O Grabowskim w Jaraczu, czyli jak „kapliczkę.pl” postawiono

Mikołaj Grabowski nowy spektakl postawił – „kapliczka.pl”. To ważne przedstawienie, bo pierwsze dla wybitnego reżysera po odejściu z dyrekcji Starego Teatru. Zastąpienie Grabowskiego Janem Klatą niektórzy odebrali jako naturalną przemianę pokoleń, inni jako symbol zmiany wizerunku głównego nurtu wypowiedzi teatralnej w Polsce… Ale sam Grabowski był na pewno rozczarowany, odczuł relegację jako afekt. Wiem, bo rozmawiałem z nim tuż po owym przełomie. Teraz, niejako na znak scenicznego odrodzenia, reżyser pokazał się w łódzkim Teatrze im. Jaracza, w stosownej chwili – bo na jubileusz 125 lecia sceny. I wrócił, też trochę symbolicznie, do swych fascynacji staropolskim kronikarstwem.

„kapliczka.pl” to kolejna podróż Grabowskiego wgłąb „Opisu obyczajów”,  kroniki osiemnastowiecznego księdza i dziejopisa z Rzeczycy, Jędrzeja Kitowicza. Tekst, kanwę łódzkiego przedstawienia tworzący, wzbogaciły też urywki „Pamiątek Soplicy” Henryka Rzewuskiego. Owe „Pamiątki…” stawiał Grabowski z sukcesem w Łodzi lat temu trzydzieści trzy. Zresztą fragment filmowego zapisu tamtego spektaklu użyto teraz, w nowym przedstawieniu. A i sam”Opis obyczajów” brał przecież Grabowski na warsztat, w roku 1990 w Teatrze STU, przekładając tę bardzo udaną inscenizację na język teatru telewizji – a później realizując drugą jej część. Ma więc profesor z Krakowa do kronik Kitowicza stosunek szczególny, czego i dziś nie kryje, gdy mówi o powodach wystawienia w Łodzi kolejnego spektaklu z „Opisowej” serii.

Nowe przedstawienie zaczyna się wejściem aktorów na scenę wprost z widowni – znak, że będzie „o nas”, że tekst Kitowicza zawsze czytać możemy z bardzo aktualnym odniesieniem. Nie zmienia się nic, tylko techniczne wynalazki, wszędzie wokół nas brzęczące. Aktorzy, jak w tytułowej kapliczce, siadają w ławkach przed ołtarzem, plecami do publiczności. Toteż i my – widzowie czujemy się, jakbyśmy w tym specyficznym misterium dzisiejszej Polski aktywnie uczestniczyli. Natychmiast zaczyna się „polskie piekiełko”, przed wizerunek Najświętszej Panienki wywleczone: spektakl otwierają fragmenty, jakie ksiądz Kitowicz spisywał, obserwując rozprawy, toczące się za jego czasów przed piotrkowskim Trybunałem. Jak mówi sam Grabowski, działy się tam wówczas rzeczy przepotworne, co sami widzowie mogą łatwo skonstatować, wsłuchując się w sens deklamowanej na scenie opowieści. A dalej wszystko toczy się tak, jak przywykliśmy rozumieć dawną (a pewnie i dzisiejszą) Polskę, czytując Kitowicza. Pijaństwo posłów i księży, warcholstwo, zrywanie sejmów, ogólny bałagan, bezhołowie, liberum veto, a wszystko pod krzyżem i z białym orłem na piersi. Nihil novi, wszystko znamy i w poprzednich spektaklach Grabowskiego widzieliśmy.

Inscenizacyjnie też wiele nowego nie widać, choć jest w „kapliczce.pl” kilka bardzo ciekawych pomysłów scenicznych. Grabowski wzbudza salwy śmiechu, żonglując współczesną techniką filmową we fragmencie ze staropolskim pokazem mody. Jest znakomicie w planie aktorskim rozegrana scena historii pewnego świątobliwego bernardyna, co na całą okolicę z mocnej głowy słynął…  Podoba się, niezwykle precyzyjnie rozpisana dla całego zespołu scena pijaństwa ichmości posłów. Lecz generalnie – i tu niestety pojawia się zarzut wobec doświadczonego reżysera z krajowej czołówki teatralnej – mamy do czynienia ze spektaklem dość nudnym, sztampowym, którego całość ratują jedynie momenty wybitnej pracy zespołu aktorskiego, włożonej w błyskotliwy pomysł inscenizacyjny. Przez pierwszą godzinę aktorzy, jako już się tu rzekło, deklamują, siedząc na kapliczkowych ławkach. Ich kwestie są wprawdzie dość zabawnie podzielone, ale w inscenizacji dzieje się niewiele. Tak, jakby słowa oraz forma ich podawania miały budować cały spektakl… Dopiero w części drugiej, choć spektakl przerwy nie ma, pojawiają się te momenty przedstawienia, gdzie obok intrygującej opowieści ważną rolę zaczynają odgrywać – ruch sceniczny, światło i scenografia. No i rzecz jasna tworzywo aktora, zupełnie inaczej wykorzystane, gdy towarzyszy mu reżyserski pomysł.

Aktorzy w „Jaraczu” są dobrzy, bez wyjątku – teatr słynie ze znakomitego, wyrównanego zespołu. I na tę zespołową grę postawił Grabowski w „kapliczce.pl”. Kwestie są aż do bólu symetrycznie podzielone. Każda z występujących jedenastu osób ma coś do zagrania, a widać gołym okiem ogromną pracę, jaką włożyli wszyscy w dopracowanie sekwencji zbiorowych. Swoje „kilka chwil” mają – Michał Staszczak, Izabela Noszczyk, Andrzej Wichrowski, Zofia Uzelac, Mariusz Saniternik, ale pozostali z pewnością nie ograniczają się do roli drugoplanowego tła. Potwierdza się zatem, że dzięki aktorom spektakle w „Jaraczu” rzadko schodzą poniżej przyzwoitego poziomu, nawet jeśli reżyserowi przytrafi się jakiś twórczy kryzys.

Czy w przypadku Mikołaja Grabowskiego mamy prawo mówić o kryzysie, wywołanym burzliwymi przygodami z odwołaniem ze Starego, po dziesięcioletniej antrepryzie? Nie chciałbym oceniać zbyt ostro ani zbyt radykalnie, bo mam do Mistrza ogromny szacunek, a nadto lubię styl Jego scenicznej pisowni. Ale faktem jest, że dzisiejsza „kapliczka.pl” nawet nie umywa się do pierwszego „Opisu obyczajów” z Teatru STU. Potwierdzają to rozmowy z doświadczonymi widzami, którzy dawnego Grabowskiego lubią, a po „kapliczce.pl” spodziewali się o wiele więcej. Niektórzy, najmniej życzliwi, rozprowadzają teorię o tym, że Grabowski poza rodzinnym Krakowem wystawia chałturę, mało przykładając się do gościnnych realizacji. Ja przeciwstawiam się generalizowaniu, przytaczając udaną realizację „Proroka Ilji” według Tadeusza Słobodzianka, jaką wystawił Grabowski dekadę temu podczas swej dwuletniej dyrekcji w Teatrze Nowym. Chyba więc zwyczajnie, jak każdemu wybitnemu twórcy, przytrafiają się profesorowi lepsze i gorsze spektakle. Trzeba jednak uczciwie powiedzieć, że „kapliczki.pl” Mikołaj Grabowski na półce ze swoimi największymi osiągnięciami postawić nie może. Zrobił, jak na niego, spektakl jedynie poprawny. Co nie znaczy, że nie warto go obejrzeć.

O Tusku w Łodzi, czyli emocje opadły…

Premier Donald Tusk przyjechał do Łodzi i obiecał wiele rzeczy. Kilka miliardów złotych na renowację kamienic, wsparcie rządu w organizacji wystawy EXPO 2022 (właśnie z powodu tematu: rewitalizacja miast), obwodnicę Bełchatowa, dokończenie A1 Stryków – Tuszyn, wreszcie zabezpieczenie finansowe budowy dworca Łódź – Fabryczna. Premier chciał uspokoić mieszkańców, że centralna władza o Łodzi nie zapomni. Sam zapomniał dodać, że aby spełnić obietnice, musiałby zostać przy władzy na co najmniej jedną następną kadencję.

Rządząca PO drży przed sondażami, które wskazują na rosnącą przewagę PiS w diagramach społecznego poparcia. Co dla Platformy oznaczałaby utrata władzy, w elekcyjnym cyklu nadchodzących wyborów, różnych szczebli? Ano, przede wszystkim całą armię ludzi bezrobotnych, których w ciągu minionych lat udało się powsadzać na atrakcyjnie płatne stanowiska budżetowe, niektóre specjalnie dla swoich tworzone, od najniższych w samorządach, do najwyższych, w ministerstwach. Dla Polski zmiana „przy korycie” oznaczałaby tym samym rotacje na stanowiskach biurokratycznych (Jarosław Kaczyński przejmując władzę zrobiłby masowe czystki w pierwszym miesiącu premierowania) – lecz zapewne nie likwidację tychże, sztucznie pompowanych, miejsc pracy „dla kolesi”. Wprawdzie PiS, rządząc w latach 2005-07 nadmiernie biurokracji nie rozdymało, ale też praktycznie wcale jej nie zdążyło pomniejszyć… Trudno się przeto spodziewać, że partia Kaczyńskiego, obejmując administrację publiczną w zastanym po Platformie kształcie, rozpoczęłaby rządy od masowej likwidacji biurokratycznych stanowisk – na których przecież można wygodnie umościć własnych popleczników. Nie bądźmy naiwni, zresztą PiS w swym narodowo – pobożno – socjalistycznym (czytaj: faszystowskim) programie, nie wspomina ani słowem o konieczności radykalnego ograniczania budżetowych wydatków państwa. Dla przeciętnego Polaka wybór między PO a PiS kolejny raz oznaczałby zatem wybór „między dżumą a tyfusem” – no, ale premier Tusk na pewno ma o co walczyć dla siebie i swoich ludzi. Dlatego energicznie, nawet histerycznie momentami, premier reaguje na płynące z terenu sygnały o chwiejącej się pozycji PO w strukturach lokalnej władzy.

Tak się stało w Łodzi, od większościowego klubu PO w Radzie Miejskiej odłączyła się grupa ludzi Krzysztofa Kwiatkowskiego, tworząc klub własny a niezależny: „Łódź 2020”. Ciało to nie deklaruje chwilowo żadnej przynależności partyjnej, oficjalnie też nie wspomina o koalicji samorządowej z pozostałymi klubami opozycji: PiS i SLD. Ale działania radnych, jako żywo sygnalizujące początek kampanii wyborczej przed elekcją samorządową 2014, noszą już wyraźny rys wspólnej walki opozycji o pozbawienie PO władzy w Łodzi. Cel jest jeden – zabrać rządzącym społeczne poparcie, flekując wszystkie inicjatywy, których w mieście dopuszcza się prezydent Hanna Zdanowska (jednocześnie szefowa łódzkiej Platformy) z całym podległym sobie łódzkim aparatem. W inicjatywach tych mieszczą się głównie budowy – Nowego Centrum Łodzi oraz kilku jednocześnie dużych arterii drogowych. Opozycja wykorzystuje grożący Łodzi na zimę paraliż komunikacyjny oraz zadłużenie, które w kasie miasta wzrośnie na skutek zaplanowanych, długoletnich wydatków budowlanych. Dlatego cały trzydziesty dzień września premier Donald Tusk spędził na delegacji w Łodzi, praktycznie każdą minutę spędzając na przekonywaniu wszystkich, jak hojną rękę będzie miał dla miasta, gdy tylko ono nie odwróci się od aktualnie rządzącej nim ekipy…

Wyborcy, jeśli nie kierują się ślepą miłością do politycznego znaku, a raczej ogólnym interesem Łodzi, mają teraz prawdziwą zagwozdkę. Co lepsze:  pozwolić Platformie rządzić dalej (mimo mnożących się dowodów cynicznego nepotyzmu, rosnącego zadłużenia i wciąż panującej biedy) czy powierzyć władzę jakiejś opozycji, która nie gwarantuje póki co niczego, poza zrównaniem z ziemią tego, co PO zostawia po sobie. A to znaczy m.in. rozgrzebane inwestycje drogowe, wielką dziurę w ziemi pod głównym dworcem, dopiero rozpoczętą budowę centrum miasta ze słynną „bramą” i kilka pomniejszych projektów w fazie realizacji. Logika mówi – pozwólmy dokończyć to, co zaczęto, choć skutki rozbuchanych wydatków ponosić będą jeszcze dwa następne pokolenia mieszkańców grodu. Teraz opozycja, różnych znaków, walcząc o zwycięstwo wyborcze zaklina się na wszystkie swoje świętości, że „pomysłów korzystnych dla Łodzi zmieniać nie będzie”… Niewiele osób wierzy jednak w te szlachetne zapewnienia.

Zdaje się, że na chwilę obecną Łódź idealnego wyjścia nie ma. Miasta nie zmienią żadne wybory samorządowe, dopóki porządek rzeczy na poziomie centralnym będzie – jak dzisiaj – dla kraju szkodliwy. W myśl przysłowia, że ryba psuje się od głowy. Władze lokalne, wybrane jesienią 2014, będą miały rok czasu do pierwszej elekcji szczebla centralnego. Rysująca się powolutku nowa mapa sił polskiej sceny politycznej zapowiada  ciekawe rozwiązania. Oby w ostatecznym rozrachunku korzystne dla Polski i jej zmęczonych biedą obywateli.

O zamieszaniu w Radzie Miejskiej, czyli jak PO traci łódzki przyczółek

Rada Miejska w Łodzi odwołała dziś ze stanowiska przewodniczącego Tomasza Kacprzaka, oraz wiceprzewodniczącą, Elżbietę Królikowską – Kińską. Oboje to członkowie Platformy Obywatelskiej z tak zwanej „frakcji Grabarczyka”, blisko współpracujący z prezydent Łodzi Hanną Zdanowską.   Zostali odwołani stosunkiem głosów 25 do 18 – to znaczy, że decyzja nie zapadła wyłącznie głosami opozycji SLD – PiS (egzotyczny, łódzki układ zwykle kontrujący uchwały „prezydenckie”). To oznacza również, że do akcji w Łodzi włączyła się dzisiaj grupa radnych PO zwanych ładnie „florystami”,  bo reprezentujących w  tutejszej Platformie tzw. frakcję Krzysztofa Kwiatkowskiego. Głosowanie było wprawdzie tajne, ale rozkład głosów jednoznacznie wskazuje na złamanie dyscypliny partyjnej przez siedmioosobową grupę radnych Kwiatkowskiego. Jest to grupa, która już od pewnego czasu zapowiadała nieoficjalne kontestowanie, wraz z partiami jawnie opozycyjnymi, pomysłów rządzącej miastem części Platformy Obywatelskiej. A wynik głosowania to jednocześnie pierwszy tak wyraźny sygnał zagrożenia dla polityki Hanny Zdanowskiej i jej otoczenia: pani prezydent od dzisiaj nie może być pewna bezwzględnego wsparcia Rady Miejskiej, uzyskiwanego dzięki dyscyplinowaniu większości, trzymanej na sali przez radnych Platformy.

Historia ścierania się w Łodzi dwóch PO-wskich frakcji jest długa, pisałem zresztą o niej przy okazji sprawy prezesa Technoparku, Andrzeja Stycznia. Nawiasem – dla niego dzisiejsza akcja na sesji to niedobry znak, oznaczający wedle wszelkich znaków utratę stanowiska, niestety… Ale odwołanie przewodniczących to fatalny sygnał dla samej prezydent Zdanowskiej. Za wszelką cenę, m.in. metodą częstej obecności w mediach, stara się dziś ona utrzymać społeczne poparcie wśród mieszkańców Łodzi przed najbliższymi  wyborami samorządowymi. Niewątpliwie walka ta jest również elementem szerszej strategii wojennej całej Platformy: Donalda Tuska, jak słychać z przecieków, bardzo martwią nie tylko opadające słupki sondaży, ale też wymykająca się z rąk władza na poziomie ośrodków lokalnych. Dziś ośrodek łódzki pojawia się na mapie strat obok Rybnika i Elbląga, to oczywiście jak dotąd największy punkt tego schematu. Leżący ponadto niebezpiecznie blisko Warszawy, angażujący też ludzi, którzy zajmują pozycję tuż pod samym szczytem partyjnej wierchuszki.

Łódzki stan posiadania interesuje bowiem nie tylko marszałka Cezarego Grabarczyka (to patron, sprawujący kontrolę nad poczynaniami ludzi PO u władzy w samej Łodzi), ale też posła Andrzeja Biernata, kontrolującego władzę na obszarze całego województwa łódzkiego. Pewność sukcesów na polu łódzkim, czyli spokój głosowań w Radzie Miejskiej dzięki „swojej” większości radnych, była dotąd filarem poczynań Zarządu Regionalnego PO w umacnianiu hegemonii własnej władzy w mieście. Czyli krótko – panowaniem nad potężnym majątkiem publicznym. Kreowano bezkarnie kosztowne stanowiska dla ludzi partii w sektorze administracji, czego przykładem stworzenie sieci departamentów w Urzędzie Miasta. A później powołanie Zarządu Zieleni Miejskiej dla Arkadiusza Jaksy, wypróbowanego człowieka Andrzeja Biernata w Pabianicach…  Wprawdzie na poziomie regionu PO nadal sprawuje niepodzielną władzę dzięki sojuszowi z PSL w Sejmiku Województwa. Ale rozpad w ławach łódzkiej Rady Miasta to już spory wyłom w tej – dotąd nienaruszalnej – ogromnej bryle władzy, jaką Platforma Obywatelska zapewniła tu sobie od początku samorządowej kadencji. I mogła robić wszystko – nieważne, czy z korzyścią dla ogółu mieszkańców. Ważne, że z korzyścią dla siebie i ludzi ze swoich szeregów. Coraz bardziej cynicznie (jak udzielni książęta na stanowiskach) reagujących na kolejne przejawy społecznego niezadowolenia.

Mamy zatem w Radzie Miejskiej Łodzi sytuację bardzo szczególną. „Floryści”, poza dwójką usuniętych wcześniej radnych wciąż formalnie członkowie PO, rozpoczynają krucjatę przeciwko swojej macierzystej formacji, tworząc nieformalną koalicję z partiami opozycyjnymi. By ten zakulisowy układ ściągnął przyłbicę i objawił się światu w postaci rąk, śmiało podniesionych w górę na sesji, potrzebne jest pierwsze jawne głosowanie. Ludzie „Kwiatka” mają co najmniej dwa wyjścia: albo wciąż uprawiać partyzantkę, nie przyznając się wśród swoich do popierania opozycji (co wydaje się mało realne, mleko jest już wylane) – albo demonstracyjnie opuścić Platformę i utworzyć klub radnych niezależnych. I z tej pozycji czekać na wybory. Ale, uwaga! Jest oczywiste, że do samorządowej elekcji Platforma Obywatelska pójdzie wciąż jako partia bardzo silna, pewna sporej części społecznego poparcia… Nie wiadomo, czy „florystom” będzie opłacać się postawa renegatów:  z odejściem tracą szansę na utrzymanie finansowego stanu podsiadania. Cała siódemka świetnie żyje z kilku etatów, piastowanych w spółkach miejskich. Po wyborach, jeśli ich odrębne ugrupowanie przepadłoby w głosowaniu, trzeba by było pożegnać się z lukratywnymi posadami. No, ale cóż – kto ryzykuje w kozie nie siedzi, a dzisiejsza akcja z przewodniczącymi to już był akt dużej odwagi politycznej. Zobaczymy. Jeśli „floryści” odejdą z Platformy, nie muszą zakładać partii, mogą przed wyborami utworzyć swoją listę jako bezpartyjny komitet obywatelski – i też pozostaną z szansami na utrzymanie się przy atrakcyjnym korytku.  Wydaje się, że sprawy dla nich zaszły na tyle daleko, że podobny scenariusz będzie najlepszym rozwiązaniem…

Bardzo cicho przy całej tej awanturze zachowuje się sam Krzysztof Kwiatkowski. Od czasu słynnej dymisji to dla niego typowe. Eks – minister czeka zapewne na stosowną chwilę, by oznajmić światu swoje polityczne zamiary. A od nich, czyli od posunięć patrona całej frakcji, zależy w największym stopniu dalsza przyszłość „zbuntowanych” radnych. Jedno jest pewne: w najbliższym czasie nie będziemy w Łodzi cierpieć z nadmiaru politycznej nudy.

O posłanki Sawickiej uniewinnieniu, czyli jak polskie sądy bawią się w politykę…

Beata Sawicka została uniewinniona, choć Sąd Apelacyjny w Warszawie dysponował tzw. twardym dowodem w sprawie o korupcję. Było nim nagranie, dokonane przez agentów CBA podczas zaplanowanej prowokacji. Sawicka dała się złapać na wręczenie łapówy, została na gorącym uczynku zatrzymana – ale sąd uznał, że działania śledczych były nielegalne. To znaczy, że nie wolno dokonywać prowokacji, których efektem będzie przestępstwo. Sawicką wypuszczono.

Sprawa, z zachowaniem wszelkich proporcji, przypomina głośne uniewinnienie znanego amerykańskiego futbolisty, O.J. Simpsona, który zabił swoją żonę. Podobnie – sąd dysponował twardymi dowodami, w postaci próbek DNA, jednoznacznie wskazującymi na osobę sprawcy. Simpsona wypuszczono nie dlatego, że był niewinny: uniknął kary dlatego, że był czarny, a rządzący podówczas Stanami Zjednoczonymi obawiali się zamieszek ze strony murzyńskich organizacji „anty-rasistowskich”. Morderca uniknął kary w imię politycznych racji.

Dokładnie tak samo stało się w przypadku Beaty Sawickiej. Założone przez PiS Centralne Biuro Antykorupcyjne w swej działalności zajmowało się głównie tropieniem tzw. układu, by na potwierdzenie tezy braci Kaczyńskich zbierać dowody przeciwko ludziom, związanym z komunistami lub „miękką” częścią solidarnościowej opozycji. Czyli – współczesnym PO, jak doskonale wiemy głównym konkurentem PiS do władzy – i od początku utożsamianym przez kręgi Kaczyńskich ze zdradą Okrągłego Stołu. Lata minęły, po PiS przyszła do żłoba Platforma, zatem wszelkie oskarżenia jej ludzi, formułowane za poprzednich rządów pod stygmatem walki politycznej, trzeba teraz wymazywać. Choćby po to, by zdążyć przed kolejną serią wyborów, której efekty wcale nie muszą być dla PO szczególnie błyskotliwe… Na konsumpcję owoców władzy czasu jest coraz mniej.

Oczywiście wyrok „niezawisłego” sądu natychmiast, w chwili ogłoszenia, zyskał odzew oburzonych PiS-owców (na antenach telewizji całodobowych w konferencji prasowej) – co dodatkowo umacnia nasze przekonanie, że mamy do czynienia ze sprawą polityczną. Tak, niewątpliwie dwie partie biją się przy tej okazji o polityczną korzyść, rozgrywa się kolejna bitwa w polsko-polskiej wojence… A co z samym przestępstwem korupcji, które – w tym wszystkim jakby na drugim planie – zostało popełnione? Cóż, wygląda na to, że skoro metody prowokacji były nielegalne, to mimo obecności twardych dowodów, przestępstwa jednak nie było. I temat wydaje się zamknięty.

Ale sprawa zamknięta z pewnością nie jest, choćby dlatego, że oba polityczne bulteriery przez wiele dni będą jeszcze wyszarpywać sobie z pysków temat Sawickiej, dzięki uprzejmemu udziałowi czekających na tę szarpaninę mediów. Mamy też drugą stronę medalu: otóż nam, dziennikarzom, również nie wolno dokonywać prowokacji. Jeśli dziennikarz poprzez swoje działanie nakłoni kogoś do popełnienia przestępstwa, będzie za to odpowiadać  przed sądem. Lecz – uwaga! – sąd może w takiej sprawie posłużyć się kategorią „ważnego interesu społecznego”. Jeśli interpretacja działań prowokatora jest taka, że dzięki swej (zabronionej) aktywności odkrył proceder, naruszający ważny interes społeczny, dziennikarz uznany jest wówczas za niewinnego. A sprawca przestępstwa skazany, mimo prowokacji, jaka doprowadziła do działań sprzecznych z prawem.

Oczywiście w sprawie Sawickiej sąd w uzasadnieniu wyroku ani się zająknął a propos ważnego interesu społecznego. A trudno wszak zaprzeczyć, że jeśli polityk przyłapany zostaje na gorącym uczynku w chwili przyjmowania łapowniczych pieniędzy, ważny interes społeczny – mianowicie uczciwość osób, zarządzających publicznymi pieniędzmi – jest naruszony. Nie szkodzi, ważne dla sądu było, aby wypuścić nieuczciwą babę. Choćby po to, by w symboliczny (acz ewidentny) sposób napluć w twarz przeciwnikom Tuska i jego ekipy, najpewniej na wyraźne rządowe zlecenie.

Wielokrotnie tu podkreślam: nie jestem wyborcą ani kibicem PiS. Ale szlag mnie trafia za każdym razem, gdy polsko-polska wojenka toczy się z lekceważeniem najbardziej podstawowych, elementarnych zasad przyzwoitości. Niestety, takich przypadków zdarza się już w Polsce coraz więcej, nie tylko na podwórku Temidy. Obawiam się, że jedynie radykalne decyzje wyborcze mogą tutaj odwrócić bieg wydarzeń.

O autostradowych komplikacjach, czyli jak Łódź mężnie znosi ruch ciężarówek…

Wydawać by się mogło, że autostrady są zbawieniem dla Łodzi. Gdyby nie skrzyżowanie pod Strykowem, które zgodnie z aktualnymi planami ma szanse za dwa lata wysyłać sprawnie ruch krajowy w każdą stronę, pies z kulawą nogą by tu nie zaglądał. Nie ma po co zaglądać do Łodzi (brak atrakcji turystycznych i ogólna brzydota miasta) – chyba, że akurat coś się dzieje w temacie sportu lub kultury. Oby działo się jak najwięcej, ale żeby w przyszłości  natłok turystów „eventowych”  nie zablokował nam ulic na amen, należałoby także zadbać o przelotowość ruchu tranzytowego. Z tym w mieście krucho, zwłaszcza ostatnio, po otwarciu fragmentu autostrady A 1 między Strykowem a Kowalem.

Wprawdzie autostrada z Łodzi do Gdańska jeszcze nie całkiem gotowa, bo zostało 60 kilometrów od Kowala na północ – a ten odcinek dopiero za dwa lata ma być wykonany. Ale już dziś spora część ruchu TIR korzysta ze sprawniejszej drogi na południe, uwalniając dzięki temu dotychczas obleganą krajową jedynkę – przynajmniej na tym odcinku, gdzie jest to możliwe. I faktycznie, ruch się usprawnił: jedziesz lepiej, dopóki nie dotrzesz do Łodzi. Tu wszelka sprawność przelotu się kończy, bo Łódź nie ma obwodnicy, która mogłaby odciążyć  ruch miejski od ciężkiego transportu na kołach.

Samochody, także ciężarowe, wjeżdżając do Łodzi od strony węzła w Strykowie, mają dwie możliwości przejazdu przez miasto: albo prosto, przez aleję Śmigłego – Rydza (utykając w korku na pierwszym dużym skrzyżowaniu, jakim jest Rondo Solidarności) – albo, zgodnie z nowymi oznaczeniami, uciekać w prawo ulicą Inflancką, docierając takim objazdem do Alei Włókniarzy, która jest dotychczasowym fragmentem krajowej jedynki. Ten wariant również grozi korkami, bo Inflancka, choć dwupasmowa, jest wąska i pofałdowana. Czeka na remont, który ma się zacząć na wiosnę, co przy okazji będzie oznaczało dla kierowców kolejną traumę, bo na czas remontu nikt TIR- ów objazdem nie skieruje, po prostu nie ma którędy ich puścić… Korki w całej północnej części miasta będą potworne, zwłaszcza w godzinach szczytu.

Nie ma więc dobrego wyjścia. Niczym w greckiej tragedii, każde posunięcie kończy się źle – jak byśmy przez Łódź nie pojechali, zawsze wpakujemy się w drogową ciasnotę. Sytuacja ta jest poniekąd efektem wieloletnich zaniedbań władz miasta, które zmieniając się w obiegu kadencyjnym myślały zawsze o sobie, a nigdy o mieszkańcach i ich pożytku. Ale to także skutek działania krajowych urzędników, którym z perspektywy Warszawy nigdy nie było na rękę fundowanie konkurencyjnej Łodzi dogodności transportowych… Dlatego obwodnicy Łodzi nie mamy od lat, choć trzeba przyznać uczciwie, trwają już prace przy „naszym” odcinku krajowej S 8 – a plany puszczenia dalej A 1 do Tuszyna też powinny sprawę znacznie poprawić. Problem w tym, że znów trzeba będzie poczekać na to kilka lat. Oczywiście pod warunkiem, że w międzyczasie kolejny biurokratyczny kataklizm nie cofnie procesu inwestycyjnego z powrotem w powijaki. Najbliższy czas jawi się dla Łodzi jako drogowo/transportowa zagłada. I kierowcy przez nasze miasto podróżujący winni uwzględnić ten fakt w swoich planach.

O trafnych spostrzeżeniach ekonomistów, czyli świat socjalizmem owładnięty

W dzisiejszej „Rzeczpospolitej” (27.09.2012) znany amerykański autor książek gospodarczych, Benjamin Barber, daje niezwykle trafną diagnozę ekonomicznej sytuacji naszego świata. Na zadane w wywiadzie pytanie, czy dziś żyjemy w kapitalizmie, politolog odpowiada dokładnie tak:

„Myśl wolnorynkowa sugeruje, że rząd powinien być mały, a regulacje minimalne. Wolny rynek powinien być pozostawiony sam sobie, by mógł swobodnie działać. Tylko że tak naprawdę żyjemy w świecie, który można nazwać kapitalizmem kolesiów, gdzie korporacje używają państwa do przepychania swoich interesów. Te interesy tworzą monopole lub oligopole (jak w przemyśle paliwowym). Zatem idea mówi, że rząd nie powinien przeszkadzać w działaniu wolnego rynku, ale w praktyce rząd pomaga niektórym na ich wniosek, za pieniądze innych oczywiście. W tym modelu firmy nie konkurują między sobą, tylko o względy rządu.”

Trudno zaprzeczyć wybitnemu ekonomiście, który – choć w swej doktrynie opowiada się za umiarkowaną interwencją państwa w wolnorynkowy mechanizm – w sposób trafny i dobitny wskazuje przyczyny obecnego kryzysu na świecie. Mówi, w tym samym wywiadzie, że przez ostatnie 40-50 lat Europa była zbyt skupiona na państwie, a za mało na przedsiębiorczości czy wolnym rynku. I to właśnie, zdaniem Barbera, przesądza o jej obecnych kłopotach…

Ów interwencjonizm państwowy to nic innego, jak właśnie socjalizm, w czystej postaci. Model ekonomiczny, w którym biurokracja, nadmiar administracji i utrzymywanych z budżetu etatów rozrasta się do rozmiarów, przytłaczających normalny obrót gospodarczy, jaki w państwie dzieje się na skutek wymiany dóbr między prywatnymi przedsiębiorstwami. Gdy aparat państwowy „dusi” mechanizmy wolnorynkowe, to znaczy nakłada na wszystkich obywateli zbyt duże koszta utrzymania publicznych wydatków (min. właśnie na administrację), wtedy przeciętny obywatel ma mniej pieniędzy w kieszeni, czyli po prostu gorzej żyje. Czyli odczuwa kryzys… Trudno nie zauważyć, że w naszym kraju taki proces właśnie się odbywa – i marną pociechą jest, że kilka europejskich krajów na południe od nas boryka się z podobnymi kłopotami.

Nas, Polaków, choć jesteśmy w Unii Europejskiej, los gospodarczy innych państw nie powinien zanadto obchodzić. To, na jakim poziomie żyjemy, zależy w największym stopniu od poczynań naszego własnego aparatu władzy. Dziś, co przykro powiedzieć, władzę tę na wszystkich szczeblach sprawuje partia, która w swoim programie zapisała, że jest ugrupowaniem konserwatywno-liberalnym. A jest to oczywiste kłamstwo. Doprawdy nie rozumiem, jak podobna definicja programowa ma się do czysto socjalistycznych poczynań – jak ciągłe zwiększanie kosztów życia obywateli w jawnych i ukrytych podatkach, jak mnożenie etatów w administracji publicznej, od samorządów miejskich czy regionalnych do władzy centralnej (liczba ministerstw i etatów w nich tworzonych). Widać gołym okiem, że (korzystając z ogólnoeuropejskiej retoryki kryzysowej) nasz własny Rząd wpędza nas w coraz większą biedę, dyktując coraz to nowe pomysły na drenowanie kieszeni zwykłych ludzi.

To kolejny banał, ale Platforma Obywatelska nie jest w tej dziedzinie żadnym prekursorem. Od czerwonych po czarnych, apiać i od nowa odtwarza się nad Wisłą niesławna Polska Ludowa… Można tylko żałować, jeśli było się wyborcą PO, że z wielkich i szumnych zapowiedzi uczynienia z Polski kolejnej zielonej wyspy jak zwykle zostało to samo: „wodka i ogórcy”. Politycy i ich pociotkowie mają dobrze (to te Barberowskie wielkie firmy, kolaborujące z Rządem), wszyscy inni klepią biedę. Czy naprawdę trzeba amerykańskich politologów, żeby przypominać o tym krajowym wyborcom?

O Witolda Rosseta przemowie, czyli punkt wyjścia do szerszej dyskusji

Gdy Witold Rosset wszedł na mównicę, na sali zapadła cisza. Taka specjalna, nerwowa, pełna mrocznego napięcia. Później mówiono, że gdyby w powietrzu zawiesić lewitującą żarówkę, zaświeciłaby sama… Rosset wiedział, że skutkiem tej przemowy, a ściślej: głosowania, które wkrótce miało nastąpić,  będzie wyrzucenie go z klubu radnych Platformy Obywatelskiej łódzkiej Rady Miejskiej.

Witold Rosset nie chciał bowiem zgodzić się na partyjną dyscyplinę, zarządzoną w głosowaniu. Jako radny otrzymał, jak wszyscy w klubie, partyjne polecenie wsparcia uchwały o utworzeniu Zarządu Zieleni Miejskiej.  Rosset nie uznawał tego pomysłu za słuszny. Wiedział również, że jego opór nic nie da: większością głosów PO projekt zostanie uchwalony. Dlatego na sali mówił z emfazą, z trudem tłumiąc drżenie rozchwianego emocjami głosu… „Teraz możecie mnie już wyrzucić” – rzekł na koniec, schodząc z mównicy.  Stało się dokładnie tak, jak przewidział: Zarząd Zieleni Miejskiej radni PO przegłosowali. A potem, już w głosowaniu klubowym, wyrzucili Rosseta ze swych szeregów.

Witold Rosset nie jest w pejzażu łódzkiego samorządu postacią szczególnie wyjątkową. „Narodził się” jako rzecznik prezydenta Łodzi Marka Czekalskiego, kojarzonego z politycznym obozem „różowej” Unii Demokratycznej, a jeszcze bardziej z podejrzanymi pieniędzmi Andrzeja Pawelca, u którego w firmie przyszły prezydent miasta pracował jako szef marketingu. Potem Czekalski zaczął mieć kłopoty z prawem, ale one Rosseta ominęły: przez lata z różnym powodzeniem startował w lokalnych wyborach, zmieniając jak rękawiczki ugrupowania polityczne. Unia Wolności, SLD, Demokraci – w końcu PO, do której przystał już w Radzie Miejskiej obecnej kadencji. Nie jako członek tej partii, ale platformerskiego klubu radnych. Zawsze miał poglądy centro-lewicowe, zawsze też skwapliwie korzystał z przyznawanych mu skrawków lokalnej władzy, piastując rozmaite funkcje w spółkach miejskich. Był współtwórcą Aquaparku, teraz ma dobrze płatne zatrudnienie w budującej część Nowego Centrum Łodzi spółce EC 1.

Dlatego niektórzy radni zadawali sobie pytanie: „W co gra Rosset?”, słuchając pełnego emocji, rozedrganego przemówienia na sali. Dla nich było jasne, że wystąpienie jest zwykłym teatrem, grą na zwrócenie uwagi opinii publicznej, którą później zdyskontować można by przy kolejnej elekcji. Nawet kosztem wykluczenia z klubu PO, bo – przypominam – Rosset wydalenia z partii, nie będąc jej członkiem, po prostu nie ryzykował. Co zatem kierowało radnym, że kontestując partyjną dyscyplinę poszedł jak z szablą na czołgi przeciw klubowi, rozsądkowi i ustaleniom rządzącej PO? Czy rzeczywiście chęć politycznego zysku „pod prąd”, wbrew dotychczasowym układom?

Być może, choć osobiście wątpię w podobną teorię. Do następnych wyborów samorządowych jeszcze dwa lata, ludzie zdążą zapomnieć o  rejtanowskim występie. Niewykluczone, że za politycznymi kulisami Platforma z czymś podpadła Rossetowi, nie spełniła złożonej obietnicy. Ale równie realne zdaje się proste wyjaśnienie: Witold Rosset uznał zwyczajnie, że sitwy i bezczelności aż na takim poziomie popierał nie będzie. Dlatego nie wsparł Zarządu Zieleni Miejskiej, złamał partyjną dyscyplinę i zrobił ze sprawy aferę. ZZM jest bowiem, o czym już niejednokrotnie pisałem, najoczywistszym dowodem partyjnej koterii, związanym z tworzeniem przez aktualnie rządzące ugrupowanie stanowisk dla swoich kolegów. Bez względu na to, jak wiele merytorycznych tłumaczeń wypływać będzie ze strony władz Miasta w obronie tego projektu, jedno się nie zmieni: fotel dyrektora nowej jednostki, tudzież trzy fotele jego zastępców, zajmą funkcjonariusze Platformy Obywatelskiej. Nie mający kompletnie pojęcia o zwierzętach, roślinach i wszelkich podobnych składnikach natury miejskiej, podległych nowemu Zarządowi.

Oto właśnie punkt wyjścia do szerszej dyskusji – w sprawie, co do której wystąpienie radnego Rosseta może być jedynie pretekstem. Oto nasz kraj, na poziomie władzy samorządowej ( i nie tylko – model powiela się na każdym poziomie zarządzania politycznego) daje nam system, w którym wspólne pieniądze podatników trafiają do rąk ludzi całkowicie przypadkowych. Tworzone są, ma się rozumieć zgodnie z prawem, spółki, fundacje lub jednostki budżetowe, na czele których, biorąc atrakcyjne pensje, stawia się osoby zupełnie „od czapy”, swoim wykształceniem i praktyką nijak do tych tworów nie pasujące. Taka spółka czy jednostka, karmiona obficie dochodami z lokalnego budżetu, może mieć za prezesa nawet osła. Byle  miał koszulkę z logo odpowiedniej partii, umiał podpisywać papiery – a wcześniej zasłużył się odpowiednim zaangażowaniem w walce  o demokratyczną władzę. Wszyscy żyjemy w systemie, promującym Dyzmów, których jedynym fartem jest przystąpienie do właściwiej partii w odpowiednim czasie… Nic tego nie zmieni, dopóki nie wybierzemy kogoś, w czyim interesie będzie zmiana całego systemu. To trudne, ale na polskiej scenie politycznej są partie, przynajmniej deklarujące wprowadzenie wolnościowych idei. Trzeba, gdzie się tylko da, odciąć polityków od zarządzania publicznymi pieniędzmi – a co się z tym wiąże, odebrać biurokracji partyjnej możliwość zarządzania publiczną składką. Czyli po prostu – zlikwidować koryto, prywatyzując dosłownie co się da. Właśnie po to, by politycy (czyli nasi Dyzmowie) nie mieli prawnej możliwości osadzania się na fotelach w spółkach/fundacjach/jednostkach, opartych na publicznym kapitale. Wspólne pieniądze powinny służyć ogółowi! Można wydawać je na bezpieczeństwo (policja, wojsko) i sprawiedliwość. I koniec. Wszystko inne, subsydiowane publicznym majątkiem, to tylko pretekst dla cwaniaków do tego, by pchać się w szeregi partii politycznych, a na koniec położyć łapę na konfiturach, jakie uprzejmy naród podaje tym darmozjadom, zgodnie z prawem i panującym systemem… A oni bezczelnie mnożą wspólne koszta, tworząc dla siebie kolejne etaty, z wymierną stratą dla konkretnych składkowiczów – w tym przypadku łódzkich podatników.  Zaś w tym samym czasie ogromna rzesza nie promowanego przez żadną partię narodu szuka pracy w Londynie albo w Irlandii… Jeśli system się nie zmieni, wystąpienia takie, jak Witolda Rosseta w Radzie Miejskiej, pozostaną pustym teatrem bez żadnego znaczenia dla lokalnej społeczności.

O skandalu wokół łódzkiego ZOO, czyli kolejny atak Platformy

Do niesłychanej historii doszło wczoraj na sesji łódzkiej Rady Miejskiej… Omawiany był projekt uchwały w sprawie utworzenia Zarządu Zieleni Miejskiej – czyli nowej jednostki budżetowej, centralizującej łódzkie zasoby przyrodnicze. W tym nowym tworze ma znaleźć się również Ogród Zoologiczny. Pomysł wiceprezydenta Łodzi Radosława Stępnia PO budzi mnóstwo kontrowersji. Planuje się utworzenie nowych etatów dla urzędników / polityków, z główną nominacją Arkadiusza Jaksy (szef PO w Pabianicach) na stanowisko dyrektora jednostki. Jako ewidentny przykład partyjnego nepotyzmu, projekt budzi sprzeciw opozycji, która pytała przede wszystkim, czy włączenie ZOO w skład „wyższej” jednostki budżetowej nie zagrozi międzynarodowej pozycji ogrodu. Łódzkie ZOO jest członkiem dwóch organizacji wymiany i hodowli zwierząt zagrożonych, WAZA i EAZA. Zmiana jego struktury prawnej grozi wykluczeniem z tychże sieci…

Nie tylko lęk o to, że w nowej formule ogrodem, zamiast fachowców/ zoologów, zarządzaliby urzędnicy – którzy, jak wiadomo, dzięki demokracji znają się na wszystkim najlepiej – budzi wątpliwości radnych. Oto w kuluarach sesji gruchnęła wieść, że radnym PO narzucono przed tym głosowaniem partyjną dyscyplinę! Radny SLD Jarosław Berger zgłosił w czasie procedowania uchwały wniosek, by uchwałę, jako niejasną i kontrowersyjną, odesłać do ponownego rozpatrzenia w Komisji Ochrony Środowiska. O dziwo, mimo większości PO na sali, wniosek przeszedł. Sprawę więc odroczono, radni zajęli się innymi problemami.

I tu dopiero zaczyna się najciekawsza część opowiadania! Oto pod wieczór, gdy sesja dobiegała końca, prezydent Stępień wszedł na mównicę i – uwaga – ZAPROPONOWAŁ PONOWNE WŁĄCZENIE UCHWAŁY DO PORZĄDKU OBRAD!!! Rzecz bez precedensu w historii łódzkiego samorządu, na którą radni opozycji zareagowali genialnie: opuszczając salę… Wniosek padł z powodu braku kworum, a kuluarowi obserwatorzy sesji donoszą o nerwowych rozmowach radnych PO z prezydent Hanną Zdanowską, która rzekomo przypominała o obowiązującej dyscyplinie głosowania – i konsekwencjach, jakie grożą za jej złamanie.

Zastanawiam się i wydumać nie mogę: cóż takiego wspaniałego zrobił Arkadiusz Jaksa na rzecz Panów – Radosława Stępnia i Andrzeja Biernata, że oto cała łódzka, samorządowa PO aż trzęsie się, by przegłosować utworzenie tej nowej jednostki budżetowej? O co może chodzić Platformie, że teraz tak gwałtownie obstaje za stworzeniem Zarządu Zieleni? Może odpowiedź jest prozaiczna: zbyt wielu członków ugrupowania ma obiecane posady w tej nowej strukturze, by teraz zrezygnować z jej utworzenia.

Albowiem Platforma Obywatelska, co wyraźnie widać w przekroju całego kraju, jest obecnie na etapie konsumowania owoców wyborczego sukcesu. Podkreślają to również liczne publikacje prasowe: PO tworzy budżetowe jednostki, nowe miejsca pracy dla swoich członków, by wykorzystać trwającą jeszcze koniunkturę własnej władzy. Już mówi się o PO jako „najlepszym polskim pośredniaku” – a fakty, takie jak utworzenie w Łodzi departamentów Urzędu Miasta czy obecna, zażarta walka o ZZM, tylko ów stan rzeczy potwierdzają.

PO, co oczywiste, nie jest wyjątkiem. W wolnej Polsce, po roku 1989, każda partia, obejmująca władzę na jakimkolwiek poziomie, uprawia politykę wulgarnego skrótu: TKM. Albo grzeczniej – „po nas choćby potop”. Nie liczą się pieniądze (publiczne, takie przecież są dzielone), ani rozsądek, ani żadne dobro ogółu. Liczy się tylko stworzenie jak największej ilości synekur dla „swoich ludzi”, którzy mocno zasłużyli się partii w czasie walki o władzę. A dziś? Trzeba się śpieszyć: za dwa lata kolejne wybory samorządowe, potem następne i kolejne, należy wyrwać jak najwięcej z budżetowego tortu. Nikt nie może zagwarantować Platformie zostania przy żłobie na trzecią kadencję.

Nie kłaniam się więc opozycji za próbę powstrzymania działań PO, na kilometr pachnących zamachem na wspólną kasę. Jestem pewien, że każda z tych partii w tej sytuacji robiłaby podobnie, broniąc własnego stanu posiadania jak matka dziecka. Jestem im wdzięczny jedynie za próbę obrony przyzwoitości w zaistniałym stanie rzeczy. W Polsce mamy do czynienia z chorym systemem, który władzę, na wszystkich poziomach, łączy ze zbyt dużą ilością majątku do podzielenia między polityków/darmozjadów: zwycięzców aktualnych wyborów. Dlatego trzeba prywatyzować wszystko, co się da! Poza Policją, Wojskiem i Sądami. Dopóki tak się nie stanie, naszym krajem rządzić będą „kompetentni urzędnicy”, którzy większościowym głosowaniem zapewniać sobie będą faktyczne uwłaszczanie się na publicznej składce… Póki naród tego nie zrozumie, póty Polska nie stanie się normalnym krajem.

A sprawa przyszłości łódzkiego ZOO nadal czeka na rozstrzygnięcie. Oby pomyślne…

 

O telewizji publicznej, czyli skończmy wreszcie z udawaniem!

Ostatnio mnożą się doniesienia w sprawie marnej kondycji TVP. Nasza telewizja publiczna, według oficjalnych danych,  zamknęła miniony rok budżetowy stratą w wysokości 88 mln zł. Przerażające są również prognozy, te najbliższe, związane z obsługą przez publicznego nadawcę tv zbliżającego się turnieju Euro 2012. Podobno, jeśli tylko uda się dopiąć negocjowane jeszcze reklamowe kontrakty, Telewizja Polska zamknie turniej – uwaga – STRATĄ, w wysokości ok. 50 mln zł. Strach pomyśleć co będzie, jeśli część z tych negocjacji zakończy się fiaskiem.

Na naszym krajowym podwóreczku dyskusje medialne, związane z upadającą TVP dotyczą najczęściej pytania, ile z telewizji ma rządząca PO (z przyległościami, czyli PSL i SLD), a ile być może chciałoby z tego PiS. Jak zwykle, gdy małostkowa debata skupia się wyłącznie na wojnie między rządzącymi a ich przeciwnikami, zapomina się o sensie sprawy… A sens jest czytelny, chodzi o pytanie, czy wynalazek pod tytułem „telewizja publiczna” jest w ogóle komukolwiek potrzebny.

Otóż jest absolutnie zbędny, nie tylko w Polsce, ale w każdym innym kraju. Bez względu na system prasowy, media (na szczęście!) są na świecie elementem normalnej, wolnorynkowej gry. Oczywiście mam na myśli tzw. cywilizowane kraje.  Z reguły nadawcy publiczni są w ową rynkową rzeczywistość wprzęgnięci, lecz nie na zasadzie uczciwej konkurencji, ale jako podmiot publicznych subsydiów. Tak jest i w Polsce: TVP otrzymuje budżetowe wsparcie poprzez abonament tv, za to ma obowiązek nie przerywać swoich programów reklamami w trakcie ich trwania. Niestety, nawet pompowanie budżetowej gotówki nie jest w stanie reanimować państwowego molocha. Dochody z abonamentu systematycznie spadają, a TVP – jakież to smutne! – nijak nie radzi sobie z pozyskiwaniem nowych klientów reklamowych.

Jest publiczna telewizja, takoż w Polsce jak i w innych krajach cywilizowanych, znakomitym narzędziem politycznej propagandy. Zawsze, jakkolwiek nie głowilibyśmy się nad wartością tzw. publicznej misji, TVP znajduje się u nas w rękach aktualnie rządzących panów. Nie chodzi tylko o posiadanie tuby o krajowym zasięgu, przez którą pompować można do głów głosującej masy wszelką dowolność politycznych treści. Chodzi też o lukratywne posady, zarówno w zarządzie TVP jak i towarzyszącej przedsiębiorstwu Radzie Nadzorczej. Osobny organ, jedynie częściowo związany z istnieniem mediów publicznych – a mianowicie Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji – również (rzecz jasna, zgodnie z prawem) pełni funkcje nadzorcze wobec TVP. Jest także, co oczywiste, kolejną bazą znakomicie płatnych stanowisk z politycznego klucza, obciążonych nadto wielce korupcyjnym umocowaniem prawnym: wszak rozdawanie koncesji zawsze może znaczyć, że jednym damy, a innym nie, co tworzy ogromną pokusę łapówkarstwa. Oczywiście nikt nikogo za rękę nie złapał, więc żaden z byłych ani obecnych członków KRRiTv nie może być posądzany o branie w łapę… Co nie zmienia faktu, że nikomu, obok partii obsadzających solidarnie stołki w Krajowej Radzie, instytucja ta nikomu potrzebna nie jest, za to kosztuje polskich podatników grube pieniądze.

KRRiTv zajmuje się m.in. pilnowaniem, czy w mediach publicznych, za naszą kasę, realizowana jest wspomniana wyżej „misja”. Cóż to takiego? Ano, TVP zobowiązana jest do przekazywania „edukacyjnych”, „kulturalnych” i „społecznych” treści. Podobno ich telewizyjna produkcja jest z założenia deficytowa, dlatego publiczna telewizja dostaje swój kawałek budżetowego tortu, czyli abonament. A skoro telewizje komercyjne obowiązku krzewienia edukacji i kultury nie mają, to niech się wykrwawiają na reklamowym rynku.

Najważniejsze pytanie w tej sprawie brzmi: do kogo docierają owe szlachetne treści, publikowane w TVP, kto jest ich czynnym odbiorcą. Naród Polski? Wolne żarty, kto dzisiaj ma ochotę oglądać w TVP programy edukacyjne, poświęcone kulturze wysokiej lub (radzący sobie wśród nich najlepiej) Teatr Telewizji? Młodzież woli blanty, dyskoteki oraz „Koko – Euro spoko!”. Publikowanie „misyjnych” audycji przypomina zapędzanie na siłę, za komuny, wiejskich dzieci na spektakle teatralne…  Odsetek narodu, naprawdę zainteresowany publikacjami o szlachetnym charakterze, jest znikomy. Czy to wystarczający powód, by pieniądze publiczne wciąż wrzucane były do worka bez dna, jakim jest TVP? Dla wszystkich jest zrozumiałe, że funkcję wychowawczą ( w tym kulturotwórczą) wobec dzieci ma pełnić najpierw dom, a potem szkoła. Gdy komuś rodzice wpoją zamiłowanie do teatru, literatury, muzyki klasycznej – ten ktoś pójdzie do teatru, kina, filharmonii. Oraz, co najważniejsze, obejrzy telewizyjny kanał o takiej tematyce. Na przykład Mezzo TV. Lub włączy radio z muzyką klasyczną, choćby RMF Classic. Komercyjni nadawcy o „misyjnym” charakterze są obecni na platformach cyfrowych i radzą sobie na wolnym rynku mediów bez żadnej państwowej pomocy. Nie ma wątpliwości, klepanie o rzekomej misji TVP jest bzdurnym gadaniem, mającym szlachetnie uzasadnić istnienie deficytowego giganta, znakomicie służącego polityczno – urzędniczej kaście tego kraju.

Nie tylko zresztą w Polsce. Ostatnio angielscy przeciwnicy BBC wychodzą z demonstracjami na ulice, niosąc transparenty z napisem „Bolshevick Broadcasting Company”… Aż nie wypada wspominać, że reakcja ta dotyczy dziennikarskiego guru nadawców, wzorca wszystkich telewizji, nieskazitelnej i ultra-rzetelnej stacji/matki, dotąd nie tkniętej choćby cieniem jakiejkolwiek krytyki merytorycznej. Jak widać, cudów nie ma – tak, jak nie ma żadnej „misji telewizji publicznej”. Są tylko telewizyjne narzędzia propagandy, które – za pieniądze wszystkich podatników danego państwa – bezczelnie i cynicznie wykorzystują zwycięzcy ostatnich wyborów. A po nich kolejni, i znów… I karuzela się kręci.

Skończmy zatem z udawaniem i z okradaniem obywateli. Zlikwidujmy TVP lub chociaż zabierzmy jej abonament, włączając automatycznie w nurt normalnej, wolnorynkowej rywalizacji nadawców telewizyjnych. Zwłaszcza, że niektóre stacje komercyjne z powodzeniem emitują programy o „misyjnym” charakterze, nie korzystając przy tym z ani jednej złotówki składki publicznej.

O protestach, czyli zgodnie z przewidywaniem

Ludzie protestują teraz w wielu sprawach. Chodzą pod NFZ w obronie kontraktów dla swoich poradni, blokują stacje benzynowe (bo drogo), manifestują przeciw ACTA (bo cenzura). Spełnia się łatwy do przewidzenia scenariusz – gdy władza, z butą i lekceważeniem swobód obywatelskich, realizuje swą własną politykę w oderwaniu od życia, bez szacunku dla wolności. I wzbudza społeczny gniew.

Niewykluczone, a pisywałem o tym wcześniej, że w przeciągu kilku najbliższych miesięcy politycy rządzącej Platformy Obywatelskiej zobaczą przez okna swych pałaców wielką, zbiorową manifestację przeciwko ich władzy. Kłopot w tym, że do najbliższych wyborów pozostało trzy lata i osiem miesięcy. W tym czasie rząd będzie robił, co chce – realizował politykę wygodną dla siebie, nie dla ludzi, a o skutki tych działań niech już martwią się następni. Bo dwie czteroletnie kadencje w zupełności wystarczą każdej opcji politycznej, by ustawić siebie, swoich kumpli i krewniaków, pewnie ze dwa pokolenia do przodu.

Ale w nagonce na Tuska i jego ludzi chciałbym jak zwykle przestrzec przed chwaleniem opozycji. Co zrobiły rządzące wcześniej tym krajem partie, PiS, SLD, ludowcy – by w kieszeni przeciętnego Polaka zostawało więcej pieniędzy na życie? Opozycja dba wyłącznie o własny interes, oczywiście punktując błędy, popełnianie przez aktualnie rządzącą opcję. To dlatego wszyscy, od Kaczyńskiego przez Palikota do Millera jednym frontem popierają lud, zaklejający sobie taśmą usta przeciwko paktowi ACTA. Ale pamiętajmy, że wszyscy oni jadą z Platformą na tym samym wózku: zajmują się walką o zarządzanie publicznymi pieniędzmi i ustanawianie praw, określających wydawanie tychże środków. I bądźmy pewni, że jakakolwiek ekipa z obecnych w dzisiejszym Sejmie rządziłaby teraz krajem, podpisałaby bez wątpienia ten wkurzający internautów dokument, o ile oznaczałby on namnożenie partykularnych korzyści dla ich opcji politycznej. Na przykład gwarancję posad w strukturach europejskich… Czyż nie budzi zastanowienia, że politycy (choćby europosłowie) tzw. prawicowych ugrupowań, głoszących ideowy eurosceptycyzm, bez cienia żenady przyjmują etaty w Brukseli, gdy tylko taka okoliczność się nadarzy? Pamiętajmy – opozycja idzie z ludźmi przeciwko rządowi wtedy, gdy potrzebuje głosów, by sama w tym rządzie zasiąść. A wtedy, wiadomo – po nas choćby potop.

By politycy nie zagrażali wolności obywateli, trzeba zmienić system polityczno-gospodarczy państwa. Należy odebrać politykom wszelkie możliwości ograniczania swobód obywatelskich.  To znaczy mnożenia kosztów życia pod pretekstem wydatków budżetu, ograniczania wolności słowa pod pretekstem obowiązku włączania się w prawo międzynarodowe. Albo rozstrzygania jakichś konkursów w rozdawaniu publicznych pieniędzy na leczenie – firmom medycznym, wybieranym według uznania urzędników (mianowanych z politycznego klucza). Powtarzam, jeśli kiedyś w Polsce władza przestanie oznaczać pieniądze, czyli politycy będą musieli publiczną składkę przeznaczać wyłącznie na instytucje, zapewniające bezpieczeństwo (Policja, sądy, wojsko) – dopiero wtedy w tym kraju zacznie się normalne życie. Wszelkie ustrojowe preteksty do korupcji, złodziejstwa, kombinowania i uwłaszczania się na majątku państwowym wciąż dawać będą politykom powód do okradania tego narodu. Poza radykalnymi zmianami nic tego nie wypleni.