O protestach, czyli zgodnie z przewidywaniem

Ludzie protestują teraz w wielu sprawach. Chodzą pod NFZ w obronie kontraktów dla swoich poradni, blokują stacje benzynowe (bo drogo), manifestują przeciw ACTA (bo cenzura). Spełnia się łatwy do przewidzenia scenariusz – gdy władza, z butą i lekceważeniem swobód obywatelskich, realizuje swą własną politykę w oderwaniu od życia, bez szacunku dla wolności. I wzbudza społeczny gniew.

Niewykluczone, a pisywałem o tym wcześniej, że w przeciągu kilku najbliższych miesięcy politycy rządzącej Platformy Obywatelskiej zobaczą przez okna swych pałaców wielką, zbiorową manifestację przeciwko ich władzy. Kłopot w tym, że do najbliższych wyborów pozostało trzy lata i osiem miesięcy. W tym czasie rząd będzie robił, co chce – realizował politykę wygodną dla siebie, nie dla ludzi, a o skutki tych działań niech już martwią się następni. Bo dwie czteroletnie kadencje w zupełności wystarczą każdej opcji politycznej, by ustawić siebie, swoich kumpli i krewniaków, pewnie ze dwa pokolenia do przodu.

Ale w nagonce na Tuska i jego ludzi chciałbym jak zwykle przestrzec przed chwaleniem opozycji. Co zrobiły rządzące wcześniej tym krajem partie, PiS, SLD, ludowcy – by w kieszeni przeciętnego Polaka zostawało więcej pieniędzy na życie? Opozycja dba wyłącznie o własny interes, oczywiście punktując błędy, popełnianie przez aktualnie rządzącą opcję. To dlatego wszyscy, od Kaczyńskiego przez Palikota do Millera jednym frontem popierają lud, zaklejający sobie taśmą usta przeciwko paktowi ACTA. Ale pamiętajmy, że wszyscy oni jadą z Platformą na tym samym wózku: zajmują się walką o zarządzanie publicznymi pieniędzmi i ustanawianie praw, określających wydawanie tychże środków. I bądźmy pewni, że jakakolwiek ekipa z obecnych w dzisiejszym Sejmie rządziłaby teraz krajem, podpisałaby bez wątpienia ten wkurzający internautów dokument, o ile oznaczałby on namnożenie partykularnych korzyści dla ich opcji politycznej. Na przykład gwarancję posad w strukturach europejskich… Czyż nie budzi zastanowienia, że politycy (choćby europosłowie) tzw. prawicowych ugrupowań, głoszących ideowy eurosceptycyzm, bez cienia żenady przyjmują etaty w Brukseli, gdy tylko taka okoliczność się nadarzy? Pamiętajmy – opozycja idzie z ludźmi przeciwko rządowi wtedy, gdy potrzebuje głosów, by sama w tym rządzie zasiąść. A wtedy, wiadomo – po nas choćby potop.

By politycy nie zagrażali wolności obywateli, trzeba zmienić system polityczno-gospodarczy państwa. Należy odebrać politykom wszelkie możliwości ograniczania swobód obywatelskich.  To znaczy mnożenia kosztów życia pod pretekstem wydatków budżetu, ograniczania wolności słowa pod pretekstem obowiązku włączania się w prawo międzynarodowe. Albo rozstrzygania jakichś konkursów w rozdawaniu publicznych pieniędzy na leczenie – firmom medycznym, wybieranym według uznania urzędników (mianowanych z politycznego klucza). Powtarzam, jeśli kiedyś w Polsce władza przestanie oznaczać pieniądze, czyli politycy będą musieli publiczną składkę przeznaczać wyłącznie na instytucje, zapewniające bezpieczeństwo (Policja, sądy, wojsko) – dopiero wtedy w tym kraju zacznie się normalne życie. Wszelkie ustrojowe preteksty do korupcji, złodziejstwa, kombinowania i uwłaszczania się na majątku państwowym wciąż dawać będą politykom powód do okradania tego narodu. Poza radykalnymi zmianami nic tego nie wypleni.

O dramacie ŁKS, czyli sportowego horroru ciąg dalszy…

Dziś okazało się, że ŁKS może przetrwać tylko dzięki składce społecznej. Jeśli kibice sami się nie zrzucą, bo w tym celu powstanie społeczne konto bankowe, klub zniknie ze sportowej mapy Polski. Potrzebne są dwa miliony złotych na spłatę zadłużenia (większość wierzycieli to piłkarze, którzy jeszcze kilka miesięcy temu deklarowali niemal śmierć na boisku w imię ukochanych barw klubowych…). Jeśli kasa się nie znajdzie, do ŁKS-u wejdzie syndyk. Dobrze, że (przynajmniej na razie) właściciele spółki piłkarskiej zawiesili decyzję o wycofaniu drużyny z rozgrywek ekstraklasy. Czekają – może kibicom uda się zebrać potrzebną kwotę.

Od dziecka jestem gorącym kibicem Widzewa. Od 1983, gdy jako nastolatka ojciec zaprowadził mnie po raz pierwszy na mecz wielkiej wówczas drużyny (z Młynarczykiem, Bońkiem, Żmudą, Janasem, Tłokińskim, Surlitami, Rozborskim i Włodzimierzem Smolarkiem), serce bije mi w piersi dla barw czerwono-biało-czerwonych. Ale jestem też normalnym kibicem sportu w Łodzi i nie mogę patrzeć spokojnie, co wyprawia się, kolejny już raz, wokół ŁKS-u i jego piłkarskich losów…

Przez wiele lat, mniej więcej od upadku żelaznej kurtyny, klub z Alei Unii nie ma szczęścia do właścicieli. Za każdym razem odnajdują się w nim dziwne, szemrane postaci ze światka na styku biznesu i podejrzanych interesów. Albo, jak Antoni Ptak, wrzucają w klub góry złota by potem spychać go w otchłań zadłużenia – albo, jak Daniel Goszczyński, udają zamożnych biznesmenów, by następnie pokazywać światu gołą dłoń w smutnym geście proszenia o jałmużnę. Dobrze, jeśli nie okazują się przy okazji o coś oskarżeni. Osobną grupę stanowią piłkarze, z jednej strony udający wiernych fanów swojego klubu, by z drugiej strony, w krytycznym momencie (gdy nie da się dłużej wysysać pieniędzy z klubowej kasy) uciekać jak najdalej.  Ludzi tych, a obserwuję klub naprawdę z dość bliska, łączy jedna podstawowa cecha. Każdy z nich myśli wyłącznie o zrobieniu dobrego interesu, obłowieniu się pod płaszczykiem szczerego kibicowania w szaliku z emblematem splątanych trzech literek. No, może tylko Roman Stępień z Januszem Matusiakiem, gdy zauważyli, że nie są w stanie dalej ciągnąć kosztownego wózka z napisem „zawodowy klub sportowy”, wycofali się w zacisze swojego SMS-u.  Pozostali liczyli na szybki i obfity łup, najczęściej wiązany z handlem żywym towarem, dla pozoru ukrytym pod hasłem „ruch transferowy”.

Nie bądźmy naiwni, futbol to nie jest ochronka ani miejsce dla idealistów. To biznes, dość krwiożerczy i kosztowny w początkowej fazie inwestycji. Nikt nie ma złudzeń, że Sylwester Cacek jest w Widzewie z przyczyn sentymentalnych… Zresztą, Widzew do największych sukcesów w historii doprowadzili również ludzie podejrzanej konduity, co skończyło się wieloletnią zapaścią klubowych finansów.  Ale ŁKS pecha ma wybitnego. Za każdym razem, gdy pojawia się nowy „zbawca klubu”, zaraz okazuje się, że nie ma mowy o rzetelnym, fachowym i długo planowym prowadzeniu sportowego przedsiębiorstwa. Jest za to chęć dorwania się do konfitur, którymi ocieka handel piłkarzami – i szybkie rozczarowanie, gdy spodziewany dochód nie następuje. Piłkarze, ci podobno „zawsze wierni”, to oddzielna historia. Do dziś po sportowym światku Łodzi krążą legendy o tym, jak to mistrzowska (1998 rok) drużyna ŁKS Ptak odkładała po każdym wygranym meczu premie, by przed następnym składać się na sędziów. Chodziło rzekomo o to, by zdobyć mistrzostwo, bo – przekonany o nierealności tego scenariusza – właściciel obiecał piłkarzom niebotyczne nagrody za tytuł mistrzowski… Mawiano, że „chłopaki majstra zrobili, premie zainkasowali”.  A potem kibice dziwili się, czemu Ptak wyprzedaje całą drużynę, tuż przed historycznym bojem o Ligę Mistrzów z Manchesterem Utd. Oczywiście nikt nikogo nie złapał za rękę, toteż oskarżanie kogokolwiek z tamtego zespołu o handlowanie meczami nie przychodzi nam do głowy! To przecież jedynie pogłoski… Mimo to Antoni Ptak zaraz po tamtym sezonie szybko uciekł z ŁKS, pozostawiając po sobie spaloną ziemię. I kłopoty klubu trwają do dziś.

Powtórzę – jestem normalnym kibicem, więc mam ogromną nadzieję, że ŁKS nie zginie. To klub z ogromnymi tradycjami, całą listą sukcesów w wielu dyscyplinach sportowych. Ważnych nie tylko dla łódzkiego, ale i polskiego sportu. Jest to ponadto klub z rodzinną atmosferą, ludźmi (mam oczywiście na myśli szeregowych pracowników, od dziecka związanych z klubem) o dużej serdeczności i życzliwości wobec innych. Życzę więc ŁKS-owi szybkiego wyjścia z kłopotów, by – oby już po raz ostatni – udało się wyprowadzić wszystko na prostą. I żeby Widzew mógł Wam normalnie, po sportowemu, skopać tyłki w następnych derbach!!! W końcu rewanż się nam należy, prawda???

O paliwie raz jeszcze, czyli coraz mniej wesoło…

Grzegorz Stróżniak wciąż – z dużymi sukcesami – prowadzi zespół Lombard.  Znakomity zespół jest w przededniu wydania kolejnej płyty, intensywnie koncertuje. Także zagranicą, ostatnio w Hamburgu. Bus, wiozący ekipę na niemiecką stronę zatrzymał się, by wlać paliwo jeszcze za nasze pieniądze, nim kapela przejedzie Odrę…   Szok – wielki sznur samochodów, kolejka na sześćdziesiąt aut. A cena ropy  już w Niemczech, na pierwszej stacji od dawnej granicy? 1.75 Euro. W przeliczeniu na złotówki około dwudziestu groszy więcej, niż za litr po polskiej stronie.

A ja przypominam, choć pewnie to zbędne, że Polacy wciąż zarabiają około czterech razy mniej, niż ich zachodni sąsiedzi.  To znaczy, że Niemiec zarabiający trzy i pół tysiąca euro płaci za litr oleju napędowego 1.75 w swojej walucie. A Polak, zarabiający trzy i pół tysiąca złotych (daj Boże każdemu „Kowalskiemu”) za litr tego samego paliwa płaci w swojej walucie  5.79. Lub więcej, to zależy od stacji.

Jeśli Wy, drodzy czytelnicy, dokonując tego prostego rachunku porównawczego uznacie, że argumenty naszego Rządu o europejskim kryzysie paliwowym są słuszne – wybaczcie, będę śmiał się Wam w oczy. Jakim bezczelnym, kłamliwym cynizmem posługuje się ekipa Tuska wmawiając nam, że za cenę paliwa w całej Europie odpowiedzialna jest cena baryłki ropy na rynkach światowych! Jak bardzo złodziejskie jest postępowanie, wykorzystujące argument o cenach światowych – przy jednoczesnym podnoszeniu akcyzy na paliwo, do poziomu już z trudnością akceptowalnego przez zwykłych zjadaczy chleba w tym kraju…

Na szczęście ludzie to rozumieją. Dziś o 18-tej w Łodzi rozpocznie się protest kierowców. Wprawdzie zamierzają oni blokować bogu ducha winne stacje benzynowe, ale coś trzeba zrobić. Skoro nie ma innej drogi, trzeba na rządzących wymusić normalną politykę – nie taką, która służy bieżącemu wyrównywaniu strat finansowych, spowodowanych socjalistycznym złodziejstwem, pieniędzmi z kieszeni zwykłych obywateli.

 

O kościele wobec Orkiestry, czyli jak Owsiak z duchowieństwem żyje…

Wiecie, skąd dziennikarzowi najtrudniej wyciągnąć informację? Z Kościoła katolickiego. Obok wojska, bezpieki, prokuratury i prywatnych hipermarketów (skąd czasami ochroniarze przepędzają nas, wymachując bronią) najtrudniej jest uzyskać wypowiedź oficjalną rzecznika w księżowskiej sutannie.

Poniekąd rozumiem hierarchiczność kościelnej instytucji, opierającej się wszelkim historycznym zawieruchom m.in. dzięki wewnętrznej dyscyplinie, posłuszeństwu wobec przełożonych i reguł oraz zamknięciu, właściwemu nie tylko zakonnym, ale często diecezjalnym społecznościom. Z tym, że polityka izolacji bywa dla katolickiego duchowieństwa mieczem obosiecznym. Gdy wewnątrz Kościoła pojawia się zło (wszak sama sutanna świętości człowiekowi nie zapewnia) – zamiast oczyścić ranę, purpuraci często zamiatają sprawę pod dywan, chcąc rozstrzygnąć ją we własnym środowisku, bez udziału świata zewnętrznego… A w walce o rząd dusz taka postawa przynosi odwrotne efekty: gdy już świat dowie się o złych postępkach przedstawicieli duchowieństwa, tuszowanie sprawy robi wrażenie matactwa, nieuczciwości. Kler traci wówczas autorytet i zaufanie, czyli dwa fundamenty religijnej społeczności, stworzonej na zasadzie dualizmu: duchowieństwo/wierni. Pewnie większa otwartość  przyniosłaby Kościołowi znacznie więcej pożytku niż szkody – no, ale polityka informacyjna jest sprawą wewnętrzną purpuratów. Jest to także ich problem.

Jaskrawo rysuje się on za każdym razem, gdy Jerzy Owsiak rusza w Polskę z kolejną Wielką Orkiestrą Świątecznej Pomocy. Od dwudziestu już lat jakoś nie po drodze jest hierarchom kościelnym z Jurkiem i jego orkiestrantami. Kościół nigdy oficjalnie WOŚP-u nie poparł, przeciwnie: w latach ubiegłych często dało się słyszeć ze strony duchowieństwa wiele słów krytycznych wobec tej inicjatywy. To bolesne – Owsiak, jakkolwiek go nie oceniać, pomaga chorym dzieciom. W szpitalach stoi coraz więcej sprzętu, ostemplowanego znaczkami Orkiestry. Tego sprzętu nigdy nie zapewniliby małym pacjentom ani politycy, ani urzędnicy – z żadnych rządów, ministerstw ani NFZ-etów. W tych instytucjach nigdy nie ma pieniędzy dla chorych, są za to na utrzymanie etatów i przywilejów dla samych biurokratów…  Ofiarność ludzi każdego roku pokazuje, jak wielkie szkody wyrządza chorym w Polsce system publicznej „opieki zdrowotnej” – oraz jak wiele daje Orkiestra tym, którzy pomocy naprawdę potrzebują. W takiej idei, bezinteresownej pomocy chorym bliźnim, Kościół katolicki odnalazłby się znakomicie. Powiem więcej – powinien się w niej odnajdywać, wręcz powinien od tego być! Duchowny, kapłan, osoba w boskiej służbie – taka postać ze swej natury powinna zajmować się czynieniem dobra, a przecież działalność Owsiaka do pozytywnych skutków prowadzi co roku konsekwentnie. Pozostaje jeden, choć smutny wniosek – kościół traktuje Owsiaka jak konkurencję, naruszającą zarówno monopol kleru na działalność charytatywną, jak też wysysającą z ludzi to, co powinni każdej niedzieli rzucić na tacę.

Kościół jest instytucją non profit, żyje z dobrowolnych składek wiernych – i rozumiem duchowieństwo, że bez niedzielnej tacy Kościoła po prostu nie byłoby na Ziemi. Ale wierni mają świadomość, że wrzucając ofiarę współfinansują istnienie religijnej wspólnoty. Czym innym jest dobrowolne wspomaganie finansowe własnej parafii, a czym innym datek na osoby chore czy potrzebujące: praktykujący katolik ma obowiązek wypełniać obie powinności. W tym świetle Owsiak dla Kościoła nie jest i nie powinien być żadną konkurencją. Toteż kościelna niechęć wobec jego działań orkiestrowych ma tyle samo sensu, co piętnowanie książek o Harrym Potterze, za okultyzm, brak Boga i czarną magię (jakby w świecie J. K. Rowling nie zwyciężało dobro, z pomocą dość wyraźnie nakreślonej, boskiej transcendencji).

Można więc zaapelować do duchownych o wspólne z Owsiakiem działanie na rzecz chorych dzieci – i o wsparcie tej idei ze strony hierarchów Kościoła. I co z tego, że przy okazji datków na Orkiestrę reklamują się różne firmy. Co z tego, że Owsiak zarabia na życie (swoje i pracowników swojej fundacji) dzięki dochodom z orkiestrowej zbiórki. Chore maluchy mają z tego konkretną pomoc – w czasie, gdy zżerający obowiązkową składkę zdrowotną system zdrowia publicznego tylko napycha brzuchy swoim urzędasom. Wspólna praca Owsiaka i Kościoła dobitnie pokazałaby, jaką straszną krzywdę robią politycy (wszystko jedno jakiej partii) tym, dzięki pieniądzom których dochodzą do stanowisk i wiodą wygodne życie.  Wydaje się, że zdrowie naszych dzieci byłoby tego warte.

O zdrowiu, czyli zbiór smutnych wniosków

Jak mawiał niezapomniany Kisiel, dziś cytowany przez wielu współczesnych epigonów – socjalizm to ustrój, w którym władza bohatersko zwalcza kłopoty, jakie nie występują w kapitalizmie. Odmiana tego powiedzenia również pojawia się w dzisiejszych komentarzach: władza stacza bój z problemami, które sama funduje ludziom. Obserwując wszystko, co od nowego roku dzieje się w służbie zdrowia, można tylko z satysfakcją przypominać obie wersje kisielowej złotej myśli.

Publiczna służba zdrowia, choć istnieje praktycznie wszędzie, w każdym kraju budzi niezadowolenie pacjentów. Wiele lat temu wypytywałem pewną miłą emerytkę z angielskiego Newcastle, jak oni – czyli wyspiarze – oceniają ich własny „National Health Service”. Usłyszałem stek narzekań, łącznie z informacją, że jej ciężko chory mąż od dawna inwestuje pieniądze w prywatną opiekę lekarską, bo publiczna nijak nie jest w stanie udzielić realnej pomocy. Pamiętam też, jak pomyślałem wówczas: to dobrze, że ten starszy pan ma pieniądze na leczenie.

Tu właśnie jest pies pogrzebany, bo w Polsce ludzie starsi i przewlekle chorzy rzadko kiedy mają pieniądze, by się skutecznie leczyć. Skutecznie, to znaczy w prywatnym gabinecie lub szpitalu… A wszyscy opłacamy składki na publiczną opiekę medyczną, tak samo, jak obywatele tzw. krajów wysoko cywilizowanych.  Oto właśnie wariant, jaki występuje na zachodzie: publiczna służba zdrowia sprawdza się w przypadkach lekkich, gdy skomplikowane procedury, lekarze – fachowcy i drogie leki nie są potrzebne. Na takąż opiekę „państwową” idzie publiczna składka, a ludzie naprawdę chorzy wolą leczyć się prywatnie. Myśmy w Polsce system zachodni skopiowali, z tą różnicą, że tutaj jest bieda i zamożności zachodnich pacjentów skopiować się już nie udało.

Uważam, że najbardziej sprawiedliwe byłoby całkowite zlikwidowanie publicznej służby zdrowia, z jednoczesną likwidacją obowiązkowego ubezpieczenia zdrowotnego. Ta decyzja bardzo ulżyłaby kieszeni pacjentów i ich pracodawców, zatem zyskaliby oni pieniądze na leczenie prywatne. Ono staniałoby automatycznie, bo wolny rynek usług medycznych natychmiast nasyciłby się lekarzami – freelancerami. Chcąc przeżyć, nie mogliby oni windować w górę cen za swoje usługi: ludzie wybieraliby tańszych, skazując zbyt drogich na wegetację… W takim systemie, w moim przekonaniu naprawdę sprawiedliwym, o wydatkach danej osoby na leczenie samej siebie decydowałoby po prostu jej zdrowie, nie żaden system biurokratyczny.  A ludzie poważnie chorzy, gdy ich leczenie pochłania naprawdę pokaźne kwoty, korzystaliby z pomocy zamożniejszych od nich mecenasów, fundacji, stowarzyszeń pomocowych – one istnieją już dziś, a gdy zwiększyłaby się grupa ludzi zamożnych w nowym systemie, chętnych i zdolnych do pomocy byłoby więcej.

Kłopot w tym, że w zupełnie innych warunkach przychodzi nam żyć na co dzień. A skoro publiczna służba zdrowia istnieje, czas pilnie zapytać, co trzeba zrobić, by normalne leczenie ludzi nie przypominało katastrofy, jaką obserwujemy w Polsce po pierwszym stycznia. Najważniejsza część tego pytania brzmi tak: co otrzymujemy w ramach składki ubezpieczeniowej, na co ona naprawdę jest przeznaczona? Powinno być tak, że każdy ma indywidualne konto zdrowotne, odkłada swoje składki i korzysta ze świadczeń, bez żadnej łaski urzędników NFZ. A jest tak, że każdy płaci obowiązkowo, a pieniądze trafiają do wielkiego, biurokratycznego wora – i tak naprawdę nikt nie wie, co i na ile jest przeznaczane. Tylko urzędnicy NFZ decydują sobie o podziale puli, zrzuconej danego roku z centrali do województw. Natomiast urzędnicy ministerialni bawią się listą leków refundowanych.  Argumenty o potrzebie oszczędności powodują traumę, taką, jak z początkiem roku obserwujemy w przychodniach i w aptekach… Wniosek: system służy wybranej grupie biurokratów (polityków i urzędników) do utrzymywania etatów w resorcie zdrowia, ministerstwie, NFZ i całej grupie instytucji administracji medycznej (ZOZ-y).  Nie zaś do zapewnienia ludziom rzetelnych usług w ramach odprowadzanej składki. Zupełnie inaczej, niż w krajach zachodnich, gdzie pacjenci – już abstrahując o skuteczności działania ich systemów publicznej ochrony zdrowia – zyskują w ramach ubezpieczenia znacznie więcej skutecznie realizowanych świadczeń. I są to świadczenia kontrolowane przez nich samych, nie zaś przez armię urzędników-darmozjadów, których dodatkowo utrzymujemy wszyscy z pieniędzy publicznych. Tych samych, jakie powinniśmy przeznaczyć na nasze własne leczenie…

Widać więc dokładnie, jak sprawdza się powiedzenie Kisiela.  Można tylko uzupełnić je dodatkowym argumentem: to, co dobre na bogatym Zachodzie, nie musi sprawdzać się w Polsce. Bo Polska, niestety, NIE JEST bogatym krajem zachodnim.

O biernych wolnorynkowcach, czyli krytyka bez pomysłu na zmiany

„Rzeczpospolita” ma taki zwyczaj, że gdy tylko rząd straszy obywateli podwyżkami, natychmiast zaprasza do działu „Opinie” wolnorynkowych ekonomistów. Wypowiadają się eksperci w zakresie liberalnej gospodarki, m.in. z Centrum im. Adama Smitha. Owa instytucja zwykle bardzo trafnie analizuje wszelkie te posunięcia władz, które biją w swobodę przepływu pieniądza. Spełnia zatem pożyteczną rolę – kłopot w tym, że nigdy nie podsuwa rozwiązań pozytywnych. Robert Gwiazdowski (profesor, adwokat, bloger) czy Michał Wojciechowski słusznie pomstują na zadłużanie państwa, wątpliwe ekonomicznie posunięcia banków centralnych, podnoszenie podatków – nigdy zaś nie mówią, co trzeba zrobić, żeby było lepiej. Cóż, gdyby podsuwali recepty, musieliby startować w wyborach jako kandydaci prawdziwie liberalnej partii, którą mogliby przy tej okazji założyć. Ale skoro piszą w „Rzepie”, gazecie oddanej idei strzelania do rządzącej PO z pozycji PiS-owskich, dawać recept nie mogą: pewnie wtedy otrzymaliby zakaz publikacji. Za głoszenie prawd wolnorynkowych, mocno niewygodnych dla soc-katolików z obozu Kaczyńskiego…

Dobrze więc, że wolnorynkowcy korzystają z łamów „Rzeczpospolitej”, by krytykować złe posunięcia Tuska i jego ministrów. Źle, że poprzestają na wytykaniu błędów. A polskie życie społeczne w ostatnim czasie aż prosi się, by kilka recept na problemy wypisać narodowi… Nomen omen, chodzi o leki. Nigdy nie były tanie, teraz mają być znacznie droższe. Zwłaszcza emeryci, cierpiący na przewlekłe schorzenia (jak cukrzyca) mogą czuć się przerażeni. Rząd nie chce refundować niektórych specyfików, bo musi zaoszczędzić – oczywiście przede wszystkim na utrzymanie biurokratycznego aparatu administracji zdrowotnej. Z czegoś trzeba płacić dziesiątkom urzędników, pozatrudnianych w Ministerstwie Zdrowia, NFZ-etach, placówkach publicznej służby zdrowia. Kłopot w tym, że ludzie starsi nie mają na leki pieniędzy: to brutalne, ale pewnie część z nich szybciej pożegna się z tym światem na skutek „opiekuńczej” polityki państwa. I ku dużej uldze rządzących, którzy wciąż narzekają na zbyt duże obciążenia finansowe z powodu wielkiej ilości wypłacanych emerytur.

To kolejny tak widoczny znak kompletnej niewydolności polskiego systemu emerytalnego, przejętego w całości z czasów komunistycznych, dla niepoznaki wzbogaconego o tzw. OFE – czyli coś, co udaje wolny rynek świadczeń dla seniorów. Leki są drogie, to fakt. Ale za darmo – tak, jak jedzenia – nikt ich rozdawać nie będzie. Czy nie byłoby prościej, gdyby ludzie starsi mieli po prostu więcej pieniędzy, by stać ich było na lekarstwa? Seniorzy w Niemczech jakoś nie narzekają na biedę: jeżdżą sobie po świecie na wycieczki. Dlatego, że u nich wolny rynek emerytalnych świadczeń istnieje naprawdę.

ZUS, który jest oszustwem – bo wypłaca głodowe świadczenia, a jednocześnie zatrudnia setki darmozjadów i buduje pałace, powinien być natychmiast zlikwidowany. Jego majątek sprzedany a z pieniędzy, uzyskanych ze sprzedaży nieruchomości trzeba utworzyć fundusz emerytalny, na korzystnym oprocentowaniu bankowym. Zdobylibyśmy w ten sposób pieniądze na wypłaty emerytur bieżących. A ludzi, którzy jeszcze pracują, należy w tym samym momencie zwolnić z obowiązkowej składki ubezpieczeniowej. Trzeba zostawić im te pieniądze w kieszeni i dać wybór ubezpieczalni na wolnym rynku. Oczywiście likwidując w tej samej chwili zapis w Konstytucji, mówiący o „obowiązku państwa zapewnienia obywatelom godziwych emerytur” – jako całkowicie nieaktualny i kłamliwy. Proste, prawda? Ale jakoś w Polsce nikt na to nie wpadł. Zbyt wielu osobom (politykom, urzędnikom) taka zmiana ustrojowa całkowicie zniszczyłaby wygodny życiowy plan:  obrastania w majątek kosztem najuboższych polskich obywateli. Problem w tym, że dopóki do zmiany nie dojdzie, nasi emeryci wciąż będą głodowali i rezygnowali z zakupu lekarstw.

Ciekaw jestem, kiedy specjaliści od wolnego rynku w naszym kraju zaczną odważnie głosić pomysły na realne zmiany. Takie, które – sprawiedliwie – służyłyby zwiększeniu zamożności wszystkich obywateli, nie tylko klasy rządzących panów.

O kosmitach, czyli życie nasze z zewnątrz oglądane…

Zdumiewające, jak wielu ludzi wierzy w istnienie obcych cywilizacji. Zrozumiałe, że się nie afiszują ze swoimi poglądami… Ale są i tworzą ciekawą społeczność. Nie można ich pytać, czy kosmici istnieją – bo to w kontakcie z nimi pytanie źle zadane. Jakby pytać papieża, czy Bóg istnieje… Wszystko jest kwestią wiary i dogmatyki. Fani UFO mogą natomiast rozmawiać o znakach, jakie świadczą o istnieniu cywilizacji pozaziemskich. Faktu ich wiarygodności nie kwestionują nigdy. Od Roswell, przez nasz poczciwy Emilcin, do Trójkąta Bermudzkiego – wszystko, co kiedykolwiek niosło znamiona jakiejkolwiek obcej ingerencji w ziemskie życie a nie zostało wiarygodnie wyjaśnione, może być przedmiotem ciekawej rozmowy.

Wśród koncepcji ufologicznych zwłaszcza jedna budzi zainteresowanie. Mówi ona, że Ziemia wraz z zamieszkującymi ją mieszkańcami jest rodzajem hodowli – miejsca, obserwowanego przez istoty znacznie wyżej niż my rozwinięte. Owe stwory miałyby przyglądać się postępowi, jaki zachodzi na Ziemi – choćby w zakresie przygotowań do możliwych podróży międzygwiezdnych – oraz dyskretnie podsuwać nam rozwiązania, jakoby pomocne w szybszym rozwoju naszych technologii.

Wprawdzie świadomość, że jesteśmy czymś w rodzaju much na szkiełku mikroskopu może budzić niejakie przerażenie, ale nie przesadzajmy. Jeśli nawet kosmici nas obserwują czy dyskretnie wspomagają nasz rozwój, rodzina przeciętego Kowalskiego raczej nie odczuwa z tego tytułu żadnego dyskomfortu. Gorzej, że obca cywilizacja raczej niewiele robi w sprawie naprawy sytuacji mieszkańców trzeciej planety od Słońca. Cóż, widać prawa działań naukowych są tam identyczne, jak u nas. Człowiek – badacz również stara się nie ingerować w życie obserwowanych populacji, zwierząt czy roślin. Że swoją działalnością ludzkość często im szkodzi, to inna sprawa. Nie sądzę natomiast, by kosmici wywoływali na Ziemi wojny – po to, by liczba mieszkańców zmniejszyła się u nas dla dobra przetrwania gatunku. Zresztą, kto ich tam wie – być może perfidia obserwatorów i do tego stopnia jest już zaawansowana.

Nie mamy żadnego wpływu na aktywność obserwujących nas „obcych astronomów”, ale możemy zastanowić się (choćby dla własnej korzyści), co oni tam z góry mogą zobaczyć. A niektóre zjawiska mogą ich niepokoić poważnie. Wojny (a od powstania ludzkości nie było ani jednego dnia, by nasza planeta wolna była całkowicie od konfliktów zbrojnych) to tylko jeden element niezbyt zachęcającej układanki. Z góry na pewno lepiej widać straty, jakie człowiek zadaje swej własnej przyrodzie. Toż nawet sami porównać możemy satelitarne zdjęcia amazońskiej puszczy – teraz i sprzed choćby pięciu lat… Uważny obserwator z kosmosu na pewno już wie, że większość zamieszkujących naszą planetę ludzi żyje w warunkach permanentnego głodu lub na materialnym poziomie, nie gwarantującym podstawowej egzystencji. Może też stwierdzić, że od wielu dziesięcioleci prowadzone są na Ziemi rozmaite eksperymenty ustrojowe, które z reguły kończą się tak samo: obietnicą raju i powszechnej szczęśliwości a utworzeniem enklawy dobrobytu dla wybranej ekipy inteligentnych cwaniaków (komunizm, socjalizm). Widząc na Ziemi takie cuda kosmici muszą dochodzić do wniosku, że nasz świat znajduje się jeszcze na poziomie naprawdę prymitywnego rozwoju. I być może chcieliby nawiązać z nami kontakt. Ale powstrzymują się, niczym legendarni śpiący rycerze spod Giewontu: „jeszcze nie czas…”.

O mizerii muzycznej mediów, czyli taki jest świat…

Pracownicy Katedry Dziennikarstwa Uniwersytetu Łódzkiego zaprosili dziennikarzy muzycznych na seminarium naukowe. Przyjąłem zaproszenie, bo niewiele wiemy o sprawie: prace magisterskie czy doktorskie poświęcone krytyce muzycznej dopiero powstają, mało jest rzetelnych opracowań akademickich. Kilkoro praktyków wzbogaciło ten zasób przygotowanymi referatami, wywiązała się też dyskusja, poświęcona głównie jakości mediów. Stacje radiowe i telewizyjne odsądzano od czci i wiary, krytykując bezmiar dźwiękowej papki, wylewającej się masowo z głośników w miejsce szlachetnych dźwięków. Atakowano (słusznie) całkowitą zapaść kultury słowa, które, jeśli dzisiaj w ogóle muzyce towarzyszy, uwłacza kulturalnemu słuchaczowi. Nikt nie dba ani o jakość polszczyzny – ani o predyspozycje osób, zajmujących się w mediach przemawianiem do społeczeństwa.

Fatalna jakość dziennikarstwa w radiach czy telewizjach komercyjnych od dawna jest przedmiotem utyskiwania, zarówno środowiska tak zwanych dziennikarzy profesjonalnych, jak i też odbiorców, oczekujących wyższego poziomu prezentowanych na antenach wypowiedzi. Zwykle ci sami ludzie bardzo by chcieli radia i telewizji  z lepszą muzyką, nie z dyskotekową papką dla tzw. masowego odbiorcy. Tęsknią za kartami mikrofonowymi i za radiem autorskim, promującym muzykę dla wytrawnego słuchacza. To samo dotyczy telewizji, w jej pasmach rozrywkowych – lub gdy stacja zajmuje się wyłącznie nadawaniem muzyki.

Sam bym chciał lepszej jakości antenowego słowa i muzyki lepszej niż taneczne umpa – umpa w większości komercyjnych stacji radia i tv. Ale czy taki postulat jest realny? Nie sądzę.

Zacznijmy od tego, że najpoważniejszym problemem mediów komercyjnych jest przetrwanie. Muszą utrzymać się z reklam, co w ciężkich – kryzysowych czasach jest zadaniem karkołomnym. Stąd tzw. formatowanie mediów, czyli programowanie muzyki stacji radiowej tak, by zaspokajała gusta najszerszego kręgu odbiorców. A najliczniejsza grupa ludzi na świecie ma proste wymagania muzyczne – właśnie takie, jak codziennie słyszymy na komercyjnych antenach, pop , dance, disco, rap etc. Najprostsze formy mają największe powodzenie, najlepiej wtedy, gdy co trzy lub cztery piosenki prowadzący ogłosi konkurs, w którym można coś wygrać nie odpowiadając na żadne pytanie – byle się dodzwonić.

Idźmy dalej – radio gra muzyczkę łatwą i przyjemną, krąg słuchaczy poszerza się, rośnie słupek słuchalności. Radio pokazuje słupki reklamodawcom, ma większą szansę na pieniądze. I to jest zupełnie normalny system, tak działa wolny rynek mediów. Na całym świecie radia grają to, co chcą masy – i nie zmieni tego najbardziej poważne grono dziennikarskich ekspertów.

A gdzie „misja”, zapytamy – gdzie dbałość o kulturę, tradycję, wychowanie młodego pokolenia do szlachetnej muzyki i pięknego słowa? Ano, w nielicznych stacjach publicznych, finansowanych dzięki państwowej dotacji, czyli słynnemu abonamentowi. Tak to jest ułożone, że państwo płaci na utrzymanie mediów publicznych, otrzymując niejako w zamian przekaz, gwarantujący – przynajmniej w teorii – troskę o edukacyjny aspekt działalności mediów. Nie chcę analizować jakości programu poszczególnych mediów publicznych. Stawiam tezę, że ich istnienie, finansowanie z abonamentu oraz utrzymywanie stanu prawnego podtrzymującego publiczno – prywatny system prasowy jest marnotrawstwem pieniędzy, kolejnym urzędniczym złodziejstwem, dokonywanym na składce publicznej pod szlachetnym pretekstem.

Czemu utrzymywanie mediów publicznych i ich „misji” nie ma sensu? Po prostu dlatego, że większość ludzi nie chce kultury. Zwyczajnie, wolą dyskotekę, piwo i zadymę po meczu niż Mozarta, Brahmsa czy Beethovena. I nie zmieni tego żaden system, żadna ustawa medialna, nawet najbardziej kompetentny prezenter. Pamiętacie, jak za komuny do teatrów prowadzone były na spektakle całe szkoły? Efekt wychowawczy był tylko jeden: wielka irytacja aktorów, narzekających, że „inteligentna” młodzież zagaduje przedstawienie lub – o zgrozo – rzuca w artystów ogryzkami.   Takie właśnie jest wychowywanie na siłę, oprócz straty pieniędzy nie mamy żadnych efektów edukacyjnej działalności.

Dlatego stawiam tezę, że utrzymaniem tradycji, kultury muzycznej i językowej powinni zająć się ludzie wybrani. Elita, nisza – jakkolwiek byśmy ich nie nazwali. Niech dobra muzyka i piękne słowo przetrwają dla radości tych, którym naprawdę zależy na ich istnieniu. W skali świata oceniam tę grupę osób na jakieś osiem – dziewięć procent mieszkańców Ziemi. Dlatego uważam, że utrzymywanie mediów publicznych ze składki WSZYSTKICH ludzi jest nieuczciwe. Niech rynek mediów wreszcie stanie się całkowicie wolny, bez wydatków na „misję”, administracyjne etaty i marnych dziennikarzy (nie do zwolnienia, dzięki przepisom, chroniącym związkowców. W łódzkich mediach publicznych działa po siedem – i więcej – związków zawodowych!). Ludzie mogliby wówczas finansować sami te stacje, których profil im odpowiada – i te nadające szlachetne odmiany muzyki utrzymałyby się dzięki swoim fanom. Przykład, nawet dzisiejszy? RMF Classic. Prywatna stacja, nadająca przeboje muzyki poważnej…

Konkluzja, choć karkołomna – jestem pewien, że lekarstwem na mizerię jakości mediów komercyjnych jest całkowite sprywatyzowanie rynku mediów. W formacie stacji ambitnych reguły wolnej konkurencji wymusiłyby na nadawcach walkę o dobry poziom, muzyki i słowa, na prezentowanej antenie. Stacje masowe działałyby tak, jak do tej pory. System byłby sprawiedliwy (lepszy ma się lepiej), a odbiorcy mediów nie musieliby opłacać obowiązkowego haraczu na coś, co i tak nie jest w stanie poprawnie funkcjonować.  Zaś miłośnicy wysokiej kultury nadal mieliby wybór: słuchaliby takich stacji, oglądali takie telewizje, jakie by im się podobały.

O kolejnych podwyżkach, czyli znów będzie gorzej

Rząd ujawnił kolejne plany walki z kryzysem za pomocą pieniędzy, wyjętych z naszych kieszeni. Media donoszą, że benzyna wkrótce zdrożeje 18 groszy na litrze – to efekt podwyższonej akcyzy paliwowej. Da to ponoć wpływy budżetowe w wysokości ok. 2 mld PLN.

Podwyżki cen benzyny to najbardziej wredna forma opodatkowania społeczeństwa, bo chwilę później wszystko drożeje. Czemu? Bo właściwie wszystko trzeba gdzieś dowieźć. Ludzie, zajmujący się transportem np. pieczywa muszą wydać więcej na benzynę do swoich ciężarówek. Podnoszą zatem cenę chleba i bułek, by wyrównać sobie stratę – w końcu też muszą zarobić na życie, a przy dzisiejszych kosztach prowadzenia firmy jest to bardzo trudne, coraz trudniejsze… Zatem konsument pieczywa natychmiast zauważa i odczuwa podwyżkę ceny chleba, musi więcej wydać na ten produkt, mniej zostaje mu w kieszeni. I tak jest ze wszystkim, bo niektórych artykułów, jak jedzenie, środki higieniczne, ubranie po prostu nie da się nie kupować. Zużywają się i potrzebujemy nowych.

Wygląda więc na to, że oprócz zapowiadanych w Tuskowym expose (czyli jawnych) obciążeń finansowych Rząd szykuje nam nowe podatki ukryte, wynikające z decyzji fiskalnych jako skutek uboczny – jak z tym droższym chlebem na skutek podwyżki cen paliwa. Tychże ukrytych zabiegów socjalistycznego (tak jest, mówmy już otwartym tekstem) Rządu czeka w kolejce kilka, np. zapowiadana likwidacja „lokat antybelkowych” w bankach oraz wyższa akcyza na wyroby tytoniowe. Do tego, zamiast ograniczać administrację, Tusk znów ją rozmnaża: powstało właśnie nowe Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji, pod światłym przewodnictwem Wielce Czcigodnego Michała Boni. Tego samego, który wymyślił 19% podatku od umów o dzieło dla twórców, bo tak wygląda w praktyce planowana likwidacja 50% kosztów uzyskania przychodu od działalności artystycznej…

Oczywiście wprowadzane zmiany fiskalne nie zaszkodzą najbogatszym – w tym klasie polityków. Oni nie odczują nowych obciążeń, bo i tak mają na kontach tyle, że parę groszy więcej na paliwo, brzydko mówiąc, zwisa im obojętnym kalafiorem. Cynicznie powiem, że nie odczują ich również najubożsi, bo oni i tak żyją na granicy nędzy – tyle, że liczba nędzarzy może się w Polsce bardzo szybko zwiększyć. Zmiany najbardziej dotyczą tzw. klasy średniej, „przeciętnego Kowalskiego”, który uczciwie zarabia te swoje dwa, trzy tysiące złotych – i z przerażeniem stwierdza, że każdego miesiąca ta sama kwota wystarcza mu na mniejsze wydatki… Gdy „Kowalskim” pensja przestanie wystarczać na jedzenie, wtedy się zacznie.

Nie wiem, jak nisko musi opuścić się próg ubóstwa w naszym kraju, by ten Rząd zaczął uciekać w popłochu przed rozwścieczonym tłumem, biegnącym na Urząd Rady Ministrów z siekierami czy butelkami z benzyną. Taki scenariusz, przypominający niedawne wydarzenia w Argentynie i Grecji, wydaje się coraz bardziej realny. Niektórzy twierdzą, że na krwawe protesty w Polsce poczekamy najwyżej rok. Ja uważam, że przy obecnym tempie wprowadzania zmian, bijących w kieszenie wszystkich, poza tuczącymi się naszą pracą politykami i urzędnikami, rewolucja społeczna w tym kraju nastąpi o wiele szybciej.

O premierskim expose, czyli równi pochyłej ciąg dalszy…

Usłyszeliśmy, że jest źle – i że znów musimy za to zapłacić. Gorzej będą mieli bogaci rolnicy i artyści, użytkownicy internetu, wszyscy pracodawcy (zapłacą wyższą składkę rentową), wszyscy pracownicy – bo później odejdą na emeryturę…

… nie usłyszeliśmy ani słowa o prawdziwych powodach kryzysu państwa ani o naprawdę skutecznych sposobach jego likwidacji.

Jak zwykle od 1989 roku nie wiadomo, dlaczego NIC nie zmieni się:

– w sprawie prywatnych firm. Nie ma mowy o obniżeniu kosztów ZUS-u ani kosztów pracy dla prywatnych przedsiębiorców. Ponieważ to zbyt drogo, ludzie nie chcą zakładać firm ani zatrudniać nowych pracowników w już istniejących firmach. Skutek? Bezrobocie ( w samej Łodzi – 10%, czyli 131 tysięcy ludzi bez pracy) czyli ogromny koszt publiczny! Utrzymywanie armii bezrobotnych to ogromny wydatek w budżecie państwa. Podwyższenie składki rentowej jeszcze pogorszy i tak fatalną sytuację na polskim rynku pracy.

– w sprawie biurokracji. Nie ma mowy o likwidacji dziesiątek niepotrzebnych urzędów i setek etatów państwowych, na każdym szczeblu administracji. Siedzą sobie urzędnicy i przekładają papierki, od ósmej do szesnastej – za nasze pieniądze. Bo prawo jest takie, że uzasadnia tworzenie kolejnych etatów biurokratycznych, czyli takich, na których pensje składają się wszyscy obywatele… Mało tego, wciąż tworzone są nowe etaty urzędnicze, oczywiście dla zaufanych ludzi, którym politycy „coś zawdzięczają”, lub którzy pomogli w kampanii wyborczej. Problemu bezrobocia to nie zmniejsza – za to skutecznie podwyższa wydatki państwa.

– w sprawie marnotrawstwa. Istnienie deficytowych spółek skarbu państwa, czyli produktów, z których potężne dochody czerpią zausznicy rządzących polityków, a które przynoszą realne straty dla budżetu wciąż jest dla premiera tematem tabu! Nic nie mówi się o prywatyzacji państwowego majątku, co mogłoby wydatnie wzbogacić i jednocześnie odciążyć budżet, mowa jedynie o aferach, które wychodzą na jaw przy okazji prywatyzacji bandyckich, odkrywanych przez dziennikarzy śledczych.

– w sprawie systemu dystrybucji pieniędzy publicznych. Polski system podatkowy jest tak skonstruowany, że pieniądze trafiają najpierw do centrali w Warszawie, a dopiero potem budżet rozdzielany jest na ośrodki samorządowe w postaci subwencji, oczywiście ustalanych z politycznego klucza. Jakby nie działało podstawowe prawo ekonomii, że im pieniądz dalej podróżuje, tym jest go mniej – po prostu rosną koszta transportu tegoż pieniądza…

Dopóki jakiś Rząd, przy wsparciu jakiegoś Parlamentu, nie wprowadzi w Polsce zasad, dzięki którym państwo będzie zarządzane jak dochodowa firma, nadal będziemy chcieli stąd uciekać. Proponowany, socjalistyczno / komunistyczno / quasi-liberalny sposób funkcjonowania tego systemu ma wszelkie szanse skończyć się bankructwem, jak w Argentynie czy Grecji.

Jest mi totalnie obojętne, pod jakim politycznym sztandarem i z jakiej partii ten „jakiś” Rząd będzie się wywodził. Byleśmy wreszcie mogli tu normalnie żyć.