O Marcinie Kaczmarku, czyli Widzewskie epitafium

Marcin Kaczmarek strzelił w ostatnim meczu z Piastem Gliwice dwie bramki. To kuriozum, ale obie zaliczone są zupełnie innym zawodnikom. Doświadczony pomocnik Widzewa najpierw podał do swojego bramkarza, ale piłkę przejął zawodnik gości i strzelił piętą nie do obrony. Następnie Kaczmarek uderzył, trochę na wiwat, w poprzeczkę rywali – ale piłka wpadła do bramki, odbijając się od… głowy bramkarza gości. Niecodzienne, dość chaotyczne przygody ambitnego Widzewiaka są pięknym i dosłownym modelem gry całej drużyny w tym dramatycznym sezonie. A remis z Piastem nie zapowiada – niestety – utrzymania się w ekstraklasie.

Jak wielu, byłem optymistą po wynikach sparringowych meczów. Zima: nowy trener,transfery, pięciu „kupionych” graczy w wyjściowym składzie. I co? I nic, z wielkich zapowiedzi rodzą się tragiczne wyniki. Masakrycznie słaba gra w Bielsku, taka sama w pierwszej połowie z Piastem. I ledwie jeden punkt zamiast sześciu, jakie trzeba było zdobyć w tej inauguracji. Najbardziej boli gra drużyny, zwyczajnie. Może nie brakuje ambicji, ale z pewnością nie ma sytuacji bramkowych, nie mówiąc już o ich skutecznym wykorzystywaniu. Zespół jako tako pozbierał się w defensywie, ale zagrożenia pod bramką rywali nie stwarza praktycznie żadnego. A tu trzeba wygrywać i zdobywać punkty, inaczej spadnie się piętro niżej…  Już pojawiają się głosy o nieudanych transferach, stawianie pierwszych krzyżyków, opuszczanie rąk. Trudno się dziwić kibicom: jak Widzew poleci, to Widzewa nie ma. Degradacja oznacza brak kasy na spłatę układowych wierzycieli, a w konsekwencji upadłość klubu. Co to znaczy dalej, warto unaocznić sobie, spoglądając po drodze na gruzowisko, jakie zostało po stadionie ŁKS-u. Tu żadnych słów nie trzeba: na stadionie przy alei Unii, co chętnie przypomnę radykałom, także Widzew rozgrywał w latach 80-tych swoje mecze w pucharach europejskich…

Inna sprawa, to owo tajemnicze kartkowanie… Oczywiście, czerwone kartki są efektem fauli, a nie sędziowskiej złośliwości. Lecz wystarczy przypomnieć sobie, że Sylwester Cacek rozpoczął swą obecność w Widzewie kilkoma równoległymi procesami z PZPN-em. Część z tych procesów jeszcze się toczy, skazując właściciela Widzewa na absurdalną sytuację: sądowej wojny z organizacją, w strukturach której prowadzi się swój biznes. Czy można się dziwić niechęci działaczy, z którymi wielu już szło na bezskuteczną wojnę, płacąc często za swą śmiałość nawet (dosłownie) najwyższą cenę??? Warto przypomnieć sobie, od czego rozpoczął się tragiczny epizod ostatnich miesięcy życia Ś.P. Jacka Dębskiego, ówczesnego ministra sportu. Od wojny z PZPN-em… Tu również nie trzeba zbędnych komentarzy. Wystarczy, że związkowa „elyta” działaczy szepnie słówko wobec własnego Kolegium Sędziów: „Wicie,koledzy, rozumicie – jak tam oni będą faulowali, to już tam czerwonych kartek nie żałujcie, wicie…”. Z każdego faulu można zrobić czerwoną kartkę, wystarczy odpowiednie nastawienie i skrupulatność panów w czerni. Resztę mówią fakty: osiem spotkań, które Widzew kończył w dziesiątkę.

Mają więc Widzewiacy spory problem, nie tylko z podejrzaną nadgorliwością arbitrów, ale też –  przede wszystkim – z poziomem własnej gry. Sytuacja jest krytyczna: od meczu z Ruchem trzeba pokazać, że nie jest się zespołem zbyt słabym na ekstraklasę, choć obecnie wszystko na to wskazuje. Czy będzie to zryw desperacki? Czy na utrzymaniu klubu zależy grupie najemników, jaka (od większości zawodników przez team trenerski do działaczy) jest tylko formalnie, bez emocjonalnego wkładu, związana z Widzewskimi barwami?  Te pytania trzeba postawić natychmiast, wraz z konkretnym tupnięciem w ziemię: żarty, Panowie, dawno się skończyły!!! Widzew jest na równi pochyłej. Tylko od Was zależy, czy Jego potężna historia, tradycja nie tylko sportowej Łodzi ale i całej Polski nie zostaną bezpowrotnie zamienione w zgliszcza. Takie, jakie oglądać możecie po drugiej stronie miasta.

O Polakach w Danii, czyli jak pokonać Francję

Każdego polskiego kibica piłki ręcznej przegrana męskiej reprezentacji z Serbami boli jeszcze dziś, parę dni po nieszczęsnej końcówce… Już nawet nie wypada pytać, czemu lewoskrzydłowy Krajewski, zamiast rzucać z czystej pozycji na kilka sekund przed końcem, oddał piłkę. Gdyby rzucił, wywalczylibyśmy remis: szansa na wygraną w tym spotkaniu uciekła naszym w drugiej połowie meczu. Na tym poziomie rozgrywek nie wolno, po stłamszeniu rywala i wyjściu na dwubramkową przewagę, dać się spędzić jak stado baranów do narożnika, czekając na łagodny wyrok. Stare grzechy – nierówna gra, masa błędów w ataku, niewykorzystywanie skrzydeł i pudła przy karnych. To zdecydowało o porażce i z tym Michael Biegler nadal poradzić sobie nie umie. Czy zatem trzeba już postawić krzyżyk na biało-czerwonej reprezentacji w europejskim turnieju?

Niekoniecznie. Przypomnijmy, wszystkie sukcesy Polaków wykuwały się od 2007 roku w bólach, na wyrost i w oparciu o jeden podstawowy walor: waleczność. Naszym gladiatorom brakuje atutów sportowych, jakie decydują o stabilizacji miejsca drużyny w światowej czołówce. Dla naszej męskiej kadry jest ono chwiejne, niepewne, trzeba je ciągle wyszarpywać… Nie pomaga w tym niezwykle wyrównana stawka wśród najlepszych zespołów kontynentu. A to znaczy: na świecie, bo nigdzie poza Europą piłka ręczna nie jest tak mocna ani tak popularna. Ale, tu trzeba z mocą powtórzyć: naszym Orłom waleczności nie brakowało nigdy, to z reguły owe słynne, bojowe zrywy przesądzały o sukcesach w meczach, kiedy Polacy skazywani byli na pożarcie. Dziś wieczorem czeka nas jedno z takich spotkań: wśród najlepszych zespołów globu trudno znaleźć taki, który zdobytymi trofeami dorównuje reprezentacji Francji. Choć osłabiona brakiem kilku asów: Dinarta, kontuzjowanych Gille’a i Fernandeza, niedysponowanego Omeyera, drużyna Trójkolorowych jest nadal zdecydowanym faworytem w starciu z nami. Polska drużyna również brnie przez etap przebudowy. Marcin Lijewski, Mariusz Jurasik, Grzegorz Tkaczyk, Tomasz Rosiński, Mateusz Jachlewski, Tomasz Tłuczyński: z różnych powodów brakuje dziś w kadrze tych postaci, niegdyś podstawowych ogniw drużyny. Weszli młodzi, których przydatność jest na razie, w czasie największych imprez, boleśnie weryfikowana brakiem doświadczenia… Biegler im wierzy, wciąż szuka optymalnych rozwiązań z użyciem nowych ogniw, eksperymentuje. Dziś młodzi mają najlepszą szansę pokazać, że w ich przypadku selekcja jest właściwa, można – a nawet trzeba – na nich stawiać.

Kto dziś pociągnie drużynę do walki? W znakomitej formie jest Mariusz Jurkiewicz, przypomnijmy: jego genialna technika użytkowa nie była za czasów Wenty w ogóle wykorzystywana ofensywnie! Teraz się bardzo przydaje, co widać było na parkiecie z Serbami. Przyszedł najlepszy moment na błysk formy Krzysztofa Lijewskiego i Bartosza Jureckiego. Wierzymy w powrót do dyspozycji Michała Jureckiego, jego rzut z drugiej linii może tu mieć kluczowe znaczenie! Niech zacznie rozgrywać na swoim poziomie Bartek Jaszka, niech więcej piłek trafia na czyste pozycje do skrzydłowych, niech swoją klasę pokaże raz jeszcze Sławomir Szmal… Dużo tych warunków. Ale w zaistniałej sytuacji, gdy o dalszym być albo nie być w turnieju decydować będzie zwycięstwo nad francuskim gigantem, ciężar gry na siebie wziąć muszą jeszcze raz rutyniarze. To nie jest moment na eksperymenty. Ale jeśli raz jeszcze uda się spasować ze sobą wszystkie elementy układanki, będziemy się cieszyć. I z tą nadzieją zasiądźmy dziś o 20.15 przed telewizorami..

O nowym Widzewie, czyli wszystko na jedną kartę…

Nie wiem, czemu tak jest, to bardzo irracjonalne doznanie. Ale ze zwycięstwa Widzewa nad Lechią, pod okiem nowego trenera Artura Skowronka, bije niezrozumiały optymizm. Gdzieś w powietrzu unosi się przekonanie, że Widzew – jeśli uda się drużynie dopracować styl gry, zadawany przymusem „nowej miotły” – utrzyma się w ekstraklasie i być może w kolejnym sezonie powalczy w pierwszej ósemce.

Trener nie wymyśla raczej żadnej nowej filozofii. Zespół ma grać ofensywnie, ale z aktywnym udziałem skrzydeł, w środku pola trzymając „młyn” dzięki dwóm pomocnikom defensywnym. Napastnik ma być jeden, może i dlatego, że zawodników o dużym potencjale w tej formacji (poza młodym Wiśnią) raczej nie mamy… Sęk w tym, że podobny system działa z powodzeniem w wielu prestiżowych zespołach europejskich. Widzew też gra nim od dawna. Z tym tylko, że skutek był marny, co niestety – ze zgrozą – ostatnio obserwowaliśmy.

Wynik z Lechią, identyczny jak podczas ligowej kolejki, niby o niczym nie świadczy. Przed rokiem drużyna też lała w sparingach, kogo chciała – no, prawie. Tu jednak kłania się ważny aspekt funkcjonowania każdej drużyny w grach zespołowych, mianowicie dobór odpowiednich wykonawców na poszczególne pozycje. Popatrzmy, co z zespołem w tymże spotkaniu sparringowym zrobił Artur Skowronek.

W bramce wyboru wielkiego nie ma, przynajmniej na dzisiaj: trzeba wierzyć, że Maciek Mielcarz się przebudzi. Inna rzecz, że jeśli „kapela” wbija rywalowi cztery gole, to strata jednego zwyczajnie może się przydarzyć… Zmiany zaczynają się w linii obrony, gdzie kluczową rolę, gdy idzie o preferowany system taktyczny, pełnią boczni obrońcy. W minionej rundzie gorączkowo szukano efektywnych zawodników na obie flanki. Po odejściu Łukasza Brozia nie znaleziono nikogo o zbliżonych predyspozycjach. Lewego obrońcy nie było w ogóle (ani Hajrapetian ani żaden z zastępców nie udźwignęli odpowiedzialności, a Hachem Abbes, który tam grać może, przechodzi swoje znane perypetie). Mamy tu wyraźny pomysł: na prawej stronie dostaje pole do popisu Marcin Kikut (niech udowadnia, że faktycznie może się u nas odbudować), na lewej natomiast wracający po kontuzji Michał Płotka, który także ma coś do udowodnienia. W Grodzisku zanotował nawet kilka celnych strzałów, więc zapewne traktuje sprawę poważnie…   Na środku obrony dobry patent, mieszanka rutyny z młodością. Obiektywnie najlepszy piłkarsko łódzki stoper Kevin Lafrance ma kierować obroną, mając obok siebie młodzika, Krystiana Nowaka, notującego dobre występy w czasie ubiegłorocznej mizerii. Młody ma ewidentnie słuchać starszego kolegi. Przypomnę, że gdy kilka lat temu, pod wodzą Darka Wdowczyka Widzew walczył o utrzymanie, obok doświadczonego Kazka Węgrzyna stanął na środku obrony młody Krzysio Brodecki. Wszystko było dobrze: dziś pytamy, czy z Lafrancem nie powinien w parze wybiegać Perez. Pewnie w sparringu z Cracovią będzie to sprawdzone, ale przeczuwam, że Hiszpan jest brany pod uwagę raczej jako zmiennik Kevina. I bardzo by mi się ten pomysł podobał.

Druga linia, czyli najważniejsza w każdym zespole – tutaj Widzew ma największą swobodę wyboru, ale znacznie gorzej jest z jakością. Na pierwszy ogień poszli obaj skrzydłowi. Znów: bardzo ważni przy omawianym systemie, a w ostatnich miesiącach wręcz psujący grę drużyny. Zarówno Marcin Kaczmarek jak i Aleks Visnjakovs trafili zatem na ławę. Czy oczekiwania na bokach spełnią młodzi – Pietrowski i Kwiek? Obydwaj stoją przed olbrzymią szansą udowodnienia, że jeśli trener na nich postawi, błędu nie popełni. Jest jeszcze Alex Bruno, przydałaby się mocniejsza alternatywa na lewej stronie. Tu jednak bez wątpienia potrzebna jest zespołowi świeża krew i to jak najwyższej jakości. Najlepiej byłoby ściągnąć Pawłowskiego z Malagi, ale podobno jest to wykluczone. Ciekawe rzeczy dzieją się na środku pola. Najbardziej kreatywny obecnie rozgrywający, Batrović, ma za sobą dwójkę: Mroziński – Kasprzak. Gdy parę poszerzymy o trzecią postać, Nowaka, dostajemy w koncepcji gry trzech młodych piłkarzy, z których każdy jest w stanie podłączyć się, w dowolnej chwili, do akcji ofensywnej. Może najmniej Mroziński, ale on się akurat świetnie nadaje do asekuracji, gdy pozostali koledzy zaczną się zapędzać w pole karne rywala. Wydaje się to wszystko dobrze wymyślone, zwłaszcza, że akurat w środku istnieje duże pole manewru przy zmianach (Okachi, Leimonas, Staroń…). Pytanie najistotniejsze brzmi: na ile ten plan wypali w walce o ligowe punkty.

Nie ulega żadnej wątpliwości, że Widzew – jeśli chce o utrzymaniu myśleć poważnie – koniecznie musi wygrać już pierwszy mecz, wyjazd z Podbeskidziem. Następnie trzeba poprawić u siebie z Piastem.  Te sześć punktów uspokoi kibiców i da nadzieję na końcowy sukces. Gdy utrzymanie stanie się faktem, wówczas zawodnicy Widzewa zyskają bardzo poważny atrybut marketingowy na przyszłość. Nawet jeśli są wśród nich gracze zainteresowani wyłącznie autopromocją, nie zaś losami klubu, trzeba teraz postawić wszystko na jedną kartę. Można odnieść wrażenie, że trener Artur Skowronek już o tym wie.

O dzielnych szczypiornistkach, czyli kibicowska radość na Święta

Już za kilkadziesiąt minut rozpoczyna się wielki mecz, ale kibice powinni ostudzić głowy. Szanse na to, że nasze wspaniałe dziewczyny, szczypiornistki z Orłem na piersi, wejdą do ścisłego finału mistrzostw świata, są bliskie zeru. Dlaczego? Bynajmniej nie z powodów sportowych… Ktoś, kto pozwala związkom z krajów bałkańskich organizować u siebie międzynarodowe turnieje, bierze chyba za każdym razem potężną łapówkę. Serbia awansowała do półfinałowej walki przeciwko Polsce po meczu skandalicznym, w którym kibice oślepiali bramkarki Norwegii laserowymi wskaźnikami. Takie są tam obyczaje, równe poziomowi barbarzyńskiej hordy: a to kibolstwo, nie wiedzieć czemu tolerowane przez organizatorów, wyczynia co chce bez żadnych konsekwencji; a to nagle gaśnie światło w hali; a to sędziowie pracują „po gospodarsku”, widząc tylko przewinienia drużyny gości.

Taki właśnie – z pewnością skandaliczny – mecz czeka za chwilę nasze Biało-Czerwone. Jak wszyscy, ogromnie im kibicuję. Ale zwycięstwo w takich warunkach będzie cudem.  Dodajmy, w warunkach całkowicie tolerowanych przez międzynarodową federację piłki ręcznej, jak również światowe władze innych halowych dyscyplin drużynowych. W Turcji czy wszystkich krajach post-jugosłowiańskich kibicom, sędziom, „lokalsom” wolno wszystko, właściwie nie wiadomo, gdzie są granice, poza które ich bezczelność nie może się już przesunąć.

Powie ktoś – no dobrze, ale wszędzie zdarzyć się może fanatyczna widownia. Czy w imię czystości zasad mamy odciąć kraje bałkańskie od organizacji międzynarodowych imprez sportowych? Odpowiadam – tak, absolutnie tak! Już dawno wszyscy o tym zapomnieli, ale to właśnie czystość zasad jest w sporcie najważniejsza. Pięknie uświadamiają nas w tym nasze polskie reprezentantki, jak burza pokonujące kolejne przeszkody w drodze po mundialowe medale. Nie stawiał na nie nikt, łącznie z najwierniejszymi kibicami: w Serbii pokonały same siebie, przekroczyły sportowy Rubikon, nadto imponując wszystkim ogromną wolą walki i radością z odnoszonych zwycięstw. Każda udana akcja jest dla nich powodem do dumy, idą „wszyscy za jednego”, a duch drużyny niemal wizualnie unosi się nad ich głowami… Właśnie dla tego ducha sportu, owego „team spirit”, który w tej kadrze narodził się niemal znikąd, chcemy teraz ze wzruszeniem oglądać zespół, jakiego dawno nad Wisłą nie było. Odrzucający wszelkie motywacje biznesowe, kalkulacje czy brudne gry: zespół czysty sportowo, póki co zupełnie wolny od wszelakich skażeń i zabrudzeń poza sportowych. Dlatego tak dobrze patrzy się na ich grę, dodatkowo – co trzeba przyznać z przyjemnością – przygotowaną fachowo dzięki trzyletniej, konsekwentnej robocie duńskiego szkoleniowca. Bardzo się boję, że oto już za kilka chwil na naszych oczach będzie odbywać się tego ducha mordowanie.  Przygotujmy się więc na solidną porcję nerwów w bałkańskim dreszczowcu.

Obym się mylił! Może nasze dzielne reprezentantki dadzą sobie radę i z tym obciążeniem. Niechby nie przestraszyły się laserowych ukłuć w oczy, spikera-szowinisty, wreszcie sędziów, którzy co chwilę, za byle co odsyłać je będą na ławkę kar. Wtedy chyba wszyscy uznamy, że tak wywalczony awans do finału będzie dowodem najwyższego sportowego mistrzostwa, niemal porównywalnego  z antycznym polem bitwy w termopilskim wąwozie… Wówczas kibice powinni naszą drużynę, po – oby – wygranym turnieju, wynieść z samolotu na rękach. To też nie jest wcale wykluczone!!! Przekonamy się już niebawem, trzymajmy kciuki!

O wygranej Widzewa z Lechią, czyli co się właściwie stało…

Uff, zwyciężając Lechię 4:1 Widzew odbił się od dna tabeli, złapał oddech, uspokoił kibiców. Dziwny i ciekawy był to mecz: początek prawie jak w Poznaniu, karny z kapelusza, brakowało tylko czerwonej kartki dla Bartkowskiego. Ale zespół, choć na Lechu zabrakło może tego jedenastego gracza – w domu, w pełnym składzie pokazał że umie i chce zawalczyć. To nic, że w środku pola była dziura jak wykop pod Łodzią Fabryczną: dwie bramki po wreszcie dopracowanych stałych fragmentach uspokoiły drużynę, która zgodnie z intencją nowego trenera postawiła na rozwijanie ataków skrzydłami.

Nowy trener, bo wątpię, żeby teraz ktokolwiek z zarządu śmiał pozbywać się Rafała Pawlaka, ma jednak na bokach zespołu trochę problemów… Zwłaszcza po lewej stronie: jeśli w Widzewie nie ma teraz faktycznie lepszego lewego obrońcy niż Marcin Kaczmarek, to pytanie brzmi, kto ma być na tej stronie pomocnikiem nr 1. Rybicki wciąż nie zachwyca, niektórym podobał się jego występ przeciwko Lechii, ale chłopak wielkiego zagrożenia rywalom nie sprawiał. Bronią go dobrze wybijane wolne i kornery, nad dynamiką akcji popracować musi… Alex Bruno to pomocnik uniwersalny, ale chyba na lewą stronę najmniej, jest prawonożny. Wprawdzie Lechii z tego skrzydła strzelił gola, ale gdy miał miejsce, żeby przełożyć sobie piłkę na lepszą nogę. Z kolei pomysł z Batroviciem na stronie prawej również można krytykować, mając takich graczy w zespole, jak starszy „Wiśnia” czy właśnie Alex na tę pozycję. Pytanie, gdzie ma grać Velijko w systemie z dwoma napastnikami – ano, z Melunoviciem lub za nim w środku pola, gdy na ławkę posadzimy jednego z pomocników defensywnych. Kogo? Zostawiłbym Leimonasa,  bo strzela gole: czyli Nowak. To już jednak zmartwienie trenera – jakość na skrzydłach niewątpliwie trzeba wypracować, tak jak lepszą koncepcję środkowego rozegrania. Co ważne, obrona mimo początkowej nerwowości poczynań, zdaje się być coraz solidniejsza.

Złośliwi mogą mówić, że z okazji Zlotu Widzewiaków Lechia zrobiła prezent gospodarzom: zaproszeni na obchody obydwaj gdańscy stoperzy, Bieniuk i Madera (obydwaj z dużym sentymentem do Widzewskich barw) grali w tym meczu, delikatnie mówiąc, słabiutko. Po kilku groźnych strzałach Widzewskiego wychowanka Piotra Grzelczaka, Widzewiak Michał Probierz, trener rywali z zaproszeniem na pomeczową imprezę w kieszeni, zdjął z boiska swojego napastnika, zastępując go znacznie mniej widocznym Buzałą. Ale nie czepiajmy się drobiazgów, zwycięstwo w tym meczu było Widzewiakom niezbędne, udało się je odnieść w ładnym stylu, powinno to wystarczyć na przełamanie, podniesienie morale. Nawet jeśli piłkarze Lechii dobrze wiedzieli, że im ta porażka wielkiej krzywdy w tabeli nie zrobi.

Oby tylko dobry trend udało się podtrzymać do końca rundy. Kolejna przerwa na kadrę dobrze zrobi drużynie, bo nowy trener złapie bardzo potrzebny oddech. Ma czas na wypracowanie nowych wariantów taktycznych i personalnych. Obyśmy już w meczu z Zagłębiem obejrzeli pierwsze wyjazdowe zwycięstwo łódzkiej drużyny w tym sezonie.

O poprawionym Widzewie, czyli zaskakująca przemiana…

„No tak, teraz już wiemy, dlaczego obydwaj słabo grali” – powiedział redaktor Fiećko. Omawialiśmy mecz Lecha z Widzewem, o uwaga dotyczyła  formy panów Macieja Mielcarza i Princewilla Okachiego w trakcie rzeczonego pojedynku. Hmm, faktycznie: ktokolwiek dziwił się, skąd nagły spadek jakości gry dwóch najsolidniejszych chyba piłkarzy Widzewa minionego sezonu, mógł oglądając mecz przy Bułgarskiej przecierać oczy. Choć przegrany, cały Widzew wzbudził co najmniej sympatię kibiców, a to dzięki ambitnej grze, jako żywo kojarzącej się z najlepszymi latami łódzkiej drużyny, jak też i powiedzeniem o słynnym, widzewskim charakterze.

Nie przesadzajmy z komplementami, bo w końcu mecz z Lechem łodzianie przegrali – lecz grając w dziesiątkę z pewnością wstydu sobie nie przynieśli. Różnicy jednego zawodnika, doskwierającej gościom przez cały mecz, widać w zasadzie nie  było. Zabrakło szczęścia: gdyby Nowak na spółkę z Leimonasem wbili piłkę do siatki w sytuacji pod koniec spotkania, gdy mieli trzy razy pod rząd sytuacje stuprocentowe, byłby remis. Ale kibice i tak widzą światełko w tunelu, bo zmiana trenera wyraźnie zaowocowała w drużynie poprawą jakości gry.

Toteż i redaktor Fiećko miał prawo skojarzyć fakty: wyglądało tak, jakby przynajmniej niektórzy zawodnicy Widzewa celowo „wstrzymywali się” dotąd od poprawnego wykonywania swych obowiązków. Oceniliśmy z Robertem, a wyszło to z pobieżnych obliczeń, że gdyby Mielcarz w kilku sytuacjach rundy jesiennej zachował się tak, jak powinien (i jak potrafi!), to Widzew miałby na koncie spokojnie o sześć punktów więcej… Swoje dokładał Okachi, Kaczmarek i inni dotychczasowi pewniacy. Co zatem ważniejsze? Czy komfort zespołu, z jakiegoś powodu niezadowolonego ze współpracy z trenerem – czy radość kibiców, dla których piłkarze grają i dzięki temu ich zawód nabiera sensu???   Nie wolno nam stawiać jednoznacznych oskarżeń, bo nie mamy żadnych dowodów na to, że Mielcarz et consortes grali specjalnie przeciwko trenerowi Mroczkowskiemu. Wolno nam jednak stwierdzać, a fakty owe domysły potwierdzają, że drużyna (nawet tak radykalnie przebudowana, jak Widzew w połowie rundy) grała na poziomie o kilka stopni niższym od swych realnych możliwości – a potem, gdy trener był już inny, na właściwy poziom wskoczyła, lub chociaż próbowała. Ostateczna  odpowiedź tutaj się nie znajdzie, choć kibice – jak się zdaje – raczej nie dadzą się już nabrać na bajki w rodzaju „nowej miotły”.

Pewnie tak już jest, że drużyny czasami zmieniają trenerów swoją grą… Pytanie, dlaczego mają takie zamiary – i czy faktycznie trener Mroczkowski nie miał w zespole wystarczającego autorytetu, charyzmy, by piłkarze stanęli za nim murem.  Większość obecnej kadry Widzewa to ludzie młodzi, oni powinni raczej zawdzięczać Mroczkowi dobrą promocję. A nie głosować nogami za jego zwolnieniem. Gdy od początku rundy juniorzy zawodzili, klub podesłał trenerowi kilku „stranieri” (poszukiwania zagranicznych wzmocnień wciąż trwają!), co wywaliło w kosmos całą ideę przygotowań letnich z młodym zespołem, odnoszącym zresztą spore sukcesy w sparringach wakacyjnych. Gdzie leży zatem prawda? Czy młodzież nie udźwignęła odpowiedzialności w walce o ligowe punkty, a potem zaczęła jątrzyć, gdy na boisku pojawili się ich zagraniczni zmiennicy? A może to klubowa starszyzna zorientowała się, że traci wpływy na trenera, głęboko wsłuchującego się w ich głos odnośnie spraw drużyny? Przypomnijmy – zmianę w postawie starszych widać było na Lechu najwyraźniej… Nie wiemy, gdzie prawda leży, dopóki nie zajrzymy do szatni. A tam, zgodnie z tradycją, postronni wstępu nie mają.

Ważne jest, żeby teraz zadziałało. „Pawlos”, choć wychowanek „zamiedzowych”, przez lata wypracował sobie zaufanie Widzewskich kibiców. Były momenty, gdy cały stadion oglądał Rafała Pawlaka łapiącego się za głowę po zwycięskiej bramce dla naszych (w meczu Widzewa z Wisłą Płock grali – nomen omen – litewscy bracia o nazwisku Stesko, nie wtajemniczeni w sprawy drużyny). Lecz mimo zaskakujących czasami porażek, niezbyt chwalebnych występów pod wodzą tajemniczego trenera Piotra Kuszłyka z Ukrainy, „Pawlos” ma wsparcie kibicowskiego zegara. I z takim kapitałem może pracować, jeśli zespół nie będzie tracił waleczności – no i zacznie zdobywać punkty. Nie odkryjemy Ameryki twierdząc, że mecz z Lechią będzie miał w tym układzie kluczowe znaczenie. Czekamy.

O Widzewie tymczasowym, czyli zespół w zawieszeniu

Śląsk wygrał z Widzewem, bo lepiej grał w piłkę. Podobnie wcześniej było z Legią i Górnikiem Zabrze. Z Koroną i Zawiszą poszło dobrze, bo rywale byli słabsi… Czy jest sens wypisywać podobne banały? Tak, ponieważ organizacyjna niestabilność klubu Widzew Łódź oraz chwiejność sportowej formy jego piłkarskiej drużyny budzi niepokój kibiców, powodując – zwłaszcza w necie – burzliwą wymianę nasączonych emocjami głosów.

Widzew gra nierówno, bo w zasadzie nie ma jeszcze tego zespołu. Zawirowania, związane z nałożonym zakazem transferowym; przewlekające się sprawy sprzedaży lub wypożyczeń kilku piłkarzy; wreszcie bałagan wokół stadionowej inwestycji. To wszystko sprawiło, że działacze Widzewa (pewnie lekko przytłoczeni nadmiarem obowiązków…) nie poradzili sobie z tematem zbudowania zespołu do walki w Ekstraklasie od pierwszej kolejki nowych rozgrywek. Dopiero zamknięcie okienka transferowego z ostatnim dniem sierpnia może pomóc w ocenie tego, jaką drużynę Widzewa oglądać będziemy w rundzie jesiennej – i na co zespół może być stać w perspektywie nowej formuły tej ligi.

Trener Radosław Mroczkowski, jak zwykle, ma trudne zadanie. Gdybym ja musiał zarządzać zespołem, w którym co tydzień zmieniają się ludzie, nie wiadomo, jak wyglądać będą predyspozycje ich następców oraz jak w takim razie zbudować kolektyw, oparty na wzajemnym zrozumieniu poszczególnych indywiduów (nadto obsadzonych przy najlepszych dla siebie zadaniach), to chyba strzeliłbym sobie w głowę. Tymczasem pan Radek właśnie w takich warunkach pracuje – i jeszcze wymaga się od niego sukcesów, od samego startu. Na miejscu trenera w ogóle bym się nie patyczkował z Phibelem, który już w meczu z Legią pokazał swoje wątpliwej konduity nastawienie do dalszej gry w tym zespole… Kłopot w tym, ze nie bardzo było wiadomo, kim chłopaka zastąpić. Niestety, pokazały to wyraźnie kolejne mecze, łącznie z wczorajszym: obrony nie mamy, trzeba natychmiast załatać dziury na newralgicznych pozycjach środkowych defensorów! Gdy trafi się przy okazji słaba dyspozycja pomocników defensywnych (co się stało z Okachim???) – rywale wchodzą w nas środkiem jak w masło, przy kilku zaledwie prostopadłych zagrywkach „z klepki” rozmontowując rozglądającą się bezradnie wokół obronę… A w tej formacji, jak wiemy, kluczowe jest zrozumienie całej linii, asekuracja i wręcz instynktowne ustawianie się pod dany wariant ataku przeciwnika. Bez dobrych piłkarzy, nadto komunikujących się poprawnie tudzież posiadających wypracowany na treningach system wspólnego działania, sukcesu na poziomie ekstraklasy nie będzie. Potwierdza to smutny fakt trzynastu straconych przez Widzew bramek, co jest najsłabszym bilansem początku rundy ze wszystkich drużyn tego poziomu gier.

Poza brakiem najbardziej elementarnej wiedzy, czyli kto będzie tak naprawdę grał w tej drużynie – i jaki poziom będą ci piłkarze gwarantowali – nie bardzo chyba wiemy, kto jaką rolę w tym zespole ma wypełniać. Obawiam się, choć nie jest to wina trenera, że sam szkoleniowiec znajduje się dopiero na etapie sprawdzania, jaką funkcję powierzyć każdemu z tych chłopaków. Po testach, w miejsce wytransferowanych obrońców, dojdzie jeden lub dwóch stoperów (może ktoś jeszcze obok Lafrance’a) – lecz nominalnie Widzew ma już w składzie kilku ludzi, którzy mogą grać na środku obrony, gdy brakuje Phibela i Abbesa. Augustyniak, Mroziński, Nowak, nawet Kasprzak, Stępiński… Choćby wymieniona piątka ma warunki do gry na tej pozycji: trzeba się tylko zdecydować, który będzie w bieżącej rundzie stoperem, oraz ich ze sobą zestawić. A na treningu do bólu zgrywać i ćwiczyć schematy obrony w czteroosobowym bloku defensywnym, bo inaczej nie da się tego załatwić. To samo dotyczy każdej właściwie pozycji w drugiej linii, może jasna stała się jedynie kwestia z Batroviciem w roli ofensywnego pomocnika: jeśli dzisiaj to on ma obsługiwać podaniami Visnjakovsa, to chyba tak już zostanie. Kłopot będzie wtedy, gdy Widzew będzie musiał wystąpić bez swojego czołowego strzelca: na konferencji we Wrocławiu trener przyznał otwarcie, że zespół „gra na Wiśnię”. A innych wariantów ataku raczej nie ma. Rozumiemy, że przy ustabilizowaniu się sytuacji personalnej nowe warianty ofensywne będą się stopniowo pojawiały, bo w ekstraklasie nie będzie łatwo wygrywać spotkań bez ich stosowania. Zwłaszcza, gdy nieszczęśliwie Eduards Visnjakovs złapie kontuzję… Odpukajmy! Jednakże, co wydaje się jasne, trener musi mieć w zanadrzu opcję gry z człowiekiem, który „Wiśnię” będzie miał możliwość zastąpić – jak również takiej, gdy bramki strzelają także pomocnicy. Nawet w Borussii, grającej „na Lewego”, praktycznie każdy z zawodników drugiej linii ma stanowić zagrożenie. W Widzewie żaden z dwójki defensywnych nie włącza się do akcji w ataku pozycyjnym (zostaje dziura, a rywal gra w liczebnej przewadze) – a skrzydłowi rzadko kiedy wymieniają się przy liniach z bocznymi obrońcami. Zatem ataki Widzewa są rachityczne, pozbawione siły i dynamiki: tak bardzo trudno jest zaskoczyć rywala skutecznym strzałem. Ja wiem – to nie Borussia ani Barcelona, trzeba grać pod wykonawców, jakich się ma. Problem, że jakoś trzeba grać, by zdobywać punkty. A tych już zaczyna zespołowi brakować.

Poczekajmy więc cierpliwie z ocenami, już wkrótce zamknie się okienko transferowe. Najpilniejszym zadaniem sztabu szkoleniowego drużyny wydaje się jednak przetrwanie tych ciężkich momentów z jak najmniejszą stratą punktową, a potem (już przy stabilnej kadrze) jak najszybsze dopracowanie się racjonalnych wariantów gry, zarówno w ataku jak w obronie. Przypomnijmy – na razie, mimo trudności, Widzew robi swoje. Ugrywa punkty u siebie, a przegrywa jedynie w konfrontacjach z faworytami.

 

 

O budowie stadionu w Łodzi, czyli hańba z ohydą pospołu…

Zacznijmy od tego, że nie powinno być żadnych stadionów „miejskich”, ani w ogóle „publicznych”. Jak w większości przypadków na zachodzie, takie obiekty (wszystko jedno – klubowe czy reprezentacyjne) opłacają się tylko wtedy, gdy są własnością prywatną. Inaczej pozostają pod władzą aktualnie rządzącej grupy polityków, generują straty i stają się wygodnym narzędziem propagandowym („popatrzcie, jaki piękny stadion wam zbudowaliśmy, głosujcie na nas!”). W Polsce, gdzie komunistyczne myślenie wciąż góruje nad kapitalistycznym rozsądkiem, większość stadionów klubowych to obiekty miejskie, a budowane z zadęciem obiekty na EURO 2012 już przynoszą lokalnym budżetom krociowe straty, bez widoku na jakąkolwiek zmianę tego stanu w przyszłości.

W Łodzi trwa zażarta debata, gdzie i komu nowy stadion ma w swej łaskawości  zbudować Miasto, oczywiście za pieniądze wszystkich podatników. Ba, gdyby tak w Łodzi był jeden klub piłkarski z historią i sukcesami, sprawa byłaby prosta. Niestety, są dwa – i wbrew demagogicznym argumentom zatwardziałych kiboli Widzewa lub ŁKS, sympatia dla obu rozkłada się mniej więcej równo. Oczywiście, kibice twierdzą, że „nas jest więcej niż tamtych”: już na samą myśl o sprowadzeniu tej dyskusji na poziom fanatycznego machania szaliczkiem bolą mnie zęby… Niestety, właśnie taki ton rozmowy zdominował w Łodzi publiczną debatę o nowym stadionie miejskim. Czy ma być jeden? Może dwa, dla każdego z klubów po jednym?Jak duży lub duże? I gdzie, gdzie ma stanąć? Każda ze stron (jak zawsze w przypadku fanatyków) trzyma się kurczowo swojej wersji, starając się w tym żałosnym przeciąganiu liny wyjść na swoje, wymuszając na magistrackich urzędnikach podjęcie korzystnej dla siebie decyzji. Co smutne i tragiczne, na tym (kibolskim) poziomie dyskutują również ludzie świadomi, inteligentni. Jak widać, fanatyzm jest w stanie zaszkodzić każdemu.

Co z tym fantem robią rządzący Miastem politycy? Ano właśnie – nic. Sprawa stoi, ani drgnie. Prezydent Łodzi Hanna Zdanowska ma nader ciężki orzech do zgryzienia – jak rozplątać gordyjski węzeł kłopotów ze stadionem, narażając się jednocześnie jak najmniejszej ilości wyborców… Jak się zdaje, wyjścia idealnego nie ma: kibice, okopani na swoich pozycjach, nie wykazują woli żadnego kompromisu, zatem trzeba będzie komuś podpaść. Podjęcie ostatecznej decyzji z pewnością wygeneruje jakieś „piarowskie” straty dla rządzącej miastem Platformy Obywatelskiej, a to raczej nie spodoba się partyjnej wierchuszce. Chłe chłe chłe, już sobie wyobrażam, jakie gromy na głowę biednej pani Hani ciskać będą na zmianę posłowie Grabarczyk z Biernatem, gdy okaże się, że pokrzywdzona decyzją któraś ze „stron miasta” zacznie podczas ligowej kolejki wrzeszczeć do kamer Canal + niewybredne obelgi na rząd, magistrat i cały układ obecnej władzy… Cóż, kibice ŁKS mieliby z tym obecnie pewien problem (ich zespół właśnie wycofał się z rozgrywek I ligi), ale – bądźmy uczciwi – akurat klub z Alei Unii ma w tym rozdaniu władzy duże wsparcie Magistratu. W najbliższym otoczeniu gabinetu prezydenta pracują fanatyczni kibice tej drużyny, przyznają się do tego niektórzy radni – a gdyby nie bankructwo firmy, realizującej kontrakt (skąd my to znamy, prawda?) budowa miejskiego obiektu na ŁKS-ie byłaby już na ukończeniu. Od tej właśnie chwili, od podjęcia decyzji o budowie stadionu miejskiego na ŁKS (to przez fiasko budowy sprawa wróciła do punktu wyjścia) prezydent Hanna Zdanowska ma „przefikane” u kibiców Widzewa. Zatem można powiedzieć, że rządząca PO już zanotowała konkretne straty przedwyborcze – chyba, że w końcu zdecyduje się na budowę miejskiego obiektu przy Alei Piłsudskiego. No, ale tego nie darują z kolei pani Hani bliscy jej (i kolegów z partii) kibice ŁKS, którzy – choć chwilowo nie mają drużyny – mogą zawsze zorganizować jakąś spektakularną akcję przeciwko obecnej władzy, co niechybnie zakończy się utratą kolejnych głosów wyborczych…

„Jak nie patrzeć – dupa z tyłu”,  cytując brzydkie powiedzenie, bo – jako się rzekło – pani prezydent dobrego wyjścia nie ma. Dlatego sprawa się ślimaczy, czas ucieka, a Łódź pozostaje bez obiektu na odpowiednim poziomie, gwarantującego nie tylko wysoki standard organizowanych spotkań piłkarskich, ale też choćby wielkogabarytowych koncertów gwiazd estrady.

Mnie osobiście frapuje w tym wszystkim jedna sprawa, mianowicie zachowanie właściciela Widzewa, pana Sylwestra Cacka. Jego początki w klubie były takie, że z dużym rozmachem deklarował rozbudowę klubowego obiektu za własne pieniądze. Ja wiem, że urzędnicza mafia o nazwie PZPN dwa lata z rzędu spychała klub z ekstraklasy, by nie docierały na Widzew obfite subsydia z tytułu praw telewizyjnych.Wiem, że opóźniło to znacznie plany biznesmena, który inaczej wyobrażał sobie rozwojową drogę tego sportowego przedsiębiorstwa… Ale dziś, czepiając się kurczowo upadku ŁKS (porażka stadionowej inwestycji, rozkład drużyny) Cacek próbuje wymusić na urzędnikach przeniesienie budowy miejskiego stadionu na Widzew, jakby zupełnie nie rozumiał politycznego kontekstu całej sprawy! Dość powiedzieć, że prezes najpierw oddał stadion z powrotem Miastu (to już było podejrzane), a teraz walczy z Magistratem niczym z wiatrakami o przeniesienie inwestycji – wierząc naiwnie, że oto cały układ wokół gabinetu prezydenckiego pozwoli na zepchnięcie ŁKS do roli miejskiego kopciuszka… Jedynym efektem polityki oczekiwania na życzliwość Zdanowskiej (?) są kolejne listy z tłumaczeniami, wysyłane przez prezesa do coraz bardziej poirytowanych kibiców Widzewa.

Kibicom ŁKS trzeba współczuć, bo w ostatnich piętnastu latach prezesi ich klubu, deklarując gorącą miłość do barw klubowych, wysysali stamtąd pieniądze, w końcu zepchnęli klub do ruiny. Swoje zrobił PZPN, który – czując padlinę – dobił zespół, wykluczając za długi z rozgrywek. Urzędnicy piłkarskiej centrali byli znacznie bardziej pobłażliwi dla innych klubów w identycznej sytuacji – no, ale najświeższa historia Widzewa pokazuje, że z krajowym związkiem piłkarskim kluby łódzkie zbyt dobrze (mówiąc delikatnie) nie mają… ŁKS ma więc przymusową przerwę – i ten sportowy argument niewątpliwie przemawiałby za słusznością koncepcji budowy stadionu miejskiego na Widzewie. Co jednakże na rządzących miastem żadnego wrażenia nie robi, patrz wyżej. Przykład szczecińskiej Pogoni pokazuje zresztą, że zespół może szybko podźwignąć się z czwartoligowego zesłania – a dla polityków nie liczy się sport, tylko wyborcze głosy kibiców.

Jaki będzie koniec coraz bardziej zapiekłego konfliktu dwóch kibolskich stron z Magistratem? Teraz naprawdę trudno to przewidzieć. Rozwiązań jest wiele, ale żadne nie zadowoli władzy. Sprawa jest skazana na długotrwałe przewlekanie – myślę, że co najmniej do przyszłorocznych wyborów samorządowych.

A mnie wciąż chodzi po głowie obrazek z Mediolanu. Dane mi było zwiedzić San Siro – jeden z największych i najpiękniejszych piłkarskich stadionów świata. Budując go urzędnicy miejscy nie słuchali fanatyków. Prywatni właściciele dwóch klubów, Milanu i Interu, doszli do porozumienia z Miastem. Bardziej im się opłacało korzystać z nowoczesnego obiektu, wynajmując go od miasta, niż samemu ponosić krociowe koszta takiej inwestycji budowlanej. Na stadionie są miejsca oznaczone czerwonymi krzesełkami, na jednej „krótkiej”. Siadają tam kibice AC Milan. Po drugiej stronie, na niebieskich krzesełkach kibicują tifosi Interu. Dwie długie trybuny są neutralne, dla każdego. Oba kluby mają swoje historyczne stadiony, tam trenują i pracują na co dzień . A każdy z nich już zbudował ogromną część swoich sukcesów i tradycji w oparciu o San Siro…  Są dwie odrębne szatnie, prysznice, ściśle opracowany system wejść na trybuny. Z włoskim związkiem piłki nożnej dało się tak ustalić, że terminy meczów obu mediolańskich drużyn w roli gospodarzy nie pokrywają się. Że rozwiązanie jest nie do końca „kapitalistyczne”? Nie szkodzi, to właśnie jeden z tych szlachetnych wyjątków, które poprzeć należy z całą mocą…

O Robercie L., czyli narodziny gwiazdy…

Wszyscy dziś zastanawiają się, jak Robert Lewandowski zagra przeciwko Realowi? Czy uda mu się w jaskini lwa potwierdzić klasę? Cóż, odpowiedź poznamy w nocy, ale jedno jest pewne: to właśnie tam, na Santiago Bernabeu, na oczach całego piłkarskiego świata, ma polski napastnik szansę wejść na stałe do panteonu największych gwiazd współczesnego futbolu. Nawet jeśli nie będzie „wielkiego szlema” czterech goli, wystarczy, że trafi raz, pieczętując awans Borussii do finału Champions League.

Cóż się takiego stało, że nagle, wcześniej mało komu znany piłkarz znad Wisły (przy nader ważnym wsparciu dwóch krajanów/kolegów z drużyny) wyrwał argumenty z rąk wszystkim „fachowcom”? Takim, którzy uporczywie udowadniali, że polscy piłkarze są źle szkoleni – a przez to zupełnie sobie nie radzą pod rygorem treningowym klubów zachodnich??? Warto zacytować w całości – naprawdę, zgadzam się tu z każdym słowem – fragment wywiadu, jakiego świątecznej Gazecie Wyborczej udzielił w miniony weekend Andrzej Juskowiak, były napastnik Biało –  Czerwonej drużyny. Pytanie Roberta Błońskiego dotyczyło różnicy w grze Lewandowskiego dla kadry narodowej, gdzie wszyscy czekamy na jego „przebudzenie”. Cytuję: ” Nie warto porównywać gry Roberta w klubie i w kadrze. Z Realem miał piłkę w polu karnym tyle razy, ile w trzech czy czterech ostatnich meczach reprezentacji. Nie mamy tak dobrych ofensywnych zawodników, jakich ma Borussia. Robert ma inne zadania, dużo biega poza polem karnym. W Borussii nauczył się szybkiej gry na jeden kontakt, zawsze ma do kogo odegrać. W reprezentacji musi przyjąć piłkę, zaczekać na kolegę i dlatego za chwilę ma obrońcę na plecach… Nasza reprezentacja nie gra tak płynnie i szybko jak Borussia. Zarzuty, że Robert stara się mniej niż w klubie, są bez sensu. Po prostu nasza kadra nie potrafi grać i funkcjonować tak, jak perfekcyjnie zbudowana przez trenera Juergena Kloppa maszyna z Dortmundu.”

A zatem – wszystko jasne. Juergen Klopp na trenera reprezentacji Polski!!! Pytanie brzmi: jeśli w Dortmundzie Robert jest ważnym elementem precyzyjnej konstrukcji, na którą składają się wszyscy zawodnicy, to czy tak samo dobrze radził sobie będzie w innym klubie? Na odpowiedź musimy poczekać kilka miesięcy, ale dziś trzymajmy mocno kciuki za Lewandowskiego, a także za Błaszczykowskiego i Piszczka. Jeśli wypchną Real, skorzysta na tym z pewnością cała polska piłka nożna.

O smutnym końcu gladiatorów, czyli ręczni oblali egzamin

Zapowiadało się nieźle, skończyło – jak zwykle. Drużyna, już nie „Orłów Wenty”, lecz co najwyżej „Orzełków Bieglera”, dostała surową lekcję poważnej piłki ręcznej. Przed spotkaniem z Węgrami Marcin Lijewski, jeden z weteranów dawnej kadry, mówił wprost: zawsze wygrywaliśmy swoją walecznością, którą nadrabialiśmy braki w technice i taktyce drużyny. W domyśle – nigdy nie byliśmy tak dobrzy, jak wskazywałyby nasze najlepsze wyniki…

Może i tak, mecze ręcznej reprezentacji od czasów pierwszych „Wentowych” sukcesów oglądaliśmy zawsze z nerwami napiętymi jak postronki. O sukcesach Polaków decydowały zwykle niuanse, jakieś heroiczne zrywy lub piekielne szczęście. Trochę przypomniał się tamten czas, gdy Robert Orzechowski wkręcał Serbom gola w ostatniej sekundzie meczu… Ale z Węgrami było już inaczej. O ile w pierwszej połowie, głównie za sprawą dopieszczanej przez Bieglera obrony, stawaliśmy dzielnie Madziarom  – o tyle druga odsłona obnażyła wszelkie niedostatki zespołu, ubiegającego się o awans do najlepszej ósemki świata.

Bo – jak się zdaje – Węgrzy pokonali nas nie rękoma, lecz głową. Poznali świetnie naszą drużynę w na poły sparringowym meczu podczas Turnieju Noworocznego. Uśpił nas, kibiców, osiągnięty wówczas remis: zdawało się, że i teraz z tym rywalem wystarczy zagrać na swoim normalnym poziomie. Ale Madziarzy wykorzystali tamten mecz na spisanie uwag wiodących – poznali nasze mocne punkty, by już w poważnych mistrzostwach zastosować zdobytą wiedzę. Konkrety? Proszę bardzo: Michał Jurecki, Karol Bielecki i Krzysztof Lijewski, nasze „strzelby” drugiej linii, praktycznie ani razu nie wypaliły jak należy. Wystarczy przejrzeć statystyki. Ilość strat naszej piłki w ataku pozycyjnym? Aaa, rywale dokładnie przyjrzeli się polskim wariantom ataku, dzięki czemu wkładali łapy akurat tam, gdzie powinna trafić piłka. Czyli  w poprzek linii podania: rozgrywający/kołowy. Tylko dzięki swej wybornej formie strzeleckiej Bartek Jurecki rzucił aż tyle bramek… Większość podań na koło przecinali rywale, bądź prokurowali obroną nasze gubienie piłki…

Resztę kłopotów, już tradycyjnie, nasi gladiatorzy zafundowali sobie sami. Jak można nie trafiać z tak wielu czystych pozycji? Jak można rzucać bez przygotowania? Wreszcie, co boli najbardziej: jak można całkowicie wyeliminować z gry własne skrzydła, gdy wiadomo, że największa siła obrony rywala tkwi na środku??? To wszystko pytania, na które częściowej odpowiedzi udzielił już Marcin Lijewski, po drugą część należałby się udać do Michaela Bieglera. Do którego zresztą i tak większych pretensji mieć nie można, bo na tę długość trenerskiej kadencji sporo zdążył zrobić. Może faktycznie należy poczekać dwa lata na rozliczenie jego pracy z zespołem…

No cóż, jak dla mnie hiszpańskie Mistrzostwa Świata w piłce ręcznej właśnie dobiegły końca. A dla Państwa?