O sportowych świętach, czyli więcej dziegciu niż miodu

Drużyna Bogdana Wenty odpadła w walce o igrzyska olimpijskie. Zabrakło chyba dwudziestu sekund w zremisowanym meczu z Serbią… Bo z Hiszpanami biało – czerwoni walki nie podjęli, a szkoda. Pewnie zabrakło pary, większość z naszych szczypiorniakowych gwiazd jest dobrze po trzydziestce, należałoby kadrę odmłodzić. Sęk w tym, że nie ma kim. Grają ci, którzy jakoś odnaleźli się  drużynach zagranicznych i dobijają tam ostatnich lat swej wysługi. Młodsi nie załapują się do lepszych klubów zagranicą, a krajowa piłka ręczna to niestety inny sport niż ten, niż – dla przykładu – w lidze niemieckiej. Bogdana Wenty też chyba nikt nie jest w stanie zastąpić. Mamy więc kilka wyraźnych znaków zapytania, które trzeba wyjaśnić przed eliminacjami do następnej wielkiej imprezy.

Drugi świąteczny temat ze sportowego podwórka to remis Widzewa w derbach, a raczej zaprzepaszczona szansa na zdobycie trzech punktów. Mecz był wyrównany, bo ŁKS grał bardzo ambitnie – ale jeśli Widzewiacy już dochodzą do takich sytuacji, jakie mieli Abbes i Matusiak, to wynik 1:1 trzeba otwarcie nazwać frajerstwem. Cichym bohaterem spotkania był Marcin Kaczmarek. Zagrał najlepszy mecz w Widzewie od czasu przejścia z zespołu lokalnego rywala, strzelił bramkę, walczył, a wszystko kilka dni po tym, jak na zawsze stracił ojca… Bydło na trybunach oczywiście ubliżało zawodnikowi, miotając w jego kierunku wulgaryzmy. Odwdzięczył się im pięknie, klękając i wznosząc oczy do nieba po strzelonym golu. Nie łudźmy się, spłynęło to po nich, ale Marcin pokazał wielką klasę i za to należy mu się uznanie. Szkoda, że koledzy chwilę później dali się w szkolny sposób ograć duetowi Łukasiewicz / Saganowski, niwecząc szansę na piękną, symboliczną wygraną z chamstwem i ludzką podłością. Może następnym razem, mam przynajmniej nadzieję. A ŁKS od sportowej strony? Cóż, jeśli jednak klub utrzyma się w ekstraklasie, w co głęboko wierzę, trzeba to będzie określić mianem sportowego cudu. Ale nie takie cuda oglądaliśmy już w polskiej lidze.

O trzech porażkach pod rząd, czyli Widzew w kryzysie

Ech, znów trzeba pisać o piłkarskiej mizerii! Trzy porażki Widzewa, które pod rząd zdarzyły się zespołowi – zapewne z różnych powodów – nie skłaniają do optymizmu. Gdy tylko drużyna zebrała trzydzieści dwa punkty, w ocenie sztabu szkoleniowego potrzebne do utrzymania w ekstraklasie, piłkarze przestali grać. Widać wyraźnie od trzech kolejek, że wychodzą na boisko pod przymusem i bez chęci wygrywania z kolejnym rywalem. W rozmowach nieoficjalnych przyznają, że został im do końca sezonu tylko jeden, choć podwójny cel: wygrać derby z ŁKS-em i pokonać Legię.

Jasne, nic prostszego! ŁKS jakimś cudem trwa w walce o utrzymanie, bo wygrał z Podbeskidziem i poczuł krew… Z nami będą walczyć o życie, na swoim stadionie, bez naszych kibiców i z nożem na gardle. Standardowe zaangażowanie w grę na nich z pewnością nie wystarczy, trzeba będzie dać z siebie więcej niż 100%. A Legia? Wolne żarty, kiedy ostatnio z nimi wygraliśmy? Wprawdzie teraz gramy u siebie, ale wystarczy kilka kontuzji albo kartek w derbach, czyli jakiekolwiek osłabienie składu drużyny – i już jesteśmy w trudnej sytuacji… I tak jesteśmy, nawet w pełnym składzie, bo Legia to jednak – przyznaję z wielką przykrością – to od kilku lat zespół znacznie wyżej piłkarsko notowany od naszego.

Zatem dwie najbliższe kolejki dadzą, jak sądzę, pełną odpowiedź na temat aktualnej formy i możliwości Widzewa. Który z piłkarzy umie i chce zagrać z pełnym zaangażowaniem, pomimo kłopotów w klubie z regularnym wypłacaniem należności. Zwycięstwa szybko zmażą absmak po ostatnich, przegranych spotkaniach. Wolę nie myśleć co będzie, gdy obu tych meczy nie wygramy. Bo w przeciwieństwie do trenerów i piłkarzy naszej drużyny wcale nie uważam, by obecne trzydzieści dwa punkty gwarantowały nam spokojne utrzymanie.

O meczu Widzewa z Bełchatowem, czyli kompleks przełamany

Widzew wygrał z GKS-em Bełchatów 1:0 – i bardzo dobrze się stało, z paru powodów.

Po pierwsze, wreszcie wygraliśmy z rywalem,  który od wielu (podobno aż trzynastu) lat kompletnie Widzewowi „nie leży”. Ciekawe, skąd się biorą takie sytuacje, ale bez względu na aktualną kadrę czy trenera, zawsze znajdą się w lidze takie drużyny, z którymi naszym kiepsko idzie. Widzew przed laty miał ciągłe problemy z pokonaniem Bałtyku Gdynia. Potem kibice nie rozumieli, co się dzieje  po meczach z taką na przykład Odrą Wodzisław. Albo Zagłębiem Lubin czy Bełchatowem właśnie… Znamienne, że Widzew, jako uznana firma z tradycjami, toczył zwykle porywające boje z Legią, Wisłą, Górnikiem, Lechem, lub rozgrywał rządzące się swoimi prawami derby z ŁKS-em. A najwięcej krwi psuły nam zawsze zespoły z mniejszym dorobkiem historycznym, nigdy nie stawiane w roli faworytów. Patrzę oczywiście w wieloletniej perspektywie – a wczorajszy mecz pokazał, że jeden z tych uciążliwych mitów właśnie upada.

Po drugie – był to kolejny mecz Widzewa, po którym widać było, że drużynie chce się grać. Wokół, choć wreszcie trochę ciszej, trąbi się o kłopotach finansowych w klubie, pewnie one nie zostały ostatecznie rozwiązane. Ale jeśli zespołowi mimo wszystko motywacji nie brakuje, kibic to widzi, cieszy się – i może wybaczyć nawet porażki w meczu z silniejszym rywalem. Ostatnie wyniki Widzewa pokazują, że ekipa jest dobrze przygotowana do sezonu, sytuacja kadrowa na tle innych drużyn też źle nie wygląda (dojście Matusiaka uspokoiło – uff –  sytuację w ofensywie), atmosfera w szatni też podobno zagościła nie najgorsza. No to, jak mawia klasyk, alleluja i do przodu! Pytanie, czy faktycznie ewentualne dołączenie do stawki drużyn „zagrożonych” występami pucharowymi nie zmąci trochę planów finansowych zarządu – ale spokojnie, nie obawiajmy się przedwcześnie. Zresztą gra w pucharach po to, by się w nich skompromitować nikomu radości nie przynosi. Lepiej poczekać sezon lub dwa, wyjść na prostą – kadrowo i finansowo – po czym zgłosić się do walki na kontynentalnym poziomie z szansami na jakiekolwiek sukcesy.

No i ostatni, bardzo pozytywny aspekt wczorajszego meczu. Pożegnanie Włodka Smolarka wypadło naprawdę wzruszająco… Ciepłe reakcje musi budzić też fakt przyłączenia się innych stadionów do tej podniosłej żałoby: brawa i podziękowania należą się nie tylko polskim ligowcom. Feyenoord z Utrechtem zrobili podobną akcję. Takie wydarzenia sprawiają, że futbol przestaje kojarzyć się z bandytyzmem.

O Włodzimierzu Smolarku, czyli piłkarzu, który przed nikim nie klękał…

Jako mały chłopak, w chyba szóstej lub siódmej klasie podstawówki, jechałem z wujkiem tramwajem na mecz, w stronę Alei Unii. To nie pomyłka – mój Widzew nie miał wtedy stadionu z odpowiednim oświetleniem, więc mecze pucharowe rozgrywał na ŁKS-ie. Co zresztą nikomu nie przeszkadzało, kibice dwóch łódzkich drużyn na początku lat 80- tych zachowywali się jeszcze normalnie względem siebie.  A myśmy z zatłoczonej „ósemki” widzieli z daleka blask rozpalanych przed meczem jupiterów; nie było ważne, czy w tramwaju więcej jechało „widzewiaków” czy „ełkaesiaków”. Wszystkich równo elektryzowała marka rywala: do Łodzi przyjechała mocna wówczas potwornie Borussia Moenchengladbach. Mecz był rewanżowy, a pierwszy łodzianie w Niemczech bezbramkowo zremisowali. Tak więc łódzcy kibice, zjednoczeni walką z rywalem, reprezentującym nieosiągalną wówczas rzeczywistość spoza żelaznej kurtyny, przeżywali mocno wydarzenie, które dawało szanse złoić skórę „zachodniemu” potentatowi…

Na rozgrzewkę Niemcy wyszli butni i pewni siebie. Nie wiem, jak to się rozpoznaje, ale jakoś tak jest, że kibice na trybunach umieją wyczuć nastawienie rywala po jego pierwszym wyjściu z szatni… Pamiętam gwiazdę niemieckiej Borussii, długowłosego Ewalda Lienena, z wyższością i niemal agresją rozdającego wokół wściekłe spojrzenia… Wszystko w ich nastawieniu zdawało się mówić: „Co my tu, w tej zaprzałej, komunistycznej wiosce, w ogóle robimy? Krótkie dwa strzały i wracamy, szkoda czasu na bujanie się po trzecim świecie”… Naprzeciwko butnej, niemieckiej armady stanęli nasi Widzewiacy z parą „kieszonkowych” napastników – Włodka Smolarka wspierał wtedy z przodu Wiesław Wraga. Wybiegł na boisko chory, z wysoką gorączką. To po tym spotkaniu rozpoczęły się poważne kłopoty zdrowotne Wiesia, których nie pozbył się aż do końca kariery… Ale wtedy grał fantastycznie, gryzł trawę – tak jak wszyscy nasi piłkarze.  I właśnie ten „kieszonkowy” atak rozmontował pancerną niemiecką obronę. Smolarek i Wraga dosłownie ośmieszali obrońców Borussii, zaskoczonych, że w tej „sowieckiej wsi” ktoś w ogóle ma czelność stawiać im opór… Mecz był dla nas ciężki, ale znakomity. Długo utrzymywał się bezbramkowy remis, wreszcie pod koniec, nie pamiętam dokładnie w której, ale około sześćdziesiątej minuty, jedna akcja naszego duetu napastników rozstrzygnęła sprawę. Długo nie wiedzieliśmy, kto tę bramkę strzelił, Smolarek czy Wraga? W końcu okazało się, że jednak Włodek Smolarek! Niemcy już do końca spotkania, choć atakowali wściekle, nie byli w stanie zrobić nam krzywdy. Po ostatnim gwizdku sędziego Ewald Lienen, spluwając ze złością na murawę, niemal zbiegł do szatni, rzucając długą – i mokrą – czupryną…

Dziś próżno liczyć na takie spotkania pucharowe, podobne emocje czy sukcesy autorstwa polskich drużyn na arenie międzynarodowej. Obawiam się, że jeszcze wiele lat przyjdzie nam czekać na nawiązanie równorzędnej walki ze światowymi potęgami. Ale wtedy Widzew lał ich wszystkich, nie patrząc, czy przyjeżdża Manchester City, Borussia, Liverpool czy Juventus. To wtedy narodziła się pieśń: „Nawet słynna Barcelona dziś Widzewa nie pokona!” Wszystko to przypadło na czasy mojego dzieciństwa, dorastania – było kroplą radości w przaśnym świecie, gdy w sklepach nie dostawało się nawet chleba a dzieci musiały same wymyślać sobie zabawki…

I właśnie za to dziękuję Panu, Panie Włodzimierzu.

O naszych grajkach, czyli jak będzie na Euro?

Zbliża się wielkie, letnie kopanie – a sprawdzian generalny naszej narodowej reprezentacji, jak się zdaje, już za nami. Po meczu z Portugalią musimy odpowiedzieć sobie na pytanie, czy Biało – Czerwoni będą w stanie odegrać na turnieju jakąkolwiek rolę, poza od dawna przewidywaną na zagranicznym poletku: chłopców do bicia…

Chyba nie jest tak tragicznie. Ostatnie spotkania z mocniejszymi rywalami, Niemcami i Portugalią – oba zremisowane – pokazują, że nasi piłkarze bardziej mobilizują się na teoretycznie silniejszego przeciwnika. Nawet, jeśli unika on włączenia piątego biegu i pokazania wszystkich możliwości, Polska stara się nawiązywać równorzędną walkę.  Kilka pozytywnych rzeczy w metodzie Franka Smudy na pewno można zauważyć. Pierwsza sprawa, to ustabilizowanie bloku obronnego. Dawno mówiłem, że Perquis jest dla polskiej defensywy zbawieniem, teraz dołączył do niego Wasilewski, ustawiony w roli środkowego obrońcy.  Obaj panowie wrzeszczą do siebie po francusku, a efekt jest taki, że Cristiano Ronaldo nie może dojść do piłki – o to przecież chodzi! „Wasyl” będzie chyba pomysłem na środek obrony w turnieju, zresztą Smuda słynie z trafności w wynajdywaniu piłkarzom lepszych pozycji na boisku. Miejsce Piszczka z prawej strony nie podlega dyskusji, czekamy na powrót Boenischa z lewej, przy czym Wawrzyniak pod jego nieobecność radzi sobie przyzwoicie.  Obrona jakoś się poskładała, oby bez kontuzji do turnieju!

Druga rzecz to całkiem miłe dla oka rozgrywanie piłki w ataku pozycyjnym. Tu zaś najważniejsza rola przypada piłkarzom drugiej linii. Dudka jako defensywny nie ma błyskotliwości, ale nadaje się do czarnej roboty. Trochę więcej można oczekiwać od Polanskiego, jest za mało widoczny w akcjach ofensywnych. Świetnie za to gra Obraniak – widać, że w Bordeaux odżył naprawdę! Osobiście dodałbym mu do rozgrywania jeszcze Mierzejewskiego w miejsce Rybusa, bo”Mierzej”, tak jak Obraniak, może grać na lewej flance, czasami schodząc do środka – obydwaj powinni wymieniać się pozycjami. Jednakże, oprócz kłopotów bogactwa w tej formacji, z uznaniem wspomnieć należy, że pomocnicy (pod światłym przewodnictwem Kuby) zaczynają grać nowocześnie, po europejsku. Nie ma przestojów, szybko grane akcje, piłka od nogi do nogi… widać postęp.

Największy problem tradycyjnie dotyczy ataku. Nie ma Lewandowskiego, to nie ma napastnika. Jelenia należy tu wymienić jedynie przez kurtuazję, w takiej formie nie ma szans grać na szpicy w narodowym zespole. Grosicki też przyzwyczaił się do roli skrzydłowego, innej gry z przodu nie czuje. Jeśli nie Lewandowski, to kto? Chyba największy ból głowy trenera Smudy związany jest właśnie z obsadą tej pozycji. Bo nie ma kto w tym zespole trafić do bramki.

Mimo wszystko jestem zdania, że Franek maksymalnie wycisnął „soki” z tego, co było mu dane. Lepszych piłkarzy do kadry nie mamy, chyba wszyscy obserwatorzy są tu zgodni. Smuda ustawia zespół w miarę posiadanych możliwości i choć grupa ta odstaje umiejętnościami piłkarskimi od światowych potentatów, może sporo nadrobić taktyką i walecznością. W swoim czasie nikt nie stawiał na przeciętną Grecję, która zdobyła mistrzostwo Europy właśnie konsekwencją taktyczną. Dla Polaków wciąż wyjście z grupy będzie sukcesem, ale wierzę, że zespół powalczy – i jest do tej walki należycie przygotowany, wstydu nie będzie. Pod jednym wszakże warunkiem – gdy wszystkim zawodnikom dopisywać będzie zdrowie.

O dramacie ŁKS, czyli sportowego horroru ciąg dalszy…

Dziś okazało się, że ŁKS może przetrwać tylko dzięki składce społecznej. Jeśli kibice sami się nie zrzucą, bo w tym celu powstanie społeczne konto bankowe, klub zniknie ze sportowej mapy Polski. Potrzebne są dwa miliony złotych na spłatę zadłużenia (większość wierzycieli to piłkarze, którzy jeszcze kilka miesięcy temu deklarowali niemal śmierć na boisku w imię ukochanych barw klubowych…). Jeśli kasa się nie znajdzie, do ŁKS-u wejdzie syndyk. Dobrze, że (przynajmniej na razie) właściciele spółki piłkarskiej zawiesili decyzję o wycofaniu drużyny z rozgrywek ekstraklasy. Czekają – może kibicom uda się zebrać potrzebną kwotę.

Od dziecka jestem gorącym kibicem Widzewa. Od 1983, gdy jako nastolatka ojciec zaprowadził mnie po raz pierwszy na mecz wielkiej wówczas drużyny (z Młynarczykiem, Bońkiem, Żmudą, Janasem, Tłokińskim, Surlitami, Rozborskim i Włodzimierzem Smolarkiem), serce bije mi w piersi dla barw czerwono-biało-czerwonych. Ale jestem też normalnym kibicem sportu w Łodzi i nie mogę patrzeć spokojnie, co wyprawia się, kolejny już raz, wokół ŁKS-u i jego piłkarskich losów…

Przez wiele lat, mniej więcej od upadku żelaznej kurtyny, klub z Alei Unii nie ma szczęścia do właścicieli. Za każdym razem odnajdują się w nim dziwne, szemrane postaci ze światka na styku biznesu i podejrzanych interesów. Albo, jak Antoni Ptak, wrzucają w klub góry złota by potem spychać go w otchłań zadłużenia – albo, jak Daniel Goszczyński, udają zamożnych biznesmenów, by następnie pokazywać światu gołą dłoń w smutnym geście proszenia o jałmużnę. Dobrze, jeśli nie okazują się przy okazji o coś oskarżeni. Osobną grupę stanowią piłkarze, z jednej strony udający wiernych fanów swojego klubu, by z drugiej strony, w krytycznym momencie (gdy nie da się dłużej wysysać pieniędzy z klubowej kasy) uciekać jak najdalej.  Ludzi tych, a obserwuję klub naprawdę z dość bliska, łączy jedna podstawowa cecha. Każdy z nich myśli wyłącznie o zrobieniu dobrego interesu, obłowieniu się pod płaszczykiem szczerego kibicowania w szaliku z emblematem splątanych trzech literek. No, może tylko Roman Stępień z Januszem Matusiakiem, gdy zauważyli, że nie są w stanie dalej ciągnąć kosztownego wózka z napisem „zawodowy klub sportowy”, wycofali się w zacisze swojego SMS-u.  Pozostali liczyli na szybki i obfity łup, najczęściej wiązany z handlem żywym towarem, dla pozoru ukrytym pod hasłem „ruch transferowy”.

Nie bądźmy naiwni, futbol to nie jest ochronka ani miejsce dla idealistów. To biznes, dość krwiożerczy i kosztowny w początkowej fazie inwestycji. Nikt nie ma złudzeń, że Sylwester Cacek jest w Widzewie z przyczyn sentymentalnych… Zresztą, Widzew do największych sukcesów w historii doprowadzili również ludzie podejrzanej konduity, co skończyło się wieloletnią zapaścią klubowych finansów.  Ale ŁKS pecha ma wybitnego. Za każdym razem, gdy pojawia się nowy „zbawca klubu”, zaraz okazuje się, że nie ma mowy o rzetelnym, fachowym i długo planowym prowadzeniu sportowego przedsiębiorstwa. Jest za to chęć dorwania się do konfitur, którymi ocieka handel piłkarzami – i szybkie rozczarowanie, gdy spodziewany dochód nie następuje. Piłkarze, ci podobno „zawsze wierni”, to oddzielna historia. Do dziś po sportowym światku Łodzi krążą legendy o tym, jak to mistrzowska (1998 rok) drużyna ŁKS Ptak odkładała po każdym wygranym meczu premie, by przed następnym składać się na sędziów. Chodziło rzekomo o to, by zdobyć mistrzostwo, bo – przekonany o nierealności tego scenariusza – właściciel obiecał piłkarzom niebotyczne nagrody za tytuł mistrzowski… Mawiano, że „chłopaki majstra zrobili, premie zainkasowali”.  A potem kibice dziwili się, czemu Ptak wyprzedaje całą drużynę, tuż przed historycznym bojem o Ligę Mistrzów z Manchesterem Utd. Oczywiście nikt nikogo nie złapał za rękę, toteż oskarżanie kogokolwiek z tamtego zespołu o handlowanie meczami nie przychodzi nam do głowy! To przecież jedynie pogłoski… Mimo to Antoni Ptak zaraz po tamtym sezonie szybko uciekł z ŁKS, pozostawiając po sobie spaloną ziemię. I kłopoty klubu trwają do dziś.

Powtórzę – jestem normalnym kibicem, więc mam ogromną nadzieję, że ŁKS nie zginie. To klub z ogromnymi tradycjami, całą listą sukcesów w wielu dyscyplinach sportowych. Ważnych nie tylko dla łódzkiego, ale i polskiego sportu. Jest to ponadto klub z rodzinną atmosferą, ludźmi (mam oczywiście na myśli szeregowych pracowników, od dziecka związanych z klubem) o dużej serdeczności i życzliwości wobec innych. Życzę więc ŁKS-owi szybkiego wyjścia z kłopotów, by – oby już po raz ostatni – udało się wyprowadzić wszystko na prostą. I żeby Widzew mógł Wam normalnie, po sportowemu, skopać tyłki w następnych derbach!!! W końcu rewanż się nam należy, prawda???

O średniej rundzie, czyli bilans Widzewa

Widzew zakończył rundę mocnym akcentem, wygrywając w Poznaniu z Lechem. Nie było to błyskotliwe zwycięstwo, raczej wymęczone trzy punkty po skutecznym murowaniu własnej bramki i jednej szczęśliwej akcji. Ale dobrze, że Łodzianie wykorzystali słabą formę rywala,  bo w przekroju rundy bywało z tym różnie. Zdarzały się błyskotliwe sukcesy, jak z Jagiellonią czy Śląskiem – i wstydliwe wpadki, jak z ŁKS-em czy Legią… Bilans wychodzi więc na zero, a raczej tak na trzy z plusem, w szkolnej skali ocen od 1 do 6.

Jak grali poszczególni piłkarze?

Maciej Mielcarz – nadal twierdzę, że nie jest to żaden wybitny zawodnik. Ale w ostatnich meczach imponuje skutecznością, ma dobry refleks – odbija wtedy, gdy jest to potrzebne. To na polską ligę wystarcza w zupełności. Dobry bilans Mielcarza to w znacznym stopniu zasługa postawy obrońców, nie dopuszczających do zbyt wielu groźnych sytuacji pod własną bramką. Niemniej oddajmy Maćkowi sprawiedliwość, rundę na pewno może zaliczyć do udanych, co wyraźnie znalazło potwierdzenie w statystykach rundy: Widzew stracił bardzo mało goli. Oby tak dalej!

Jakub Bartkowski – młody obrońca w pełni wykorzystał okazję, jaka nadarzyła się po kontuzji Łukasza Brozia. Wskoczył na prawą flankę i okazał się jednym z objawień rundy! Gra bez żadnych kompleksów, nie boi się żadnego rywala. Może tylko zbyt mało wspiera kolegów w poczynaniach ofensywnych – ale mając przed sobą bardzo aktywnego z przodu Adriana Budkę, asekuruje doświadczonego kolegę… Zdecydowanie, runda na plus i gratulacje za udany debiut.

Jarosław Bieniuk – w tym półroczu defensywa jest najmocniejszą stroną Widzewa, a „Palmer” to najbardziej doświadczony i chyba najpewniejszy punkt naszej obrony. Zdarzały mu się wpadki, jak w meczu z Wisłą – ale generalnie, w przekroju rundy, trzeba nazwać Bieniuka zawodnikiem niezastąpionym. Potrafi stworzyć zagrożenie przy stałych fragmentach gry, dzięki wzrostowi wygrywa w polu karnym pojedynki główkowe. Byle tylko umiał inicjować ataki, jak niezapomniany Tomasz Łapiński…

Ugo Ukah – oto facet, który pracuje na pozytywach: gdy tylko mu się powodzi, notuje serię udanych wydarzeń. Tak było z nominacją do kadry Nigerii, która wyraźnie wzmocniła psychikę naszego piłkarza, jednego z najdłuższym stażem w drużynie. Ugo jest twardzielem, kibice mówią, że potrafiłby przyjąć na głowę cegłę, spadającą z trybun… To widać na boisku, choć czasami sympatycznego obrońcę ponoszą nerwy – może bezmyślnym zagraniem osłabić drużynę, schodząc do szatni z czerwoną kartką na koncie. Mimo to świetnie współpracuje z Bieniukiem, tworzą jedną z najlepszych par stoperów w lidze – nadto Ukah, mimo słusznej postury, umie poradzić sobie także na boku obrony.

Sebastian Madera – wciąż niespełniony talent, który do kłopotów ze zdrowiem dołożył w tej rundzie konflikt z kibicami. Nie wiadomo, czy zostanie wiosną w zespole, chodzą pogłoski o jego zamiarach transferowych. Byłoby szkoda, gdy Sebastian jest w formie, tworzy dużą wartość w defensywie, wprowadzając tam spokój i porządek. Podobnie jak Bieniuk czy Ukah – dobrze gra głową.

Dudu – to lewy obrońca, jakich w polskiej lidze brakuje, bo świetnie umie zainicjować akcję ofensywną skrzydłem oraz dośrodkować po stałym fragmencie. Dzięki temu jest skutecznym asystentem. Obecny Widzew atakuje głównie skrzydłami, więc Dudu jest w zespole niezbędny – zwłaszcza, że wciąż nie mamy lewego pomocnika z prawdziwego zdarzenia. Mimo to ocenę Brazylijczyka muszą obniżyć niepewne interwencje w defensywie, a takich zdarzyło mu się w tej rundzie kilka.

Hachem Abbes – sprowadzony do Widzewa jako zmiennik na lewą obronę, z konieczności grał na prawie każdej pozycji w defensywie. I błysnął talentem, a przede wszystkim uniwersalizmem: gdy musiał zastąpić stopera czy defensywnego pomocnika, w ogóle nie było widać w zespole luki na tej pozycji. Dlatego Hachem okazał się cennym nabytkiem i dobrze się stało, że Widzew ma takiego piłkarza.

Adrian Budka – zaczynamy przegląd drugiej linii od prawej strony, a tam z pewnością działo się przez pół roku najwięcej dobrego. Adrian jest dobrym duchem, liderem i motorem napędowym zespołu. Wyróżniał się walecznością w każdym meczu i choć krytycy wypominają mu podeszły wiek oraz braki techniczne – uważam, że w przekroju rundy nie można wskazać w zespole aktywniejszego piłkarza. Nie jest tajemnicą, że Budka zostawia serce na Widzewie, możemy więc być pewni jego postawy, nawet wtedy, gdy czasy nie są najlepsze. Budka odpowiada za konstruowanie większości akcji ofensywnych zespołu, młodsi koledzy na pewno mają się od kogo uczyć – przede wszystkim motywacji, postawy na boisku.

Mindaugas Panka – reprezentant Litwy jest zawodnikiem, po którym na pewno możemy spodziewać się dużo więcej. Środkowy, defensywny pomocnik – na pewno waleczny, dobry w destrukcji. Ale zdecydowanie zbyt mało kreatywny. Bardzo często myli się w wyprowadzaniu piłki po odbiorze, zbyt rzadko skutecznie podaje w ataku pozycyjnym, gdzieś zniknęła jego umiejętność strzału z dystansu… W tej rundzie zdecydowany spadek dyspozycji.

Bruno Pinheiro – spisałbym go na straty, gdyby nie zaskakująco udany mecz z Lechem. Kilka świetnych podań otwierających, sztuczki techniczne – wreszcie bramka, przesądzająca o sukcesie na trudnym terenie… Może to jest sposób na wykorzystanie chłopaka: ustawiać go z przodu, za napastnikami lub w roli kreatora gry. Ma duże umiejętności indywidualne, jest w miarę szybki i zwinny, może powinien odpowiadać za konstruowanie akcji? Zwłaszcza, że w Widzewie takiego zawodnika bardzo brakuje.

Krzysztof Ostrowski – moja ocena tego piłkarza jest jednoznacznie negatywna a mijająca runda tego w żaden sposób nie zmieniła. Gdy wychodzi w pierwszej jedenastce, zawsze jest najsłabszym punktem drużyny. Mówiąc szczerze, nie wiem co on jeszcze robi w Widzewie.

Piotr Grzelczak – w systemie gry z jednym napastnikiem, wystawiony do walki „na aferę” i to bez należytego wsparcia ze środka boiska, nie miał Piotrek łatwego zadania. I to go trochę rozgrzesza ze słabej skuteczności, jaką Grzelczak prezentował w tej rundzie. Mimo to uważam, że stać go na więcej. Przy obecnej sytuacji kadrowej wróciłbym do koncepcji z Piotrem na lewej pomocy: jest silny, przebojowy, dobrze dośrodkowuje lewą nogą. Byłby chyba bardziej przydatny z boku boiska, dogrywając kolegom.

Nika Dzalamidze – okrzyknięty gwiazdą, rewelacją i zbawieniem pokazał się w dwóch meczach i zgasł. Próbowano to na wszelkie sposoby wyjaśniać. Mnie się wydaje, że młodemu piłkarzowi trochę zawrócili w głowie niezbyt odpowiedni doradcy… Wygląda na to, że ktoś za wszelką cenę próbuje robić z Gruzina towar eksportowy o dużej wartości. Pewnie po to, by zgarnąć prowizję z jego transferu na klubu na Zachodzie. Póki co, Widzew nie ma z Dzalamidze większego pożytku i jeśli rzeczywiście Jagiellonia zdecyduje się go wykupić, raczej żadnej tragedii z tego u nas robić nie należy.

Princewill Okachi – mam wrażenie, że ten chłopak ma papiery na dobrą grę, ale jego potencjał pozostaje niewykorzystany. Chyba niepotrzebnie ustawiany jest często na lewej pomocy, bo ma umiejętności gry kreatywnej. Mógłby grać jako playmaker, cofnięty napastnik lub egzekutor: oczywiście warunkiem jest stworzenie mu takiej szansy. Jest młody, wszystko przed nim.

Przemysław Oziębała – ma wśród kibiców wielu przeciwników, ale potrafi strzelać ważne bramki, jak ta przeciwko Wiśle na inaugurację. Cały czas jestem zdania, że „Ozi” to typowy snajper, którego wszakże musi obsługiwać podaniami jakiś kreatywny pomocnik. W takim systemie Przemek umie zdobywać gole, co udowadniał wcześniej, m. in. jako gracz Zagłębia Sosnowiec. Problem w tym, że Widzew nie ma kreatywnego pomocnika. Albo inaczej,  żadnego z posiadanych piłkarzy w tej roli nie wykorzystuje.

Ben Radhia – wymieniany jako napastnik, bo grał tam ostatnio, zadziwiając umiejętnościami skutecznych działań w pierwszej linii. Mam wrażenie, że Benowi nie brakuje dobrej woli i ambicji, potrafi być na boisku wojownikiem, posiada do tego predyspozycje. Ale kontuzje przytrafiają mu się zbyt często. Podobnie jak Igorovi Alvesowi, przy którym można zakończyć podsumowanie drużyny twierdząc, że jeśli piłkarz z Brazylii ma talent do rozgrywania piłki, musi poczekać, aż zdrowie pozwoli mu na pełne wykorzystanie możliwości…

Pomijam świadomie całą armię juniorów, z której można by wyróżnić jedynie Piotra Mrozińskiego – ten umiał przebić się do zespołu i z roli defensywnego pomocnika wywiązał się poprawnie, kilka razy. Pozostali czekają na swoją szansę i niewątpliwie są przyszłością drużyny.

Czekamy więc na wiosnę w wykonaniu podopiecznych Radosława Mroczkowskiego, który musi sobie radzić zarówno z problemami kadrowymi, jak i z niezbyt jasną sytuacją materialną klubu. Na razie radzi sobie dobrze, umiejętnie wykorzystując dany potencjał, zbierając punkty jak tylko się da, choć czasem kosztem atrakcyjności gry zespołu. Zdaje się, że nie ma co liczyć na spektakularne transfery w przerwie zimowej, więc obserwujmy to dalej z nadzieją, że przyszły rok przyniesie więcej pozytywnych wiadomości.

 

O Dzalamidze, czyli jak się robi PR sportowy

Widzew nie zakontraktuje Niki Dzalamidze. Klub wycofał się z prawa pierwokupu utalentowanego napastnika, skorzysta zapewne Jagiellonia. W świat poszły informacje, jakoby reprezentant gruzińskiej młodzieżówki wykazywał się gwiazdorstwem, krnąbrnością i nie pasował charakterem do drużyny.

W tym samym czasie menedżer piłkarza ujawnił dziennikarzom fakt, iż jego podopieczny od pięciu miesięcy czeka w klubie na wypłatę pensji. Nieoficjalnie, w rozmowach prywatnych, do zaległości przyznają się inni zawodnicy.  Chodzą plotki, jakoby z powodów finansowych zarząd klubu szykował do sprzedania kolejnych zawodników z pierwszego składu (Madera, Dudu) oraz na temat niepokojących działań handlowych podobnego rodzaju, jak choćby sprzedaż gruntów pod planowaną niegdyś budowę osiedla mieszkań dla piłkarzy.

To wszystko razem pokazuje, jak skutecznie działa sekcja PR Widzewa Łódź. W sytuacji, gdy fakty ewidentnie pokazują finansową mizerię, gdy wszystkie działania dokumentują zwijanie sportowego interesu i okrajanie mocarstwowych planów – w oficjalnym stanowisku władz klubu nic się nie dzieje, wszystko jest w porządku i firma funkcjonuje bez zakłóceń.

Rozumiem politykę Widzewskich działaczy. Żadna firma nie powinna chwalić się kłopotami, zwłaszcza finansowymi, to nie jest powód do dumy – a zdarzyć się może, w końcu kryzys dotyka wielu inwestorów, nie tylko w świecie sportu. Niemniej czym innym jest dbałość o dobry wizerunek przedsiębiorstwa, a czym innym zwykłe mydlenie oczu – kibicom, opinii publicznej, środowisku. Można odnieść wrażenie, że od pewnego czasu Widzew ma potężne kłopoty egzystencjalne, zaś klubowi działacze zachowują się, jakby reprezentowali co najmniej światowego potentata w rodzaju Barcy czy Realu Madryt…

Ludzie obserwują fakty i wyciągają wnioski. Stąd konflikt działaczy z kibicami, którzy widzą, co się dzieje – i życzą sobie prawdy. Nie chcą pokątnie przekonywać się, że król jest nagi. Lepsza w takich warunkach wydaje się polityka szczerości, określenia realnych celów egzystencjalnych czy sportowych i wyłożenie ich ludziom zainteresowanym. Czyli po prostu kibicom, którzy ze swej natury są najwierniejszymi klientami marki Widzew.

Rozumiem, że planowana inwestycja w budowę stadionu Widzewa przechodzi ciężkie chwile w Magistracie. Nie ma stadionu więc nie ma dochodowej infrastruktury… To jednak zarząd klubu powinien zadbać o to, by prezydenci Miasta nie postrzegali ich działań jako próby zbudowania hipermarketu pod klubowym sztandarem – a widać gołym okiem, że urzędnicy mają takie właśnie przekonanie. Kibice nie ponoszą za to winy, płacą za widowisko sportowe, oczekując określonego poziomu. Czekamy na dzień, w którym uda się pogodzić wszystkie interesy – właścicieli, którzy chcą wreszcie zacząć czerpać zyski z prowadzonej działalności. Piłkarzy, którzy chcą godnie zarabiać na życie. Kibiców, którzy chcą, by Widzew grał na miarę dawnych sukcesów.

O porażce z Legią, czyli kryzys sportowy

Z Ruchem, ŁKS-em, teraz z Legią. Trzy kolejne porażki Widzewa bolą i martwią. Nie ma punktów, ale przede wszystkim jakość gry znacząco spadła w porównaniu z początkiem sezonu. Jest kryzys sportowy – ale być może na rzeczy jest też coś więcej…

Zacznijmy od tego, że znów są problemy z wypłatami dla piłkarzy. Nieoficjalne wieści jak zwykle muszą jakoś przecisnąć się na zewnątrz, choć klub bardzo pilnuje strategii informacyjno-wizerunkowej. No, ale skoro już nawet łódzkie gazety piszą o pomyśle „zamrożenia” pensji zawodnikom – to wiadomo, że dobrze nie jest. W tej sytuacji pojawia się czynnik poza-sportowy, który może (choć z pewnością nie musi) mieć wpływ na grę drużyny. Obawiałem się o jej motywację także pod koniec poprzedniej rundy, po haniebnie przegranym meczu w Zabrzu z Górnikiem. Dziś, niestety, temat powraca – i straszy kibiców.

Jeśli nie pieniądze (a raczej ich brak) decydują o nagłym obniżeniu formy zespołu, to co? Do znudzenia powtarzać można o problemach Widzewa w środku pola. Ładnie widać to podczas telewizyjnych transmisji, jak choćby z Łazienkowskiej, gdy realizator pokazywał boisko wzdłuż. Rzut oka na ustawienie Widzewiaków: blok obronny, tuż przed nim, kurczowo trzymający się własnego pola karnego defensywni pomocnicy. Między nimi a napastnikami i dwójką skrzydłowych – dziura. I tak właśnie grał Widzew z Legią w drugiej połowie: piłka z obrony do przodu „na aferę”, gdzie jak zwykle bezproduktywnie (czytaj: bez wsparcia z drugiej linii) grają młodzicy, Dzalamidze i Okachi. Pierwsza połowa wyglądała lepiej, bo za rozgrywanie piłki, co było sporym zaskoczeniem, wziął się Ben. Niestety został zdjęty, co poskutkowało wprowadzeniem chaosu do gry zespołu.

Zmiany trenera Mroczkowskiego sprawiają wrażenie wykoncypowanych wcześniej – bez żadnego związku z duchem bieżącej gry. Jakby plan o zdjęciu Bena był podjęty przed meczem i został zrealizowany bez związku z dobrą grą tego zawodnika… I to nie pierwszy przypadek, gdy dokonywane roszady w składzie budzą zdumienie osób postronnych. No, ale to trener Mroczkowski odpowiada za politykę kadrową zespołu. O ile można było chwalić go za udaną inaugurację pracy w Widzewie, teraz pozycja trenera zaczyna się delikatnie chwiać. Wyrzucanie Mroczkowskiego byłoby błędem, trzeba wziąć pod uwagę m.in. kadrowe kłopoty drużyny. Ale przydałyby się konsultacje z jakimś bardziej doświadczonym szkoleniowcem, bo doświadczenia chyba trochę trenerowi na ławce brakuje.