O kolejnym pałacu ZUS, czyli „sami tego chcieliście”…

Trzydzieści milionów złotych kosztuje nowy pałac ZUS-u, który w ciągu dwudziestu miesięcy postawiony zostanie w Łodzi. Po co komu nowe gmaszysko, wystawione za pieniądze podatników – i to w gorącym okresie kłótni wokół OFE, podsycanej wciąż nowymi wiadomościami a propos wysokości przyszłych emerytur? Ano, cóż: sami tego chcieliście! Tak zdają się wołać do nas urzędnicy, tłumacząc się w mediach na okoliczność wbicia pierwszej łopaty pod znamienną inwestycję.

Trzeba jakoś uzasadnić koszta budowy, zatem mnożą się urzędnicze argumenty. Dwie dotychczasowe siedziby łódzkich oddziałów ZUS obsługują w sumie dwa tysiące klientów dziennie, najwięcej w Polsce. A przecież sami petenci wciąż skarżą się na kolejki! W „książce skarg i wniosków” mnożą się też uwagi na temat braku parkingów wokół budynków, no i – jakżeby inaczej – na fatalne warunki obsługi. A skoro klienci się skarżą, trzeba im wyjść naprzeciw. Zbudujemy nową siedzibę, która zresztą po piętnastu latach się zwróci: na czterech piętrach zmieszczą się przecież obszerne pomieszczenia biurowe, dotąd wynajmowane za spore kwoty od właścicieli tych budynków, gdzie ZUS swoje stare oddziały dotąd prowadzi…

Nie było chyba dotąd przypadku większej bezczelności urzędników. Nie dość, że za publiczne pieniądze stawia się kolejny pomnik złodziejskiej biurokracji, to jeszcze klasa panów –  posadzona w administracyjnych pieleszach, by ludziom służyć, pilnując wspólnych rachunków – wmawia światu, że winne kolejnego wyrzucenia pieniędzy w błoto jest samo szacowne grono beneficjentów przyszłych świadczeń emerytalnych. Nie ma też słów oburzenia, jakim reagować można wobec tak chamskiej, cynicznej bezczelności. Można jedynie bezsilnie zacisnąć pięści, zęby i jeszcze raz przekonać się, dlaczego w tym państwie nic nie wygląda tak, jak powinno. I czemu tysiącom ludzi nadal bardzo chce się zwiewać stąd jak najdalej.

Emerytury dzisiaj pracujących, czynnych zawodowo obywateli będą głodowe. O ile ktoś sam nie oszczędza „do skarpety”, nie może liczyć na godziwy ekwiwalent za ciężko przepracowane życie. ZUS jest bankrutem, przekazywane sobie z budżetu pieniądze marnotrawi na bieżącą działalność biurokratyczną, zamiast odkładać je na kontach emerytalnych poszczególnych obywateli. W ten sposób urzędnicy / politycy okradają swoje własne społeczeństwo. Jest to także argument za jak najszybszą likwidacją złodziejskiego ZUS-u. W to miejsce należy natychmiast wprowadzić wolny rynek dowolnych, prywatnych usług emerytalnych, zwalniając oczywiście Polaków od obowiązku opłacania tych składek. A sprzedane pałace z ZUS-owskich latyfundiów zamienić w kapitał, który odłożony na bankowych kontach posłuży do wypłaty świadczeń bieżących. Powiecie, że to absurd, że w innych krajach funkcjonują obowiązkowe ubezpieczenia emerytalne? OK – to wytłumaczcie mi, dlaczego niemiecki emeryt, gdy osiągnie stosowny wiek, zaczyna jeździć po świecie, fundując sobie wczasy i wycieczki? A Polak, gdy tylko przechodzi na garnuszek krajowego ubezpieczyciela, nie może za swoją emeryturę wyżyć na poziomie najniższego nawet komfortu??? I głoduje, trwając w stanie permanentnej wegetacji??? Polska, kraj zmarnowanych szans cywilizacyjnych, nie dorobiła się przez dwadzieścia cztery lata wolności ani zrębu uczciwego systemu emerytalnego. Wszystko dlatego, że nikomu z rządzących polityków nie opłacało się porwać na wszechpotęgę ZUS-u. Oczywiście ze strachu przed utratą wyborczego poparcia emerytów, którym trudno wytłumaczyć jakąkolwiek zmianę, a już zwłaszcza taką, która bezpośrednio wiąże się z ich bytowaniem.

Oto internetowy wpis, jaki znalazłem na stronie TV TOYA pod newsem o nowym pałacu łódzkiego ZUS-u:

„Do ludzi w tym kraju nie dotarło jeszcze, jak bezczelnie i bezwzględnie państwo okrada obywateli. Większość utuczona na medialnej papce myśli że „tak trzeba”. Tymczasem rządzący tym krajem zdrajcy i nieudacznicy skrupułów nie mają żadnych. Emeryci i renciści, ludzie chorzy i potrzebujący żyją na granicy ubóstwa, dodatkowo upokarzani przez „socjal” i służbę zdrowia, która jest tylko służbą z nazwy. Młodzież widzi co się dzieje i dlatego panicznie zwiewa z tego śmietnika. A urzędnicza armia skorumpowanych cwaniaczków śmieje się ludziom w oczy i buduje kolejne pomniki tego chorego systemu.” (Autor – Oz, 28.11, g. 15:35)

Chyba nie trzeba mocniejszego przykładu na to, jak ludzie oceniają działanie tej podłej, zepsutej do cna przez komunistyczną biurokrację polskiej rzeczywistości.  I trzeba natychmiast odważyć się na radykalne zmiany systemowe, które sprawią wreszcie, że Polakom żyć się będzie normalnie. Oby nastąpiło to jak najszybciej!

O zwalnianiu tempa w Łodzi, czyli eurokraci w natarciu

„Tempo 30” – nowa akcja łódzkich władz ma nas wszystkich przekonać do idei ograniczania drogowej prędkości. Właśnie do trzydziestki – tam, gdzie tylko się da, poza głównymi nurtami ruchu samochodowego. A ja twierdzę, że to faszyzm, ograniczanie wolności obywateli oraz kolejny etap realizowania doktryny cykloterroru miejskiego, obficie promowanej w Polsce przez brukselskich socjalistów – biurokratów.

O co chodzi z trzydziestkami? Ba, oczywiście – o bezpieczeństwo nas wszystkich. Auto musi jechać wolniej, to i pieszego nie przejedzie i na rowerzystę nie wpadnie. Władze Łodzi prezentują z dumą kolejne skrzyżowanie: ulice Kaczeńcowa i Lniana, spora krzyżówka na przeludnionym osiedlu Teofilów.  Wprowadzono ograniczenie prędkości, zasadę skrzyżowania równorzędnego, oczywiście rowerową ścieżkę no i gumowe „łamacze resorów”: jedną szykanę w poprzek drogi plus cały szereg podłużnych,  oddzielających jezdnie od siebie…  Słowem – sielanka. Tyle, że nie dla kierowców: na naszych oczach prawie doszło do stłuczki (kierowcy mają szybko przyzwyczaić się do radykalnej zmiany organizacji ruchu), wszyscy muszą zwolnić, choć śpieszą się np. do pracy, w godzinach szczytu oczywiście tworzą się korki, a Policja już pewnie czeka za rogiem, chętna do karania mandatami za przekroczenie prędkości…

Jak zwykle w przypadku eurokracji bezpieczeństwo ludzi jest tylko pretekstem – do wprowadzania zasad zgodnych z ideologią „zrównoważonego transportu” (gdy brakuje kasy na budowę parkingów najlepiej zmusić kierowców do rezygnacji z jazdy autem, wprowadzając utrudnienia drogowe). Ideologia jest też wygodnym narzędziem do wypełniania urzędniczej kiesy: mandaty, nakładane przez Policję w miejscach „szczególnie niebezpiecznych”, dobrze mogą przysłużyć się biednej gminie. A w ramach akcji „Tempo 30” miejsc ograniczania prędkości ma być coraz więcej. Wprawdzie zmianę organizacji ruchu mają zawsze poprzedzać konsultacje społeczne, ale nie łudźmy się: urzędnicy prowadzą w tym zakresie własną politykę i zrobią tak, żeby wyjść na swoje, co zresztą już wytyka rządzącym w Łodzi samorządowa opozycja.

Zadajmy podstawowe pytanie: dlaczego władza utrudnia życie WSZYSTKIM kierowcom, zamiast wyłapywać i surowo karać tych, którzy naprawdę jeżdżą niebezpiecznie??? Ograniczenie prędkości – tak, ale wyłącznie w miejscu, gdzie jest to naprawdę uzasadnione. Obok szkoły, w zaludnionej lub gęsto zabudowanej okolicy. Ale na skrzyżowaniach osiedlowych, daleko od budynków i tuż obok rzadko zadrzewionego parku? Kierowcy z zasady jeżdżą tak, by nie narażać siebie i innych. Gdy jest niebezpiecznie, zwalniają, w swoim dobrze pojętym interesie – bez żadnych przymusów. Wypadków drogowych nie można wyeliminować, niestety, bo ich sprawcami są z reguły debile. Ludzie bez rozsądku lub wyobraźni, którym jakimś cudem dano prawo jazdy: to dla nich potrzebne są na drodze ograniczenia i restrykcje. A nie dla większości ludzi normalnych, z dobrze działającym instynktem samozachowawczym, którzy wiedzą, jak nie narażać swoją jazdą innych uczestników ruchu. Debili, gdy coś odwalą, trzeba skutecznie wyłapywać i surowo karać! To jest najlepsza prewencja, bo następny kretyn zastanowi się przynajmniej nad tym, czy warto szaleć za kółkiem, skoro innego tak surowo ukarano. System ograniczeń prędkości aż do absurdalnych trzydziestek (toż i bez tego nie da się jeździć po Łodzi wiele szybciej!), wszelkie inne utrudnienia i blokady nie służą żadnemu pożytkowi, ani kierowców, ani pieszych, ani rowerzystów. Służą świetnie urzędnikom, którzy kolejny raz chcą bohatersko udowodnić, jak są nam potrzebni w likwidowaniu problemów życiowych – których sami nam narobili.

O korkach nieustająco, czyli łódzki transport niezrównoważony

„To jest nasz remont!” – syknął wściekle rowerzysta. Miał gniew w oczach, bo wielominutowa próba przekonywania frajera zawaliła się, niczym salezjańska misja w sercu dorzecza Amazonki. Staliśmy w centrum Łodzi, na środku zamkniętego przez drogowców skrzyżowania Mickiewicza / Piotrkowska. Dowiedziałem się brutalnej prawdy, o której wszak łódzkie wróble już od dawna ćwierkały. Remont trasy WZ prowadzony jest tak naprawdę dla rowerzystów, pieszych i pasażerów linii tramwajowych. To oni mają mieć lepiej. Kierowców, dziś decyzjami Magistratu uwięzionych w korkach na dwa lata, czeka przykra niespodzianka. Trasa wcale nie będzie poszerzona. Ma mieć tyle samo pasów, co dziś, za to węższych. To znaczy, że gdy wzrośnie w mieście liczba aut (a wzrośnie na pewno!!!), kierowcom ze wschodu na zachód miasta – i odwrotnie – jeździć się będzie gorzej. Ich, dziś cierpliwie szukających objazdów do pracy, sens gruntownej przebudowy ominie.

Od dwóch dni rozmawiam z kilkoma przedstawicielami tzw. łódzkiej mafii rowerowej, to znaczy aktywistami ruchu cyklistów, skupionego wokół fundacji i stowarzyszeń, promujących ideę zrównoważonego transportu. W ich mniemaniu transport zrównoważony to taki, który ogranicza w centrach miast ruch samochodów, dając szansę rozbudowy tras rowerowych, pieszych pasaży oraz ekologicznych (bo na prąd) linii tramwajowych – czy nawet szerzej, komunikacji miejskiej. Mają swoje argumenty. Głównie, że dotąd w Łodzi nikt o rowerzystach nie myślał, bo ścieżek jest zaledwie 80 kilometrów, nie ma sieci tych dróg, a potrzeb coraz więcej. Mawiają, jakoby rozszerzanie dróg samochodowych w centrach miast nic nie dawało, bo kierowcy „przyzwyczają się” (sic!) do lepszych warunków jazdy, więc za dwa lata znów będą korki. Dają w końcu przykład Holandii, gdzie bogata ludność  kupować samochody zaczęła, co poskutkowało masowym buntem rowerowego lobby i początkiem radykalnej przebudowy niderlandzkich miast, pod rowery właśnie. Widać, że terror-cykliści chcą jednego: zawłaszczenia przestrzeni publicznej na swoje potrzeby, radykalnego ograniczenia ruchu aut w łódzkim centrum – oraz takich decyzji władz miejskich, które cały transport „zrównoważony” ustawią na „właściwych torach rozwojowych” pod rowerowe potrzeby. To się w mieście już dzieje, a remont trasy WZ  jest takiej polityki przykładem: wiceprezydent Łodzi Radosław Stępień, sam radykalny rowerzysta i zwolennik polityki cykloterroru, chętnie w swych wypowiedziach powołuje się na liczne, europejskie przykłady sukcesu we wdrażaniu pro-rowerowych pomysłów.

Zacznijmy od tego, że jak chcę kupić samochód, to go kupię i będę nim jeździł – wara od tego komukolwiek, zwłaszcza urzędnikom, za moje pieniądze pasących dupska na wygodnych, politycznych stołkach. A jak kupię auto, mogę nim jeździć gdzie chcę, także w mieście. Urzędnicy, którzy w demokracji wybierani są głosami ludzi (także kierowców!) do sprawowania w ich imieniu funkcji publicznych, mają tak zarządzać wspólną przestrzenią, by wszyscy – podkreślam, wszyscy – czuli się w niej wygodnie. Za to im, urzędnikom, płacimy swoimi podatkami. Także, i to bardzo słono, w każdym litrze nadmiernie przez akcyzę wycenionej benzyny. Tej samej, drodzy urzędnicy, która napędza samochody, znienawidzoną przez niektórych z was przyczynę korków w miastach.  Władza, którą naród wam daje, zobowiązuje was – bezwarunkowo – do realizowania praw wszystkich grup społecznych, a nie tylko ulubionych lobby, które z różnych powodów promujecie. Jeśli to robicie, nadużywacie władzy, a gdy ktoś to zauważy, jego obowiązkiem jest wiedzę natychmiast upowszechnić. Dotyczy to zwłaszcza dziennikarzy. Bo jeśli władzy nadużywacie, naród w wyborach was rozliczy.

To dobrze i zdrowo gdy można sobie pojeździć w mieście rowerem. Miło, jeśli dbamy o stałe powiększanie sieci ścieżek rowerowych, która wbrew radykałom w Łodzi jednak istnieje. Ale proces ten nie może toczyć się wbrew rozwojowi sieci dróg samochodowych! Że w Holandii się to udało, co jest dla was, cykliści, powodem do dumy? Tak, bo w małym kraju rowerowe lobby okazało się wystarczająco silne, by narzucić władzy „jedynie słuszną, postępową drogę rozwoju”. Holendrzy wyjścia nie mieli. Każdy, chciał nie chciał, MUSIAŁ przesiąść się w mieście na rower, bo nowa sieć nie pozostawiła mu wolnego wyboru. O tę właśnie wolność chodzi: władza nie ma żadnego prawa do stawiania obywateli pod przymusem, do prowadzenia z ludźmi rokowań z pozycji siły! Gdy tak robi, staje się władzą totalitarną. Faszystowską. Pomijam fakt, że w Holandii znakomicie funkcjonuje sieć międzymiastowych autostrad, a ścieżki rowerowe (widziałem na własne oczy w Amsterdamie) rozbudowane zostały jedynie w ścisłych centrach metropolii, gdzie – jak w stolicy, z powodu licznych kanałów – ruch samochodowy i tak jest utrudniony. Ale, po pierwsze: w Łodzi ścisłego, historycznego centrum, nawet typowej starówki, w ogóle nie mamy. A po drugie, aktualny problem miasta dotyczy arterii przelotowej, ważnej nici komunikacyjnej, łączącej centrum z osiedlami mieszkaniowymi. Nie sądzę, by w Holandii ktokolwiek wpadł na pomysł, by taką drogę zamienić przymusem w pasaż tramwajowo-rowerowy.

Podaję przykład Niemiec. Tam rowerowe lobby jakoś nigdy nie wywalczyło sobie przewagi. Dlaczego? Ano, Niemcy nawet w miastach mają szerokie i wygodne drogi samochodowe. Nigdy nie przeszkodziły więc one, jak w Holandii, pieszym czy rowerzystom. A Berlin? – krzyczy cyklo – terrorysta… Przecież Berlin cały w korkach stoi! No stoi, bo widocznie tamtejsze władze nie zdążyły na czas z rozbudową dróg, gdy liczba ludzi i aut dramatycznie w ostatnim czasie przyrosła. Popatrz na Bremę, mówię, tam nie ma aż takiego problemu z imigracją. Miasto, jak włócznię, hanzeatyccy kupcy zbudowali wzdłuż rzeki Wezery. Przez całą długość grodu ciągnie się dziś trzypasmowa autostrada, z licznymi odnogami poprowadzonymi w różnych kierunkach. Cała Brema to właściwie trójpasmówka, z wygodnymi zjazdami wgłąb osiedli. Zewsząd blisko jest do szerokiej trasy, korków nie ma nigdzie. A ścisłe, historyczne centrum, z katedrą, ratuszem i głównym rynkiem jest – a tak! – dla ruchu aut zamknięte. Tyle, że z każdej strony przylega doń obszerna, kilkupiętrowa sieć parkingów podziemnych. Efekt? Jak chcesz tam pojechać autem, masz je gdzie zostawić i pójść na bliski spacer. Nic nie stało na przeszkodzie, by pogodzić interesy wszystkich użytkowników ruchu. Trzeba było tylko pomyśleć i dobrze zainwestować pieniądze: dokładnie odwrotnie dzieje się w Łodzi.

Kiedyś, na drodze pod Antwerpią, przypadkowy kierowca wiózł mnie autostopem wokół miasta. Popatrz, mówi, jakie korki. Widzisz? Dopiero nam rozbudowują całą sieć tras objazdowych, teraz się męczymy, są wypadki, karambole. Ma być lepiej? Ano, zobaczymy, trwają inwestycje… No właśnie! Inwestycje drogowe są niezbędne, bo taki jest świat dzisiejszy. Samochodów przybywa, święte prawo ludzi. Ale właśnie dlatego trzeba nadążać z inwestycjami drogowymi, by w miarę możliwości ruch aut kanalizować. Dlatego nie negujmy samej przebudowy WZ! Jest potrzebna – pod niezbędnym warunkiem, że ułatwi kierowcom drogę, taki powinien być jej cel nadrzędny. Stworzenie lepszej sieci tramwajowej – owszem, także. Więcej miejsca rowerzystom? OK, czemu nie. Tylko nie, na bogów, kosztem kierowców. Łódzkich. Bo już dziś mamy prawo obawiać się, że dla nich koszmarem będzie nie tylko czas najbliższych dwóch lat, ale i to co po nim nastąpi. Obym się mylił.

 

 

 

O sławetnym remoncie trasy WZ, czyli Łódź zakorkowana

Dziś wszyscy w Łodzi narzekają na korki. Kierowcy klną, całodobowe stacje TV ustawiają stand-upy, opozycyjni profeci wieszczą koniec rządzącej Łodzią prezydent Hanny Zdanowskiej. Cóż, magistracka ekipa zafundowała sobie w przeddzień wyborów spory pasztet: remont głównej arterii Wschód – Zachód ma potrwać dwa lata, jeśli nic po drodze się nie opóźni. Wmawianie kierowcom, że przez 24  miesiące mają się męczyć w korkach dla własnego dobra, jest zajęciem ryzykownym, nie tylko w Polsce. Trzeba więc przyznać Hannie Zdanowskiej i jej ludziom, że rozpoczynając tę budowę zdecydowali się na akt politycznej odwagi. Wprawdzie pani prezydent, jednocześnie szefowa łódzkiej PO, ma poważne wsparcie premiera Tuska i jego „spółdzielni”. Ale trudno uwierzyć, że przy delikatnych mechanizmach demokracji tak poważny remont drogowy nie wpłynie w żaden sposób na łódzkie słupki społecznego poparcia.

Niech o swoich wyborców, ich poparcie tudzież o kwestię pozostania przy władzy martwi się sama PO. Nas, zwykłych łodzian, obchodzi zupełnie coś innego: czy mianowicie remont trasy WZ, towarzyszący przecież w Łodzi kompleksowej przeróbce całego kwartału centrum (z budową nowego dworca głównego!) ma jakikolwiek sens – i czy faktycznie odczujemy w sprawności komunikacji wyraźną poprawę, nawet jeśli teraz przez dwa lata nasza cierpliwość wystawiona będzie na poważną próbę.  A wiadomości w tej sprawie, płynące zwłaszcza ze strony miejskiej opozycji, są dość niepokojące. Otóż przeciwnicy szeroko zakrojonych działań budowlanych w Łodzi podnoszą kwestię kluczową – czy po remoncie trasa WZ będzie szersza, bardziej przyjazna samochodom, których jak łatwo przewidzieć będzie w mieście coraz więcej. Ich zdaniem, będzie dokładnie odwrotnie: remont zakłada wprawdzie sprowadzenie ruchu tramwajowego pod ziemię, ale na powierzchni szerokość arterii, dotychczas samochodom służących, ma zostać zmniejszona! Czyli, mówiąc wprost – droga dla aut ma być po przebudowie węższa niż dzisiaj. Wszystko w ramach koncepcji „zrównoważonego rozwoju”, gdzie nowoczesnej architekturze miast polskich towarzyszyć ma dbałość o stosowną liczbę ścieżek rowerowych, oraz stwarzanie udogodnień dla tramwajów, czyli ekologicznego transportu miejskiego.

Już dziś w pierwszych wywiadach, komentując tłok w autobusach i tramwajach łódzkiego MPK, prezydent Hanna Zdanowska mówi mniej więcej tak: „to świetnie, że wraz z początkiem remontu udało nam się przekonać łodzian do korzystania z miejskiego transportu”. To „przekonywanie” wygląda wprawdzie na rokowania z pozycji siły, wielu odstawiło samochody, by – najzwyczajniej – zdążyć do pracy. Ale wypowiedź szefowej Miasta już znamionuje politykę tej władzy. I budzi grozę w kierowcach, bo wszystko wskazuje na to, że w najbliższych latach, przez takie a nie inne warunki komunikacyjne w Łodzi, poprzez wymuszanie drogową ciasnotą gorszych warunków jazdy autem, podróżowanie tym środkiem transportu stanie się koszmarem. A już dzisiaj koszmar ten obserwują przez swe okna mieszkańcy centrum…

Pytamy więc  – czy to na pewno „zrównoważony transport”? Na zdrowy rozum polityka „zrównoważenia” zakładać powinna dbałość o WSZYSTKICH użytkowników ruchu, w takim samym stopniu. A nie tylko o rowerzystów, pieszych lub pasażerów MPK… A co z tymi, którzy nie mogą lub nie chcą odstawić samochodów? Oni płacą takie same podatki, utrzymujące polityków / urzędników, jak pozostali uczestnicy ruchu drogowego – dokładając państwu sporą działkę w postaci paliwowej akcyzy. Wygląda na to, że tym akurat nikt z rządzących się nie przejmuje. Stąd trudno odrzucić założoną na wstępie tezę, że rozpoczęte dziś prace drogowe mogą mieć duży wpływ, w najbliższych wyborach samorządowych, na układ sił sfery lokalnej władzy.

EDIT: Poprawiono mnie kilkakrotnie. To ponoć samochody będą jeździły dołem, a komunikacja miejska górą – jak piesi i rowerzyści. Przepraszam za nieścisłość. Ale, sorry – wszystko jedno, co górą, co dołem. Miejsca dla ruchu samochodowego NIE BĘDZIE WIĘCEJ, a o poszerzenie jezdni powinno chodzić w każdym remoncie miejskiej drogi.

O Grabowskim w Jaraczu, czyli jak „kapliczkę.pl” postawiono

Mikołaj Grabowski nowy spektakl postawił – „kapliczka.pl”. To ważne przedstawienie, bo pierwsze dla wybitnego reżysera po odejściu z dyrekcji Starego Teatru. Zastąpienie Grabowskiego Janem Klatą niektórzy odebrali jako naturalną przemianę pokoleń, inni jako symbol zmiany wizerunku głównego nurtu wypowiedzi teatralnej w Polsce… Ale sam Grabowski był na pewno rozczarowany, odczuł relegację jako afekt. Wiem, bo rozmawiałem z nim tuż po owym przełomie. Teraz, niejako na znak scenicznego odrodzenia, reżyser pokazał się w łódzkim Teatrze im. Jaracza, w stosownej chwili – bo na jubileusz 125 lecia sceny. I wrócił, też trochę symbolicznie, do swych fascynacji staropolskim kronikarstwem.

„kapliczka.pl” to kolejna podróż Grabowskiego wgłąb „Opisu obyczajów”,  kroniki osiemnastowiecznego księdza i dziejopisa z Rzeczycy, Jędrzeja Kitowicza. Tekst, kanwę łódzkiego przedstawienia tworzący, wzbogaciły też urywki „Pamiątek Soplicy” Henryka Rzewuskiego. Owe „Pamiątki…” stawiał Grabowski z sukcesem w Łodzi lat temu trzydzieści trzy. Zresztą fragment filmowego zapisu tamtego spektaklu użyto teraz, w nowym przedstawieniu. A i sam”Opis obyczajów” brał przecież Grabowski na warsztat, w roku 1990 w Teatrze STU, przekładając tę bardzo udaną inscenizację na język teatru telewizji – a później realizując drugą jej część. Ma więc profesor z Krakowa do kronik Kitowicza stosunek szczególny, czego i dziś nie kryje, gdy mówi o powodach wystawienia w Łodzi kolejnego spektaklu z „Opisowej” serii.

Nowe przedstawienie zaczyna się wejściem aktorów na scenę wprost z widowni – znak, że będzie „o nas”, że tekst Kitowicza zawsze czytać możemy z bardzo aktualnym odniesieniem. Nie zmienia się nic, tylko techniczne wynalazki, wszędzie wokół nas brzęczące. Aktorzy, jak w tytułowej kapliczce, siadają w ławkach przed ołtarzem, plecami do publiczności. Toteż i my – widzowie czujemy się, jakbyśmy w tym specyficznym misterium dzisiejszej Polski aktywnie uczestniczyli. Natychmiast zaczyna się „polskie piekiełko”, przed wizerunek Najświętszej Panienki wywleczone: spektakl otwierają fragmenty, jakie ksiądz Kitowicz spisywał, obserwując rozprawy, toczące się za jego czasów przed piotrkowskim Trybunałem. Jak mówi sam Grabowski, działy się tam wówczas rzeczy przepotworne, co sami widzowie mogą łatwo skonstatować, wsłuchując się w sens deklamowanej na scenie opowieści. A dalej wszystko toczy się tak, jak przywykliśmy rozumieć dawną (a pewnie i dzisiejszą) Polskę, czytując Kitowicza. Pijaństwo posłów i księży, warcholstwo, zrywanie sejmów, ogólny bałagan, bezhołowie, liberum veto, a wszystko pod krzyżem i z białym orłem na piersi. Nihil novi, wszystko znamy i w poprzednich spektaklach Grabowskiego widzieliśmy.

Inscenizacyjnie też wiele nowego nie widać, choć jest w „kapliczce.pl” kilka bardzo ciekawych pomysłów scenicznych. Grabowski wzbudza salwy śmiechu, żonglując współczesną techniką filmową we fragmencie ze staropolskim pokazem mody. Jest znakomicie w planie aktorskim rozegrana scena historii pewnego świątobliwego bernardyna, co na całą okolicę z mocnej głowy słynął…  Podoba się, niezwykle precyzyjnie rozpisana dla całego zespołu scena pijaństwa ichmości posłów. Lecz generalnie – i tu niestety pojawia się zarzut wobec doświadczonego reżysera z krajowej czołówki teatralnej – mamy do czynienia ze spektaklem dość nudnym, sztampowym, którego całość ratują jedynie momenty wybitnej pracy zespołu aktorskiego, włożonej w błyskotliwy pomysł inscenizacyjny. Przez pierwszą godzinę aktorzy, jako już się tu rzekło, deklamują, siedząc na kapliczkowych ławkach. Ich kwestie są wprawdzie dość zabawnie podzielone, ale w inscenizacji dzieje się niewiele. Tak, jakby słowa oraz forma ich podawania miały budować cały spektakl… Dopiero w części drugiej, choć spektakl przerwy nie ma, pojawiają się te momenty przedstawienia, gdzie obok intrygującej opowieści ważną rolę zaczynają odgrywać – ruch sceniczny, światło i scenografia. No i rzecz jasna tworzywo aktora, zupełnie inaczej wykorzystane, gdy towarzyszy mu reżyserski pomysł.

Aktorzy w „Jaraczu” są dobrzy, bez wyjątku – teatr słynie ze znakomitego, wyrównanego zespołu. I na tę zespołową grę postawił Grabowski w „kapliczce.pl”. Kwestie są aż do bólu symetrycznie podzielone. Każda z występujących jedenastu osób ma coś do zagrania, a widać gołym okiem ogromną pracę, jaką włożyli wszyscy w dopracowanie sekwencji zbiorowych. Swoje „kilka chwil” mają – Michał Staszczak, Izabela Noszczyk, Andrzej Wichrowski, Zofia Uzelac, Mariusz Saniternik, ale pozostali z pewnością nie ograniczają się do roli drugoplanowego tła. Potwierdza się zatem, że dzięki aktorom spektakle w „Jaraczu” rzadko schodzą poniżej przyzwoitego poziomu, nawet jeśli reżyserowi przytrafi się jakiś twórczy kryzys.

Czy w przypadku Mikołaja Grabowskiego mamy prawo mówić o kryzysie, wywołanym burzliwymi przygodami z odwołaniem ze Starego, po dziesięcioletniej antrepryzie? Nie chciałbym oceniać zbyt ostro ani zbyt radykalnie, bo mam do Mistrza ogromny szacunek, a nadto lubię styl Jego scenicznej pisowni. Ale faktem jest, że dzisiejsza „kapliczka.pl” nawet nie umywa się do pierwszego „Opisu obyczajów” z Teatru STU. Potwierdzają to rozmowy z doświadczonymi widzami, którzy dawnego Grabowskiego lubią, a po „kapliczce.pl” spodziewali się o wiele więcej. Niektórzy, najmniej życzliwi, rozprowadzają teorię o tym, że Grabowski poza rodzinnym Krakowem wystawia chałturę, mało przykładając się do gościnnych realizacji. Ja przeciwstawiam się generalizowaniu, przytaczając udaną realizację „Proroka Ilji” według Tadeusza Słobodzianka, jaką wystawił Grabowski dekadę temu podczas swej dwuletniej dyrekcji w Teatrze Nowym. Chyba więc zwyczajnie, jak każdemu wybitnemu twórcy, przytrafiają się profesorowi lepsze i gorsze spektakle. Trzeba jednak uczciwie powiedzieć, że „kapliczki.pl” Mikołaj Grabowski na półce ze swoimi największymi osiągnięciami postawić nie może. Zrobił, jak na niego, spektakl jedynie poprawny. Co nie znaczy, że nie warto go obejrzeć.

O Tusku w Łodzi, czyli emocje opadły…

Premier Donald Tusk przyjechał do Łodzi i obiecał wiele rzeczy. Kilka miliardów złotych na renowację kamienic, wsparcie rządu w organizacji wystawy EXPO 2022 (właśnie z powodu tematu: rewitalizacja miast), obwodnicę Bełchatowa, dokończenie A1 Stryków – Tuszyn, wreszcie zabezpieczenie finansowe budowy dworca Łódź – Fabryczna. Premier chciał uspokoić mieszkańców, że centralna władza o Łodzi nie zapomni. Sam zapomniał dodać, że aby spełnić obietnice, musiałby zostać przy władzy na co najmniej jedną następną kadencję.

Rządząca PO drży przed sondażami, które wskazują na rosnącą przewagę PiS w diagramach społecznego poparcia. Co dla Platformy oznaczałaby utrata władzy, w elekcyjnym cyklu nadchodzących wyborów, różnych szczebli? Ano, przede wszystkim całą armię ludzi bezrobotnych, których w ciągu minionych lat udało się powsadzać na atrakcyjnie płatne stanowiska budżetowe, niektóre specjalnie dla swoich tworzone, od najniższych w samorządach, do najwyższych, w ministerstwach. Dla Polski zmiana „przy korycie” oznaczałaby tym samym rotacje na stanowiskach biurokratycznych (Jarosław Kaczyński przejmując władzę zrobiłby masowe czystki w pierwszym miesiącu premierowania) – lecz zapewne nie likwidację tychże, sztucznie pompowanych, miejsc pracy „dla kolesi”. Wprawdzie PiS, rządząc w latach 2005-07 nadmiernie biurokracji nie rozdymało, ale też praktycznie wcale jej nie zdążyło pomniejszyć… Trudno się przeto spodziewać, że partia Kaczyńskiego, obejmując administrację publiczną w zastanym po Platformie kształcie, rozpoczęłaby rządy od masowej likwidacji biurokratycznych stanowisk – na których przecież można wygodnie umościć własnych popleczników. Nie bądźmy naiwni, zresztą PiS w swym narodowo – pobożno – socjalistycznym (czytaj: faszystowskim) programie, nie wspomina ani słowem o konieczności radykalnego ograniczania budżetowych wydatków państwa. Dla przeciętnego Polaka wybór między PO a PiS kolejny raz oznaczałby zatem wybór „między dżumą a tyfusem” – no, ale premier Tusk na pewno ma o co walczyć dla siebie i swoich ludzi. Dlatego energicznie, nawet histerycznie momentami, premier reaguje na płynące z terenu sygnały o chwiejącej się pozycji PO w strukturach lokalnej władzy.

Tak się stało w Łodzi, od większościowego klubu PO w Radzie Miejskiej odłączyła się grupa ludzi Krzysztofa Kwiatkowskiego, tworząc klub własny a niezależny: „Łódź 2020”. Ciało to nie deklaruje chwilowo żadnej przynależności partyjnej, oficjalnie też nie wspomina o koalicji samorządowej z pozostałymi klubami opozycji: PiS i SLD. Ale działania radnych, jako żywo sygnalizujące początek kampanii wyborczej przed elekcją samorządową 2014, noszą już wyraźny rys wspólnej walki opozycji o pozbawienie PO władzy w Łodzi. Cel jest jeden – zabrać rządzącym społeczne poparcie, flekując wszystkie inicjatywy, których w mieście dopuszcza się prezydent Hanna Zdanowska (jednocześnie szefowa łódzkiej Platformy) z całym podległym sobie łódzkim aparatem. W inicjatywach tych mieszczą się głównie budowy – Nowego Centrum Łodzi oraz kilku jednocześnie dużych arterii drogowych. Opozycja wykorzystuje grożący Łodzi na zimę paraliż komunikacyjny oraz zadłużenie, które w kasie miasta wzrośnie na skutek zaplanowanych, długoletnich wydatków budowlanych. Dlatego cały trzydziesty dzień września premier Donald Tusk spędził na delegacji w Łodzi, praktycznie każdą minutę spędzając na przekonywaniu wszystkich, jak hojną rękę będzie miał dla miasta, gdy tylko ono nie odwróci się od aktualnie rządzącej nim ekipy…

Wyborcy, jeśli nie kierują się ślepą miłością do politycznego znaku, a raczej ogólnym interesem Łodzi, mają teraz prawdziwą zagwozdkę. Co lepsze:  pozwolić Platformie rządzić dalej (mimo mnożących się dowodów cynicznego nepotyzmu, rosnącego zadłużenia i wciąż panującej biedy) czy powierzyć władzę jakiejś opozycji, która nie gwarantuje póki co niczego, poza zrównaniem z ziemią tego, co PO zostawia po sobie. A to znaczy m.in. rozgrzebane inwestycje drogowe, wielką dziurę w ziemi pod głównym dworcem, dopiero rozpoczętą budowę centrum miasta ze słynną „bramą” i kilka pomniejszych projektów w fazie realizacji. Logika mówi – pozwólmy dokończyć to, co zaczęto, choć skutki rozbuchanych wydatków ponosić będą jeszcze dwa następne pokolenia mieszkańców grodu. Teraz opozycja, różnych znaków, walcząc o zwycięstwo wyborcze zaklina się na wszystkie swoje świętości, że „pomysłów korzystnych dla Łodzi zmieniać nie będzie”… Niewiele osób wierzy jednak w te szlachetne zapewnienia.

Zdaje się, że na chwilę obecną Łódź idealnego wyjścia nie ma. Miasta nie zmienią żadne wybory samorządowe, dopóki porządek rzeczy na poziomie centralnym będzie – jak dzisiaj – dla kraju szkodliwy. W myśl przysłowia, że ryba psuje się od głowy. Władze lokalne, wybrane jesienią 2014, będą miały rok czasu do pierwszej elekcji szczebla centralnego. Rysująca się powolutku nowa mapa sił polskiej sceny politycznej zapowiada  ciekawe rozwiązania. Oby w ostatecznym rozrachunku korzystne dla Polski i jej zmęczonych biedą obywateli.

O poprawionym Widzewie, czyli zaskakująca przemiana…

„No tak, teraz już wiemy, dlaczego obydwaj słabo grali” – powiedział redaktor Fiećko. Omawialiśmy mecz Lecha z Widzewem, o uwaga dotyczyła  formy panów Macieja Mielcarza i Princewilla Okachiego w trakcie rzeczonego pojedynku. Hmm, faktycznie: ktokolwiek dziwił się, skąd nagły spadek jakości gry dwóch najsolidniejszych chyba piłkarzy Widzewa minionego sezonu, mógł oglądając mecz przy Bułgarskiej przecierać oczy. Choć przegrany, cały Widzew wzbudził co najmniej sympatię kibiców, a to dzięki ambitnej grze, jako żywo kojarzącej się z najlepszymi latami łódzkiej drużyny, jak też i powiedzeniem o słynnym, widzewskim charakterze.

Nie przesadzajmy z komplementami, bo w końcu mecz z Lechem łodzianie przegrali – lecz grając w dziesiątkę z pewnością wstydu sobie nie przynieśli. Różnicy jednego zawodnika, doskwierającej gościom przez cały mecz, widać w zasadzie nie  było. Zabrakło szczęścia: gdyby Nowak na spółkę z Leimonasem wbili piłkę do siatki w sytuacji pod koniec spotkania, gdy mieli trzy razy pod rząd sytuacje stuprocentowe, byłby remis. Ale kibice i tak widzą światełko w tunelu, bo zmiana trenera wyraźnie zaowocowała w drużynie poprawą jakości gry.

Toteż i redaktor Fiećko miał prawo skojarzyć fakty: wyglądało tak, jakby przynajmniej niektórzy zawodnicy Widzewa celowo „wstrzymywali się” dotąd od poprawnego wykonywania swych obowiązków. Oceniliśmy z Robertem, a wyszło to z pobieżnych obliczeń, że gdyby Mielcarz w kilku sytuacjach rundy jesiennej zachował się tak, jak powinien (i jak potrafi!), to Widzew miałby na koncie spokojnie o sześć punktów więcej… Swoje dokładał Okachi, Kaczmarek i inni dotychczasowi pewniacy. Co zatem ważniejsze? Czy komfort zespołu, z jakiegoś powodu niezadowolonego ze współpracy z trenerem – czy radość kibiców, dla których piłkarze grają i dzięki temu ich zawód nabiera sensu???   Nie wolno nam stawiać jednoznacznych oskarżeń, bo nie mamy żadnych dowodów na to, że Mielcarz et consortes grali specjalnie przeciwko trenerowi Mroczkowskiemu. Wolno nam jednak stwierdzać, a fakty owe domysły potwierdzają, że drużyna (nawet tak radykalnie przebudowana, jak Widzew w połowie rundy) grała na poziomie o kilka stopni niższym od swych realnych możliwości – a potem, gdy trener był już inny, na właściwy poziom wskoczyła, lub chociaż próbowała. Ostateczna  odpowiedź tutaj się nie znajdzie, choć kibice – jak się zdaje – raczej nie dadzą się już nabrać na bajki w rodzaju „nowej miotły”.

Pewnie tak już jest, że drużyny czasami zmieniają trenerów swoją grą… Pytanie, dlaczego mają takie zamiary – i czy faktycznie trener Mroczkowski nie miał w zespole wystarczającego autorytetu, charyzmy, by piłkarze stanęli za nim murem.  Większość obecnej kadry Widzewa to ludzie młodzi, oni powinni raczej zawdzięczać Mroczkowi dobrą promocję. A nie głosować nogami za jego zwolnieniem. Gdy od początku rundy juniorzy zawodzili, klub podesłał trenerowi kilku „stranieri” (poszukiwania zagranicznych wzmocnień wciąż trwają!), co wywaliło w kosmos całą ideę przygotowań letnich z młodym zespołem, odnoszącym zresztą spore sukcesy w sparringach wakacyjnych. Gdzie leży zatem prawda? Czy młodzież nie udźwignęła odpowiedzialności w walce o ligowe punkty, a potem zaczęła jątrzyć, gdy na boisku pojawili się ich zagraniczni zmiennicy? A może to klubowa starszyzna zorientowała się, że traci wpływy na trenera, głęboko wsłuchującego się w ich głos odnośnie spraw drużyny? Przypomnijmy – zmianę w postawie starszych widać było na Lechu najwyraźniej… Nie wiemy, gdzie prawda leży, dopóki nie zajrzymy do szatni. A tam, zgodnie z tradycją, postronni wstępu nie mają.

Ważne jest, żeby teraz zadziałało. „Pawlos”, choć wychowanek „zamiedzowych”, przez lata wypracował sobie zaufanie Widzewskich kibiców. Były momenty, gdy cały stadion oglądał Rafała Pawlaka łapiącego się za głowę po zwycięskiej bramce dla naszych (w meczu Widzewa z Wisłą Płock grali – nomen omen – litewscy bracia o nazwisku Stesko, nie wtajemniczeni w sprawy drużyny). Lecz mimo zaskakujących czasami porażek, niezbyt chwalebnych występów pod wodzą tajemniczego trenera Piotra Kuszłyka z Ukrainy, „Pawlos” ma wsparcie kibicowskiego zegara. I z takim kapitałem może pracować, jeśli zespół nie będzie tracił waleczności – no i zacznie zdobywać punkty. Nie odkryjemy Ameryki twierdząc, że mecz z Lechią będzie miał w tym układzie kluczowe znaczenie. Czekamy.

O potrzebach kulturalnych, czyli… znów miałem rację.

Lektura dzisiejszej „Rzeczpospolitej” daje kolejną, wstrząsającą konkluzję:  Polacy nie potrzebują kultury. Według badań ekspertów Głównego Urzędu Statystycznego przeciętny mieszkaniec naszego kraju nie rozumie muzyki (zapewne chodzi o jej klasyczną, nie rozrywkową, formę) ani przedstawienia teatralnego. Zatem nie korzysta z tych dóbr kultury – według badań najwięcej pieniędzy „w sektorze wydatków na kulturę” przeznaczamy z domowego budżetu… opłacając kablówkę i internet! Najmniej w tym zestawieniu wydajemy na zakup książek oraz biletów do kina i teatru.

Jako pracownik kablówki mogę się złośliwie cieszyć, że z urzędu reprezentuję kulturę wysoką – i to na poziomie najwyższego zainteresowania rodaków. Bądźmy jednak wreszcie poważni. O całkowitym braku tzw. potrzeb kulturalnych masowego narodu pisałem już tutaj:

http://remigiuszmielczarek.blog.pl/2012/05/15/o-telewizji-publicznej-czyli-skonczmy-wreszcie-z-udawaniem/

Próbowałem wówczas udowodnić, że dojenie polskich obywateli z kasy na rzecz obowiązkowego abonamentu publicznej telewizji – właśnie w imię „misji”, czyli kształtowania potrzeb kulturalnych odbiorcy, jest zwykłym złodziejstwem. Teraz znów okazuje się, że miałem rację, co mogę skonstatować z gorzką satysfakcją, ale też z głębokim  smutkiem: to żadna radość być obywatelem narodu, wykazującego kompletny brak zainteresowania kulturą. Zwłaszcza, gdy ma się w kieszeni dyplom teatrologa, a po stronie życiowych doświadczeń dwadzieścia lat grania w zespołach, tudzież tyle samo dziennikarskiej pracy „u podstaw”, m.in. w dziedzinie kultury.

Czas jednak najwyższy – i powtarzam to dobitnie przy każdej okazji – zdać sobie sprawę z rzeczywistości. Tak zwana wysoka kultura jest dobrem ekskluzywnym – nie tylko w Polsce! Komunistyczne brednie o tym, jak to wszelkiej maści urzędy, instytucje i media publiczne powinny (oczywiście za nasze pieniądze) „wychowywać do kultury” są tylko wygodnym pretekstem do okradania ludzi, a kończą się jak zawsze w socjalizmie: klęską, co teraz pokazały statystyczne badania. Miejscem wychowania do kultury jest dom. Wyłącznie. Szkoła może pomóc, wskazując dzieciakom pewne drogi zainteresowania kulturą, ale jeśli młodzian fascynacji sztukami z domu nie wyniesie, tego zainteresowania nie znajdzie również w szkole.  W interesie wszystkich, nie tylko urzędników sektora publicznego powinno być równocześnie – posiadanie w Polsce jak najszerszej klasy arystokratyczno-elitarnej (czyli realizującej potrzeby kulturalne z zasady) oraz jak największa zamożność wszystkich ludzi w kraju. Po to, by mieli pieniądze nie tylko na chleb, ale też na inne życiowe wydatki, przez co mogliby część swoich dochodów przeznaczać na kulturę – choćby tę mniej wytrawnego typu, jak kino rozrywkowe czy komedie teatralne lub koncert rockowy. Oczywiście, jak wszyscy wiemy, w Polsce jest dokładnie odwrotnie: arystokrację wycięli nam na spółkę Stalin z Hitlerem, a komuniści zepchnęli naród w otchłań biedy, z której „nowa władza” po Okrągłym Stole nijak nas wyciągnąć nie może… Przeto i kultura ma kłopoty. Zwłaszcza, że jednocześnie socjaliści (szermujący kłamliwymi argumentami o „misjach”) nie pozwalają, by kultura wciągnięta była w obszar normalnej, konkurencyjnej gry rynkowej.

Bo też i nie ulega wątpliwości – to również powtarzam do znudzenia – kultura jest zwykłym produktem wolnorynkowym. Przy założeniu, że mamy wreszcie normalne, nowoczesne społeczeństwo ( z istniejącą arystokracją i wystarczająco zamożnymi masami) kultura może działać na prostych  prawach ekonomicznych: dobrze ma ten, kto jest lepszy i bardziej przedsiębiorczy. Na dobry produkt kultury (spektakl, koncert) przyjdzie dużo widzów, głosując nogami i zawartością portfela.  Kto zaś, dbając o interes swej kulturalnej, prywatnej firmy, jest bardziej zaradny – pozyska większą ilość bogatych sponsorów. I utrzyma się na rynku.

Kłopot w tym, że normalnego, „zachodniego” społeczeństwa nie mamy. Dlatego likwidację wszystkich problemów kultury należałoby zacząć od natychmiastowej naprawy państwa. Inaczej wciąż będzie tak, jak jest – i coraz gorzej.

O „florystach”, czyli jak się w Łodzi scena polityczna klaruje

O przewrocie „florystów” w łódzkiej Radzie Miejskiej pisałem tu:

http://remigiuszmielczarek.blog.pl/2013/08/29/o-lodzkich-przewrotach-czyli-jak-po-boi-sie-renegatow/

Sytuacja, niezwykle dynamiczna, zmienia się jak w politycznym kalejdoskopie. Ośmioro „radnych Kwiatkowskiego” spotkało się z dziennikarzami, by ujawnić zamiar starania się o powrót do Platformy Obywatelskiej. „Jesteśmy ludźmi Platformy” – mówili z zadęciem, dając potwierdzenie kolejnej prawdy o polskiej scenie politycznej. Prawdy takiej, że w PO coraz więcej osób nie może znieść wodzowskiej strategii premiera z grupą jego akolitów, chciałaby zaś powrotu tej partii jako formacji ideowej – zmieniającej Polskę, a nie walczącej o pozostanie własnych ludzi przy korycie. Uciekł Godson, na pozycjach renegatów ustawili się Gowin i Żalek, a Kwiatkowski zajął wygodną pozycję „bezpartyjnego fachowca”, która pozwala mu bezpiecznie (i cierpliwie)  obserwować sytuację na politycznej scenie. Jest oczywiste, że tak samo postępują obecnie jego ludzie w łódzkiej Radzie Miejskiej.

Albowiem nie bardzo jeszcze wiadomo, jakie „ruchy wewnętrzne” pojawią się w Platformie na skutek coraz bardziej widocznych, coraz głębszych podziałów w tej partii. Niektórzy jej członkowie z pewnością zastanawiają się, jaki ruch wykonać, by utrzymać stan posiadania (na przykład dobrze opłacane etaty w spółkach miejskich) – a nie pośpieszyć się z polityczną deklaracją, przekreślając w ten sposób szansę otrzymania wysokiej pozycji na listach wyborczych… Radni „Kwiatka” wyjścia specjalnie już nie mieli, ich postawa kontestacyjna stała się coraz bardziej widoczna. Oficjalnie „floryści” czekają na decyzję partyjnego sądu, chcą wykasować w ten sposób brutalne wywalenie ich z szeregów Platformy – ale niewątpliwie musieli zostać uspokojeni jakąś obietnicą patrona swojej frakcji. Jaką? Na przykład, że jeśli ich odwołanie skutku nie przyniesie, sprawy wewnątrz PO potoczą się raczej po myśli Tuska i jego stronnictwa – to wyrzucona grupa, tracąc możliwość powrotu  na listy wyborcze, zyska w zamian coś na kształt bezpiecznych synekur w okolicach NIK lub instytucji pokrewnych… Ja tu sobie oczywiście tylko fantazjuję (takie prawo felietonisty!) – ale czas i bieg politycznych zdarzeń pokażą, czy miałem rację. Wkrótce zresztą musi się to wszystko wyjaśnić, bo do cyklu wyborów na różnych szczeblach coraz bliżej, a PO – jeśli nie chce utracić resztek poparcia w sondażach – koniecznie powinna uspokoić wewnątrzpartyjne ruchy tektoniczne.

Tymczasem w łódzkim samorządzie potwierdza się z dawna spodziewana sytuacja: nie ma oficjalnej koalicji antyplatformerskiej, ale opozycję tworzy wspólnie większość radnych trzech opcji. Są to „floryści” oraz kluby SLD i PiS: wystarczy, że wszyscy się dogadają w sprawie konkretnej uchwały, a ona pada lub przechodzi. Ma to dla miasta znaczenie obosieczne. Jeśli prezydent Zdanowska wykorzystywała dotąd swoją „maszynkę do głosowania” w postaci radnych PO do tworzenia nowych struktur biurokratycznych w Magistracie, opozycja mogła się tylko bezradnie przyglądać cynicznemu nepotyzmowi partii rządzącej… Teraz tego nie będzie – i dobrze. Gorzej, jeśli nieformalna koalicja opozycyjna (sorry, jednak takiego słowa świadomie tu użyję) wpadnie na pomysł, żeby powstrzymywać będące w trakcie realizacji łódzkie inwestycje budowlane. Łódź jest całkowicie rozgrzebana, buduje się nowe centrum z dworcem kolejowym oraz (jednocześnie!) kilka ważnych arterii komunikacyjnych. Plus autostrada A1, między Strykowem i Tuszynem, której wszyscy kierowcy wyczekują jak powietrza… Jeśli to wszystko polegnie lub się opóźni przez personalne rozgrywki w Radzie (oprócz autostrady, która jest realizowana centralnie), Łódź znowu znajdzie się na pozycji „wielkiej dziury w najgłębszej czeluści dupy Polski”, jak to kiedyś malowniczo opisał mój kolega. I zdechnie, bo patrząc na amerykańskie Detroit jesteśmy w stanie uwierzyć, że syndrom umarłego miasta-widma jest możliwy nawet w kraju tak bogatym jak USA.

Cóż, „floryści”, jak też ich koledzy z łódzkiego PiS czy SLD zarzekają się, że „nie będą blokować inicjatyw korzystnych dla Łodzi”. Zobaczymy, kochani, zobaczymy. Z jednej strony strach przed wyborczą porażką musi zmusić ekipę Zdanowskiej do ustępstw wobec politycznych wrogów. Druga strona medalu jest zaś taka, że za poparcie trzeba im coś dać… My, łodzianie, chcemy mieć natomiast nowoczesne, sprawnie skomunikowane i odrodzone miasto. I życzymy sobie, by realizacja już rozpoczętych (za nasze pieniądze!) działań w tej sprawie przebiegała bez żadnych zakłóceń. Podajemy to pod rozwagę zarówno jednej jak i drugiej stronie sceny politycznej w Łodzi.

O Biedroniu Robercie, czyli jak mężnie zniosłem konfrontację

Wreszcie musiało się to zdarzyć – stanąłem oko w oko z Robertem Biedroniem. Nie żebym się specjalnie starał o spotkanie: nawet w Łodzi reporterzy muszą być przygotowani na kontakt z każdą postacią życia publicznego. Rzecz jasna, kontakt werbalny… Trochę się spotkania z panem posłem obawiałem. Nie dlatego, że on jest gejem, a ja zadeklarowanym heterykiem – nie ma absolutnie żadnego znaczenia, kto z kim sypia i jakie ma w tej sprawie zapatrywania. Obawiałem się konfrontacji poglądów, a trudno wskazać choćby jedną sprawę, w której zgadzałbym się z panem posłem Robertem Biedroniem.

Jako aktywista Ruchu Palikota ma Biedroń poglądy lewicowe i takich przywykł bronić w przestrzeni publicznej. Jako aktywista gejowski broni w Parlamencie praw mniejszości seksualnych. W Łodzi pojawił się, by – można rzec – złączyć obie funkcje i wypowiedzieć się w obu aspektach jednocześnie. Chodzi mianowicie o wulgarne, obraźliwe napisy, wciąż malowane przez kiboli na łódzkich murach. Pan poseł Biedroń czuje wstyd, zażenowanie i czuje się osobiście obrażony tymi ściennymi inwektywami.  Wjechał do Łodzi pociągiem i (jak sam stwierdził) było mu wstyd za miasto, które wita gości napisami w stylu „pedały do gazu”. Kartkę ze zdjęciem takiego napisu trzymał poseł Biedroń przed sobą w czasie zorganizowanej przed łódzkim Magistratem konferencji prasowej. Złośliwi paparazzi chcieli strzelić mu taką fotkę, by zamieścić na Facebooku z podpisem – „autopromocja”. Nie wiem, czy w końcu któryś to zrobił, odradzałem. I nie widziałem też na „fejsie”, oby Matka Boska broniła ich od takich pomysłów!  To jednak nie zmienia faktu, że Biedroń – wciąż mocno poruszony łódzkimi pseudo-graffiti – ostro przejechał się po władzach miasta za opieszałość w zamalowywaniu podobnych napisów.  Objechał też bezlitośnie wszystkich tego miasta mieszkańców, że przecież „ktoś wyraża zgodę” na bezczelne, chamskie przejawy ksenofobii, ciemnoty, antysemityzmu, faszyzmu i zacofania widoczne na łódzkich murach.

Nigdy nie poprę twórców tego typu inskrypcji. Nie poprę też władz Łodzi, gdy ustawiają się ( w blasku fleszy i obiektywów) do zdjęć z pędzlami w dłoniach. Po to, by wesprzeć coroczną akcję zamalowywania wulgaryzmów i Gwiazd Dawida, pod hasłem „Kolorowa Tolerancja”. Akcja nie daje nic – kompletnie. Kosztuje tylko kasę miejską wydatki na farbę, a hordy gangsterów w szalikach i tak wymalują co swoje na miejscu zamazanych bazgrołów. Nigdy też nie udało się tak zwane wychowywanie młodzieży w „duchu tolerancji”. Porządna młodzież i tak się bazgrołami nie zajmuje, a do wulgarnych graficiarzy „pozytywny przekaz” nie trafia zupełnie. Nie są w stanie zrozumieć niczego więcej poza świętością własnej drużyny piłkarskiej: stadionowi wrogowie to zawsze „żydzi” lub „pedały”. Tylko jeden sposób może być na nich skuteczny: surowe kary i ścisłe ich egzekwowanie. Grafficiarze obraźliwych wulgarności muszą się bać. Inaczej nie przestaną pisać na murach.

Poseł Biedroń nie rozumie tego zupełnie. Zamiast walczyć w Sejmie o zaostrzenie prawa i zwiększenie skuteczności egzekwowania zakazu bazgrolenia po murach, apeluje o zrzucenie odpowiedzialności na innych. A to znaczy:  na miasto (jego mieszkańców i władze) oraz na właścicieli nieruchomości, za nie usuwanie inskrypcji, gdy już się pojawiły. Sami sprawcy są w tej filozofii protestu jakby na ostatnim miejscu – ich wina pozostaje najmniejsza, do nich Biedroń pretensji nie ma. Czemu? Aaa, o to trzeba spytać Biedronia. Pytałem – jasnej odpowiedzi mi nie udzielił.

Ważne, by lewicowi politycy, w tym poseł Biedroń, wreszcie pojęli, że Polska natychmiast powinna stworzyć prawo radykalnie skuteczne wobec sprawców zła, a przyjazne wobec uczciwych obywateli. Nie odwrotnie. Ciągłe zamazywanie odpowiedzialności, wieczny relatywizm, odwracający uwagę od prawdziwych przestępców, a obarczający winą ich „środowisko”, „otoczenie” lub „obojętne społeczeństwo”  – to droga, która doprowadzi nasz kraj do całkowitej wszechwładzy kryminalistów, mafiosów, morderców, bandytów, złodziei i kiboli. To jest już zresztą bliskie realności: wystarczy przyjrzeć się dokładnie śledztwie w sprawie zabójstwa generała Papały. Dopóki nie będziemy skutecznie ścigać i karać wszystkich, którzy zakłócają spokój życia społecznego, w Polsce dobrze nie będzie. I aktywiści w rodzaju posła Biedronia czuć będą się tutaj jeszcze mniej bezpiecznie niż dzisiaj.