bez odpowiedzi: czy zawodnicy z aktualnie grającej drużyny mogą już teraz mieć powód do wdrażania przysłowia „nie ma sianka – nie ma granka”? To zależy od wielu czynników, m.in. od wpływu tzw. klubowej starszyzny na młodzików w zespole.

Jeśli nie kasa, to co innego może być powodem rozkładu piłkarskiej formy? Spójrzmy na Widzew w perspektywie mijających spotkań: cały kłopot zaczął się w chwili, gdy za jakąś tajemniczą przyczyną trenerowi Mroczkowskiemu podpadł Alex Bruno. Brazylijczyk, będąc w tak zwanym gazie, nagle począł być z boiska zdejmowany, rzekomo po to, by nie poczuł wody sodowej, nadmiernie uderzającej do głowy. Przyznam szczerze, nie pojmuję takiej strategii – zwłaszcza, że Alex grał dobrze i strzelał bramki. Wyjątkiem ostatni przypadek z ręką na Lechii, ale, powtarzam, oceniajmy przebieg całej rundy. Zastępujący Alexa Jakub Kowalski to kompletne nieporozumienie, kompromitacja. Jeszcze nie zagrał nic, co jakkolwiek pomogłoby drużynie, za to popełnia non-stop kardynalne błędy. Co dalej? No cóż, wraz z kłopotami Alexa – jednocześnie! – zaczął się totalny upadek Sebastiana Dudka w roli kreatora gry Widzewa. Tak, jakby te dwa ważne ogniwa drużyny pękły w tej samej chwili, być może właśnie z powodów poza sportowych. Nie mnie wnikać w wewnętrzne sprawy zespołu, ale dokładnie w momencie pierwszych kłopotów z wynikami trener Mroczkowski zaczął kombinować w składzie, szukając optymalnych ustawień, przydzielając piłkarzom inne pozycje. Doszły kontuzje, zniżka formy kolejnych liderów (Broź, Okachi, Ben) i mamy problem. A przed nami Legia. Bardzo się  boję, że w obecnej formie jednej i drugiej drużyny przywieziemy stamtąd „piątkę”. Obym był złym prorokiem…

O stadionach, czyli kto ma za co płacić…

Niektóre polskie miasta mają piękne stadiony, bo wygrały rywalizację o narodowe stypendia przed Euro 2012. Łódź (zaniedbanie urzędników miejskich!) tę walkę przegrała, wskutek czego od wielu lat trwa u nas bolesna szarpanina między Magistratem a prywatnymi właścicielami obu klubów piłkarskich.

Właśnie z hukiem runęły dwa kolejne, zaplanowane na kilka lat skutecznego działania, zamiary budowlane. Miasto de facto wycofało się z partnerstwa publiczno-prywatnego, jakie miało rozpocząć się przy modernizacji stadionu Widzewa. A także, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ogłosiła upadłość firma Budus: podmiot, odpowiedzialny za budowę tzw. Stadionu Miejskiego przy Alei Unii, będącego w istocie stadionem ŁKS.

Nie sposób, naprawdę od lat, znaleźć metody na pogodzenie sił, jakie zwierają się w klinczującym uścisku na ringu łódzkiego futbolu. Miasto lawiruje i zwodzi wszystkich, bo zasadniczo nie ma pieniędzy na budowę dwóch nowoczesnych obiektów piłkarskich. Wciąż jednak zawiera jakieś umowy,  ogłasza kolejne etapy inwestycji, by przed kolejnymi wyborami zyskać głosy kibiców jednego i drugiego klubu. Od 1989 roku zmieniają się, od czerwonych przez czarne do różowych, kolory sztandarów władzy nad łódzkim Magistratem… lecz jedno pozostaje niezmienne, fatalny stan rozpadających się stadionów Widzewa i ŁKS. Gdy w roku 1995 Widzew, pchany w górę „tajemniczymi” pieniędzmi panów Grajewskiego i Pawelca, dostał się do elitarnej Ligi Mistrzów, cudem znalazły się pieniądze na remont rozwalających się trybun obiektu przy Piłsudskiego 138. Inaczej europejska „centrala mafijno – piłkarska UEFA” nie zezwoliłaby na rozgrywanie tam żadnego meczu o randze kontynentalnej. Ale od tamtych czasów stadion zdążył się zestarzeć, nadaje się do kapitalnej przebudowy i powiększenia. Z kolei ŁKS nie doczekał się porządnej inwestycji nawet w pamiętnym roku 1998, gdy zaskakująco wygrał krajową ligę i w boju o szlify Champions League starł się z samym Manchesterem United. Teraz władze Łodzi, ku irytacji kibiców Widzewa, postanowiły te zaszłości naprawić – a tu masz, jak na złość, wykonawca budowy zbankrutował. Wszystko wskazuje na to, że o ile inwestycja w ogóle zostanie dokończona (wykazywano jej rażące braki projektowe, m.in. brak czwartej trybuny) – to z ogromnym opóźnieniem. Biorąc pod uwagę obecny kryzys sportowy ŁKS można powiedzieć złośliwie, że broniącej się przed spadkiem z I ligi drużynie nowoczesny stadion nie będzie i tak w najbliższym czasie potrzebny – ale bądźmy poważni. Łódź, kogokolwiek w sensie klubowym Magistrat by nie poparł, nie ma stadionu na przyzwoitym poziomie, do organizacji imprez, jakie ściągałyby widzów z dalekich stron.

A to wielka szkoda! Łódź, jeśli miałaby znaczyć cokolwiek w konkurencji z innymi miastami, musi natychmiast podjąć walkę o własną atrakcyjność. Nie ma tu ani morza, ani gór, ani cudownych jezior – ktokolwiek miałby tu chcieć przyjechać i zostawić parę groszy, musi mieć WYDARZENIE. Coś się w Łodzi musi dziać, by ściągnąć przybyszów z Polski i nie tylko. Łódź, wykorzystując swą atrakcyjną pozycję geograficzną, w centrum kraju i u zbiegu autostrad, powinna być miastem eventowym, czyli takim, w którym ciągle coś się dzieje. Posiadanie odpowiednio dużego i nowoczesnego stadionu (nie tylko na mecze, także na koncerty) poważnie wzmocniłoby szansę rywalizacji z innymi miastami: o turystów i ich pieniądze. Póki takiego obiektu nie ma, szanse rozwoju aglomeracji maleją. Nie wystarcza Atlas Arena i niewielki Port Lotniczy Łódź w jej sąsiedztwie.

Mediolański San Siro – jeden z największych i najpiękniejszych stadionów świata – jest obiektem miejskim. Właścicieli obydwu szacownych klubów: Milanu (choć to przecież sam Berlusconi!) oraz bardziej ludycznego Interu nie byłoby w pojedynkę stać na wybudowanie podobnego obiektu. Zatem mediolańscy podatnicy, na co dzień spierający się o dominację „swojego” klubu w mieście, zawarli porozumienie. Obiekt stanął na gruncie neutralnym, nie związanym w żaden sposób z tradycją któregokolwiek z klubów. Część jego trybun, wymalowana na niebiesko, to stałe miejsca kibiców Interu. Drugą stronę, a to są ławki czerwone, zajmują podczas meczów „tifosi” AC Milan. Środek, po obu stronach murawy, zajmują sektory neutralne. Każda z drużyn ma swoją szatnię, wymalowaną w klubowe barwy i niedostępną dla rywali zza miedzy.  Włoski związek piłki nożnej dba o to, by oba zespoły grały mecze „u siebie” w innych terminach. Wszystko działa bez zastrzeżeń.

Czy trzeba jeszcze jakiejkolwiek podpowiedzi dla władz miasta Łodzi? Czy może być gdziekolwiek lepszy przykład dla rozwiązania problemów ze stadionem w mieście, gdzie na co dzień egzystują dwa „zwaśnione” kluby? Jeśli jest, uprzejmie proszę mi o tym powiedzieć.

 

 

O „dzieciakach Mroczkowskiego”, czyli Widzew zaskakujący

Trzy mecze Widzewa na inaugurację sezonu – komplet punktów. Odmłodzona drużyna zaskakuje odwagą, konsekwencją taktyczną i… furą szczęścia, dzięki czemu odprawiła już z kwitkiem aktualnego mistrza, wicemistrza Polski oraz regionalnego konkurenta, z którym zawsze jej się ciężko grało. Dziwi ton publicystycznych reakcji na udany początek sezonu drużyny trenera Mroczkowskiego: w większości komentarzy to nie Widzew gra dobrze, ale jego rywale są w dołku, rażąc przy okazji nieskutecznością. Bolesna sprawa, bo Widzew wcale nie gra gorzej niż znaczna większość ligowej konkurencji. Młodzież stara się wykorzystywać szansę, jaką daje im przymusowe odświeżenie zespołu – a doświadczeni liderzy, jak choćby Maciej Mielcarz między słupkami, gwarantują spokój w nerwowych sytuacjach. To zresztą udane interwencje Mielcarza plus jego permanentna praca nad sobą pod czujnym okiem Andrzeja Woźniaka, są powodem nieudanych zagrań napastników drużyn przeciwnych. Temu szczęściu pod własną bramką Widzew niewątpliwie pomaga wysoką dyspozycją swojego golkipera… Cóż, za dwa tygodnie pierwszy wyjazd, do Lubina. Jeśli łodzianie również tam osiągną zwycięstwo, już nikt nie poważy się stwierdzić, że Widzew nie ma prawa zdobywać aż tylu punktów.

Na sukces sportowy, nie oglądany przy Piłsudskiego chyba rzeczywiście od 1995 roku, nakłada się mizeria relacji zarządu klubu z kibicami. Tak zwana „trybuna pod zegarem” bojkotuje mecze, osłabiając doping, który z kolei bardzo by się przydał zawodnikom. O co tu chodzi? Według różnych źródeł, klub wydał zakaz stadionowy dla kilkudziesięciu – lub stu kilkunastu – osób, bezpośrednio odpowiedzialnych za niezgodne z prawem działania, przez które klub musi ponosić konsekwencje finansowe.  Gdyby tych parudziesięciu bandytów nie miało wsparcia ze strony tzw. ultrasów, nikt nie zauważyłby nieobecności zadymiarzy na trybunach. Ale w środowisku kibiców obowiązuje specyficzna hierarchia, niczym w gangu lub w więzieniu: istnieją „przywódcy opinii”, którzy decydują o poczynaniach znacznie większej, niż oni sami stanowią, grupy pod sobą… Widzewscy ultrasi robią mnóstwo pozytywnych rzeczy – oprawy meczowe, doping, nowe piosenki, nawet akcje z oddawaniem krwi potrzebującym. Ale są oni pod przemożnym wpływem kilku szefów, niestety odpowiedzialnych również za ustawki,  wybryki bojówki „destroyers” i wszelkie inne działania ze sfery kryminalnej. Ci szefowie ciągną za sobą resztę zegarowej trybuny, zapewne też grożąc bolesnymi konsekwencjami łamistrajkom.

I tu mamy problem, bo właściciel klubu wyraźnie przestał bać się chuliganów, wojna im wydana staje się oczywistością. Wygląda, jakby Sylwester Cacek chciał zrobić podobnie, jak uczyniono z kibicami w Manchesterze Utd., za czasów słynnej akcji przeciwko angielskim zadymiarzom, rozpoczętej za rządów Margaret Thatcher. Ze stadionu Old Trafford przepędzono bandytów, zapraszając w to miejsce „pikników”, czyli normalnych kibiców, chcących przyjść na mecz z dziećmi, wypić piwko, zjeść kiełbaskę i pośpiewać kulturalne piosenki. Klub zanotował wprawdzie okres finansowych strat, ale skutecznie odświeżył trybuny, które wkrótce znów się zapełniły. Fanami nieco przypominającymi naszych kibiców siatkówki. Ale już bez gangsterskiej, nieformalnej organizacji, wykorzystującej barwy klubowe do swej przestępczej aktywności. Wyraźnie widać, że na Widzewie dzieje się podobnie. Na trzecim meczu było już o pół tysiąca więcej normalnych kibiców, niż na dwóch poprzednich spotkaniach. Ich doping staje się coraz głośniejszy…  A bilet, kupowany przez kulturalnego kibica kosztuje tyle samo, ile wejściówka, wykorzystywana przez bandytę do wejścia na stadion.

Jeśli Cackowi uda się jego zamiar, jeśli poświęci trochę pieniędzy, co mu w zamian przyniesie efekt w postaci wychowanej, pozytywnej publiczności – będzie pierwszy w Polsce.  I nie ukrywam, że bardzo mu w tym zamiarze kibicuję.

 

O starcie Widzewa, czyli jednak westchnienie ulgi…

Większość kibiców Widzewa z przerażeniem oczekiwała inauguracji sezonu. Mecz ze Śląskiem miał dać odpowiedź, czy radykalna przebudowa zespołu nie skończy się katastrofą… Zwycięstwo 2:1 to z pewnością nie jest zapowiedź sezonu glorii i chwały, ale o blamaż w przekroju rundy raczej obawiać się nie musimy.

Śląsk przyjechał do Łodzi osłabiony jakimiś kretyńskimi zawieszeniami najlepszych piłkarzy i zagrał żenującą piłkę. Żal mi wrocławian, bo przegrali głównie z wszechmocą związkowych urzędników z PZPN, mają nadto swoje problemy wewnętrzne – ale trzeba uczciwie powiedzieć, dla odtworzonego Widzewa akurat taki rywal był na początek idealny. Zupełnie nowa drużyna, z kilkoma rutyniarzami, ale oparta głównie na nieopierzonej jeszcze piłkarskiej młodzieży, musi sobie w tym roku poradzić. Nie tylko z ligowymi przeciwnikami, znacznie bardziej doświadczonymi w bojach na tym poziomie, ale też z trudną organizacyjnie sytuacją w klubie. Na szczęście –  dla tej młodzieży pieniądze nie są najważniejsze. Plotki z szatni są budujące: podobno „dzieci Mroczkowskiego” są strasznie napalone na grę, chcą wszystkich bić pokazując, że stawianie ich w roli pewnego spadkowicza jest nieuzasadnioną bezczelnością. No i dobrze, oby tylko starczyło im zapału, bo swoje frycowe odebrać muszą, mocnych nie ma. Taki skład będzie musiał kilka spotkań przegrać, zatem swoją nadzieję kibice oprzeć muszą głównie na ambicji młodych zawodników.

Jak to się prezentuje w szczegółach personalnych? W bramce Maciej Mielcarz jest niewątpliwie ostoją drużyny i już pierwszy mecz pokazał, że można na niego liczyć. Obronę, co ważne, trzyma Hachem Abbes, piłkarz uniwersalny w defensywie, ale kierujący swoim sektorem z inteligentną rozwagą. Przydzielony mu do pary Thomas Phibel potrzebuje czasu i ogrania, żeby się w zespół ostatecznie wkomponować, popełniał błędy w meczu ze Śląskiem. Poczekajmy. Do pary bocznych obrońców zastrzeżeń mieć nie można: pięknie włączają się do akcji oskrzydlających, są uniwersalni, mogą strzelać bramki i asystować. Jest wrażenie, że tę obronę jakoś udało się trenerowi złożyć.

Najwięcej pytań dotyczy drugiej linii. Pozycja Sebastiana Dudka w środku pola nie podlega dyskusji, bramka i kilka ciekawych rozegrań przeciw byłym kolegom ze Śląska znamionują kreatywność tego piłkarza. Ale nie bardzo wiemy, na co dokładnie stać grającego za nim Radosława Bartoszewicza, który w meczu inauguracyjnym był niewidoczny, zwłaszcza przy kreowaniu akcji. Na lewym skrzydle doświadczony, ambitny Marcin Kaczmarek – a z prawej strony Alex Bruno, bardzo chwalony za inauguracyjny występ. „Podwieszony” napastnik, czyli Okachi, dobrze kibicom znany. Tyle, że w linii pomocy może się jeszcze wiele pozmieniać, czekamy na testy poszczególnych nowych graczy w tej formacji. Może ktoś błyśnie talentem?

Napastnicy, czyli Ben Diffalah, Mariusz Stępiński plus kilku młodych zmienników: to grupa, w której nie ma lidera i zdecydowanego pewniaka. Brakuje Widzewowi bramkostrzelnej gwiazdy w stylu Smolarka i Koniarka. Można powiedzieć, że dopiero najbliższe mecze mogą wykreować znaczącą postać zespołu w pierwszej linii, co daj Boże, a każdy żołnierz (tradycyjnie) w plecaku buławę nosi – nic, tylko korzystać z okazji, jaką ten przejściowy wakat stwarza. Stawiam osobiście na Stępińskiego, który już dziś pretenduje do miana prawdziwej gwiazdy przyszłości w tej drużynie, oby kiedyś i w kadrze narodowej…

Mamy więc końcowy wniosek, że może nie będzie tak źle. Młodzi gwarantują ambitne, szczere podejście do walki, bo dopiero pracują na swoje nazwiska. Los dał im szansę wczesnego zaistnienia, oby tylko wytrzymali presję w okolicznościach, gdy będzie spoczywała na nich odpowiedzialność za korzystny wynik. Tego w meczu ze Śląskiem nie mieli, bo dwie bramki załatwili rutyniarze, zdejmując młodym z ramion stres, jaki zawsze pojawia się w chwili walki o końcowy rezultat. Osobiście wolę jednak szczerość młodych wilczków, którzy swoje przegrać muszą, niż kaprysy gwiazd, w obliczu zaległości finansowych symulujących kontuzję lub markujących grę. Taki Widzew ma szansę uczciwie powalczyć o miłość kibiców, którzy – w co wierzę – wreszcie pogodzą się z działaczami i wrócą na trybuny. Mecz przyjaźni z Ruchem stwarza ku temu znakomitą okazję.

O złodziejskim PZPN, czyli mafia piłką zarządza

Mój kumpel z pracy mieszka „na wiosce” niedaleko Łodzi. Tam, z podobnymi sobie  miłośnikami piłkarstwa, postanowił założyć futbolową drużynę. Nie jakąś tam przypadkową, tylko normalny klub piłkarski, biorący udział w oficjalnych rozgrywkach ligowych, organizowanych przez PZPN.  Skrzyknęli się, a następnie zgłosili do łódzkiego oddziału władz piłkarskich, podejmując ochotę walki w najniższej możliwej klasie rozgrywkowej. W okręgu łódzkim jest to siódma liga (na osiem grających w Polsce), czyli tak zwana B Klasa.  Wiecie, ile kosztuje zgłoszenie do łódzkich rozgrywek jednego tylko piłkarza na poziomie B Klasy?  Dwieście złotych. Dwie stówy za samo uznanie przez światłych urzędników piłkarskiego związku, że pan Iksiński może sobie biegać po polu i grać w piłkę z kolegami na terenie rodzinnej wsi.

Ten drobny przykład z samego dołu futbolowego życia naszego kraju pokazuje, do jakich pieniędzy – już w skali ogólnonarodowej – mają na stałe dostęp urzędnicy piłkarskiej centrali. Ile jest takich drużyn, zawodników na ośmiu poziomach krajowego „futbolenia”, we wszystkich regionalnych – okręgowych oddziałach PZPN? Do tego jeszcze zewnętrzne źródła dochodów – sponsorzy, prawa telewizyjne, procenty z transferów…  Polski Związek Piłki Nożnej jest bardzo atrakcyjnym miejscem pracy dla wielu ludzi, można tam obracać ogromnymi pieniędzmi, właściwie bez żadnej poza-branżowej kontroli.

Trudno się przeto dziwić, że PZPN w roku 1989 (jak zresztą inne krajowe związki sportowe) stał się idealną bazą spoczynkową dla usuwanych ze służby oficerów komunistycznych służb specjalnych. Gdy starałem się dwanaście lat temu o licencję stadionowego spikera dyscypliny piłka nożna, PZPN skierował mnie na kilkudniowe szkolenie w stołecznym AWF-ie. W dwóch turach, wiosną i jesienią, oficerowie dawnego SB (nawet się przedstawiali, ze stopnia i nazwiska – to był rok dwutysięczny!!!) tłukli nam kursantom do głów jakieś przeokropne brednie z zakresu „utrzymania bezpieczeństwa na stadionie”. Ten kabaret zakończył się przyznaniem dyplomu w formie laminowanej kartki (oczywiście płatnej) i dzięki temu Polski Związek Piłki Nożnej zyskał grupę osób „uprawnionych do pracy na stadionie w rozgrywkach pierwszej i drugiej ligi”, bo wtedy obowiązywało jeszcze stare nazewnictwo.

Na tym bastionie czerwonych psów łamali sobie zęby kolejni ministrowie od spraw sportowych. Kilku chciało likwidować PZPN lub zmieniać bandyckie zasady wszechwładzy piłkarskiego urzędu, ale zawsze kończyło się tak samo. Straszeniem.  Że wywalą Polskę z międzynarodowych rozgrywek, co w perspektywie kolejnych wyborów żadnemu ministrowi (ani jego partii) się nie opłacało. PZPN jest bowiem krajową odnogą światowej, przestępczej organizacji o nazwie FIFA ze swym kontynentalnym oddziałem (UEFA), sprawującym niepodzielną władzę nad piłkarstwem europejskim.

Dlaczego przestępczej? To proste. W skali globalnej zasady funkcjonowania piłkarskiego związku są identyczne z krajowymi. Z takim samym dostępem do gigantycznych pieniędzy, kontroli nad obrotem transferowym (z własnym, niezawisłym prawodawstwem!) i finansowych wpływów zewnętrznych. To tak, jakby jakiś futbolowy Pablo Escobar sprawował niepodzielną kontrolę nad zyskami z produkcji i handlu największej na świecie wytwórni heroiny. Żadna Policja, żaden krajowy rząd ani międzynarodowa struktura polityczna (jak np. Unia Europejska) nie mają najmniejszego wpływu na finansowe obroty niezależnej organizacji piłkarskiej. Jej bezczelność jest do tego stopnia widoczna, że przed turniejem EURO 2012 działacze UEFA po prostu zamknęli dla innych ludzi polskie stadiony, nikogo tam nie wpuszczając pod pretekstem zachowania bezpieczeństwa…

Ta światowa mafia całkowicie kontroluje wszelkie przejawy gigantycznego biznesu, jakim stały się na Ziemi piłkarskie rozgrywki. Tu w Polsce aż tak bardzo by nas to nie bolało. Nawet byśmy się cieszyli, że na skutek UEFA-owskiej decyzji mamy nad Wisłą turniej, pomagający likwidować głębokie, cywilizacyjne zapóźnienia. I siedzielibyśmy cicho, gdyby nie baty, jakie nasi piłkarze od lat zbierają na wszystkich frontach międzynarodowych rozgrywek. Przeczuwamy, że coś jest nie tak, prawda? Bo niby zdolna młodzież piłkarska rodzi się  we wszystkich krajach. Dopiero potem „coś” powoduje, że zaczynamy odstawać od świata a najlepsi grajkowie znad Wisły natychmiast wyłapywani są przez czujnych skautów i transferowani, jak najszybciej, do klubów zachodnich.  Skutek jest taki, że Polska zostaje bez piłkarzy, w klubach i w reprezentacji. A jak się już jakiś zaciąg z zagranicy do kadry da przeprowadzić, to i tak Biało-Czerwona drużyna kończy rozgrywki gdzieś na pierwszym poziomie, w każdym znaczącym turnieju.

A frajdę z sukcesów kopaczy chcielibyśmy mieć jak wszyscy, to znaczy jak obywatele tzw. rozwiniętych krajów europejskich, z którymi jesteśmy w jednej Unii a po likwidacji granic jest nam do nich coraz bliżej. Tam jakoś się da zbudować drużyny, które są w stanie ze sobą rywalizować na poziomie chwilowo niedostępnym dla naszych zespołów, wszystko jedno – narodowego czy klubowych. Boli nas to, że w Polsce się do tego pułapu doskoczyć nie udaje.

Czemu tak jest? Odpowiedź jest banalna: tam są pieniądze. System globalnego zarządzania futbolem przez światową mafię FIFA powoduje, że stawki, obowiązujące w biznesie piłkarskim są nieosiągalne dla naszych struktur krajowych. Działacze PZPN zajęci są pozyskiwaniem zysków z rozgrywek wszystkich szczebli, a nie inwestowaniem tejże gotówki w system szkolenia, gwarantujący młodzieży rozwój, w warunkach nadążających za normalnym światem. Jak wszystko w Polsce, również i piłka nożna w swej biurokratycznej konstrukcji ślepo naśladuje to, co funkcjonuje w bogatych krajach zachodnich. Z tym, że Polska nie jest bogatym krajem zachodnim. I dlatego związkowych pieniędzy nie wystarcza jednocześnie na stworzenie treningowej struktury i napchanie kieszeni działaczom. Ci ostatni pilnują jednakowoż, by wystarczyło na to drugie. I to jest najważniejsza przyczyna kryzysu, gnębiącego od lat polską piłkę nożną.

Co zrobić, by się otrząsnąć? Oczywiście idealnym (oraz sprawiedliwym) wyjściem byłoby natychmiastowe zlikwidowanie FIFA wraz z wszystkim kontynentalnymi oraz krajowymi odnogami. Że nie miałby kto organizować rozgrywek? Wolne żarty – kluby i reprezentacje narodowe same by się dogadały co do terminarzy i organizacji, bez żadnych urzędasów, pośredniczących za grube pieniądze w tym procederze. Gdyby się nie dało, należałoby zlikwidować PZPN i w to miejsce pozwolić naszym podmiotom piłkarskim działać samodzielnie, na marginesie światowych rozgrywek. Bądźmy jednak realistami. Siły stojące za obecnym systemem są tak potężne, że zmian takich nie da się przeprowadzić. Wywalmy więc chociaż, metodą ściągniętą niestety z putinowskiej Rosji, wszystkich działaczy obecnego PZPN – wszystkich, do korzeni. I wybierzmy nowych z zastosowaniem praw lustracji: tym, którzy działali jeszcze za komuny, dziękujemy serdecznie. I narzućmy statutowy obowiązek rozliczania się PZPN z dochodów i inwestycji przed organami państwowej kontroli. Oraz nieprzekraczalny termin zbudowania systemu trenowania piłkarskiej młodzieży. W oparciu o stosowną bazę – personalną, terenową i sprzętową. Może chociaż w taki sposób dogonimy uciekającą Europę.

O rewolucji w Widzewie, czyli klub na wirażu

Sytuacja kadrowa w Widzewie, tuż po zakończeniu sezonu, stała się bardzo dynamiczna. Rozwiązano kontrakty z czterema piłkarzami, dotąd współtworzącymi trzon piłkarskiej drużyny. Ugo Ukah, Pihneiro, Dudu, Panka – można powiedzieć, że działacze za jednym zamachem wywalili najważniejszych zawodników pierwszego składu, prokurując całkiem sporą rewolucję kadrową.  Powód, choć oficjalnie utajniony, jest czytelny: chodzi o likwidację kominów płacowych, z jednoczesnym  pozbyciem się kłopotu zaległości finansowych wobec najwyżej opłacanych graczy. Rozwiązujemy umowy, otrzymując zgodę piłkarzy na rezygnację z części kontraktowych należności – a co za tym idzie, unikamy ich roszczeń, mogących zagrozić licencji dla klubu na grę w Ekstraklasie przez najbliższy rok.

To, że w Widzewie nie ma gotówki, wiadomo od dawna. Kibice wstrzymują jednak oddechy, bo nie wiadomo, co działacze w obecnej sytuacji postanowią zrobić. Warianty są dwa. Albo, licząc na oszczędności po rozwiązaniu czterech najdroższych umów, kupujemy tańszych zawodników – albo gramy tym, co mamy, uzupełniając luki graczami z drużyny juniorskiej.

Oczywiście drugi wariant wydaje się znacznie groźniejszy pod względem sportowym. Już teraz Widzew, mocno promując młodzików, w zasadzie tylko nimi wypełniając ławkę rezerwowych, narażał się na znaczą obniżkę sportowej siły drużyny… Jak można wyobrazić sobie teraz pierwszą jedenastkę bez wzmocnień? Jakoś tak: Mielcarz – Broź, Bieniuk, Duda, Bartkowski (Abbes?) – Ben Radhia, Mroziński (Abbes?), Okachi, Kaczmarek – Ben Difallah, Matusiak. Teoretycznie jest to skład, który mógłby gwarantować utrzymanie na kolejny sezon, ale raczej (mówmy uczciwie) trudno byłoby walczyć z tymi piłkarzami o coś więcej. Nie mówiąc już o tym, kto zostałby na ławce rezerwowych w tym wariancie: z klubu docierają informacje o kolejnych graczach, planowanych do zwolnienia (Ostrowski, Żigajevs).

Klub, oby szczerze a nie dla uspokojenia kibiców, mówi również o prowadzonych rozmowach z kilkoma zawodnikami, branymi pod uwagę na wakujące pozycje. Na pewno przydaliby się: prawy pomocnik, rozgrywający, może obrońca/pomocnik defensywny albo skuteczny strzelec do ataku. Wszystko zależy od tego, jaką siłą finansową tak naprawdę Widzew dysponuje… Jest trochę czasu do nowego sezonu, warto śledzić pilnie doniesienia transferowe.

Z ostatniej chwili: Widzew nie dostał licencji! Nie do wiary… Zobaczymy, co przyniosą najbliższe dni.