O końcu sezonu Widzewa, czyli – czekamy, co dalej…

Widzew przez większą część rundy jesiennej 2011/12 nie grał dobrze w piłkę. Specjaliści piszą: „bezbarwny Widzew”, coś w tym jest, choć brak kolorytu czy polotu w grze zespołu chyba nie był największym powodem kibicowskich zmartwień.

Albowiem, od chwili zapewnienia sobie utrzymania, zawodnicy Widzewa udawali, że grają. Czyli – markowali pracę. Mówi dziś o tym w wywiadach Ugo Ukah, opuszczający po pięciu latach drużynę. Twierdzi wprost, że sprawy pozaboiskowe przez całe półrocze miały ogromny wpływ na postawę zespołu. Razem z nim, z  powodu długów finansowych,  odchodzi z Widzewa Bruno Pinheiro. Kiedy następni? Jeszcze nie wiemy, ale pewnie za chwilę wszystko się wyjaśni. Nieoficjalne przecieki z klubu mówią, że nikt już nie ma nadziei na utrzymanie w zespole Dudu Paraiby. Niejasne są sytuacje kilku innych zawodników z tak zwanego trzonu drużyny, o których wiadomo, że działacze są im winni duże pieniądze, lub że kończą się im kontrakty.

Niektórych żałować nie będziemy, ale jedno wydaje się pewne: skład Widzewa, jeszcze dziś nazywany obecnym, pretendował drużynę do zajęcia na koniec sezonu miejsca znacznie wyższego, niż jedenaste.  Gdy drużyna musiała lub naprawdę chciała grać,  objawiała na boisku potencjał do skutecznej walki z najlepszymi w polskiej lidze. Niestety – tajemnicze kontuzje, zniżki formy, przytrafiały się nazbyt często, zarówno całemu zespołowi jak i pojedynczym zawodnikom.

Smutne, że przyznać trzeba banalną prawdę: nie ma sianka, nie ma granka. Wierzę klubowym działaczom, że w ciągu minionego roku sprowadzali na Piłsudskiego zawodników o wystarczających na ekstraklasę umiejętnościach. Kłopot w tym, by oni chcieli te umiejętności demonstrować. I choć to naganne, gdy klub „grajkom” nie płaci, oni potrafią wyjść na boisko, by tylko markować grę, a potem tłumaczyć zły wynik różnymi czynnikami…

Skąd, oficjalnie deklarowane w prasie, kłopoty władz klubu „z płynnością finansową”? Cóż, pewnie właściciel (a Sylwester Cacek jest doświadczonym biznesmenem) w kolejnym sezonie działalności nie otrzymuje z niej takich profitów, lub nie osiąga takich celów, które w założeniu miały nastąpić. Jest tu kilka poziomów: mocno skomplikowana i przedłużająca się sprawa budowy stadionu, zaległości kontrahentów w płatnościach za sprzedanych piłkarzy (M. Robak) oraz problem, związany z niemożnością sprzedania deweloperowi terenów klubowych niedaleko ulicy Brzezińskiej.  Wszelkie te okoliczności zapewne irytują prezesa Cacka, bo pewnie nic tak nie wyprowadza z równowagi prywatnego przedsiębiorcy jak bezczelność urzędników lub niesolidność wierzycieli…   Nie wątpię więc, że opóźnienia w zakładanych wpływach musiały w ogólnym bilansie dotknąć sfery wydatków, wszak jeśli nie dokładamy z zewnątrz pieniędzy w obrocie firmy, to nie mamy środków na własne zobowiązania – jak choćby pensje zawodników.

Ma zatem prezes Cacek pewną zagwozdkę, bo sam już wielokrotnie deklarował, że z zewnątrz pieniędzy klubowi nie dołoży. Widzew musi się sam bilansować, czyli prowadzić działalność finansową z zyskiem, a nie stratą. Zawodowy klub piłkarski jest pewnie bardziej, w dzisiejszych realiach, zabawką dla milionerów, a nie żyłą złota – ale w końcu biznesmeni na całym świecie jakoś te inwestycje prowadzą. A Sylwester Cacek, na szczęście dla kibiców, deklaruje długofalową politykę działania klubu, w oparciu o biznesplan i wieloletnie założenia.

Pytanie, czy rozumieją to piłkarze. Nowy sezon, to już widać, będzie kolejnym rokiem dużych zmian kadrowych. Oby nie kolejnego odmładzania zespołu, bo promowani od jakiegoś czasu młodzicy jeszcze odbijają się od dorosłych rywali. Na szczęście trenerzy dobrze to rozumieją, więc pewnie głosować będą za sprawdzonym modelem typu „mieszanka rutyny z młodością”. Czekamy więc z niecierpliwością na ruchy kadrowe, na nowy kręgosłup drużyny, wreszcie – na stabilizację finansową w klubie, by nowy zespół mógł od pierwszych treningów skupić się wyłącznie na grze. Wtedy być może kibice Widzewa doczekają się wreszcie gry na miarę tradycji i realnych, czyli wysokich, możliwości.

O trenerze Bogdanie Wencie, czyli z chlewa na salony

Bogdan Wenta, jedyny polski sportowiec, posiadający zdjęcie w galerii sław FC Barcelona. Jeden z bardzo nielicznych, którzy w Polsce nauczyli się grać w piłkę ręczną na tyle dobrze, by reprezentować nas godnie wśród największych na świecie gwiazd tej dyscypliny… No i trener. Charyzmatyk, trochę wariat i nerwus – wzbudzający uwielbienie kibiców, ale z bardzo średnią marką wśród piłkarzy. Tak dokładnie jest, polscy reprezentanci nigdy nie powiedzą tego głośno, ale w wywiadach z gwiazdami zachodniego lub bałkańskiego handballa często można usłyszeć niepochlebne opinie o Wencie jako trenerze.

Niemniej Wenta zrobił coś z niczego. Polską piłkę ręczną, dzięki własnemu doświadczeniu, kontaktom zagranicznym, wyprowadził z chlewa na salony. Jego kadra, zbudowana z polskich gwiazd zespołów niemieckich (najpierw Wleklak, Tkaczyk, nieco później Bielecki, Szmal, bracia Jureccy i Lijewscy, Jurasik) zaczęła grać na poziomie europejskim. Początkowo bardzo nieśmiało, lecz wkrótce coraz odważniej wyrywając potentatom medalowe miejsca na najważniejszych imprezach.

Trochę w tych zwycięstwach  było farta, trochę Wentowego szaleństwa, którym zarazili się zawodnicy – bo rewolucji sportowej tak naprawdę trener nie zrobił. Mógł natomiast liczyć na kilka punktów stałych, które zawsze w krytycznej chwili ratowały kadrze tyłek. Były to mianowicie – strzelba w łapie Karola Bieleckiego i szybko rozwijający się fenomen Sławka Szmala w narodowej bramce. Od tych dwóch czynników najczęściej zależało powodzenie kadry na początku jej epopei w XXI wieku. Te dwa atuty najczęściej decydowały o zwycięstwach, lub ich braku, na najważniejszych turniejach. Resztę budowała waleczność i zapalczywość naszych „gladiatorów”, bo tak ich zachwycony naród zaczął wkrótce nazywać.

Kadra grała nieźle, przywoziła medale – lecz ktokolwiek miał wówczas, na początku lat dwutysięcznych, okazję trochę pojeździć po ligowych parkietach w naszym kraju (a piszący te słowa taką przyjemność miał) mógł przekonać się, że krajowa ekstraklasa piłki ręcznej nijak z poziomu chlewa wyrwać się nie może. To  były dwie różne dyscypliny tego samego sportu, liga polska a choćby niemiecka. Od początku kariery Wenty nie było sytuacji, w której silną grupę reprezentantów, powoływanych do kadry z lig zagranicznych, zasilaliby zawodnicy z drużyn krajowych. Trener objął po czasie etat w kieleckim Vive i stamtąd przyciągnął kilku chłopaków (Jachlewski, Kuchczyński) lub zaciągnął do klubu z zachodu, ale poziomu ligi polskiej takie działania nie podniosły. Zostało tak do dzisiaj, kilku czołowych grajków Vive, dwóch lub trzech z płockiego Orlenu (który w międzyczasie gwizdnął sprzed nosa mistrzostwo kraju butnym kielczanom) – i rodzynki, jak Wyszomirski, z drużyn niższego poziomu. Nadal na krajowym podwórku nie ma zawodników, będących w stanie godnie uzupełnić lukę po starzejących się gwiazdach teamu Wenty.

No właśnie, po dwunastu latach gwiazdy zaczęły się starzeć. I chorować. Dzielny Karol Bielecki jest (niestety!) cieniem zawodnika sprzed utraty oka. Już zrezygnował z gry w kadrze, podobnie jak trener Wenta – a za chwilę zrobi to oficjalnie kilku następnych gwiazdorów drużyny. Trapiony kontuzjami Szmal coraz  częściej puszcza rzuty, które kilka lat temu odbijałby zwyczajowo… Przemiana pokoleń jest w każdym zespole zjawiskiem nieuchronnym, rzecz w tym, że trzeba zadbać w porę o zapas młodych zmienników. Wenta tego nie zrobił, lekceważąc dwa lata temu pierwsze sygnały alarmowe w postaci porażek sprawdzonej ekipy. Lub też nie miał kogo wstawić na miejsce tych, którym licznik wieku nieubłaganie tykał… Mówił też dawniej w wywiadach, że np. Francja ma najstarszą drużynę w Europie, a jednak wygrywa turnieje. Zespół Francji, podobnie jak Polacy czy Niemcy, coraz częściej przegrywa ostatnio ważne spotkania, rozpoczynając u siebie kolejny okres odmładzania kadry.  Pewnie już za rok wróci na swoje miejsce – a czy zrobią to biało-czerwoni?

Bogdanowi Wencie niewątpliwie zawdzięczamy awans Polski do grona elity światowego handballa. Pytanie, czy doświadczony trener zrobił wszystko, by po sobie – a od wczoraj już go nie ma z kadrą – nie zostawić spalonej ziemi. Ktoś musi zastąpić Wentę, najlepiej kontynuując jego pracę. Spokojny Daniel Waszkiewicz? Młody i niedoświadczony Damian Wleklak? Asystenci najlepiej poznali warsztat i metody szkoleniowe Bogdana, ale czy będą w stanie udźwignąć odpowiedzialność za poprowadzenie narodowego zespołu? Nikogo skreślać nie wolno, ale specjaliści w branży wieszczą raczej siedem lat chudych dla polskiej piłki ręcznej. Oby się mylili, choć, mówiąc szczerze, natychmiastowej alternatywy dla Wenty, bez obaw o utratę jakości gry narodowego zespołu, nie widać na pewno.

O remisie z Legią, czyli klątwa przełamana…

Remis Widzewa z Legią to pierwszy punkt, wywalczony przez łódzką drużynę w meczu tych rywali w XXI wieku. Można więc mówić o przełamaniu klątwy, która towarzyszyła Widzewowi od czasów wielkich triumfów, jakie odnosił nad stołecznym – odwiecznym – rywalem. Niektórzy w Widzewie nazywali to „klątwą Grajewskiego”, że niby dawny współwłaściciel klubu, odchodząc w niesławie i zostawiając po sobie spaloną ziemię, miał splunąć przez lewe ramię, złorzecząc drużynie na wiele kolejnych lat… Wygląda na to, że czar wreszcie prysł, choć do pełnego sukcesu, czyli pozbawienia Legii kompletu punktów w warunkach ultra – emocjonującego spotkania, jeszcze trochę brakuje.

Trzeba zacząć od tego, że remis jest wynikiem sprawiedliwym. Ciężar gry przez cały mecz przetaczał się, to pod jedną, to pod drugą bramkę. Gol dla Widzewa po karnym – jak pokazały powtórki, zupełnie słusznym. Bramka dla Legii pod koniec meczu nie uznana, również nie ma mowy o sędziowskiej pomyłce. Obie drużyny miały groźne sytuacje… Najważniejsze, że Widzew wreszcie nie przestraszył się Legii, zagrał otwartą piłkę i w sumie sprawdził się jako drużyna. Było wprawdzie sporo błędów indywidualnych, ale bądźmy uczciwi: personalnie Legia jest zespołem znacznie wyżej od Widzewa notowanym na piłkarskiej giełdzie.

Nie udało się wygrać, ale z punktu, wywalczonego w meczu z – było nie było – liderem tabeli i potencjalnym mistrzem kraju, cieszyć się trzeba. Pojawiło się przy okazji kilka znaków zapytania… Co się dzieje z widzewską murawą, od dwóch spotkań urągającą podstawowym warunkom do gry w piłkę? Jakie tajemnicze sprawy stoją za absencją w składzie Dudu i Ben Radhii, który wyleczył kontuzję, a nie było go nawet na ławce? Czy mają w drużynie jakąkolwiek przyszłość Ostrowski i Oziębała? Miejmy nadzieję, że wszystko to wkrótce się wyjaśni.

O niemieckim hicie sezonu – czyli polski udział w bundespiłce

Kto nie widział niemieckiego szlagieru sezonu Borussia Dortmund – Bayern Monachium, niech żałuje. Było na co popatrzeć, nie tylko z powodu fantastycznej bramki Lewandowskiego (miał też słupek i poprzeczkę!). Cała trójka polskich „stranieri” w barwach BVB galopowała po boisku aż miło, żeby tylko nie zmęczyli się zanadto przed euro-turniejem! Cała nadzieja w niemieckiej technologii odnowy biologicznej, słynnej „herbatce Volkera Fassa”, której niegdyś próbowali i nasi piłkarze, gdy Widzew grał w Lidze Mistrzów, musiał więc stawiać czoła zachodnim rywalom. Nomen omen, właśnie  Borussii, między innymi.

Dobrze, że gra mistrza Niemiec (tytuł mogliby stracić jedynie cudem) opiera się na trójce polskich graczy. Źle, że patrząc na grę Borussii łatwo zauważyć, że jest to znacznie lepsza drużyna od naszej narodowej reprezentacji. Wszystko tam funkcjonuje… inaczej. Bramkarz wprowadza piłkę do gry, to cała drużyna przesuwa się na połowę rywala. Linia obrońców znajduje się tuż za linią środkową boiska. Wróg atakuje, to wszyscy są na swojej połowie. Lewandowski, wysunięty napastnik, jest wtedy pierwszym obrońcą – i notuje rewelacyjne przechwyty! Nie ma przesuwania się oddzielnych formacji, cała drużyna, jak dobrze funkcjonujący mechanizm, buduje wspólną strefę gry – w każdym ataku i każdej destrukcji uczestniczy cała dziesiątka piłkarzy z pola, a często i bramkarz. Jest to system, o jakim próżno śnić w wykonaniu jakiejkolwiek polskiej drużyny, łącznie z kadrą narodową.

Toteż obawiam się, że podczas EURO 2012 nasza trójka gwiazd BVB nie będzie mogła tak błyszczeć, jak w klubowej jedenastce. Nie tylko dlatego, że Polskę (oprócz trójki) reprezentują generalnie słabsi zawodnicy: po prostu działa inny, przestarzały i znacznie mniej efektywny system gry.  W dortmundzkim Polacy wprzęgnięci są po prostu w inną maszynerię – tak, jak polskie czołgi (otrzymane zresztą od Bundeswehry Leopardy z lat osiemdziesiątych) są o kilkadziesiąt lat starsze i parę klas gorsze od machin wojennych naszych sąsiadów zza Odry. To szczęście, że akurat jesteśmy obecnie ich NATO-wskimi sojusznikami… Na boisku już nikt nie będzie się bawił w sojusze, tylko – od pierwszego meczu – wrogowie  zrobią wszystko, by złoić nam skórę. Oby przestarzała taktyka nie odebrała nam szans na sukcesy, bo o wykonawcach można powiedzieć, że aż tak źle nie jest, pisałem zresztą o tym w oddzielnym tekście.

O sportowych świętach, czyli więcej dziegciu niż miodu

Drużyna Bogdana Wenty odpadła w walce o igrzyska olimpijskie. Zabrakło chyba dwudziestu sekund w zremisowanym meczu z Serbią… Bo z Hiszpanami biało – czerwoni walki nie podjęli, a szkoda. Pewnie zabrakło pary, większość z naszych szczypiorniakowych gwiazd jest dobrze po trzydziestce, należałoby kadrę odmłodzić. Sęk w tym, że nie ma kim. Grają ci, którzy jakoś odnaleźli się  drużynach zagranicznych i dobijają tam ostatnich lat swej wysługi. Młodsi nie załapują się do lepszych klubów zagranicą, a krajowa piłka ręczna to niestety inny sport niż ten, niż – dla przykładu – w lidze niemieckiej. Bogdana Wenty też chyba nikt nie jest w stanie zastąpić. Mamy więc kilka wyraźnych znaków zapytania, które trzeba wyjaśnić przed eliminacjami do następnej wielkiej imprezy.

Drugi świąteczny temat ze sportowego podwórka to remis Widzewa w derbach, a raczej zaprzepaszczona szansa na zdobycie trzech punktów. Mecz był wyrównany, bo ŁKS grał bardzo ambitnie – ale jeśli Widzewiacy już dochodzą do takich sytuacji, jakie mieli Abbes i Matusiak, to wynik 1:1 trzeba otwarcie nazwać frajerstwem. Cichym bohaterem spotkania był Marcin Kaczmarek. Zagrał najlepszy mecz w Widzewie od czasu przejścia z zespołu lokalnego rywala, strzelił bramkę, walczył, a wszystko kilka dni po tym, jak na zawsze stracił ojca… Bydło na trybunach oczywiście ubliżało zawodnikowi, miotając w jego kierunku wulgaryzmy. Odwdzięczył się im pięknie, klękając i wznosząc oczy do nieba po strzelonym golu. Nie łudźmy się, spłynęło to po nich, ale Marcin pokazał wielką klasę i za to należy mu się uznanie. Szkoda, że koledzy chwilę później dali się w szkolny sposób ograć duetowi Łukasiewicz / Saganowski, niwecząc szansę na piękną, symboliczną wygraną z chamstwem i ludzką podłością. Może następnym razem, mam przynajmniej nadzieję. A ŁKS od sportowej strony? Cóż, jeśli jednak klub utrzyma się w ekstraklasie, w co głęboko wierzę, trzeba to będzie określić mianem sportowego cudu. Ale nie takie cuda oglądaliśmy już w polskiej lidze.

O trzech porażkach pod rząd, czyli Widzew w kryzysie

Ech, znów trzeba pisać o piłkarskiej mizerii! Trzy porażki Widzewa, które pod rząd zdarzyły się zespołowi – zapewne z różnych powodów – nie skłaniają do optymizmu. Gdy tylko drużyna zebrała trzydzieści dwa punkty, w ocenie sztabu szkoleniowego potrzebne do utrzymania w ekstraklasie, piłkarze przestali grać. Widać wyraźnie od trzech kolejek, że wychodzą na boisko pod przymusem i bez chęci wygrywania z kolejnym rywalem. W rozmowach nieoficjalnych przyznają, że został im do końca sezonu tylko jeden, choć podwójny cel: wygrać derby z ŁKS-em i pokonać Legię.

Jasne, nic prostszego! ŁKS jakimś cudem trwa w walce o utrzymanie, bo wygrał z Podbeskidziem i poczuł krew… Z nami będą walczyć o życie, na swoim stadionie, bez naszych kibiców i z nożem na gardle. Standardowe zaangażowanie w grę na nich z pewnością nie wystarczy, trzeba będzie dać z siebie więcej niż 100%. A Legia? Wolne żarty, kiedy ostatnio z nimi wygraliśmy? Wprawdzie teraz gramy u siebie, ale wystarczy kilka kontuzji albo kartek w derbach, czyli jakiekolwiek osłabienie składu drużyny – i już jesteśmy w trudnej sytuacji… I tak jesteśmy, nawet w pełnym składzie, bo Legia to jednak – przyznaję z wielką przykrością – to od kilku lat zespół znacznie wyżej piłkarsko notowany od naszego.

Zatem dwie najbliższe kolejki dadzą, jak sądzę, pełną odpowiedź na temat aktualnej formy i możliwości Widzewa. Który z piłkarzy umie i chce zagrać z pełnym zaangażowaniem, pomimo kłopotów w klubie z regularnym wypłacaniem należności. Zwycięstwa szybko zmażą absmak po ostatnich, przegranych spotkaniach. Wolę nie myśleć co będzie, gdy obu tych meczy nie wygramy. Bo w przeciwieństwie do trenerów i piłkarzy naszej drużyny wcale nie uważam, by obecne trzydzieści dwa punkty gwarantowały nam spokojne utrzymanie.

O meczu Widzewa z Bełchatowem, czyli kompleks przełamany

Widzew wygrał z GKS-em Bełchatów 1:0 – i bardzo dobrze się stało, z paru powodów.

Po pierwsze, wreszcie wygraliśmy z rywalem,  który od wielu (podobno aż trzynastu) lat kompletnie Widzewowi „nie leży”. Ciekawe, skąd się biorą takie sytuacje, ale bez względu na aktualną kadrę czy trenera, zawsze znajdą się w lidze takie drużyny, z którymi naszym kiepsko idzie. Widzew przed laty miał ciągłe problemy z pokonaniem Bałtyku Gdynia. Potem kibice nie rozumieli, co się dzieje  po meczach z taką na przykład Odrą Wodzisław. Albo Zagłębiem Lubin czy Bełchatowem właśnie… Znamienne, że Widzew, jako uznana firma z tradycjami, toczył zwykle porywające boje z Legią, Wisłą, Górnikiem, Lechem, lub rozgrywał rządzące się swoimi prawami derby z ŁKS-em. A najwięcej krwi psuły nam zawsze zespoły z mniejszym dorobkiem historycznym, nigdy nie stawiane w roli faworytów. Patrzę oczywiście w wieloletniej perspektywie – a wczorajszy mecz pokazał, że jeden z tych uciążliwych mitów właśnie upada.

Po drugie – był to kolejny mecz Widzewa, po którym widać było, że drużynie chce się grać. Wokół, choć wreszcie trochę ciszej, trąbi się o kłopotach finansowych w klubie, pewnie one nie zostały ostatecznie rozwiązane. Ale jeśli zespołowi mimo wszystko motywacji nie brakuje, kibic to widzi, cieszy się – i może wybaczyć nawet porażki w meczu z silniejszym rywalem. Ostatnie wyniki Widzewa pokazują, że ekipa jest dobrze przygotowana do sezonu, sytuacja kadrowa na tle innych drużyn też źle nie wygląda (dojście Matusiaka uspokoiło – uff –  sytuację w ofensywie), atmosfera w szatni też podobno zagościła nie najgorsza. No to, jak mawia klasyk, alleluja i do przodu! Pytanie, czy faktycznie ewentualne dołączenie do stawki drużyn „zagrożonych” występami pucharowymi nie zmąci trochę planów finansowych zarządu – ale spokojnie, nie obawiajmy się przedwcześnie. Zresztą gra w pucharach po to, by się w nich skompromitować nikomu radości nie przynosi. Lepiej poczekać sezon lub dwa, wyjść na prostą – kadrowo i finansowo – po czym zgłosić się do walki na kontynentalnym poziomie z szansami na jakiekolwiek sukcesy.

No i ostatni, bardzo pozytywny aspekt wczorajszego meczu. Pożegnanie Włodka Smolarka wypadło naprawdę wzruszająco… Ciepłe reakcje musi budzić też fakt przyłączenia się innych stadionów do tej podniosłej żałoby: brawa i podziękowania należą się nie tylko polskim ligowcom. Feyenoord z Utrechtem zrobili podobną akcję. Takie wydarzenia sprawiają, że futbol przestaje kojarzyć się z bandytyzmem.

O Big Benie, czyli Widzew znów wraca do gry?

Oj, dali nam powody do satysfakcji piłkarze Widzewa w miniony weekend! Zwycięstwo 2:1 na Konwiktorskiej, a co ważniejsze, świetny debiut nowego napastnika. Mehdi Ben Dhifallah pochodzi ze słonecznego Tunisu, w afrykańskich warunkach strzelał dużo bramek dla reprezentacji Tunezji – a debiutując w barwach Widzewa przeciwko Polonii pokazał, że zespół może mieć z niego duży pożytek.

Big Ben, bo tak z marszu ochrzcili go kibice, strzelił jedną bramkę, wypracował drugą (gdyby nie samobójczy lob Brzyskiego, Mehdi bez wątpienia skutecznie zakończyłby znakomite podanie Pinheiro) – a co najważniejsze, pokazał, że świetnie umie grać w pierwszej linii. Zastawiał się, strącał z siebie obrońców, szukał piłki w każdej akcji, słowem: drużyna z Mehdim w składzie wydaje się kompletna. Kogoś takiego wyraźnie było jej trzeba.

Piszę to ze świadomością długotrwałego braku kreatywnego zawodnika w środku pola zespołu Widzewa. Bo i kibice mogli przecierać oczy ze zdumienia patrząc, co też w tej roli wyprawia Princewill Okachi. Błysnął chłopak talentem! Grał jako tzw. podwieszony napastnik, wypełniając z wielką chęcią wszelkie zadania rozgrywającego. Cofał się aż do obrony, wybijając piłki w destrukcji. Biegał do kontrataków, podawał, strzelał – podobnie jak Ben, był wszędzie. Pokazywał, że oto właśnie trener znalazł mu idealną pozycję w zespole. Oby tak już zostało! Widzew na boisku w Warszawie jakby chciał zademonstrować, nad czym przez kilkanaście dni uczciwie pracował na zimowym zgrupowaniu w Tunezji. Nawet Krzysztof Ostrowski miał dwa lub trzy udane zagrania… No dobrze, nie bądźmy złośliwi – zwłaszcza, że cały zespół dokładnie wiedział co i jak chce grać. A Big Ben może okazać się brakującym ogniwem dobrze funkcjonującej całości. Wierzymy zatem, że odmieniony Widzew zdąży jeszcze włączyć się do walki o cele wyższe niż utrzymanie, mimo powszechnie znanych kłopotów finansowych.

Gdy przed laty Piotr Reiss przenosił się z Lecha do berlińskiej Herthy, strzelił w swoim debiucie bodaj dwie bramki… Niemieckie gazety napisały: „Herzlich wilkommen im Bundesliga, Herr Reiss!”. My możemy powiedzieć: „Welcome to Ekstraklasa, Mr. Big Ben!”.

O dramacie ŁKS, czyli sportowego horroru ciąg dalszy…

Dziś okazało się, że ŁKS może przetrwać tylko dzięki składce społecznej. Jeśli kibice sami się nie zrzucą, bo w tym celu powstanie społeczne konto bankowe, klub zniknie ze sportowej mapy Polski. Potrzebne są dwa miliony złotych na spłatę zadłużenia (większość wierzycieli to piłkarze, którzy jeszcze kilka miesięcy temu deklarowali niemal śmierć na boisku w imię ukochanych barw klubowych…). Jeśli kasa się nie znajdzie, do ŁKS-u wejdzie syndyk. Dobrze, że (przynajmniej na razie) właściciele spółki piłkarskiej zawiesili decyzję o wycofaniu drużyny z rozgrywek ekstraklasy. Czekają – może kibicom uda się zebrać potrzebną kwotę.

Od dziecka jestem gorącym kibicem Widzewa. Od 1983, gdy jako nastolatka ojciec zaprowadził mnie po raz pierwszy na mecz wielkiej wówczas drużyny (z Młynarczykiem, Bońkiem, Żmudą, Janasem, Tłokińskim, Surlitami, Rozborskim i Włodzimierzem Smolarkiem), serce bije mi w piersi dla barw czerwono-biało-czerwonych. Ale jestem też normalnym kibicem sportu w Łodzi i nie mogę patrzeć spokojnie, co wyprawia się, kolejny już raz, wokół ŁKS-u i jego piłkarskich losów…

Przez wiele lat, mniej więcej od upadku żelaznej kurtyny, klub z Alei Unii nie ma szczęścia do właścicieli. Za każdym razem odnajdują się w nim dziwne, szemrane postaci ze światka na styku biznesu i podejrzanych interesów. Albo, jak Antoni Ptak, wrzucają w klub góry złota by potem spychać go w otchłań zadłużenia – albo, jak Daniel Goszczyński, udają zamożnych biznesmenów, by następnie pokazywać światu gołą dłoń w smutnym geście proszenia o jałmużnę. Dobrze, jeśli nie okazują się przy okazji o coś oskarżeni. Osobną grupę stanowią piłkarze, z jednej strony udający wiernych fanów swojego klubu, by z drugiej strony, w krytycznym momencie (gdy nie da się dłużej wysysać pieniędzy z klubowej kasy) uciekać jak najdalej.  Ludzi tych, a obserwuję klub naprawdę z dość bliska, łączy jedna podstawowa cecha. Każdy z nich myśli wyłącznie o zrobieniu dobrego interesu, obłowieniu się pod płaszczykiem szczerego kibicowania w szaliku z emblematem splątanych trzech literek. No, może tylko Roman Stępień z Januszem Matusiakiem, gdy zauważyli, że nie są w stanie dalej ciągnąć kosztownego wózka z napisem „zawodowy klub sportowy”, wycofali się w zacisze swojego SMS-u.  Pozostali liczyli na szybki i obfity łup, najczęściej wiązany z handlem żywym towarem, dla pozoru ukrytym pod hasłem „ruch transferowy”.

Nie bądźmy naiwni, futbol to nie jest ochronka ani miejsce dla idealistów. To biznes, dość krwiożerczy i kosztowny w początkowej fazie inwestycji. Nikt nie ma złudzeń, że Sylwester Cacek jest w Widzewie z przyczyn sentymentalnych… Zresztą, Widzew do największych sukcesów w historii doprowadzili również ludzie podejrzanej konduity, co skończyło się wieloletnią zapaścią klubowych finansów.  Ale ŁKS pecha ma wybitnego. Za każdym razem, gdy pojawia się nowy „zbawca klubu”, zaraz okazuje się, że nie ma mowy o rzetelnym, fachowym i długo planowym prowadzeniu sportowego przedsiębiorstwa. Jest za to chęć dorwania się do konfitur, którymi ocieka handel piłkarzami – i szybkie rozczarowanie, gdy spodziewany dochód nie następuje. Piłkarze, ci podobno „zawsze wierni”, to oddzielna historia. Do dziś po sportowym światku Łodzi krążą legendy o tym, jak to mistrzowska (1998 rok) drużyna ŁKS Ptak odkładała po każdym wygranym meczu premie, by przed następnym składać się na sędziów. Chodziło rzekomo o to, by zdobyć mistrzostwo, bo – przekonany o nierealności tego scenariusza – właściciel obiecał piłkarzom niebotyczne nagrody za tytuł mistrzowski… Mawiano, że „chłopaki majstra zrobili, premie zainkasowali”.  A potem kibice dziwili się, czemu Ptak wyprzedaje całą drużynę, tuż przed historycznym bojem o Ligę Mistrzów z Manchesterem Utd. Oczywiście nikt nikogo nie złapał za rękę, toteż oskarżanie kogokolwiek z tamtego zespołu o handlowanie meczami nie przychodzi nam do głowy! To przecież jedynie pogłoski… Mimo to Antoni Ptak zaraz po tamtym sezonie szybko uciekł z ŁKS, pozostawiając po sobie spaloną ziemię. I kłopoty klubu trwają do dziś.

Powtórzę – jestem normalnym kibicem, więc mam ogromną nadzieję, że ŁKS nie zginie. To klub z ogromnymi tradycjami, całą listą sukcesów w wielu dyscyplinach sportowych. Ważnych nie tylko dla łódzkiego, ale i polskiego sportu. Jest to ponadto klub z rodzinną atmosferą, ludźmi (mam oczywiście na myśli szeregowych pracowników, od dziecka związanych z klubem) o dużej serdeczności i życzliwości wobec innych. Życzę więc ŁKS-owi szybkiego wyjścia z kłopotów, by – oby już po raz ostatni – udało się wyprowadzić wszystko na prostą. I żeby Widzew mógł Wam normalnie, po sportowemu, skopać tyłki w następnych derbach!!! W końcu rewanż się nam należy, prawda???

O średniej rundzie, czyli bilans Widzewa

Widzew zakończył rundę mocnym akcentem, wygrywając w Poznaniu z Lechem. Nie było to błyskotliwe zwycięstwo, raczej wymęczone trzy punkty po skutecznym murowaniu własnej bramki i jednej szczęśliwej akcji. Ale dobrze, że Łodzianie wykorzystali słabą formę rywala,  bo w przekroju rundy bywało z tym różnie. Zdarzały się błyskotliwe sukcesy, jak z Jagiellonią czy Śląskiem – i wstydliwe wpadki, jak z ŁKS-em czy Legią… Bilans wychodzi więc na zero, a raczej tak na trzy z plusem, w szkolnej skali ocen od 1 do 6.

Jak grali poszczególni piłkarze?

Maciej Mielcarz – nadal twierdzę, że nie jest to żaden wybitny zawodnik. Ale w ostatnich meczach imponuje skutecznością, ma dobry refleks – odbija wtedy, gdy jest to potrzebne. To na polską ligę wystarcza w zupełności. Dobry bilans Mielcarza to w znacznym stopniu zasługa postawy obrońców, nie dopuszczających do zbyt wielu groźnych sytuacji pod własną bramką. Niemniej oddajmy Maćkowi sprawiedliwość, rundę na pewno może zaliczyć do udanych, co wyraźnie znalazło potwierdzenie w statystykach rundy: Widzew stracił bardzo mało goli. Oby tak dalej!

Jakub Bartkowski – młody obrońca w pełni wykorzystał okazję, jaka nadarzyła się po kontuzji Łukasza Brozia. Wskoczył na prawą flankę i okazał się jednym z objawień rundy! Gra bez żadnych kompleksów, nie boi się żadnego rywala. Może tylko zbyt mało wspiera kolegów w poczynaniach ofensywnych – ale mając przed sobą bardzo aktywnego z przodu Adriana Budkę, asekuruje doświadczonego kolegę… Zdecydowanie, runda na plus i gratulacje za udany debiut.

Jarosław Bieniuk – w tym półroczu defensywa jest najmocniejszą stroną Widzewa, a „Palmer” to najbardziej doświadczony i chyba najpewniejszy punkt naszej obrony. Zdarzały mu się wpadki, jak w meczu z Wisłą – ale generalnie, w przekroju rundy, trzeba nazwać Bieniuka zawodnikiem niezastąpionym. Potrafi stworzyć zagrożenie przy stałych fragmentach gry, dzięki wzrostowi wygrywa w polu karnym pojedynki główkowe. Byle tylko umiał inicjować ataki, jak niezapomniany Tomasz Łapiński…

Ugo Ukah – oto facet, który pracuje na pozytywach: gdy tylko mu się powodzi, notuje serię udanych wydarzeń. Tak było z nominacją do kadry Nigerii, która wyraźnie wzmocniła psychikę naszego piłkarza, jednego z najdłuższym stażem w drużynie. Ugo jest twardzielem, kibice mówią, że potrafiłby przyjąć na głowę cegłę, spadającą z trybun… To widać na boisku, choć czasami sympatycznego obrońcę ponoszą nerwy – może bezmyślnym zagraniem osłabić drużynę, schodząc do szatni z czerwoną kartką na koncie. Mimo to świetnie współpracuje z Bieniukiem, tworzą jedną z najlepszych par stoperów w lidze – nadto Ukah, mimo słusznej postury, umie poradzić sobie także na boku obrony.

Sebastian Madera – wciąż niespełniony talent, który do kłopotów ze zdrowiem dołożył w tej rundzie konflikt z kibicami. Nie wiadomo, czy zostanie wiosną w zespole, chodzą pogłoski o jego zamiarach transferowych. Byłoby szkoda, gdy Sebastian jest w formie, tworzy dużą wartość w defensywie, wprowadzając tam spokój i porządek. Podobnie jak Bieniuk czy Ukah – dobrze gra głową.

Dudu – to lewy obrońca, jakich w polskiej lidze brakuje, bo świetnie umie zainicjować akcję ofensywną skrzydłem oraz dośrodkować po stałym fragmencie. Dzięki temu jest skutecznym asystentem. Obecny Widzew atakuje głównie skrzydłami, więc Dudu jest w zespole niezbędny – zwłaszcza, że wciąż nie mamy lewego pomocnika z prawdziwego zdarzenia. Mimo to ocenę Brazylijczyka muszą obniżyć niepewne interwencje w defensywie, a takich zdarzyło mu się w tej rundzie kilka.

Hachem Abbes – sprowadzony do Widzewa jako zmiennik na lewą obronę, z konieczności grał na prawie każdej pozycji w defensywie. I błysnął talentem, a przede wszystkim uniwersalizmem: gdy musiał zastąpić stopera czy defensywnego pomocnika, w ogóle nie było widać w zespole luki na tej pozycji. Dlatego Hachem okazał się cennym nabytkiem i dobrze się stało, że Widzew ma takiego piłkarza.

Adrian Budka – zaczynamy przegląd drugiej linii od prawej strony, a tam z pewnością działo się przez pół roku najwięcej dobrego. Adrian jest dobrym duchem, liderem i motorem napędowym zespołu. Wyróżniał się walecznością w każdym meczu i choć krytycy wypominają mu podeszły wiek oraz braki techniczne – uważam, że w przekroju rundy nie można wskazać w zespole aktywniejszego piłkarza. Nie jest tajemnicą, że Budka zostawia serce na Widzewie, możemy więc być pewni jego postawy, nawet wtedy, gdy czasy nie są najlepsze. Budka odpowiada za konstruowanie większości akcji ofensywnych zespołu, młodsi koledzy na pewno mają się od kogo uczyć – przede wszystkim motywacji, postawy na boisku.

Mindaugas Panka – reprezentant Litwy jest zawodnikiem, po którym na pewno możemy spodziewać się dużo więcej. Środkowy, defensywny pomocnik – na pewno waleczny, dobry w destrukcji. Ale zdecydowanie zbyt mało kreatywny. Bardzo często myli się w wyprowadzaniu piłki po odbiorze, zbyt rzadko skutecznie podaje w ataku pozycyjnym, gdzieś zniknęła jego umiejętność strzału z dystansu… W tej rundzie zdecydowany spadek dyspozycji.

Bruno Pinheiro – spisałbym go na straty, gdyby nie zaskakująco udany mecz z Lechem. Kilka świetnych podań otwierających, sztuczki techniczne – wreszcie bramka, przesądzająca o sukcesie na trudnym terenie… Może to jest sposób na wykorzystanie chłopaka: ustawiać go z przodu, za napastnikami lub w roli kreatora gry. Ma duże umiejętności indywidualne, jest w miarę szybki i zwinny, może powinien odpowiadać za konstruowanie akcji? Zwłaszcza, że w Widzewie takiego zawodnika bardzo brakuje.

Krzysztof Ostrowski – moja ocena tego piłkarza jest jednoznacznie negatywna a mijająca runda tego w żaden sposób nie zmieniła. Gdy wychodzi w pierwszej jedenastce, zawsze jest najsłabszym punktem drużyny. Mówiąc szczerze, nie wiem co on jeszcze robi w Widzewie.

Piotr Grzelczak – w systemie gry z jednym napastnikiem, wystawiony do walki „na aferę” i to bez należytego wsparcia ze środka boiska, nie miał Piotrek łatwego zadania. I to go trochę rozgrzesza ze słabej skuteczności, jaką Grzelczak prezentował w tej rundzie. Mimo to uważam, że stać go na więcej. Przy obecnej sytuacji kadrowej wróciłbym do koncepcji z Piotrem na lewej pomocy: jest silny, przebojowy, dobrze dośrodkowuje lewą nogą. Byłby chyba bardziej przydatny z boku boiska, dogrywając kolegom.

Nika Dzalamidze – okrzyknięty gwiazdą, rewelacją i zbawieniem pokazał się w dwóch meczach i zgasł. Próbowano to na wszelkie sposoby wyjaśniać. Mnie się wydaje, że młodemu piłkarzowi trochę zawrócili w głowie niezbyt odpowiedni doradcy… Wygląda na to, że ktoś za wszelką cenę próbuje robić z Gruzina towar eksportowy o dużej wartości. Pewnie po to, by zgarnąć prowizję z jego transferu na klubu na Zachodzie. Póki co, Widzew nie ma z Dzalamidze większego pożytku i jeśli rzeczywiście Jagiellonia zdecyduje się go wykupić, raczej żadnej tragedii z tego u nas robić nie należy.

Princewill Okachi – mam wrażenie, że ten chłopak ma papiery na dobrą grę, ale jego potencjał pozostaje niewykorzystany. Chyba niepotrzebnie ustawiany jest często na lewej pomocy, bo ma umiejętności gry kreatywnej. Mógłby grać jako playmaker, cofnięty napastnik lub egzekutor: oczywiście warunkiem jest stworzenie mu takiej szansy. Jest młody, wszystko przed nim.

Przemysław Oziębała – ma wśród kibiców wielu przeciwników, ale potrafi strzelać ważne bramki, jak ta przeciwko Wiśle na inaugurację. Cały czas jestem zdania, że „Ozi” to typowy snajper, którego wszakże musi obsługiwać podaniami jakiś kreatywny pomocnik. W takim systemie Przemek umie zdobywać gole, co udowadniał wcześniej, m. in. jako gracz Zagłębia Sosnowiec. Problem w tym, że Widzew nie ma kreatywnego pomocnika. Albo inaczej,  żadnego z posiadanych piłkarzy w tej roli nie wykorzystuje.

Ben Radhia – wymieniany jako napastnik, bo grał tam ostatnio, zadziwiając umiejętnościami skutecznych działań w pierwszej linii. Mam wrażenie, że Benowi nie brakuje dobrej woli i ambicji, potrafi być na boisku wojownikiem, posiada do tego predyspozycje. Ale kontuzje przytrafiają mu się zbyt często. Podobnie jak Igorovi Alvesowi, przy którym można zakończyć podsumowanie drużyny twierdząc, że jeśli piłkarz z Brazylii ma talent do rozgrywania piłki, musi poczekać, aż zdrowie pozwoli mu na pełne wykorzystanie możliwości…

Pomijam świadomie całą armię juniorów, z której można by wyróżnić jedynie Piotra Mrozińskiego – ten umiał przebić się do zespołu i z roli defensywnego pomocnika wywiązał się poprawnie, kilka razy. Pozostali czekają na swoją szansę i niewątpliwie są przyszłością drużyny.

Czekamy więc na wiosnę w wykonaniu podopiecznych Radosława Mroczkowskiego, który musi sobie radzić zarówno z problemami kadrowymi, jak i z niezbyt jasną sytuacją materialną klubu. Na razie radzi sobie dobrze, umiejętnie wykorzystując dany potencjał, zbierając punkty jak tylko się da, choć czasem kosztem atrakcyjności gry zespołu. Zdaje się, że nie ma co liczyć na spektakularne transfery w przerwie zimowej, więc obserwujmy to dalej z nadzieją, że przyszły rok przyniesie więcej pozytywnych wiadomości.