O meczu Widzewa z Bełchatowem, czyli kompleks przełamany

Widzew wygrał z GKS-em Bełchatów 1:0 – i bardzo dobrze się stało, z paru powodów.

Po pierwsze, wreszcie wygraliśmy z rywalem,  który od wielu (podobno aż trzynastu) lat kompletnie Widzewowi „nie leży”. Ciekawe, skąd się biorą takie sytuacje, ale bez względu na aktualną kadrę czy trenera, zawsze znajdą się w lidze takie drużyny, z którymi naszym kiepsko idzie. Widzew przed laty miał ciągłe problemy z pokonaniem Bałtyku Gdynia. Potem kibice nie rozumieli, co się dzieje  po meczach z taką na przykład Odrą Wodzisław. Albo Zagłębiem Lubin czy Bełchatowem właśnie… Znamienne, że Widzew, jako uznana firma z tradycjami, toczył zwykle porywające boje z Legią, Wisłą, Górnikiem, Lechem, lub rozgrywał rządzące się swoimi prawami derby z ŁKS-em. A najwięcej krwi psuły nam zawsze zespoły z mniejszym dorobkiem historycznym, nigdy nie stawiane w roli faworytów. Patrzę oczywiście w wieloletniej perspektywie – a wczorajszy mecz pokazał, że jeden z tych uciążliwych mitów właśnie upada.

Po drugie – był to kolejny mecz Widzewa, po którym widać było, że drużynie chce się grać. Wokół, choć wreszcie trochę ciszej, trąbi się o kłopotach finansowych w klubie, pewnie one nie zostały ostatecznie rozwiązane. Ale jeśli zespołowi mimo wszystko motywacji nie brakuje, kibic to widzi, cieszy się – i może wybaczyć nawet porażki w meczu z silniejszym rywalem. Ostatnie wyniki Widzewa pokazują, że ekipa jest dobrze przygotowana do sezonu, sytuacja kadrowa na tle innych drużyn też źle nie wygląda (dojście Matusiaka uspokoiło – uff –  sytuację w ofensywie), atmosfera w szatni też podobno zagościła nie najgorsza. No to, jak mawia klasyk, alleluja i do przodu! Pytanie, czy faktycznie ewentualne dołączenie do stawki drużyn „zagrożonych” występami pucharowymi nie zmąci trochę planów finansowych zarządu – ale spokojnie, nie obawiajmy się przedwcześnie. Zresztą gra w pucharach po to, by się w nich skompromitować nikomu radości nie przynosi. Lepiej poczekać sezon lub dwa, wyjść na prostą – kadrowo i finansowo – po czym zgłosić się do walki na kontynentalnym poziomie z szansami na jakiekolwiek sukcesy.

No i ostatni, bardzo pozytywny aspekt wczorajszego meczu. Pożegnanie Włodka Smolarka wypadło naprawdę wzruszająco… Ciepłe reakcje musi budzić też fakt przyłączenia się innych stadionów do tej podniosłej żałoby: brawa i podziękowania należą się nie tylko polskim ligowcom. Feyenoord z Utrechtem zrobili podobną akcję. Takie wydarzenia sprawiają, że futbol przestaje kojarzyć się z bandytyzmem.

O Włodzimierzu Smolarku, czyli piłkarzu, który przed nikim nie klękał…

Jako mały chłopak, w chyba szóstej lub siódmej klasie podstawówki, jechałem z wujkiem tramwajem na mecz, w stronę Alei Unii. To nie pomyłka – mój Widzew nie miał wtedy stadionu z odpowiednim oświetleniem, więc mecze pucharowe rozgrywał na ŁKS-ie. Co zresztą nikomu nie przeszkadzało, kibice dwóch łódzkich drużyn na początku lat 80- tych zachowywali się jeszcze normalnie względem siebie.  A myśmy z zatłoczonej „ósemki” widzieli z daleka blask rozpalanych przed meczem jupiterów; nie było ważne, czy w tramwaju więcej jechało „widzewiaków” czy „ełkaesiaków”. Wszystkich równo elektryzowała marka rywala: do Łodzi przyjechała mocna wówczas potwornie Borussia Moenchengladbach. Mecz był rewanżowy, a pierwszy łodzianie w Niemczech bezbramkowo zremisowali. Tak więc łódzcy kibice, zjednoczeni walką z rywalem, reprezentującym nieosiągalną wówczas rzeczywistość spoza żelaznej kurtyny, przeżywali mocno wydarzenie, które dawało szanse złoić skórę „zachodniemu” potentatowi…

Na rozgrzewkę Niemcy wyszli butni i pewni siebie. Nie wiem, jak to się rozpoznaje, ale jakoś tak jest, że kibice na trybunach umieją wyczuć nastawienie rywala po jego pierwszym wyjściu z szatni… Pamiętam gwiazdę niemieckiej Borussii, długowłosego Ewalda Lienena, z wyższością i niemal agresją rozdającego wokół wściekłe spojrzenia… Wszystko w ich nastawieniu zdawało się mówić: „Co my tu, w tej zaprzałej, komunistycznej wiosce, w ogóle robimy? Krótkie dwa strzały i wracamy, szkoda czasu na bujanie się po trzecim świecie”… Naprzeciwko butnej, niemieckiej armady stanęli nasi Widzewiacy z parą „kieszonkowych” napastników – Włodka Smolarka wspierał wtedy z przodu Wiesław Wraga. Wybiegł na boisko chory, z wysoką gorączką. To po tym spotkaniu rozpoczęły się poważne kłopoty zdrowotne Wiesia, których nie pozbył się aż do końca kariery… Ale wtedy grał fantastycznie, gryzł trawę – tak jak wszyscy nasi piłkarze.  I właśnie ten „kieszonkowy” atak rozmontował pancerną niemiecką obronę. Smolarek i Wraga dosłownie ośmieszali obrońców Borussii, zaskoczonych, że w tej „sowieckiej wsi” ktoś w ogóle ma czelność stawiać im opór… Mecz był dla nas ciężki, ale znakomity. Długo utrzymywał się bezbramkowy remis, wreszcie pod koniec, nie pamiętam dokładnie w której, ale około sześćdziesiątej minuty, jedna akcja naszego duetu napastników rozstrzygnęła sprawę. Długo nie wiedzieliśmy, kto tę bramkę strzelił, Smolarek czy Wraga? W końcu okazało się, że jednak Włodek Smolarek! Niemcy już do końca spotkania, choć atakowali wściekle, nie byli w stanie zrobić nam krzywdy. Po ostatnim gwizdku sędziego Ewald Lienen, spluwając ze złością na murawę, niemal zbiegł do szatni, rzucając długą – i mokrą – czupryną…

Dziś próżno liczyć na takie spotkania pucharowe, podobne emocje czy sukcesy autorstwa polskich drużyn na arenie międzynarodowej. Obawiam się, że jeszcze wiele lat przyjdzie nam czekać na nawiązanie równorzędnej walki ze światowymi potęgami. Ale wtedy Widzew lał ich wszystkich, nie patrząc, czy przyjeżdża Manchester City, Borussia, Liverpool czy Juventus. To wtedy narodziła się pieśń: „Nawet słynna Barcelona dziś Widzewa nie pokona!” Wszystko to przypadło na czasy mojego dzieciństwa, dorastania – było kroplą radości w przaśnym świecie, gdy w sklepach nie dostawało się nawet chleba a dzieci musiały same wymyślać sobie zabawki…

I właśnie za to dziękuję Panu, Panie Włodzimierzu.

O Big Benie, czyli Widzew znów wraca do gry?

Oj, dali nam powody do satysfakcji piłkarze Widzewa w miniony weekend! Zwycięstwo 2:1 na Konwiktorskiej, a co ważniejsze, świetny debiut nowego napastnika. Mehdi Ben Dhifallah pochodzi ze słonecznego Tunisu, w afrykańskich warunkach strzelał dużo bramek dla reprezentacji Tunezji – a debiutując w barwach Widzewa przeciwko Polonii pokazał, że zespół może mieć z niego duży pożytek.

Big Ben, bo tak z marszu ochrzcili go kibice, strzelił jedną bramkę, wypracował drugą (gdyby nie samobójczy lob Brzyskiego, Mehdi bez wątpienia skutecznie zakończyłby znakomite podanie Pinheiro) – a co najważniejsze, pokazał, że świetnie umie grać w pierwszej linii. Zastawiał się, strącał z siebie obrońców, szukał piłki w każdej akcji, słowem: drużyna z Mehdim w składzie wydaje się kompletna. Kogoś takiego wyraźnie było jej trzeba.

Piszę to ze świadomością długotrwałego braku kreatywnego zawodnika w środku pola zespołu Widzewa. Bo i kibice mogli przecierać oczy ze zdumienia patrząc, co też w tej roli wyprawia Princewill Okachi. Błysnął chłopak talentem! Grał jako tzw. podwieszony napastnik, wypełniając z wielką chęcią wszelkie zadania rozgrywającego. Cofał się aż do obrony, wybijając piłki w destrukcji. Biegał do kontrataków, podawał, strzelał – podobnie jak Ben, był wszędzie. Pokazywał, że oto właśnie trener znalazł mu idealną pozycję w zespole. Oby tak już zostało! Widzew na boisku w Warszawie jakby chciał zademonstrować, nad czym przez kilkanaście dni uczciwie pracował na zimowym zgrupowaniu w Tunezji. Nawet Krzysztof Ostrowski miał dwa lub trzy udane zagrania… No dobrze, nie bądźmy złośliwi – zwłaszcza, że cały zespół dokładnie wiedział co i jak chce grać. A Big Ben może okazać się brakującym ogniwem dobrze funkcjonującej całości. Wierzymy zatem, że odmieniony Widzew zdąży jeszcze włączyć się do walki o cele wyższe niż utrzymanie, mimo powszechnie znanych kłopotów finansowych.

Gdy przed laty Piotr Reiss przenosił się z Lecha do berlińskiej Herthy, strzelił w swoim debiucie bodaj dwie bramki… Niemieckie gazety napisały: „Herzlich wilkommen im Bundesliga, Herr Reiss!”. My możemy powiedzieć: „Welcome to Ekstraklasa, Mr. Big Ben!”.

O dramacie ŁKS, czyli sportowego horroru ciąg dalszy…

Dziś okazało się, że ŁKS może przetrwać tylko dzięki składce społecznej. Jeśli kibice sami się nie zrzucą, bo w tym celu powstanie społeczne konto bankowe, klub zniknie ze sportowej mapy Polski. Potrzebne są dwa miliony złotych na spłatę zadłużenia (większość wierzycieli to piłkarze, którzy jeszcze kilka miesięcy temu deklarowali niemal śmierć na boisku w imię ukochanych barw klubowych…). Jeśli kasa się nie znajdzie, do ŁKS-u wejdzie syndyk. Dobrze, że (przynajmniej na razie) właściciele spółki piłkarskiej zawiesili decyzję o wycofaniu drużyny z rozgrywek ekstraklasy. Czekają – może kibicom uda się zebrać potrzebną kwotę.

Od dziecka jestem gorącym kibicem Widzewa. Od 1983, gdy jako nastolatka ojciec zaprowadził mnie po raz pierwszy na mecz wielkiej wówczas drużyny (z Młynarczykiem, Bońkiem, Żmudą, Janasem, Tłokińskim, Surlitami, Rozborskim i Włodzimierzem Smolarkiem), serce bije mi w piersi dla barw czerwono-biało-czerwonych. Ale jestem też normalnym kibicem sportu w Łodzi i nie mogę patrzeć spokojnie, co wyprawia się, kolejny już raz, wokół ŁKS-u i jego piłkarskich losów…

Przez wiele lat, mniej więcej od upadku żelaznej kurtyny, klub z Alei Unii nie ma szczęścia do właścicieli. Za każdym razem odnajdują się w nim dziwne, szemrane postaci ze światka na styku biznesu i podejrzanych interesów. Albo, jak Antoni Ptak, wrzucają w klub góry złota by potem spychać go w otchłań zadłużenia – albo, jak Daniel Goszczyński, udają zamożnych biznesmenów, by następnie pokazywać światu gołą dłoń w smutnym geście proszenia o jałmużnę. Dobrze, jeśli nie okazują się przy okazji o coś oskarżeni. Osobną grupę stanowią piłkarze, z jednej strony udający wiernych fanów swojego klubu, by z drugiej strony, w krytycznym momencie (gdy nie da się dłużej wysysać pieniędzy z klubowej kasy) uciekać jak najdalej.  Ludzi tych, a obserwuję klub naprawdę z dość bliska, łączy jedna podstawowa cecha. Każdy z nich myśli wyłącznie o zrobieniu dobrego interesu, obłowieniu się pod płaszczykiem szczerego kibicowania w szaliku z emblematem splątanych trzech literek. No, może tylko Roman Stępień z Januszem Matusiakiem, gdy zauważyli, że nie są w stanie dalej ciągnąć kosztownego wózka z napisem „zawodowy klub sportowy”, wycofali się w zacisze swojego SMS-u.  Pozostali liczyli na szybki i obfity łup, najczęściej wiązany z handlem żywym towarem, dla pozoru ukrytym pod hasłem „ruch transferowy”.

Nie bądźmy naiwni, futbol to nie jest ochronka ani miejsce dla idealistów. To biznes, dość krwiożerczy i kosztowny w początkowej fazie inwestycji. Nikt nie ma złudzeń, że Sylwester Cacek jest w Widzewie z przyczyn sentymentalnych… Zresztą, Widzew do największych sukcesów w historii doprowadzili również ludzie podejrzanej konduity, co skończyło się wieloletnią zapaścią klubowych finansów.  Ale ŁKS pecha ma wybitnego. Za każdym razem, gdy pojawia się nowy „zbawca klubu”, zaraz okazuje się, że nie ma mowy o rzetelnym, fachowym i długo planowym prowadzeniu sportowego przedsiębiorstwa. Jest za to chęć dorwania się do konfitur, którymi ocieka handel piłkarzami – i szybkie rozczarowanie, gdy spodziewany dochód nie następuje. Piłkarze, ci podobno „zawsze wierni”, to oddzielna historia. Do dziś po sportowym światku Łodzi krążą legendy o tym, jak to mistrzowska (1998 rok) drużyna ŁKS Ptak odkładała po każdym wygranym meczu premie, by przed następnym składać się na sędziów. Chodziło rzekomo o to, by zdobyć mistrzostwo, bo – przekonany o nierealności tego scenariusza – właściciel obiecał piłkarzom niebotyczne nagrody za tytuł mistrzowski… Mawiano, że „chłopaki majstra zrobili, premie zainkasowali”.  A potem kibice dziwili się, czemu Ptak wyprzedaje całą drużynę, tuż przed historycznym bojem o Ligę Mistrzów z Manchesterem Utd. Oczywiście nikt nikogo nie złapał za rękę, toteż oskarżanie kogokolwiek z tamtego zespołu o handlowanie meczami nie przychodzi nam do głowy! To przecież jedynie pogłoski… Mimo to Antoni Ptak zaraz po tamtym sezonie szybko uciekł z ŁKS, pozostawiając po sobie spaloną ziemię. I kłopoty klubu trwają do dziś.

Powtórzę – jestem normalnym kibicem, więc mam ogromną nadzieję, że ŁKS nie zginie. To klub z ogromnymi tradycjami, całą listą sukcesów w wielu dyscyplinach sportowych. Ważnych nie tylko dla łódzkiego, ale i polskiego sportu. Jest to ponadto klub z rodzinną atmosferą, ludźmi (mam oczywiście na myśli szeregowych pracowników, od dziecka związanych z klubem) o dużej serdeczności i życzliwości wobec innych. Życzę więc ŁKS-owi szybkiego wyjścia z kłopotów, by – oby już po raz ostatni – udało się wyprowadzić wszystko na prostą. I żeby Widzew mógł Wam normalnie, po sportowemu, skopać tyłki w następnych derbach!!! W końcu rewanż się nam należy, prawda???

O strategii Miasta, czyli statystyki przeczą prawdzie

Miasto przedstawia w Magistracie swoją strategię. Według prognozy do roku 2020, Łódź jest najbardziej dynamicznie rozwijającą się metropolią europejską…

…tylko dlaczego ta „metropolia” ma największą spośród wielkich polskich miast liczbę bezrobotnych? Sto trzydzieści jeden tysięcy osób bez pracy na ogólną liczbę około siedmiuset tysięcy mieszkańców. Prawie osiemnaście procent bezrobocia w europejskiej metropolii! Pytam: jak mamy to rozumieć? Na czym polega owa propagandowa siła i potęga Łodzi, skoro ludzie tu zamieszkujący mają problem z utrzymaniem się przy życiu? Nie chodzą do pracy albo klepią biedę za śmieszne pieniądze?

Dęcie w propagandowe trąby nie jest domeną Platformy Obywatelskiej. Ktokolwiek po upadku komuny rządził tym miastem, zapowiedzi były identyczne:  zrobimy z Łodzi europejską potęgę! Za każdym razem kończy się tak samo, politycy robią z tego miasta „głupią Ewkę”, jak wyraził się kiedyś dowcipny architekt Marek Janiak, członek grupy artystycznej „Łódź Kaliska”. Zupełnie nie rozumiem, jak można oszukiwać ludzi w sposób ewidentny: pudrowanie zgniłej fasady, niczym rozwalających się kamienic na Piotrkowskiej, jest znamienne dla władz Łodzi przy każdym układzie politycznym. A bieda jak była, tak jest.  Żadne „strategie” nijak nie chcą jej przepędzić.

Prawda jest okrutna, od czasu zagłady przemysłu włókienniczego i klęski bezrobocia, jaka w konsekwencji miasto dotknęła, absolutnie nikt nie ma pomysłu, jak tę Łódź reanimować – czyli po prostu jak zapewnić jej mieszkańcom względny spokój egzystencjalny. Był moment, że dziewiarze przenieśli się z handlem do Tuszyna i Głuchowa. Zaczęli żyć, bo zza granicy wschodniej przyjeżdżali kupcy, biorąc tonami łódzkie tekstylia na handel po swojej stronie: opłacało się wszystkim, tylko nie politykom. Nasza klasa panów wzięła szybko sprawę w swoje ręce, wprowadzając utrudnienia wizowe dla obywateli państw poradzieckich. Handel ze wschodem się skończył, głód do Łodzi powrócił. I znów po równi pochyłej miasto stacza się powoli, ale nieuchronnie.  Ci, którzy mają pracę w Warszawie, czekają jak na zbawienie czasów szybkiej komunikacji: autostrada będzie za dwa lata, normalna kolej (być może) trochę później. Zanim się „nie zrobi”, trzeba wynajmować mieszkanie w stolicy albo tracić dobę na codzienne dojazdy. Ci, którzy tu zostali modlą się, by rynek pracy nie zmalał jeszcze bardziej – alternatywy znikają z roku na rok. Przybywa studentów i absolwentów, czyli następnych do wykarmienia. Większość ucieka z kraju lub z miasta wszędzie tam, gdzie jeszcze da się załapać do roboty w swoim zawodzie, bo oprócz informatyków i księgowych nikt w  Łodzi pracy znaleźć nie może. Miasto zdycha, coraz większy odsetek mieszkańców to emeryci. Eksodus ludności trwa…

Ale według magistrackich urzędników, powtarzam – wszystko jedno, z jakiej partii aktualnie pochodzą – wszystko jest w porządku. Jesteśmy metropolią i już. Pytam raz jeszcze, jak można okłamywać ludzi w tak bezczelny sposób? Nikt nie znalazł na Łódź pomysłu, który uniwersalnie (ponad własnym, partyjnym interesem grupy rządzącej) zapewniłby dobrobyt jej obywatelom.

Zawsze uważałem, że Łódź powinna być miastem „eventowym”, czyli miejscem relaksu, kultury i rozrywki dla przyjezdnych. Jedynie turyści mogą zapewnić Łodzi dopływ kapitału, ale problem w tym, że do tego miasta nie ma po co przyjeżdżać. Nie oszukujmy się, zabytków tu nie ma – próby reanimowania dziewiętnastowiecznych fabryk mogą budzić tylko smutny śmiech. Ile razy można odwiedzać Manufakturę? Nie ma też morza, jeziora, gór ani żadnych innych atrakcji geograficznych. Tu się coś musi DZIAĆ, żeby ktokolwiek zechciał nas odwiedzać i zostawiać swoje pieniądze. Czemu nie postawić na przemysł rozrywkowy, stworzyć – z zachowaniem wszelkich proporcji – „polskie Las Vegas”, dla gości z pełnymi portfelami? Czemu, w pobliżu największego skrzyżowania autostrad, nie wykreować miejsca zabawy i nocnego życia? Kiedyś, nie tak dawno, warszawiacy przyjeżdżali na Piotrkowską na tanie piwo!!! Komu to przeszkadzało?

Ano, cóż zrobić – rozwój miasta Łodzi nigdy nie był na rękę politykom. Co tragiczne nawet tym, którzy zarabiają na życie (bardzo godziwie), zajmując etaty w naszej lokalnej administracji. Korzenie wszystkich partii, każdej władzy, wyrastają z Warszawy – a stolica nie zrobi nic, by pod jej bokiem wyrosła gospodarcza konkurencja. Dowodów na blokowanie rozwoju Łodzi ze strony politycznych koterii warszawskich nie brakuje, wystarczy prześledzić historię kolejnych rządów, na czele których (lub w których) znajdowali się – o zgrozo – Łodzianie.

Dopóki zagrażać będziemy stołecznym interesom, dopóki łódzkim politykom nie będzie się opłacało tego miasta rozwijać, dopóty równia pochyła, po której Łódź zjeżdża w otchłań, nie zmieni ani o milimetr kąta nachylenia.  I w świetle tej perspektywy fundowanie nam, Łodzianom, kolejnych statystyk rozwojowych o wyłącznie propagandowym charakterze, jest zwyczajnie bezczelnym kłamstwem.

Proszę pamiętać o tym, przysłuchując się radosnym zapowiedziom prosperity, wygłaszanym przez kolejne ekipy, zasiadające w fotelach przy Piotrkowskiej 104.

O absurdalnych wyburzeniach, czyli grunt więcej wart od zabytku…

Znów wyburzono w Łodzi piękną willę. Obiekt, przy wjeździe do miasta od strony północnej, padł ofiarą właściciela terenu – na tej ziemi ma stanąć okazały biurowiec. Niby człowiek zburzył coś, co do niego należało. Ale wszyscy się denerwują, a Minister Sprawiedliwości składa, jako senator Ziemi Łódzkiej, zawiadomienie o przestępstwie.

Pytanie pierwsze – jak regulować sprzedaż terenów miejskich, na których stoją zabytki? Określają to w Polsce odpowiednie przepisy – sęk w tym, że willę facet nabył przed ich wejściem w życie, więc ukaranie go byłoby działaniem prawa wstecz… (a może nie, bo zburzył ją w obecnej sytuacji prawnej, więc będzie kwestia interpretacji). Mimo to mamy odpowiednią ustawę, która mówi: kupiłeś ziemię z zabytkiem, pomieszczonym w stosownym rejestrze, nie możesz zrobić mu krzywdy. W świetle tego dokumentu właściciel złamał prawo, grozi mu proces karny. Nie mam natomiast pewności, czy willę tę inwestor kupił od miasta, czy od innego prywatnego właściciela.

Pytanie drugie – czemu tak jest, że inwestorom nadal opłaca się burzyć zabytki, bez względu na konsekwencje? Facet ewidentnie jest przekonany, że wymiga się z odsiadki, najwyżej dostanie „zawiasy”, postawi biurowiec i będzie kosił szmal. Ciekawostka, przy obecnych przepisach Powiatowy Inspektor Budowlany może mu nakazać odbudować tę willę, ale jeśli nawet postawi ją z powrotem, będzie to już rekonstrukcja, w świetle historycznym bezwartościowa.

Czy jako liberał zgadzam się na takie postrzeganie wolności? Otóż
wolność człowieka kończy się tam, gdzie następuje ograniczenie wolności
innych ludzi. Tutaj – wolności społeczeństwa od niszczycieli
zabytków lub – jak kto woli – do posiadania zabytkowych obiektów,
wzbogacających przestrzeń miasta. Sprawa jest trudna, bo zburzony obiekt mieścił się na terenie prywatnym, co natychmiast powinno ograniczać jurysdykcję urzędników wobec tego obiektu. Lecz z drugiej strony, jeśli wyprzedalibyśmy wszystkie zabytki bez pytania o ich przyszłość, natychmiast wszystko, co historycznie cenne zostałoby zburzone (bardziej opłaca się stawiać od nowa niż rewitalizować – chyba, że ktoś ma tyle pieniędzy, co Absys i wyremontuje nam w Łodzi następczynię Manufaktury).

Dlatego uważam, że mamy do czynienia z przypadkiem szczególnym – zabytki powinny być własnością społeczną w takim sensie, że nawet ich przebywanie w rękach prywatnych nie może wykluczać potrzeby zachowania ich dla przyszłych pokoleń. Podobna własność społeczna, w szczególnym choć innym sensie, to prywatne kluby sportowe. Choć mają właścicieli, one jakoś należą także do kibiców, którzy co tydzień płacą za bilet, by oglądać mecz. Nikt więc nie wpadnie na pomysł, by zburzyć stadion i stawiać tam inne obiekty

Inna sprawa, że Łódź jest miastem młodym, dziewiętnastowiecznym – i na pewno nie tkanka architektoniczna (czyli wartość obecnych tu zabytków) powinna być magnesem, przyciągającym turystów. Ale to materiał na zupełnie inne rozważania.

O łódzkich przygodach Malkovicha, czyli dramatu ciąg dalszy

John Malkovich dotarł do Łodzi, wprawdzie z opóźnieniem, ale zdążył. W piątek spotkał się z wielbicielami jego filmowego talentu, a dzień później w Teatrze im. Jaracza, zagrał Jacka Unterwegera – seryjnego mordercę, którego prawdziwa historia posłużyła za kanwę spektaklu.

Pech prześladował aktora od początku tegorocznego tournee z „The Infernal Comedy” – a to kradzież osobistych rzeczy z hotelu w Pradze, a to odwołane samoloty, odnowienie kontuzji kolana, upał, tłok lub wieczne zainteresowanie upierdliwych dziennikarzy. Ach, no i oczywiście brak świeżej śmietanki w cukierni „Dybalski” tudzież fatalne rozwiązywanie przez łódzkie władze problemu braku miejsc parkingowych.

Dyskretne wtręty, zjadliwie komentujące wszystkie te niedogodności, zawarł wielki artysta w improwizowanych częsciach scenicznego monologu, zwracając się w pierwszych słowach inwokacji do prezydent Łodzi Hanny Zdanowskiej – a potem wplatając kąśliwe uwagi w tekst sztuki. Sprzyjali mu tłumacze, a właściwie sprzęt audiofoniczny, rozdany widzom tuż przed spektaklem. W słuchawkach rozlegało się donośne biiiip, zwyczajowo towarzyszące niezbyt umiejętnemu obsługiwaniu tego sprzętu przez nieobyte osoby, nadmiernie otwierające głośność zestawu. Cóż, nie każdy ma idealny słuch, jeszcze mniej osób na polskiej widowni (jakże tego wieczora elitarnej) rozumie literacką angielszczyznę. Tym razem, zgodnie z konwencją sztuki, wyjątkowo czytelną i starannie deklamowaną – choć zniekształcaną przez aktora celowo, boć przecież ze sceny przemawiał do nas Austryjak, wykręcający angielskie sylaby niczym jakiś Schwarzenegger.

A zatem Malkovich nie miał wcale dobrze, bo nawet podczas sztuki jego skupienie mącone było przez natrętne głosy, pracujących w pocie czoła, tłumaczy symultanicznych. Pytał więc aktor złośliwie, jak sobie radzą owi pracowici translatorzy i czy widzowie są zadowoleni z ich sprawności. Szkoda, że samemu sobie nie zadał pytania, jak inne osoby radzą sobie z kaprysami wielkiego artysty.

Na konferencji prasowej Malkovich udzielał odpowiedzi półgębkiem, z łaski na uciechę. Zaplanowana kwadrans po siedemnastej próba dla mediów została odwołana – aktor tłumaczył się bólem kontuzjowanej nogi, każąc reporterom pojawić się o dwudziestej na przedstawieniu. Wszyscy zostali po to, by tuż przed ósmą usłyszeć, że mają natychmiast opuścić salę! Amerykańska gwiazda chciała stanąć w ten sposób w obronie „tych, którzy uczciwie zapłacili za bilety”, to cytat dosłowny.

Miałem uczciwy bilet, więc zostałem obejrzeć przedstawienie. A raczej żałosną chałturę, przygotowaną trzy lata temu na potrzeby zblazowanej, bufonowatej i snobistycznej wiedeńskiej socjety. Tekst monologu Malkovicha wystarczyłby na wypełnienie dwudziestu minut spektaklu, pocięto więc kwestie mówione ariami operowymi ( z partytur m.in. Glucka, Haydna i Mozarta). Towarzyszyły więc aktorowi dwie sopranistki, z których jedna miała nawet przyjemny głos. Wyższy poziom wykonawczy można czasem zauważyć nawet na łódzkiej scenie operowej… Ale cóż, jak to w Wiedniu, muzyka klasyczna musi być. I w chwili, gdy spektakl przestał być na wiedeńskim Ringu lokalną i turystyczną atrakcją, autorzy zaczęli jeździć z nim po świecie. W końcu na Malkovicha każdy chętnie parę groszy wyłoży.

Impreza kosztowała Urząd Marszałkowski pół miliona złotych, oczywiście naszych, bo za publiczne pieniądze była finansowana. Ale nie mam tym razem pretensji do marszałka Stępnia i jego kulturalnych pretorian. To Malkovich, jego ekipa i menadżerowie dali aż nadto bolesny pokaz bufonady, gwiazdorstwa, małostkowości i lekceważenia łódzkich widzów. Przyjechali tu z przymusu, zarobić pieniądze i jak najszybciej oddalić się w zacisze cywilizowanego świata. Dziękujemy, panie Malkovich, że przypomniał nam pan dosadnie, w którym miejscu współczesnej cywilizacji obecnie się znajdujemy. I wiemy też, że nie nazwał pan tego miejsca dupą jedynie przez wrodzoną grzeczność.

O nieporozumieniach netowych, czyli jak źli Czesi Malkovitcha okradli

Skandal – John Malkovitch padł ofiarą kradzieży w czeskiej Pradze. Stracił m.in. dwa telefony, laptopa, dokumenty… Wszystko w przeddzień wyjazdu do Łodzi. Spędził 3,5 godziny na czeskim posterunku Policji, wskutek czego do Polski dotrze z opóźnieniem. Organizatorzy robią wszystko, by mistrz uświetnił o 19-tej planowane spotkanie z jego udziałem w jednym z kin.

Dobrze, że nie okradli go w Łodzi – tak można by rzec, wspominając wyjątkowego pecha mojego miasta do wydarzeń o charakterze negatywnym… W ostatnich latach, jeśli Łódź w ogóle trafia na czołówki gazet, to z powodu jakichś straszliwych porażek: kryminalnych, politycznych, towarzyskich. Tak, jakby ogólnopolskie serwisy szczególnie dbały, by tej Łodzi zbyt mocno nie promować, jeśli już zdarzy się tutaj coś dobrego lub ciekawego.

Wizyta Malkovitcha na zakończenie sezonu kulturalnego będzie w Łodzi ciekawostką – gdybym wydawał dziennik ogólnopolski, z pewnością sięgnąłbym po taki materiał. Zobaczymy, jak zareagują wydawcy dużych telewizji, stacji radiowych, jutrzejsze gazety.

Wystarczyło natomiast, bym na FB wrzucił pierwszą, jeszcze niesprawdzoną notkę o praskiej kradzieży, już odezwały się szydercze głosy. „Spisek antypolski”, „kara za nieczyste myśli”… Niektórzy lubią żywić się kpinami. Gdy ktoś odważy się głosić poglądy inne, niż grupa bezmyślnych owiec, omotanych polityczną poprawnością – każdy pretekst dobry jest, by dać upust nienawiści. Czekamy więc na kolejne erupcje, tylko potwierdzające jakże trafną myśl, słynną dzięki Łysiakowi – „jedzmy gówno, miliony much nie mogą się mylić”…

Jaka szkoda, że w Polsce nie ma egzaminu na uzyskanie praw wyborczych.