O karze śmierci, czyli jak mam rozumieć postęp?

Wszyscy, którzy mnie znają, wiedzą, że nie jestem wyborcą PiS. Nigdy nie zagłosuję na pobożnych socjalistów. Ale tak się akurat złożyło, że partia Kaczyńskiego (często sięgająca do ideologicznych argumentów) poruszyła znowu żelazny temat kary śmierci.

Jestem zdecydowanie pewien, że śmierć za udowodnione zabójstwo z premedytacją jest absolutnie zasłużoną i sprawiedliwą karą. Tak właśnie pojmuję zagadnienie sprawiedliwości – gdy kara odpowiada wymiarem popełnionemu czynowi. Gdy Hammurabi obcinał ręce złodziejom, nie był sprawiedliwy, bo karał zbyt surowo. Natomiast absolutnie nie mieści mi się w głowie,  że brutalny zabójca ma cieszyć się życiem, nawet dożywotnio osadzony za kratami. Czy to jest naprawdę sprawiedliwe? Moim zdaniem – nie.

Tymczasem u nas, w całej Europie, kara śmierci uznawana jest za niehumanitarną i anty-postępową. Jaki to humanitaryzm – pytam – pozwalać matce zamordowanego dziecka żyć ze świadomością, że zabójca spokojnie sobie żyje i pokazuje całemu światu tak zwanego wała zza krat? Jaki to postęp – pytam – uważać, że powinno się ( wbrew zasadzie oko za oko) nagradzać bydlaka życiem za to, że komuś je świadomie odebrał?

Doprawdy nie rozumiem, skąd wzięła się moda na łagodne traktowanie wszelkiego rodzaju bandytów, zabójców, łajdaków, gwałcicieli i podobnej swołoczy… Logiczne, jak się zdaje, byłoby jak najsurowsze karanie takich ludzi. Choćby po to, by osoby uczciwe żyły spokojniej i bezpieczniej. Nikt mi nie wmówi, że zbir, który chce zabić, nie zastanawia się nad tym, co może mu za to grozić. A jeśli za świadome zabicie grozi mu śmierć, być może powstrzyma rękę – ze strachu, że ktoś jemu życie odbierze. Skuteczność wykonywania kary przez polski system penitencjarny to inne zagadnienie – ale póki co, chodzi o samą zasadę. W imię czego traktujemy takich bydlaków lepiej, niż na to zasłużyli swoimi uczynkami? Nijak nie mogę zrozumieć takiej postępowości.

Ale dziś niezręcznie jest przyznawać się do popierania kary śmierci – choć podobno robi to większość przepytywanych osób. Statystyki najczęściej kłamią, ale jedno jest pewne: w tym przypadku święta idea demokratycznej większości jakoś się nie sprawdza…

O etyce w dziennikarstwie muzycznym, czyli summa pewnej konferencji

Dzięki uprzejmości dr. Krzysztofa Grzegorzewskiego z Katedry Dziennikarstwa Uniwersytetu Łódzkiego, mogę zamieścić tu skrót wystąpienia, jakie miałem zaszczyt przygotować na konferencję naukową tam zorganizowaną, poświęconą dziennikarstwu muzycznemu. Wypowiedzi wszystkich referentów będą zamieszczone w publikacji, która po konferencji ukaże się, prawdopodobnie nakładem Primum Verbum.  Pamiętajmy, że tekst poniżej jest zapisem mówionego referatu, nie zaś samodzielnym artykułem.

 

Remigiusz Mielczarek

„Pisanie o muzyce jest jak tańczenie o architekturze”. Oto piękne zdanie, które wypowiedział Jarek Szubrycht, mój przyjaciel, który jest muzykiem i krytykiem muzycznym. Oddał przy tym, poniekąd niechcący, pewną ideę: ktoś, kto zajmuje się krytyką muzyczną, powinien aspirować do miana twórcy: jeśli już pisać o muzyce, to dobrze jest, by tekst miał również walory artystyczne. Oczywiście, nie należy tego traktować przesadnie. Sądzę, że pisząc o muzyce, niekoniecznie sami musimy być artystami. Niemniej ta sugestia jest ciekawa, ponieważ naprowadza nas na dodatkowy trop: dobrze jest, by krytyk muzyczny (szerzej: osoba zajmująca się jakąkolwiek działalnością opisującą muzykę) miał trochę wrażliwości. Jeżeli lubimy muzykę, słuchamy różnych płyt, różnych gatunków i stylów, chodzimy na koncerty, otwieramy głowę i „wpuszczamy” do niej dużo bodźców, wzbogacając tym dodatkowo swój bagaż doświadczeń i muzyczną wrażliwość – wówczas, jak się wydaje, jesteśmy lepiej przygotowani do pisania o muzyce.

Oczywiście, aspekt artystyczny pisania jest atrakcyjny i ciekawy; nie zwalnia nas wszakże od pewnych obowiązków. Obowiązki te głównie wiążą się z przestrzeganiem reguł związanych z szeroko rozumianą krytyką artystyczną. Nie zwalnia nas to także od przestrzegania stricte rozumianych reguł dziennikarskich, w szczególności prasowych – mam tu na myśli przede wszystkim etykę dziennikarską i prawo prasowe.

W ramach rozważań o etyce dziennikarskiej z pewnością warto poruszyć problem odpowiedzialności. Dzisiejszy świat (rzeczywistość ostatnich dwudziestu lat) jest taki, że otaczająca nas muzyka jest w dużej części wynikiem działalności biznesowej. Jeśli pójdziemy do teatru muzycznego, napiszemy negatywną recenzję na temat spektaklu i ją opublikujemy; jeśli jeszcze kilku dziennikarzy, którym spektakl się nie podobał, opisze go negatywnie – to teatr nie zostanie oczywiście zamknięty. Zasadniczo nie ma uzasadnienia zamykania teatrów, które funkcjonują w oparciu o subsydia państwowe (mogą to być pieniądze z urzędu miasta, urzędu marszałkowskiego, etc.) – teatry takie uzupełniają jedynie swój budżet o wpływy z biletów. Jeśli więc będą kiepskie recenzje ze spektaklu muzycznego, które jego premierę przekreślą, to teatr sam z siebie się nie zawali, ponieważ funkcjonuje w systemie, który pozwala mu przetrwać. Niemniej są wokół nas artyści, dla których działalność twórcza i estradowa jest jedynym sposobem na życie. Mam na myśli przede wszystkim nieduże zespoły (w tym kameralne). Tomasz Gołębiewski, koncertmistrz w Filharmonii Łódzkiej, prowadzi własny impresariat artystyczny i kwartet smyczkowy. Gdyby tym koncertmistrzem nie był, poradziłby sobie. I odwrotnie, gdyby jego prywatna działalność artystyczna nie zagwarantowałaby dochodów, ratowałby się etatem w Filharmonii. Ale jeśli weźmiemy pod uwagę, że muzyka jest czyimś wyłącznym sposobem na życie, przetrwanie i zarabianie pieniędzy, to słowa, które napiszemy na temat usłyszanej płyty lub koncertu, mogą mieć ogromny wpływ na przetrwanie tych ludzi.

Dlatego wydaje mi się, że to, co piszemy, w kontekście odpowiedzialności za słowo jest swoistym pomostem między „dziejącą się” muzyką, a odbiorcą. I tak np. zespoły rockowe dzielą się na dwa typy:

a) zespoły, które utrzymują się ze swojej działalności (np. zespół „Wilki” Roberta Gawlińskiego) – takie zespoły są sprawnie funkcjonującymi przedsiębiorstwami, nagrywają najlepiej przyjmowane płyty, są popularne i mają ugruntowaną pozycję w kraju, nie muszą się więc martwić o przetrwanie, zbierając recenzje na swój temat (mają swój tzw. fanbase – grupę wiernych fanów, łączących się w fan-cluby, które zabezpieczają muzykom byt poprzez stałą frekwencję na koncertach);

b) zespoły pretendujące do określonego poziomu, rozpoczynające karierę – ich członkowie traktują granie muzyki jako hobby, wykonując przy tym inną pracę zawodową, dokładając z własnych funduszy do działalności zespołu, bowiem ich pozycja na rynku muzycznym na ogół nie gwarantuje im zarobków.

Pozycja zespołu lub muzyka nie zwalnia dziennikarzy od odpowiedzialności za słowo i rzetelności przekazu. Ponadto każdy zespół muzyczny chciałby osiągnąć status zespołu żyjącego z grania. Bardzo wielu muzyków – hobbistów marzy o tym, by móc porzucić swoje dotychczasowe zajęcie, np. pracę urzędnika, by zarabiać na życie np. graniem na gitarze (tj. zajęciem atrakcyjnym, nawet romantycznym). Krytycy mogą często przysłużyć się takiemu zespołowi, albo „dać mu w kość”; zdecydować o jego losach. Warto zobrazować to przykładem. Chirurg, wycinając człowiekowi nieodpowiedni organ, może go zabić – jest to ogromna odpowiedzialność. Podobnie prawnik, skazując przez pomyłkę niewinnego, może wsadzić go do więzienia. My – dziennikarze muzyczni – możemy napisać niezbyt dobrą recenzję i, z pozoru, nikomu krzywda się nie stanie. Niemniej odpowiedzialność nadal jest duża: możemy wziąć niechcący na siebie kierowanie losami poszczególnych muzyków. Dzieje się to zwłaszcza wtedy, kiedy mamy możliwość publikowania w mediach masowych, które mają dużą siłą oddziaływania. Są media, które cechują się różnym natężeniem owej siły oddziaływania – niemniej, jeśli nasza recenzja pójdzie w świat, a okaże się nieuzasadniona, może kogoś bardzo zaboleć lub naprawdę zniszczyć.

Jak przygotować się do pisania recenzji? Z pewnością nie trzeba być muzykiem, by pisać o muzyce – choć bardzo wielu krytyków piszących o muzyce, jednocześnie ją komponuje lub wykonuje. Nie wszyscy wiedzą, że bardzo świadomym recenzentem jest np. Adam Darski1. Jego kariera jest interesująca. Gdy zaczął swoją działalność w 1992 r., wspinał się po szczeblach popularności ze swoim Behemothem – choć to, co teraz się wokół niego dzieje, napawa mnie czasami obrzydzeniem z racji na ludyczny charakter tych wydarzeń. Gdy Adam wydawał kolejne płyty z Behemothem, przysyłał mi je do recenzowania, gdy pracowałem dla miesięcznika „Metal Hammer”. Tak się składało, że czasem te płyty nieszczególnie mi się podobały, stąd w skali od 0 do 5 najczęściej dawałem Behemothowi od 3,5 do 4 pkt. ( chyba od piątej płyty zespół zaczął grać światowo, ale wcześniej była to kapela znana jedynie w Polsce). Adam protestował: „Coś ty napisał, czwórkę mi dałeś? Czy ty serca nie masz? Ja się tu staram tyle już lat, a ty dajesz mi cztery, nie pięć?” Zawsze odpowiadałem, że z konkretnych powodów: „Nad tym i nad tamtym musicie jeszcze popracować – wtedy z czystym sumieniem dam wam piątkę”.

Jeśli piszemy o kimś źle, musimy przy tym wiedzieć, dlaczego coś zostało źle wykonane lub zagrane, dlaczego mamy niedosyt w kontakcie z dziełem. Niezależnie od tego, jaki zespół nagrał muzykę, traktujemy ją jako dzieło, bo ma swojego odbiorcę, pretenduje do miana sztuki – bez względu na to, jaką teorię muzyczną do niego dopasujemy. Jeśli posiadamy punkt odniesienia, tj. wiemy, jak grają najlepsi w danej dziedzinie, jesteśmy osłuchani i świadomi, gdzie jest elitarna warstwa przynależna danemu gatunkowi, to potrafimy lepiej i w sposób wiarygodny ugruntować swoje opinie. Jeśli zapomnimy uzasadnić naszą opinię, wtedy zaczynają się problemy; ktoś nam może udowodnić, że jesteśmy niekompetentni. W połączeniu z kryterium odpowiedzialności, łatwo można kogoś skrzywdzić. Wyobraźmy sobie, że mamy do oceny płytę debiutanta. Płyta bardzo się nie podoba i trzeba o tym napisać. Nie chcemy zachęcić ludzi do zakupu płyty, uważając, że jest tego niewarta. Pamiętajmy jednak, by napisać, dlaczego ocena jest negatywna. I pamiętajmy przy tym o dziennikarskiej odpowiedzialności za słowo.

1 Adam Darski, ps. „Nergal” – wokalista i lider blackmetalowego zespołu Behemoth.

O strategii Miasta, czyli statystyki przeczą prawdzie

Miasto przedstawia w Magistracie swoją strategię. Według prognozy do roku 2020, Łódź jest najbardziej dynamicznie rozwijającą się metropolią europejską…

…tylko dlaczego ta „metropolia” ma największą spośród wielkich polskich miast liczbę bezrobotnych? Sto trzydzieści jeden tysięcy osób bez pracy na ogólną liczbę około siedmiuset tysięcy mieszkańców. Prawie osiemnaście procent bezrobocia w europejskiej metropolii! Pytam: jak mamy to rozumieć? Na czym polega owa propagandowa siła i potęga Łodzi, skoro ludzie tu zamieszkujący mają problem z utrzymaniem się przy życiu? Nie chodzą do pracy albo klepią biedę za śmieszne pieniądze?

Dęcie w propagandowe trąby nie jest domeną Platformy Obywatelskiej. Ktokolwiek po upadku komuny rządził tym miastem, zapowiedzi były identyczne:  zrobimy z Łodzi europejską potęgę! Za każdym razem kończy się tak samo, politycy robią z tego miasta „głupią Ewkę”, jak wyraził się kiedyś dowcipny architekt Marek Janiak, członek grupy artystycznej „Łódź Kaliska”. Zupełnie nie rozumiem, jak można oszukiwać ludzi w sposób ewidentny: pudrowanie zgniłej fasady, niczym rozwalających się kamienic na Piotrkowskiej, jest znamienne dla władz Łodzi przy każdym układzie politycznym. A bieda jak była, tak jest.  Żadne „strategie” nijak nie chcą jej przepędzić.

Prawda jest okrutna, od czasu zagłady przemysłu włókienniczego i klęski bezrobocia, jaka w konsekwencji miasto dotknęła, absolutnie nikt nie ma pomysłu, jak tę Łódź reanimować – czyli po prostu jak zapewnić jej mieszkańcom względny spokój egzystencjalny. Był moment, że dziewiarze przenieśli się z handlem do Tuszyna i Głuchowa. Zaczęli żyć, bo zza granicy wschodniej przyjeżdżali kupcy, biorąc tonami łódzkie tekstylia na handel po swojej stronie: opłacało się wszystkim, tylko nie politykom. Nasza klasa panów wzięła szybko sprawę w swoje ręce, wprowadzając utrudnienia wizowe dla obywateli państw poradzieckich. Handel ze wschodem się skończył, głód do Łodzi powrócił. I znów po równi pochyłej miasto stacza się powoli, ale nieuchronnie.  Ci, którzy mają pracę w Warszawie, czekają jak na zbawienie czasów szybkiej komunikacji: autostrada będzie za dwa lata, normalna kolej (być może) trochę później. Zanim się „nie zrobi”, trzeba wynajmować mieszkanie w stolicy albo tracić dobę na codzienne dojazdy. Ci, którzy tu zostali modlą się, by rynek pracy nie zmalał jeszcze bardziej – alternatywy znikają z roku na rok. Przybywa studentów i absolwentów, czyli następnych do wykarmienia. Większość ucieka z kraju lub z miasta wszędzie tam, gdzie jeszcze da się załapać do roboty w swoim zawodzie, bo oprócz informatyków i księgowych nikt w  Łodzi pracy znaleźć nie może. Miasto zdycha, coraz większy odsetek mieszkańców to emeryci. Eksodus ludności trwa…

Ale według magistrackich urzędników, powtarzam – wszystko jedno, z jakiej partii aktualnie pochodzą – wszystko jest w porządku. Jesteśmy metropolią i już. Pytam raz jeszcze, jak można okłamywać ludzi w tak bezczelny sposób? Nikt nie znalazł na Łódź pomysłu, który uniwersalnie (ponad własnym, partyjnym interesem grupy rządzącej) zapewniłby dobrobyt jej obywatelom.

Zawsze uważałem, że Łódź powinna być miastem „eventowym”, czyli miejscem relaksu, kultury i rozrywki dla przyjezdnych. Jedynie turyści mogą zapewnić Łodzi dopływ kapitału, ale problem w tym, że do tego miasta nie ma po co przyjeżdżać. Nie oszukujmy się, zabytków tu nie ma – próby reanimowania dziewiętnastowiecznych fabryk mogą budzić tylko smutny śmiech. Ile razy można odwiedzać Manufakturę? Nie ma też morza, jeziora, gór ani żadnych innych atrakcji geograficznych. Tu się coś musi DZIAĆ, żeby ktokolwiek zechciał nas odwiedzać i zostawiać swoje pieniądze. Czemu nie postawić na przemysł rozrywkowy, stworzyć – z zachowaniem wszelkich proporcji – „polskie Las Vegas”, dla gości z pełnymi portfelami? Czemu, w pobliżu największego skrzyżowania autostrad, nie wykreować miejsca zabawy i nocnego życia? Kiedyś, nie tak dawno, warszawiacy przyjeżdżali na Piotrkowską na tanie piwo!!! Komu to przeszkadzało?

Ano, cóż zrobić – rozwój miasta Łodzi nigdy nie był na rękę politykom. Co tragiczne nawet tym, którzy zarabiają na życie (bardzo godziwie), zajmując etaty w naszej lokalnej administracji. Korzenie wszystkich partii, każdej władzy, wyrastają z Warszawy – a stolica nie zrobi nic, by pod jej bokiem wyrosła gospodarcza konkurencja. Dowodów na blokowanie rozwoju Łodzi ze strony politycznych koterii warszawskich nie brakuje, wystarczy prześledzić historię kolejnych rządów, na czele których (lub w których) znajdowali się – o zgrozo – Łodzianie.

Dopóki zagrażać będziemy stołecznym interesom, dopóki łódzkim politykom nie będzie się opłacało tego miasta rozwijać, dopóty równia pochyła, po której Łódź zjeżdża w otchłań, nie zmieni ani o milimetr kąta nachylenia.  I w świetle tej perspektywy fundowanie nam, Łodzianom, kolejnych statystyk rozwojowych o wyłącznie propagandowym charakterze, jest zwyczajnie bezczelnym kłamstwem.

Proszę pamiętać o tym, przysłuchując się radosnym zapowiedziom prosperity, wygłaszanym przez kolejne ekipy, zasiadające w fotelach przy Piotrkowskiej 104.

O mizerii muzycznej mediów, czyli taki jest świat…

Pracownicy Katedry Dziennikarstwa Uniwersytetu Łódzkiego zaprosili dziennikarzy muzycznych na seminarium naukowe. Przyjąłem zaproszenie, bo niewiele wiemy o sprawie: prace magisterskie czy doktorskie poświęcone krytyce muzycznej dopiero powstają, mało jest rzetelnych opracowań akademickich. Kilkoro praktyków wzbogaciło ten zasób przygotowanymi referatami, wywiązała się też dyskusja, poświęcona głównie jakości mediów. Stacje radiowe i telewizyjne odsądzano od czci i wiary, krytykując bezmiar dźwiękowej papki, wylewającej się masowo z głośników w miejsce szlachetnych dźwięków. Atakowano (słusznie) całkowitą zapaść kultury słowa, które, jeśli dzisiaj w ogóle muzyce towarzyszy, uwłacza kulturalnemu słuchaczowi. Nikt nie dba ani o jakość polszczyzny – ani o predyspozycje osób, zajmujących się w mediach przemawianiem do społeczeństwa.

Fatalna jakość dziennikarstwa w radiach czy telewizjach komercyjnych od dawna jest przedmiotem utyskiwania, zarówno środowiska tak zwanych dziennikarzy profesjonalnych, jak i też odbiorców, oczekujących wyższego poziomu prezentowanych na antenach wypowiedzi. Zwykle ci sami ludzie bardzo by chcieli radia i telewizji  z lepszą muzyką, nie z dyskotekową papką dla tzw. masowego odbiorcy. Tęsknią za kartami mikrofonowymi i za radiem autorskim, promującym muzykę dla wytrawnego słuchacza. To samo dotyczy telewizji, w jej pasmach rozrywkowych – lub gdy stacja zajmuje się wyłącznie nadawaniem muzyki.

Sam bym chciał lepszej jakości antenowego słowa i muzyki lepszej niż taneczne umpa – umpa w większości komercyjnych stacji radia i tv. Ale czy taki postulat jest realny? Nie sądzę.

Zacznijmy od tego, że najpoważniejszym problemem mediów komercyjnych jest przetrwanie. Muszą utrzymać się z reklam, co w ciężkich – kryzysowych czasach jest zadaniem karkołomnym. Stąd tzw. formatowanie mediów, czyli programowanie muzyki stacji radiowej tak, by zaspokajała gusta najszerszego kręgu odbiorców. A najliczniejsza grupa ludzi na świecie ma proste wymagania muzyczne – właśnie takie, jak codziennie słyszymy na komercyjnych antenach, pop , dance, disco, rap etc. Najprostsze formy mają największe powodzenie, najlepiej wtedy, gdy co trzy lub cztery piosenki prowadzący ogłosi konkurs, w którym można coś wygrać nie odpowiadając na żadne pytanie – byle się dodzwonić.

Idźmy dalej – radio gra muzyczkę łatwą i przyjemną, krąg słuchaczy poszerza się, rośnie słupek słuchalności. Radio pokazuje słupki reklamodawcom, ma większą szansę na pieniądze. I to jest zupełnie normalny system, tak działa wolny rynek mediów. Na całym świecie radia grają to, co chcą masy – i nie zmieni tego najbardziej poważne grono dziennikarskich ekspertów.

A gdzie „misja”, zapytamy – gdzie dbałość o kulturę, tradycję, wychowanie młodego pokolenia do szlachetnej muzyki i pięknego słowa? Ano, w nielicznych stacjach publicznych, finansowanych dzięki państwowej dotacji, czyli słynnemu abonamentowi. Tak to jest ułożone, że państwo płaci na utrzymanie mediów publicznych, otrzymując niejako w zamian przekaz, gwarantujący – przynajmniej w teorii – troskę o edukacyjny aspekt działalności mediów. Nie chcę analizować jakości programu poszczególnych mediów publicznych. Stawiam tezę, że ich istnienie, finansowanie z abonamentu oraz utrzymywanie stanu prawnego podtrzymującego publiczno – prywatny system prasowy jest marnotrawstwem pieniędzy, kolejnym urzędniczym złodziejstwem, dokonywanym na składce publicznej pod szlachetnym pretekstem.

Czemu utrzymywanie mediów publicznych i ich „misji” nie ma sensu? Po prostu dlatego, że większość ludzi nie chce kultury. Zwyczajnie, wolą dyskotekę, piwo i zadymę po meczu niż Mozarta, Brahmsa czy Beethovena. I nie zmieni tego żaden system, żadna ustawa medialna, nawet najbardziej kompetentny prezenter. Pamiętacie, jak za komuny do teatrów prowadzone były na spektakle całe szkoły? Efekt wychowawczy był tylko jeden: wielka irytacja aktorów, narzekających, że „inteligentna” młodzież zagaduje przedstawienie lub – o zgrozo – rzuca w artystów ogryzkami.   Takie właśnie jest wychowywanie na siłę, oprócz straty pieniędzy nie mamy żadnych efektów edukacyjnej działalności.

Dlatego stawiam tezę, że utrzymaniem tradycji, kultury muzycznej i językowej powinni zająć się ludzie wybrani. Elita, nisza – jakkolwiek byśmy ich nie nazwali. Niech dobra muzyka i piękne słowo przetrwają dla radości tych, którym naprawdę zależy na ich istnieniu. W skali świata oceniam tę grupę osób na jakieś osiem – dziewięć procent mieszkańców Ziemi. Dlatego uważam, że utrzymywanie mediów publicznych ze składki WSZYSTKICH ludzi jest nieuczciwe. Niech rynek mediów wreszcie stanie się całkowicie wolny, bez wydatków na „misję”, administracyjne etaty i marnych dziennikarzy (nie do zwolnienia, dzięki przepisom, chroniącym związkowców. W łódzkich mediach publicznych działa po siedem – i więcej – związków zawodowych!). Ludzie mogliby wówczas finansować sami te stacje, których profil im odpowiada – i te nadające szlachetne odmiany muzyki utrzymałyby się dzięki swoim fanom. Przykład, nawet dzisiejszy? RMF Classic. Prywatna stacja, nadająca przeboje muzyki poważnej…

Konkluzja, choć karkołomna – jestem pewien, że lekarstwem na mizerię jakości mediów komercyjnych jest całkowite sprywatyzowanie rynku mediów. W formacie stacji ambitnych reguły wolnej konkurencji wymusiłyby na nadawcach walkę o dobry poziom, muzyki i słowa, na prezentowanej antenie. Stacje masowe działałyby tak, jak do tej pory. System byłby sprawiedliwy (lepszy ma się lepiej), a odbiorcy mediów nie musieliby opłacać obowiązkowego haraczu na coś, co i tak nie jest w stanie poprawnie funkcjonować.  Zaś miłośnicy wysokiej kultury nadal mieliby wybór: słuchaliby takich stacji, oglądali takie telewizje, jakie by im się podobały.

O kolejnych podwyżkach, czyli znów będzie gorzej

Rząd ujawnił kolejne plany walki z kryzysem za pomocą pieniędzy, wyjętych z naszych kieszeni. Media donoszą, że benzyna wkrótce zdrożeje 18 groszy na litrze – to efekt podwyższonej akcyzy paliwowej. Da to ponoć wpływy budżetowe w wysokości ok. 2 mld PLN.

Podwyżki cen benzyny to najbardziej wredna forma opodatkowania społeczeństwa, bo chwilę później wszystko drożeje. Czemu? Bo właściwie wszystko trzeba gdzieś dowieźć. Ludzie, zajmujący się transportem np. pieczywa muszą wydać więcej na benzynę do swoich ciężarówek. Podnoszą zatem cenę chleba i bułek, by wyrównać sobie stratę – w końcu też muszą zarobić na życie, a przy dzisiejszych kosztach prowadzenia firmy jest to bardzo trudne, coraz trudniejsze… Zatem konsument pieczywa natychmiast zauważa i odczuwa podwyżkę ceny chleba, musi więcej wydać na ten produkt, mniej zostaje mu w kieszeni. I tak jest ze wszystkim, bo niektórych artykułów, jak jedzenie, środki higieniczne, ubranie po prostu nie da się nie kupować. Zużywają się i potrzebujemy nowych.

Wygląda więc na to, że oprócz zapowiadanych w Tuskowym expose (czyli jawnych) obciążeń finansowych Rząd szykuje nam nowe podatki ukryte, wynikające z decyzji fiskalnych jako skutek uboczny – jak z tym droższym chlebem na skutek podwyżki cen paliwa. Tychże ukrytych zabiegów socjalistycznego (tak jest, mówmy już otwartym tekstem) Rządu czeka w kolejce kilka, np. zapowiadana likwidacja „lokat antybelkowych” w bankach oraz wyższa akcyza na wyroby tytoniowe. Do tego, zamiast ograniczać administrację, Tusk znów ją rozmnaża: powstało właśnie nowe Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji, pod światłym przewodnictwem Wielce Czcigodnego Michała Boni. Tego samego, który wymyślił 19% podatku od umów o dzieło dla twórców, bo tak wygląda w praktyce planowana likwidacja 50% kosztów uzyskania przychodu od działalności artystycznej…

Oczywiście wprowadzane zmiany fiskalne nie zaszkodzą najbogatszym – w tym klasie polityków. Oni nie odczują nowych obciążeń, bo i tak mają na kontach tyle, że parę groszy więcej na paliwo, brzydko mówiąc, zwisa im obojętnym kalafiorem. Cynicznie powiem, że nie odczują ich również najubożsi, bo oni i tak żyją na granicy nędzy – tyle, że liczba nędzarzy może się w Polsce bardzo szybko zwiększyć. Zmiany najbardziej dotyczą tzw. klasy średniej, „przeciętnego Kowalskiego”, który uczciwie zarabia te swoje dwa, trzy tysiące złotych – i z przerażeniem stwierdza, że każdego miesiąca ta sama kwota wystarcza mu na mniejsze wydatki… Gdy „Kowalskim” pensja przestanie wystarczać na jedzenie, wtedy się zacznie.

Nie wiem, jak nisko musi opuścić się próg ubóstwa w naszym kraju, by ten Rząd zaczął uciekać w popłochu przed rozwścieczonym tłumem, biegnącym na Urząd Rady Ministrów z siekierami czy butelkami z benzyną. Taki scenariusz, przypominający niedawne wydarzenia w Argentynie i Grecji, wydaje się coraz bardziej realny. Niektórzy twierdzą, że na krwawe protesty w Polsce poczekamy najwyżej rok. Ja uważam, że przy obecnym tempie wprowadzania zmian, bijących w kieszenie wszystkich, poza tuczącymi się naszą pracą politykami i urzędnikami, rewolucja społeczna w tym kraju nastąpi o wiele szybciej.

O przypadku WORD, czyli jak działają instytucje państwowe

W łódzkim WORD, czyli Wojewódzkim Ośrodku Ruchu Drogowego, doszło kilka lat temu do grubej afery. Egzaminatorzy brali ciężkie łapówy za zdany egzamin praktyczny, powstała mafia, w końcu uzbrojeni antyterroryści wyciągali z domów podejrzanych o korupcję urzędników.

Na skutek tej sprawy rygory egzaminacyjne w WORD-zie gwałtownie się zaostrzyły. W samochodach zainstalowano system kamer i nagrywarki, dyrekcja ośrodka zapowiedziała regularne przeglądanie filmów oraz skrupulatne przyglądanie się pracy całej kadry egzaminacyjnej.

Niemal w tym samym czasie (mówimy o sytuacji sprzed mniej więcej sześciu lat) zmieniły się polskie przepisy Kodeksu Drogowego w zakresie samego egzaminu. W Łodzi skutek był taki, że praktyczny test stał się wyjątkowo trudny do zdania – wprowadzono „ustawowe” utrudnienia, nadto przyglądano się mocno samym egzaminatorom… Zaczęły mnożyć się skargi, zażalenia i protesty – ludzie odpadali po kilkanaście razy, a każdy egzamin na prawo jazdy kosztuje do dziś ok. 130-tu złotych.  Pokrzywdzeni mieli wrażenie, że mafia egzaminatorów wcale nie została rozbita, tylko teraz kasę tłucze już po linii legalnych działań: po prostu uwala na egzaminach więcej osób, żeby do kasy WORD wpłynęło więcej pieniędzy za kolejne poprawki.

Na łódzkim podwórku wzmocniła się więc ogólnopolska tendencja, obecna we wszystkich WORD-ach: prowadzić egzaminy bardzo surowo i skrupulatnie. Wraz z wprowadzeniem nowych przepisów egzaminacyjnych wskaźniki zdawalności we wszystkich ośrodkach wojewódzkich gwałtownie się pogorszyły.  Łódź była natomiast w niechlubnej czołówce ośrodków z najniższą średnią. Przez lata liczba ta nieco się poprawiła, ale do dziś zaliczenie jazdy za pierwszym razem w łódzkim ośrodku graniczy z cudem. Informacje z innych WORD-ów wciąż potwierdzają ogólnopolską zasadę: egzamin na prawo jazdy to poważne wyzwanie dla każdego młodego kierowcy w Polsce.

Dyrekcja łódzkiego WORD-u (jak w całej Polsce, mianowana z politycznego klucza) przedstawia własną wersję wydarzeń. Według niej, szkoły jazdy fatalnie kształcą kandydatów na kierowców. Niby godzin obowiązkowej jazdy jest za mało, ludzie przychodzą na egzaminy nieprzygotowani, wysypują się podczas jazdy testowej na najprostszych zadaniach… Tymczasem do dziś mnożą się skargi na nadmierną surowość egzaminatorów, układanie tras tak, by zastawiać na zestresowanego kandydata pułapki, nie zaś po to, by faktycznie ocenić przygotowanie do jazdy. Odpadający skarżą się na przykład, że egzaminator przerwał egzamin po przekroczeniu dozwolonej prędkości o jeden kilometr.

Na te dwie strony WORD-owskiego medalu nakłada się sprawa zasady funkcjonowania tych ośrodków.  Jak działają WORD-y? Są to instytucje podległe Urzędom Marszałkowskim, zatem funkcjonują w oparciu o pieniądze z budżetu regionalnego. Podstawą ich finansowania są więc pieniądze publiczne, a WORD-y mają – ustawowo – zakres zadań, które muszą za te pieniądze wypełniać. Oprócz prowadzenia egzaminów są to m.in.: działalność profilaktyczna dla dzieci (wykłady o bezpiecznym zachowaniu się w ruchu drogowym), utrzymanie floty pojazdów egzaminacyjnych (zwykle dzieje się to na zasadzie leasingu, zatem płaci się za wynajmowanie aut oraz paliwo do nich), utrzymanie wszystkich pracowników ośrodka. Kosztuje to razem pewną kwotę pieniędzy, powiedzmy „x”. Na ten cel WORD otrzymuje z Urzędu Marszałkowskiego subwencję, również w wysokości „x”. Ale (jak udało mi się ustalić w łódzkim ośrodku) jest to subwencja ZNACZNIE NIŻSZA od kwoty wydatków, jakie WORD musi każdego miesiąca wydawać w ramach swych obowiązkowych zadań.

W czym problem, moglibyśmy powiedzieć, w końcu WORD organizuje płatne egzaminy, którymi może uzupełnić sobie brakujący budżet. Ano, właśnie problem jest duży – w istniejącym systemie każdy polski ośrodek ruchu drogowego ma WYRAŹNY INTERES w uwalaniu ludzi na egzaminach! Im więcej powtórek,tym więcej kasy wpływa na konto ośrodka, pozwalając mu na odkładanie potrzebnej gotówki. Jak chwalą się łódzcy urzędnicy z WORD-u, udało im się wypracować pokaźny zapas, nie boją się więc sytuacji, w której wydatki przerosną wpływy. Świetnie – ale co wtedy, gdy ich koledzy w Urzędzie Marszałkowskim podejmą np. decyzję o zmniejszeniu subwencji dla WORD-u? Zdrożeją egzaminy? Czy znów ich kryteria zostaną zaostrzone, by każdy zdający podchodził do próby co najmniej kilka razy? Bo inaczej ośrodek zbankrutuje lub wpędzi się w długi?

Sprawa jest bardzo trudna, bo faktycznie nikt nie chce, by WORD-y masowo wypuszczały na drogi niedouczonych kierowców. Ale na pewno nie może być tak, by w interesie samego ośrodka było uwalanie jak największej ilości zdających! I to bez względu na posądzanie egzaminatorów o tworzenie branżowej mafii.

Osobiście, to żadna niespodzianka, sprywatyzowałbym WORD-y. Wówczas ośrodki te mogłyby skupić się wyłącznie na utrzymaniu kadry ludzi i samochodowej floty – według własnych rachunków ekonomicznych. A odpadłyby wszystkie zadania, narzucane w ramach subwencji państwowej. Dzieci w szkołach mogłaby uczyć Policja, zresztą i dziś robi to z dobrym skutkiem.  Utrzymanie WORD-u stałoby się tańsze, być może do tego stopnia, że zniknęłoby powiązanie interesu ośrodka z ilością zdanych egzaminów…

A może Wy, drodzy czytelnicy, mielibyście pomysł na lepsze rozwiązanie systemowe?

O biedzie (znów), czyli polska normalność głową w dół…

Radcy prawni udzielają darmowych porad, w Okręgowej Izbie kolejka, stoi kilkadziesiąt osób. Trzeba poczekać na spotkanie z prawnikiem parę godzin. Widząc kamerę, ludzie chowają się, nie chcą pokazywać twarzy. Grzecznie czekają w kolejce, bo zależy im na poradzie – ale wstydzą się, także tego, że nie mają pieniędzy na płatne usługi prawnicze… Ale niektórzy rozmawiają. Starsza, filigranowa pani nie kryje rozczarowania: „Polaków powinno być stać na pomoc prawnika!”

Ma rację, trafia w sedno. Czemu tak jest, że poziom życia najuboższych Polaków ma się nijak do komfortu podobnie żyjących osób na zachodzie Europy? Dlaczego żadna opcja polityczna nie gwarantuje najuboższym Polakom dochodów, dzięki którym można by normalnie żyć? To znaczy, żeby było stać na opłacenie usług edukacyjnych, zdrowotnych, prawnych?

U nas wszystko tłumaczy się biednym państwem, potrzebą pokrycia wydatków budżetowych, długu publicznego. Nikt z rządzących nie zaproponował jednak rozsądnego planu redukcji tych wydatków! Rozdyma się sferę administracji, tworzy kolejne (absurdalne) instytucje i urzędy, nie likwiduje się już istniejących pasożytów na składce narodowej – i nie zmienia się prawa tak, by te oszczędności stały się możliwe. Oczywiście wszystko w imię zapewnienia dobrego bytu „naszym” – członkom naszej partii, rodziny, przyjaciołom – a nie w imię tak zwanego dobra ogólnego, czyli wszystkich obywateli. „Po nas choćby potop” – ta zasada obowiązuje niezmiennie i nikt nawet nie pomyśli o innym wariancie rozwoju wypadków. Jedynie w publicznych (lub przekupionych) mediach grupa aktualnie trzymająca władzę trąbi na prawo i lewo o sukcesach w bohaterskiej walce przeciwko problemom, jakie sama władza nam stworzyła.

W interesie urzędników państwowych jest – niestety – taki stan rzeczy, w którym oni mają dobrze. Likwidacja przepisów oraz instytucji, pożerających pieniądze z narodowej składki, natychmiast obcięła by możliwość zatrudniania setek darmozjadów, na których pensje przeznaczane są pieniądze podatników. Tymczasem pogłębiają się w Polsce obszary biedy, a najuboższych nie stać na wypełnienie podstawowych potrzeb! Jeśli za dużo jest wydatków publicznych, zawsze płacimy za nie my wszyscy – nie tylko w postaci podatków jawnych, ale też ukrytych, jak ceny nośników energii, nad którymi Państwo sprawuje monopol, nazywając je „dziedzinami strategicznymi”, niby w obronie bezpieczeństwa Polski… Skutki są takie, że koszta życia dla przeciętnego obywatela uniemożliwiają w skali miesiąca zrobienie takich oszczędności, by starczyło na coś więcej niż jedzenie, czynsz i skromne ubranie. Jeśli nie „kombinujemy’, co najczęściej oznacza krypto-kradzież, albo nie jesteśmy w „klice” polityczno-urzędniczej, nadal opłaca się zwiewać z tego kraju na zachód!!!

Dlatego wciąż zwiewamy – tam, gdzie za wszystko się płaci, ale ludzie mają na to pieniądze. Gdzie w razie choroby, pensja pozwala spokojnie zapłacić lekarzowi, a w razie kłopotów z prawem, zafundować sobie poradę. Gdzie każdy, kto normalnie pracuje, może zafundować dziecku porządną szkołę, nie odejmując sobie przy tym od ust…  I gdzie emerytura pozwala zwiedzać świat, a nie żebrać na ulicy o kilka groszy na leki.

Pytam, kiedy wreszcie w Polsce będzie normalnie???

O prawie drogowym, czyli jak legalnie okradać ludzi…

Można odnieść wrażenie, że w Polsce posiadacze aut traktowani są niczym „prywaciarze” przez komunistów: na pewno dorobili się na ludzkiej krzywdzie, więc teraz będą płacić za swoje przewiny…

Bezmyślność (a może – przebiegłość) w ustawianiu znaków drogowych to jedno. Drugą sprawą, jaka powoduje, że Polska odwrócona jest do góry nogami wobec normalności, którą proponują swoim mieszkańcom kraje zachodnie są nasze przepisy prawa drogowego. Są one w dużej części pisane po to, aby umożliwić Policji wejście do auta kierowcy z kontrolą i pobrać opłatę w przypadku stwierdzenia uchybień wobec któregoś z przepisów. Tymczasem stwierdzić trzeba, że jeśli przepis drogowy zabrania kierowcy (lub nakazuje) czegoś, co w żaden sposób nie wpływa na bezpieczeństwo innych użytkowników dróg – jest nadużyciem władzy wobec obywatela i jego wolności.

Do takich właśnie nadużyć z pewnością należy przepis o obowiązkowym zapinaniu pasów w aucie. Żeby było jasne, sam jeżdżę w pasach i przekonany jestem o potrzebie ich zapinania. Gdybym nie musiał, też bym je zapinał – każdemu to polecam. Ale rzecz w tym, żeby Państwo nie mogło mi nakazać tego, co robię dla samego siebie we własnym samochodzie – i karać mnie, jeśli tego nie zrobię.  Ileż to razy widzieliśmy patrol drogówki, ustawiony na poboczu po to, by groźny funkcjonariusz mógł przez lornetkę wypatrywać kierowców bez zapiętych pasów? Ludzie, przecież to prawie faszyzm! Jeśli nie zapnę pasów, sam na tym ucierpię w razie zderzenia z innym autem, ja i tylko ja, nikt inny. To moja sprawa, czy chcę ponosić konsekwencję swojego zachowania, a Państwu wara od tego, może ja akurat mam ochotę się zabić. Pomijam już argumentację przeciwników zapinania pasów, takie osoby najczęściej widziały wypadek z pożarem auta, z którego nie mogła wydostać się przypięta ofiara: pasy często zacinają się po zderzeniu, nie chcąc wypuścić uwięzionej osoby…

Jak wspomniałem wyżej, nie chodzi tu o żadne pasy i o żadne bezpieczeństwo w ogóle. Chodzi o możliwość nakładania mandatów, a przez to zupełnie legalnego okradania kierowców, oczywiście pod pretekstem dbałości o ich życie i zdrowie. Można dyskutować o kolejnych paragrafach drogowych – przymusie wożenia apteczki i gaśnicy oraz zapalaniu świateł przez całą dobę – bo w jakiś sposób przepisy te mogą odnosić się do bezpieczeństwa osób trzecich, nie tylko kierowcy, na drodze. Ale z pewnością o  konstruowaniu prawa tak, by służyło ono administracji państwowej do zdzierania haraczy z obywateli, dyskutować się nie da. Przed takim działaniem urzędników kierowcy powinni bronić się jak najmocniej.

O kibolach czyli jak przepłoszyć gangi ze stadionów…

Wśród czytelników blog.pl trwa debata na temat kibiców piłkarskich. Pytanie „Czy boimy się kiboli?” jest pytaniem z serii: „Czy Murzyni są głupi?” albo: „Czy Cyganie kradną?”… Jak można tak bez sensu uogólniać? Swoją miłość do piłki nożnej deklarują ludzie różnej proweniencji, od karków, nie będących w stanie skończyć podstawówki, do profesorów wyższych uczelni. Nie można powiedzieć, że kibol jest jednoznacznie zły w swojej masie. Problemem chuliganerii stadionowej jest słabość polskiego prawa i jeszcze słabsza skuteczność egzekucji kar. Na stadiony, pod płaszczyk barw klubowych, przeniosły się mafijne gangi, handlujące m.in. narkotykami. Wykorzystują luki prawne, słabość Policji i organów ścigania, by tam krzewić swą przestępczą działalność. Pobłażaniu sprzyja dziwnie łagodna i bierna postawa instytucji o nazwie PZPN… Nie wnikam, czym spowodowana, ale łatwo się tego domyślać… Dopóki polskie władze nie zrobią porządku, jak niegdyś w Anglii Margaret Thatcher, nasz rodzimy stadion będzie kojarzył się z bandytyzmem, rozlewającym się coraz bardziej na ulicach. Jak – niestety – teraz obserwujemy. Na stadionie Manchester Utd. wisi tabliczka z napisem: „Wbiegnięcie na murawę kosztuje dwa tysiące funtów”. Jakoś nikt nie wbiega, nawet siatki między sektorami a boiskiem nie są potrzebne. Trzy zasady: surowe kary, ich natychmiastowa egzekucja i absolutna cisza w mediach natychmiast powstrzymały chuliganów od stadionowych ekscesów. Oczywiście, na Wyspach też zdarzają się uliczne wybryki, ustawki – całkowicie nie da się tego wyplenić, bo niebezpieczny fanatyzm ma w futbolu znakomite warunki rozwoju i egzystencji. Ale przynajmniej gangsterzy przestali panoszyć się w tym środowisku. U nas do angielskich (lub innych, równie skutecznych) rozwiązań wciąż daleko, jak w wielu dziedzinach codziennego życia.

O waleniu głową w sufit, czyli jak wypromować przebój i zostać znanym artystą

Młode zespoły często pytają mnie, jak wypromować swoje utwory. Chcą przebić się do mediów, bo wierzą, że grają muzykę porywającą dla fanów, mogą awansować do ekstraklasy krajowych wykonawców… Jest o co walczyć. Wystarczy jedna rozpoznawalna piosenka, hicior, nadawany przez rozgłośnie w całym kraju, żeby pojeździć trochę w sezonie z koncertami. Trzeba mieć przebój, a wtedy sprawny menadżer złapie odpowiednie kontakty w terenie: wykonawca może liczyć na zaproszenia do udziału w plenerowych imprezach, dyktując oczywiście stosowną kwotę jako wynagrodzenie za występ. W czasach internetu sprzedawanie płyt, zwłaszcza debiutantów, idzie słabo. Trzeba liczyć na koncerty, jeśli chce się swoją artystyczną działalność zdyskontować w jakikolwiek sposób, a nie pozostawać jedynie w zatęchłej przestrzeni garażu lub piwnicy.
Pytają mnie zatem o radę lub proszą o pomoc wprost. Staram się pomagać, jeśli mogę, choć promocja w lokalnej stacji ma się nijak do regularnego emitowania utworu na antenie ogólnopolskiego giganta. A problem pozostaje: tak naprawdę nie wie nikt, dlaczego niektórzy mają dobrze i w momencie debiutu osiągają sukces, a inni całymi latami tułają się w poszukiwaniu choćby drobnej cząstki medialnej popularności.
Z pewnością trzeba pytać o charakter wykonywanej muzyki. Metalowcom z zasady będzie znacznie ciężej niż wykonawcom pop. Tu nikt kłócić się nie zamierza – chcesz, żeby cię w radio puszczali, zagraj lekko, łatwo i przyjemnie. Co jednak z tymi, którzy (nawet zgodnie ze swym artystycznym podejściem) grają muzykę przyswajalną, a mimo to w mediach przebić się im trudno?
Wielu moich kolegów, jeszcze z radiowych czasów, piastuje dziś odpowiedzialne funkcje szefów muzycznych ogólnopolskich stacji. Rozmawiam z nimi, pytając – jak to robisz? Masz do wypełnienia ramówkę, w tych godzinach musisz zmieścić dziesiątki utworów różnych wykonawców… Kto ma priorytet, kogo będzie więcej, czy sam lansujesz kapelę, czy twoi szefowie dają ci wytyczne? A może są inne mechanizmy wyboru? Jakie?
Trudno prowadzi się takie rozmowy, bo chodzi o to, żeby nikogo nie obrazić. Najczęściej słychać odpowiedź, że decydują sami odbiorcy – widzowie, słuchacze. Chcą danej piosenki, więc się im ją daje. Po to mamy te wszystkie głosowania, plebiscyty, listy przebojów. Interakcja, kontakt z odbiorcą. No dobrze, na nowy przebój znanej kapeli chętnie wszyscy czekamy. Szef muzyczny ryzyka nie ponosi: dostaje od wytwórni singiel z nowej płyty znanego wykonawcy „x”, musi tylko wbić go do ramówki. A co wtedy, gdy trzeba wypromować debiutanta? I nie ma argumentu o woli odbiorców? Zawsze jest taki moment, że wykonawca wydaje pierwszą płytę i pierwszy z niej singiel staje się przebojem. Kłopot w tym, że nie wszystkim debiutantom dane jest wybicie się na gwiazdę.
To jasne, że o sprzedaży każdego towaru decydują mechanizmy rynkowe. Nie trzeba wzdragać się na myśl, że muzyka jest towarem. Jak wszystko, co podlega sprzedaży, choćby i najszlachetniejsze dźwięki są w tym systemie traktowane jak każdy inny produkt handlowy. A jeśli towar jest nowy, trzeba zainwestować w jego promocję. Wytwórnie płytowe wydają gwiazdy, a w swych budżetach na pewno rezerwują środki na inwestycje w nowe twarze. To czysty biznes: wytwórnie muszą w ogólnym bilansie wyjść na swoje, więc promocja debiutanta, o ile zapadnie decyzja o jego wspieraniu, mało ma wspólnego z dywagacjami merytorycznymi. Dobry ten kawałek czy nie? Każdy powie inaczej, ale nas wydawców nic to nie obchodzi: choćby krytycy nie pozostawili na tym suchej nitki uznajemy, że to się sprzeda, podejmujemy więc inwestycyjne ryzyko. Nasze własne ryzyko – jeśli pieniądze utopimy, nasza strata. Trudno więc dziwić się, że wytwórniom zależy na intensywnym promowaniu utworu w mediach. Gdy więc pojawiają się opinie, jakoby duże stacje radiowe i telewizyjne „siedziały w kieszeni” wydawców płyt, trudno w logiczny sposób im zaprzeczyć. Choć oczywiście szefowie muzyczni twierdzą, że to potwarz, a nikt przecież nikogo za rękę nie złapał. Każdy cynicznie przekonuje, że skoro nie ma dowodów na tak wyrysowany łańcuszek korupcyjny, nikt nie ma prawa oskarżać media o podobne przekupstwo.
Tkwimy więc w świecie hipokryzji. Media nie mogą sobie pozwolić na jawne przyznanie się do układów z wytwórniami. Nikt dowodów korupcji nie zgromadził, więc nie istnieje żaden precedens. Dopóki jakiś dziennikarz śledczy nie ujawni, że oto pewna rozgłośnia radiowa przyjmuje pieniądze od wytwórni płytowych za wypuszczanie w eter wybranych utworów, wskazywać nikogo palcem nie mamy prawa. A szef muzyczny stacji jawi się początkującym zespołom niczym bóstwo, trzymające w swych dłoniach klucze do szczęścia wybranego debiutanta…
Nie potrafię wskazać jednoznacznej drogi wyjścia z sytuacji. Potrzebne są pieniądze, własne lub zamożnego mecenasa w postaci wytwórni płytowej, by z nikomu nieznanego zespoliku wyrosła gwiazda pierwszej wielkości, rozpoznawalna w kraju i na świecie. Pytanie, jak do tych pieniędzy dotrzeć jest pytaniem otwartym. Bywa, że wydawcy płyt podejmują inwestycyjne ryzyko w oparciu o wiedzę, odnośnie undergroundowej popularności wykonawcy. Tu dobry przykład, COMA, która wychowała sobie w klubach Łodzi wierną publikę, zauważoną następnie przez koncern płytowy. Proces trwał wiele lat, ale jego zwieńczeniem był sukces, artystyczny i medialny. I to chyba najlepsza podpowiedź dla każdej początkującej kapeli.