O trenerze Bogdanie Wencie, czyli z chlewa na salony

Bogdan Wenta, jedyny polski sportowiec, posiadający zdjęcie w galerii sław FC Barcelona. Jeden z bardzo nielicznych, którzy w Polsce nauczyli się grać w piłkę ręczną na tyle dobrze, by reprezentować nas godnie wśród największych na świecie gwiazd tej dyscypliny… No i trener. Charyzmatyk, trochę wariat i nerwus – wzbudzający uwielbienie kibiców, ale z bardzo średnią marką wśród piłkarzy. Tak dokładnie jest, polscy reprezentanci nigdy nie powiedzą tego głośno, ale w wywiadach z gwiazdami zachodniego lub bałkańskiego handballa często można usłyszeć niepochlebne opinie o Wencie jako trenerze.

Niemniej Wenta zrobił coś z niczego. Polską piłkę ręczną, dzięki własnemu doświadczeniu, kontaktom zagranicznym, wyprowadził z chlewa na salony. Jego kadra, zbudowana z polskich gwiazd zespołów niemieckich (najpierw Wleklak, Tkaczyk, nieco później Bielecki, Szmal, bracia Jureccy i Lijewscy, Jurasik) zaczęła grać na poziomie europejskim. Początkowo bardzo nieśmiało, lecz wkrótce coraz odważniej wyrywając potentatom medalowe miejsca na najważniejszych imprezach.

Trochę w tych zwycięstwach  było farta, trochę Wentowego szaleństwa, którym zarazili się zawodnicy – bo rewolucji sportowej tak naprawdę trener nie zrobił. Mógł natomiast liczyć na kilka punktów stałych, które zawsze w krytycznej chwili ratowały kadrze tyłek. Były to mianowicie – strzelba w łapie Karola Bieleckiego i szybko rozwijający się fenomen Sławka Szmala w narodowej bramce. Od tych dwóch czynników najczęściej zależało powodzenie kadry na początku jej epopei w XXI wieku. Te dwa atuty najczęściej decydowały o zwycięstwach, lub ich braku, na najważniejszych turniejach. Resztę budowała waleczność i zapalczywość naszych „gladiatorów”, bo tak ich zachwycony naród zaczął wkrótce nazywać.

Kadra grała nieźle, przywoziła medale – lecz ktokolwiek miał wówczas, na początku lat dwutysięcznych, okazję trochę pojeździć po ligowych parkietach w naszym kraju (a piszący te słowa taką przyjemność miał) mógł przekonać się, że krajowa ekstraklasa piłki ręcznej nijak z poziomu chlewa wyrwać się nie może. To  były dwie różne dyscypliny tego samego sportu, liga polska a choćby niemiecka. Od początku kariery Wenty nie było sytuacji, w której silną grupę reprezentantów, powoływanych do kadry z lig zagranicznych, zasilaliby zawodnicy z drużyn krajowych. Trener objął po czasie etat w kieleckim Vive i stamtąd przyciągnął kilku chłopaków (Jachlewski, Kuchczyński) lub zaciągnął do klubu z zachodu, ale poziomu ligi polskiej takie działania nie podniosły. Zostało tak do dzisiaj, kilku czołowych grajków Vive, dwóch lub trzech z płockiego Orlenu (który w międzyczasie gwizdnął sprzed nosa mistrzostwo kraju butnym kielczanom) – i rodzynki, jak Wyszomirski, z drużyn niższego poziomu. Nadal na krajowym podwórku nie ma zawodników, będących w stanie godnie uzupełnić lukę po starzejących się gwiazdach teamu Wenty.

No właśnie, po dwunastu latach gwiazdy zaczęły się starzeć. I chorować. Dzielny Karol Bielecki jest (niestety!) cieniem zawodnika sprzed utraty oka. Już zrezygnował z gry w kadrze, podobnie jak trener Wenta – a za chwilę zrobi to oficjalnie kilku następnych gwiazdorów drużyny. Trapiony kontuzjami Szmal coraz  częściej puszcza rzuty, które kilka lat temu odbijałby zwyczajowo… Przemiana pokoleń jest w każdym zespole zjawiskiem nieuchronnym, rzecz w tym, że trzeba zadbać w porę o zapas młodych zmienników. Wenta tego nie zrobił, lekceważąc dwa lata temu pierwsze sygnały alarmowe w postaci porażek sprawdzonej ekipy. Lub też nie miał kogo wstawić na miejsce tych, którym licznik wieku nieubłaganie tykał… Mówił też dawniej w wywiadach, że np. Francja ma najstarszą drużynę w Europie, a jednak wygrywa turnieje. Zespół Francji, podobnie jak Polacy czy Niemcy, coraz częściej przegrywa ostatnio ważne spotkania, rozpoczynając u siebie kolejny okres odmładzania kadry.  Pewnie już za rok wróci na swoje miejsce – a czy zrobią to biało-czerwoni?

Bogdanowi Wencie niewątpliwie zawdzięczamy awans Polski do grona elity światowego handballa. Pytanie, czy doświadczony trener zrobił wszystko, by po sobie – a od wczoraj już go nie ma z kadrą – nie zostawić spalonej ziemi. Ktoś musi zastąpić Wentę, najlepiej kontynuując jego pracę. Spokojny Daniel Waszkiewicz? Młody i niedoświadczony Damian Wleklak? Asystenci najlepiej poznali warsztat i metody szkoleniowe Bogdana, ale czy będą w stanie udźwignąć odpowiedzialność za poprowadzenie narodowego zespołu? Nikogo skreślać nie wolno, ale specjaliści w branży wieszczą raczej siedem lat chudych dla polskiej piłki ręcznej. Oby się mylili, choć, mówiąc szczerze, natychmiastowej alternatywy dla Wenty, bez obaw o utratę jakości gry narodowego zespołu, nie widać na pewno.

O remisie z Legią, czyli klątwa przełamana…

Remis Widzewa z Legią to pierwszy punkt, wywalczony przez łódzką drużynę w meczu tych rywali w XXI wieku. Można więc mówić o przełamaniu klątwy, która towarzyszyła Widzewowi od czasów wielkich triumfów, jakie odnosił nad stołecznym – odwiecznym – rywalem. Niektórzy w Widzewie nazywali to „klątwą Grajewskiego”, że niby dawny współwłaściciel klubu, odchodząc w niesławie i zostawiając po sobie spaloną ziemię, miał splunąć przez lewe ramię, złorzecząc drużynie na wiele kolejnych lat… Wygląda na to, że czar wreszcie prysł, choć do pełnego sukcesu, czyli pozbawienia Legii kompletu punktów w warunkach ultra – emocjonującego spotkania, jeszcze trochę brakuje.

Trzeba zacząć od tego, że remis jest wynikiem sprawiedliwym. Ciężar gry przez cały mecz przetaczał się, to pod jedną, to pod drugą bramkę. Gol dla Widzewa po karnym – jak pokazały powtórki, zupełnie słusznym. Bramka dla Legii pod koniec meczu nie uznana, również nie ma mowy o sędziowskiej pomyłce. Obie drużyny miały groźne sytuacje… Najważniejsze, że Widzew wreszcie nie przestraszył się Legii, zagrał otwartą piłkę i w sumie sprawdził się jako drużyna. Było wprawdzie sporo błędów indywidualnych, ale bądźmy uczciwi: personalnie Legia jest zespołem znacznie wyżej od Widzewa notowanym na piłkarskiej giełdzie.

Nie udało się wygrać, ale z punktu, wywalczonego w meczu z – było nie było – liderem tabeli i potencjalnym mistrzem kraju, cieszyć się trzeba. Pojawiło się przy okazji kilka znaków zapytania… Co się dzieje z widzewską murawą, od dwóch spotkań urągającą podstawowym warunkom do gry w piłkę? Jakie tajemnicze sprawy stoją za absencją w składzie Dudu i Ben Radhii, który wyleczył kontuzję, a nie było go nawet na ławce? Czy mają w drużynie jakąkolwiek przyszłość Ostrowski i Oziębała? Miejmy nadzieję, że wszystko to wkrótce się wyjaśni.

O niemieckim hicie sezonu – czyli polski udział w bundespiłce

Kto nie widział niemieckiego szlagieru sezonu Borussia Dortmund – Bayern Monachium, niech żałuje. Było na co popatrzeć, nie tylko z powodu fantastycznej bramki Lewandowskiego (miał też słupek i poprzeczkę!). Cała trójka polskich „stranieri” w barwach BVB galopowała po boisku aż miło, żeby tylko nie zmęczyli się zanadto przed euro-turniejem! Cała nadzieja w niemieckiej technologii odnowy biologicznej, słynnej „herbatce Volkera Fassa”, której niegdyś próbowali i nasi piłkarze, gdy Widzew grał w Lidze Mistrzów, musiał więc stawiać czoła zachodnim rywalom. Nomen omen, właśnie  Borussii, między innymi.

Dobrze, że gra mistrza Niemiec (tytuł mogliby stracić jedynie cudem) opiera się na trójce polskich graczy. Źle, że patrząc na grę Borussii łatwo zauważyć, że jest to znacznie lepsza drużyna od naszej narodowej reprezentacji. Wszystko tam funkcjonuje… inaczej. Bramkarz wprowadza piłkę do gry, to cała drużyna przesuwa się na połowę rywala. Linia obrońców znajduje się tuż za linią środkową boiska. Wróg atakuje, to wszyscy są na swojej połowie. Lewandowski, wysunięty napastnik, jest wtedy pierwszym obrońcą – i notuje rewelacyjne przechwyty! Nie ma przesuwania się oddzielnych formacji, cała drużyna, jak dobrze funkcjonujący mechanizm, buduje wspólną strefę gry – w każdym ataku i każdej destrukcji uczestniczy cała dziesiątka piłkarzy z pola, a często i bramkarz. Jest to system, o jakim próżno śnić w wykonaniu jakiejkolwiek polskiej drużyny, łącznie z kadrą narodową.

Toteż obawiam się, że podczas EURO 2012 nasza trójka gwiazd BVB nie będzie mogła tak błyszczeć, jak w klubowej jedenastce. Nie tylko dlatego, że Polskę (oprócz trójki) reprezentują generalnie słabsi zawodnicy: po prostu działa inny, przestarzały i znacznie mniej efektywny system gry.  W dortmundzkim Polacy wprzęgnięci są po prostu w inną maszynerię – tak, jak polskie czołgi (otrzymane zresztą od Bundeswehry Leopardy z lat osiemdziesiątych) są o kilkadziesiąt lat starsze i parę klas gorsze od machin wojennych naszych sąsiadów zza Odry. To szczęście, że akurat jesteśmy obecnie ich NATO-wskimi sojusznikami… Na boisku już nikt nie będzie się bawił w sojusze, tylko – od pierwszego meczu – wrogowie  zrobią wszystko, by złoić nam skórę. Oby przestarzała taktyka nie odebrała nam szans na sukcesy, bo o wykonawcach można powiedzieć, że aż tak źle nie jest, pisałem zresztą o tym w oddzielnym tekście.

O sportowych świętach, czyli więcej dziegciu niż miodu

Drużyna Bogdana Wenty odpadła w walce o igrzyska olimpijskie. Zabrakło chyba dwudziestu sekund w zremisowanym meczu z Serbią… Bo z Hiszpanami biało – czerwoni walki nie podjęli, a szkoda. Pewnie zabrakło pary, większość z naszych szczypiorniakowych gwiazd jest dobrze po trzydziestce, należałoby kadrę odmłodzić. Sęk w tym, że nie ma kim. Grają ci, którzy jakoś odnaleźli się  drużynach zagranicznych i dobijają tam ostatnich lat swej wysługi. Młodsi nie załapują się do lepszych klubów zagranicą, a krajowa piłka ręczna to niestety inny sport niż ten, niż – dla przykładu – w lidze niemieckiej. Bogdana Wenty też chyba nikt nie jest w stanie zastąpić. Mamy więc kilka wyraźnych znaków zapytania, które trzeba wyjaśnić przed eliminacjami do następnej wielkiej imprezy.

Drugi świąteczny temat ze sportowego podwórka to remis Widzewa w derbach, a raczej zaprzepaszczona szansa na zdobycie trzech punktów. Mecz był wyrównany, bo ŁKS grał bardzo ambitnie – ale jeśli Widzewiacy już dochodzą do takich sytuacji, jakie mieli Abbes i Matusiak, to wynik 1:1 trzeba otwarcie nazwać frajerstwem. Cichym bohaterem spotkania był Marcin Kaczmarek. Zagrał najlepszy mecz w Widzewie od czasu przejścia z zespołu lokalnego rywala, strzelił bramkę, walczył, a wszystko kilka dni po tym, jak na zawsze stracił ojca… Bydło na trybunach oczywiście ubliżało zawodnikowi, miotając w jego kierunku wulgaryzmy. Odwdzięczył się im pięknie, klękając i wznosząc oczy do nieba po strzelonym golu. Nie łudźmy się, spłynęło to po nich, ale Marcin pokazał wielką klasę i za to należy mu się uznanie. Szkoda, że koledzy chwilę później dali się w szkolny sposób ograć duetowi Łukasiewicz / Saganowski, niwecząc szansę na piękną, symboliczną wygraną z chamstwem i ludzką podłością. Może następnym razem, mam przynajmniej nadzieję. A ŁKS od sportowej strony? Cóż, jeśli jednak klub utrzyma się w ekstraklasie, w co głęboko wierzę, trzeba to będzie określić mianem sportowego cudu. Ale nie takie cuda oglądaliśmy już w polskiej lidze.

O trzech porażkach pod rząd, czyli Widzew w kryzysie

Ech, znów trzeba pisać o piłkarskiej mizerii! Trzy porażki Widzewa, które pod rząd zdarzyły się zespołowi – zapewne z różnych powodów – nie skłaniają do optymizmu. Gdy tylko drużyna zebrała trzydzieści dwa punkty, w ocenie sztabu szkoleniowego potrzebne do utrzymania w ekstraklasie, piłkarze przestali grać. Widać wyraźnie od trzech kolejek, że wychodzą na boisko pod przymusem i bez chęci wygrywania z kolejnym rywalem. W rozmowach nieoficjalnych przyznają, że został im do końca sezonu tylko jeden, choć podwójny cel: wygrać derby z ŁKS-em i pokonać Legię.

Jasne, nic prostszego! ŁKS jakimś cudem trwa w walce o utrzymanie, bo wygrał z Podbeskidziem i poczuł krew… Z nami będą walczyć o życie, na swoim stadionie, bez naszych kibiców i z nożem na gardle. Standardowe zaangażowanie w grę na nich z pewnością nie wystarczy, trzeba będzie dać z siebie więcej niż 100%. A Legia? Wolne żarty, kiedy ostatnio z nimi wygraliśmy? Wprawdzie teraz gramy u siebie, ale wystarczy kilka kontuzji albo kartek w derbach, czyli jakiekolwiek osłabienie składu drużyny – i już jesteśmy w trudnej sytuacji… I tak jesteśmy, nawet w pełnym składzie, bo Legia to jednak – przyznaję z wielką przykrością – to od kilku lat zespół znacznie wyżej piłkarsko notowany od naszego.

Zatem dwie najbliższe kolejki dadzą, jak sądzę, pełną odpowiedź na temat aktualnej formy i możliwości Widzewa. Który z piłkarzy umie i chce zagrać z pełnym zaangażowaniem, pomimo kłopotów w klubie z regularnym wypłacaniem należności. Zwycięstwa szybko zmażą absmak po ostatnich, przegranych spotkaniach. Wolę nie myśleć co będzie, gdy obu tych meczy nie wygramy. Bo w przeciwieństwie do trenerów i piłkarzy naszej drużyny wcale nie uważam, by obecne trzydzieści dwa punkty gwarantowały nam spokojne utrzymanie.

O meczu Widzewa z Bełchatowem, czyli kompleks przełamany

Widzew wygrał z GKS-em Bełchatów 1:0 – i bardzo dobrze się stało, z paru powodów.

Po pierwsze, wreszcie wygraliśmy z rywalem,  który od wielu (podobno aż trzynastu) lat kompletnie Widzewowi „nie leży”. Ciekawe, skąd się biorą takie sytuacje, ale bez względu na aktualną kadrę czy trenera, zawsze znajdą się w lidze takie drużyny, z którymi naszym kiepsko idzie. Widzew przed laty miał ciągłe problemy z pokonaniem Bałtyku Gdynia. Potem kibice nie rozumieli, co się dzieje  po meczach z taką na przykład Odrą Wodzisław. Albo Zagłębiem Lubin czy Bełchatowem właśnie… Znamienne, że Widzew, jako uznana firma z tradycjami, toczył zwykle porywające boje z Legią, Wisłą, Górnikiem, Lechem, lub rozgrywał rządzące się swoimi prawami derby z ŁKS-em. A najwięcej krwi psuły nam zawsze zespoły z mniejszym dorobkiem historycznym, nigdy nie stawiane w roli faworytów. Patrzę oczywiście w wieloletniej perspektywie – a wczorajszy mecz pokazał, że jeden z tych uciążliwych mitów właśnie upada.

Po drugie – był to kolejny mecz Widzewa, po którym widać było, że drużynie chce się grać. Wokół, choć wreszcie trochę ciszej, trąbi się o kłopotach finansowych w klubie, pewnie one nie zostały ostatecznie rozwiązane. Ale jeśli zespołowi mimo wszystko motywacji nie brakuje, kibic to widzi, cieszy się – i może wybaczyć nawet porażki w meczu z silniejszym rywalem. Ostatnie wyniki Widzewa pokazują, że ekipa jest dobrze przygotowana do sezonu, sytuacja kadrowa na tle innych drużyn też źle nie wygląda (dojście Matusiaka uspokoiło – uff –  sytuację w ofensywie), atmosfera w szatni też podobno zagościła nie najgorsza. No to, jak mawia klasyk, alleluja i do przodu! Pytanie, czy faktycznie ewentualne dołączenie do stawki drużyn „zagrożonych” występami pucharowymi nie zmąci trochę planów finansowych zarządu – ale spokojnie, nie obawiajmy się przedwcześnie. Zresztą gra w pucharach po to, by się w nich skompromitować nikomu radości nie przynosi. Lepiej poczekać sezon lub dwa, wyjść na prostą – kadrowo i finansowo – po czym zgłosić się do walki na kontynentalnym poziomie z szansami na jakiekolwiek sukcesy.

No i ostatni, bardzo pozytywny aspekt wczorajszego meczu. Pożegnanie Włodka Smolarka wypadło naprawdę wzruszająco… Ciepłe reakcje musi budzić też fakt przyłączenia się innych stadionów do tej podniosłej żałoby: brawa i podziękowania należą się nie tylko polskim ligowcom. Feyenoord z Utrechtem zrobili podobną akcję. Takie wydarzenia sprawiają, że futbol przestaje kojarzyć się z bandytyzmem.

O Włodzimierzu Smolarku, czyli piłkarzu, który przed nikim nie klękał…

Jako mały chłopak, w chyba szóstej lub siódmej klasie podstawówki, jechałem z wujkiem tramwajem na mecz, w stronę Alei Unii. To nie pomyłka – mój Widzew nie miał wtedy stadionu z odpowiednim oświetleniem, więc mecze pucharowe rozgrywał na ŁKS-ie. Co zresztą nikomu nie przeszkadzało, kibice dwóch łódzkich drużyn na początku lat 80- tych zachowywali się jeszcze normalnie względem siebie.  A myśmy z zatłoczonej „ósemki” widzieli z daleka blask rozpalanych przed meczem jupiterów; nie było ważne, czy w tramwaju więcej jechało „widzewiaków” czy „ełkaesiaków”. Wszystkich równo elektryzowała marka rywala: do Łodzi przyjechała mocna wówczas potwornie Borussia Moenchengladbach. Mecz był rewanżowy, a pierwszy łodzianie w Niemczech bezbramkowo zremisowali. Tak więc łódzcy kibice, zjednoczeni walką z rywalem, reprezentującym nieosiągalną wówczas rzeczywistość spoza żelaznej kurtyny, przeżywali mocno wydarzenie, które dawało szanse złoić skórę „zachodniemu” potentatowi…

Na rozgrzewkę Niemcy wyszli butni i pewni siebie. Nie wiem, jak to się rozpoznaje, ale jakoś tak jest, że kibice na trybunach umieją wyczuć nastawienie rywala po jego pierwszym wyjściu z szatni… Pamiętam gwiazdę niemieckiej Borussii, długowłosego Ewalda Lienena, z wyższością i niemal agresją rozdającego wokół wściekłe spojrzenia… Wszystko w ich nastawieniu zdawało się mówić: „Co my tu, w tej zaprzałej, komunistycznej wiosce, w ogóle robimy? Krótkie dwa strzały i wracamy, szkoda czasu na bujanie się po trzecim świecie”… Naprzeciwko butnej, niemieckiej armady stanęli nasi Widzewiacy z parą „kieszonkowych” napastników – Włodka Smolarka wspierał wtedy z przodu Wiesław Wraga. Wybiegł na boisko chory, z wysoką gorączką. To po tym spotkaniu rozpoczęły się poważne kłopoty zdrowotne Wiesia, których nie pozbył się aż do końca kariery… Ale wtedy grał fantastycznie, gryzł trawę – tak jak wszyscy nasi piłkarze.  I właśnie ten „kieszonkowy” atak rozmontował pancerną niemiecką obronę. Smolarek i Wraga dosłownie ośmieszali obrońców Borussii, zaskoczonych, że w tej „sowieckiej wsi” ktoś w ogóle ma czelność stawiać im opór… Mecz był dla nas ciężki, ale znakomity. Długo utrzymywał się bezbramkowy remis, wreszcie pod koniec, nie pamiętam dokładnie w której, ale około sześćdziesiątej minuty, jedna akcja naszego duetu napastników rozstrzygnęła sprawę. Długo nie wiedzieliśmy, kto tę bramkę strzelił, Smolarek czy Wraga? W końcu okazało się, że jednak Włodek Smolarek! Niemcy już do końca spotkania, choć atakowali wściekle, nie byli w stanie zrobić nam krzywdy. Po ostatnim gwizdku sędziego Ewald Lienen, spluwając ze złością na murawę, niemal zbiegł do szatni, rzucając długą – i mokrą – czupryną…

Dziś próżno liczyć na takie spotkania pucharowe, podobne emocje czy sukcesy autorstwa polskich drużyn na arenie międzynarodowej. Obawiam się, że jeszcze wiele lat przyjdzie nam czekać na nawiązanie równorzędnej walki ze światowymi potęgami. Ale wtedy Widzew lał ich wszystkich, nie patrząc, czy przyjeżdża Manchester City, Borussia, Liverpool czy Juventus. To wtedy narodziła się pieśń: „Nawet słynna Barcelona dziś Widzewa nie pokona!” Wszystko to przypadło na czasy mojego dzieciństwa, dorastania – było kroplą radości w przaśnym świecie, gdy w sklepach nie dostawało się nawet chleba a dzieci musiały same wymyślać sobie zabawki…

I właśnie za to dziękuję Panu, Panie Włodzimierzu.

O naszych grajkach, czyli jak będzie na Euro?

Zbliża się wielkie, letnie kopanie – a sprawdzian generalny naszej narodowej reprezentacji, jak się zdaje, już za nami. Po meczu z Portugalią musimy odpowiedzieć sobie na pytanie, czy Biało – Czerwoni będą w stanie odegrać na turnieju jakąkolwiek rolę, poza od dawna przewidywaną na zagranicznym poletku: chłopców do bicia…

Chyba nie jest tak tragicznie. Ostatnie spotkania z mocniejszymi rywalami, Niemcami i Portugalią – oba zremisowane – pokazują, że nasi piłkarze bardziej mobilizują się na teoretycznie silniejszego przeciwnika. Nawet, jeśli unika on włączenia piątego biegu i pokazania wszystkich możliwości, Polska stara się nawiązywać równorzędną walkę.  Kilka pozytywnych rzeczy w metodzie Franka Smudy na pewno można zauważyć. Pierwsza sprawa, to ustabilizowanie bloku obronnego. Dawno mówiłem, że Perquis jest dla polskiej defensywy zbawieniem, teraz dołączył do niego Wasilewski, ustawiony w roli środkowego obrońcy.  Obaj panowie wrzeszczą do siebie po francusku, a efekt jest taki, że Cristiano Ronaldo nie może dojść do piłki – o to przecież chodzi! „Wasyl” będzie chyba pomysłem na środek obrony w turnieju, zresztą Smuda słynie z trafności w wynajdywaniu piłkarzom lepszych pozycji na boisku. Miejsce Piszczka z prawej strony nie podlega dyskusji, czekamy na powrót Boenischa z lewej, przy czym Wawrzyniak pod jego nieobecność radzi sobie przyzwoicie.  Obrona jakoś się poskładała, oby bez kontuzji do turnieju!

Druga rzecz to całkiem miłe dla oka rozgrywanie piłki w ataku pozycyjnym. Tu zaś najważniejsza rola przypada piłkarzom drugiej linii. Dudka jako defensywny nie ma błyskotliwości, ale nadaje się do czarnej roboty. Trochę więcej można oczekiwać od Polanskiego, jest za mało widoczny w akcjach ofensywnych. Świetnie za to gra Obraniak – widać, że w Bordeaux odżył naprawdę! Osobiście dodałbym mu do rozgrywania jeszcze Mierzejewskiego w miejsce Rybusa, bo”Mierzej”, tak jak Obraniak, może grać na lewej flance, czasami schodząc do środka – obydwaj powinni wymieniać się pozycjami. Jednakże, oprócz kłopotów bogactwa w tej formacji, z uznaniem wspomnieć należy, że pomocnicy (pod światłym przewodnictwem Kuby) zaczynają grać nowocześnie, po europejsku. Nie ma przestojów, szybko grane akcje, piłka od nogi do nogi… widać postęp.

Największy problem tradycyjnie dotyczy ataku. Nie ma Lewandowskiego, to nie ma napastnika. Jelenia należy tu wymienić jedynie przez kurtuazję, w takiej formie nie ma szans grać na szpicy w narodowym zespole. Grosicki też przyzwyczaił się do roli skrzydłowego, innej gry z przodu nie czuje. Jeśli nie Lewandowski, to kto? Chyba największy ból głowy trenera Smudy związany jest właśnie z obsadą tej pozycji. Bo nie ma kto w tym zespole trafić do bramki.

Mimo wszystko jestem zdania, że Franek maksymalnie wycisnął „soki” z tego, co było mu dane. Lepszych piłkarzy do kadry nie mamy, chyba wszyscy obserwatorzy są tu zgodni. Smuda ustawia zespół w miarę posiadanych możliwości i choć grupa ta odstaje umiejętnościami piłkarskimi od światowych potentatów, może sporo nadrobić taktyką i walecznością. W swoim czasie nikt nie stawiał na przeciętną Grecję, która zdobyła mistrzostwo Europy właśnie konsekwencją taktyczną. Dla Polaków wciąż wyjście z grupy będzie sukcesem, ale wierzę, że zespół powalczy – i jest do tej walki należycie przygotowany, wstydu nie będzie. Pod jednym wszakże warunkiem – gdy wszystkim zawodnikom dopisywać będzie zdrowie.

O średniej rundzie, czyli bilans Widzewa

Widzew zakończył rundę mocnym akcentem, wygrywając w Poznaniu z Lechem. Nie było to błyskotliwe zwycięstwo, raczej wymęczone trzy punkty po skutecznym murowaniu własnej bramki i jednej szczęśliwej akcji. Ale dobrze, że Łodzianie wykorzystali słabą formę rywala,  bo w przekroju rundy bywało z tym różnie. Zdarzały się błyskotliwe sukcesy, jak z Jagiellonią czy Śląskiem – i wstydliwe wpadki, jak z ŁKS-em czy Legią… Bilans wychodzi więc na zero, a raczej tak na trzy z plusem, w szkolnej skali ocen od 1 do 6.

Jak grali poszczególni piłkarze?

Maciej Mielcarz – nadal twierdzę, że nie jest to żaden wybitny zawodnik. Ale w ostatnich meczach imponuje skutecznością, ma dobry refleks – odbija wtedy, gdy jest to potrzebne. To na polską ligę wystarcza w zupełności. Dobry bilans Mielcarza to w znacznym stopniu zasługa postawy obrońców, nie dopuszczających do zbyt wielu groźnych sytuacji pod własną bramką. Niemniej oddajmy Maćkowi sprawiedliwość, rundę na pewno może zaliczyć do udanych, co wyraźnie znalazło potwierdzenie w statystykach rundy: Widzew stracił bardzo mało goli. Oby tak dalej!

Jakub Bartkowski – młody obrońca w pełni wykorzystał okazję, jaka nadarzyła się po kontuzji Łukasza Brozia. Wskoczył na prawą flankę i okazał się jednym z objawień rundy! Gra bez żadnych kompleksów, nie boi się żadnego rywala. Może tylko zbyt mało wspiera kolegów w poczynaniach ofensywnych – ale mając przed sobą bardzo aktywnego z przodu Adriana Budkę, asekuruje doświadczonego kolegę… Zdecydowanie, runda na plus i gratulacje za udany debiut.

Jarosław Bieniuk – w tym półroczu defensywa jest najmocniejszą stroną Widzewa, a „Palmer” to najbardziej doświadczony i chyba najpewniejszy punkt naszej obrony. Zdarzały mu się wpadki, jak w meczu z Wisłą – ale generalnie, w przekroju rundy, trzeba nazwać Bieniuka zawodnikiem niezastąpionym. Potrafi stworzyć zagrożenie przy stałych fragmentach gry, dzięki wzrostowi wygrywa w polu karnym pojedynki główkowe. Byle tylko umiał inicjować ataki, jak niezapomniany Tomasz Łapiński…

Ugo Ukah – oto facet, który pracuje na pozytywach: gdy tylko mu się powodzi, notuje serię udanych wydarzeń. Tak było z nominacją do kadry Nigerii, która wyraźnie wzmocniła psychikę naszego piłkarza, jednego z najdłuższym stażem w drużynie. Ugo jest twardzielem, kibice mówią, że potrafiłby przyjąć na głowę cegłę, spadającą z trybun… To widać na boisku, choć czasami sympatycznego obrońcę ponoszą nerwy – może bezmyślnym zagraniem osłabić drużynę, schodząc do szatni z czerwoną kartką na koncie. Mimo to świetnie współpracuje z Bieniukiem, tworzą jedną z najlepszych par stoperów w lidze – nadto Ukah, mimo słusznej postury, umie poradzić sobie także na boku obrony.

Sebastian Madera – wciąż niespełniony talent, który do kłopotów ze zdrowiem dołożył w tej rundzie konflikt z kibicami. Nie wiadomo, czy zostanie wiosną w zespole, chodzą pogłoski o jego zamiarach transferowych. Byłoby szkoda, gdy Sebastian jest w formie, tworzy dużą wartość w defensywie, wprowadzając tam spokój i porządek. Podobnie jak Bieniuk czy Ukah – dobrze gra głową.

Dudu – to lewy obrońca, jakich w polskiej lidze brakuje, bo świetnie umie zainicjować akcję ofensywną skrzydłem oraz dośrodkować po stałym fragmencie. Dzięki temu jest skutecznym asystentem. Obecny Widzew atakuje głównie skrzydłami, więc Dudu jest w zespole niezbędny – zwłaszcza, że wciąż nie mamy lewego pomocnika z prawdziwego zdarzenia. Mimo to ocenę Brazylijczyka muszą obniżyć niepewne interwencje w defensywie, a takich zdarzyło mu się w tej rundzie kilka.

Hachem Abbes – sprowadzony do Widzewa jako zmiennik na lewą obronę, z konieczności grał na prawie każdej pozycji w defensywie. I błysnął talentem, a przede wszystkim uniwersalizmem: gdy musiał zastąpić stopera czy defensywnego pomocnika, w ogóle nie było widać w zespole luki na tej pozycji. Dlatego Hachem okazał się cennym nabytkiem i dobrze się stało, że Widzew ma takiego piłkarza.

Adrian Budka – zaczynamy przegląd drugiej linii od prawej strony, a tam z pewnością działo się przez pół roku najwięcej dobrego. Adrian jest dobrym duchem, liderem i motorem napędowym zespołu. Wyróżniał się walecznością w każdym meczu i choć krytycy wypominają mu podeszły wiek oraz braki techniczne – uważam, że w przekroju rundy nie można wskazać w zespole aktywniejszego piłkarza. Nie jest tajemnicą, że Budka zostawia serce na Widzewie, możemy więc być pewni jego postawy, nawet wtedy, gdy czasy nie są najlepsze. Budka odpowiada za konstruowanie większości akcji ofensywnych zespołu, młodsi koledzy na pewno mają się od kogo uczyć – przede wszystkim motywacji, postawy na boisku.

Mindaugas Panka – reprezentant Litwy jest zawodnikiem, po którym na pewno możemy spodziewać się dużo więcej. Środkowy, defensywny pomocnik – na pewno waleczny, dobry w destrukcji. Ale zdecydowanie zbyt mało kreatywny. Bardzo często myli się w wyprowadzaniu piłki po odbiorze, zbyt rzadko skutecznie podaje w ataku pozycyjnym, gdzieś zniknęła jego umiejętność strzału z dystansu… W tej rundzie zdecydowany spadek dyspozycji.

Bruno Pinheiro – spisałbym go na straty, gdyby nie zaskakująco udany mecz z Lechem. Kilka świetnych podań otwierających, sztuczki techniczne – wreszcie bramka, przesądzająca o sukcesie na trudnym terenie… Może to jest sposób na wykorzystanie chłopaka: ustawiać go z przodu, za napastnikami lub w roli kreatora gry. Ma duże umiejętności indywidualne, jest w miarę szybki i zwinny, może powinien odpowiadać za konstruowanie akcji? Zwłaszcza, że w Widzewie takiego zawodnika bardzo brakuje.

Krzysztof Ostrowski – moja ocena tego piłkarza jest jednoznacznie negatywna a mijająca runda tego w żaden sposób nie zmieniła. Gdy wychodzi w pierwszej jedenastce, zawsze jest najsłabszym punktem drużyny. Mówiąc szczerze, nie wiem co on jeszcze robi w Widzewie.

Piotr Grzelczak – w systemie gry z jednym napastnikiem, wystawiony do walki „na aferę” i to bez należytego wsparcia ze środka boiska, nie miał Piotrek łatwego zadania. I to go trochę rozgrzesza ze słabej skuteczności, jaką Grzelczak prezentował w tej rundzie. Mimo to uważam, że stać go na więcej. Przy obecnej sytuacji kadrowej wróciłbym do koncepcji z Piotrem na lewej pomocy: jest silny, przebojowy, dobrze dośrodkowuje lewą nogą. Byłby chyba bardziej przydatny z boku boiska, dogrywając kolegom.

Nika Dzalamidze – okrzyknięty gwiazdą, rewelacją i zbawieniem pokazał się w dwóch meczach i zgasł. Próbowano to na wszelkie sposoby wyjaśniać. Mnie się wydaje, że młodemu piłkarzowi trochę zawrócili w głowie niezbyt odpowiedni doradcy… Wygląda na to, że ktoś za wszelką cenę próbuje robić z Gruzina towar eksportowy o dużej wartości. Pewnie po to, by zgarnąć prowizję z jego transferu na klubu na Zachodzie. Póki co, Widzew nie ma z Dzalamidze większego pożytku i jeśli rzeczywiście Jagiellonia zdecyduje się go wykupić, raczej żadnej tragedii z tego u nas robić nie należy.

Princewill Okachi – mam wrażenie, że ten chłopak ma papiery na dobrą grę, ale jego potencjał pozostaje niewykorzystany. Chyba niepotrzebnie ustawiany jest często na lewej pomocy, bo ma umiejętności gry kreatywnej. Mógłby grać jako playmaker, cofnięty napastnik lub egzekutor: oczywiście warunkiem jest stworzenie mu takiej szansy. Jest młody, wszystko przed nim.

Przemysław Oziębała – ma wśród kibiców wielu przeciwników, ale potrafi strzelać ważne bramki, jak ta przeciwko Wiśle na inaugurację. Cały czas jestem zdania, że „Ozi” to typowy snajper, którego wszakże musi obsługiwać podaniami jakiś kreatywny pomocnik. W takim systemie Przemek umie zdobywać gole, co udowadniał wcześniej, m. in. jako gracz Zagłębia Sosnowiec. Problem w tym, że Widzew nie ma kreatywnego pomocnika. Albo inaczej,  żadnego z posiadanych piłkarzy w tej roli nie wykorzystuje.

Ben Radhia – wymieniany jako napastnik, bo grał tam ostatnio, zadziwiając umiejętnościami skutecznych działań w pierwszej linii. Mam wrażenie, że Benowi nie brakuje dobrej woli i ambicji, potrafi być na boisku wojownikiem, posiada do tego predyspozycje. Ale kontuzje przytrafiają mu się zbyt często. Podobnie jak Igorovi Alvesowi, przy którym można zakończyć podsumowanie drużyny twierdząc, że jeśli piłkarz z Brazylii ma talent do rozgrywania piłki, musi poczekać, aż zdrowie pozwoli mu na pełne wykorzystanie możliwości…

Pomijam świadomie całą armię juniorów, z której można by wyróżnić jedynie Piotra Mrozińskiego – ten umiał przebić się do zespołu i z roli defensywnego pomocnika wywiązał się poprawnie, kilka razy. Pozostali czekają na swoją szansę i niewątpliwie są przyszłością drużyny.

Czekamy więc na wiosnę w wykonaniu podopiecznych Radosława Mroczkowskiego, który musi sobie radzić zarówno z problemami kadrowymi, jak i z niezbyt jasną sytuacją materialną klubu. Na razie radzi sobie dobrze, umiejętnie wykorzystując dany potencjał, zbierając punkty jak tylko się da, choć czasem kosztem atrakcyjności gry zespołu. Zdaje się, że nie ma co liczyć na spektakularne transfery w przerwie zimowej, więc obserwujmy to dalej z nadzieją, że przyszły rok przyniesie więcej pozytywnych wiadomości.

 

O przegranych derbach, czyli gorzka pigułka

Co za wstyd! Widzew przegrał derby – u siebie, przy swoich kibicach, w roli faworyta. Nastały ciężkie czasy dla trenera Mroczkowskiego i całej drużyny, bo fani łatwo nie wybaczą porażki z lokalnym rywalem.

Można gderać, że Widzew grał pół godziny w dziesiątkę, narzekać na sędziowanie i cwaniactwo trenera Probierza. Można płakać, że zmęczona obrona dopuściła Mięciela do stuprocentowej sytuacji. Ale przede wszystkim powiedzieć należy, że Widzew zagrał dramatycznie słabe spotkanie. To jest skandal, żeby w takim meczu, z takim rywalem i o taką stawkę nie stworzyć ani jednej klarownej sytuacji do zdobycia bramki!  Nie liczę raptem dwóch akcji z pierwszej połowy, gdy raz (fatalnie grający) Dżalamidze nie dogonił piłki, a drugi raz Adrian Budka po rzucie wolnym strzelił prosto w ręce bramkarza. ŁKS wymyślił idealną taktykę, nie pozwalając Widzewowi na rozwijanie akcji. Odcięli napastników od podań ze skrzydeł – i wystarczyło. Znów nie było zagrożenia ze strony środkowych pomocników Widzewa, nawet jedna piłka nie poszła z głębi pola do szybkich zawodników ofensywnych… Widzew sam jest sobie winien porażki, bo w momencie, gdy zdarzył się cyrk przy bocznej linii, zakończony eliminacją Grzelczaka, drużyna powinna już prowadzić 2:0. Wtedy nawet gol Mięciela nie zrobiłby gospodarzom żadnej krzywdy.

A tak – wynik zostaje, punkty przepadły, ŁKS całkiem zasłużenie będzie przechadzał się w glorii mistrza miasta. I wcale nie jest powiedziane, że tylko pół roku, bo u siebie w rundzie wiosennej podopieczni Michała Probierza będą jeszcze groźniejsi! Widzewiaków czeka więc poważny wstrząs, bo zachodzi obawa, że ich styl gry jest coraz bardziej czytelny dla kolejnych rywali.

Popatrzmy: z trzech byłych trenerów Widzewa (Fornalik, Michniewicz, Probierz) tylko szkoleniowiec Jagielloni nakazał swym zawodnikom otwartą grę w Łodzi – i zgubił punkty. Pozostali dwaj okazali się bezbłędnymi analitykami, ogrywając Widzew bez żadnych wątpliwości. Mam poważne obawy, jak długo jeszcze trenerowi Mroczkowskiemu uda się, przy obecnym stylu gry, zdobywać ligowe punkty.