O gdakaniu na Euro, czyli kompromitacja przed turniejem…

Jedna duża stacja telewizyjna razem z drugą, radiową (też sporą) wymyśliły, że będzie „hymn Euro”. Pomysł chwycił, zgłaszano piosenki, głosowano w internecie. Plenerowa impreza w Warszawie, kończąca plebiscyt i pomysłowo złączona w jedno z ujawnieniem przez trenera Smudę składu na turniej skupiła w piątkowy wieczór uwagę narodu.

Naród, w większości ten z wiosek i małych miasteczek, nie szczędził głosów, energii i pieniędzy na sms-y. I wybrał. Ludową piosenkę, zerżniętą po części z repertuaru Zespołu Pieśni i Tańca „Śląsk”, a częściowo z disco-polowego hitu bohaterów serialu „Ranczo”. Piosenka, brawurowo wykonana przez dziarskie Koło Gospodyń Wiejskich (wybaczcie, nie pamiętam, z jakiej wsi) ma prostą melodię, takiż tekst – a w refrenie rozlega się gdakanie. „Kokokoko, Euro – spoko!”, podśpiewują dziarskie gospodynie, a z nimi naród – szczęśliwy, że wreszcie ma hymn na miarę swoich możliwości. Taki, co to wszyscy rozumieją tekst, kumają melodię, mogą se pośpiewać przy piwku i grillu, jest luz i zabawa…

Jest też kompromitacja. Ten pseudo utwór to żałosny pokaz najgorszych, prymitywnych gustów. Żenada, porównywalna jedynie z poetyką disco-polo w podłym wydaniu. I coś takiego będzie reprezentowało Polskę na imprezie, którą bez przesady można nazwać promocyjną szansą stulecia. No, ale cóż, naród chciał – naród ma. Pytanie, jaki naród… Ano polski, a raczej jego większość, ci, co głosowali. Przecie nikt nie bronił tym mądrzejszym, muzycznie wyrobionym, znającym się, wysyłać sms-y, nie? Zresztą wynocha, jak się jaśniepaństwu nie podoba!

Przypominam, Kochani, że dokładnie w taki, identyczny sposób działa demokracja! Nie ma w tym układzie znaczenia, czy większość ma do dyspozycji karty do głosowania, czy guziczki w telefonie, pozwalającym wysyłać wiadomości tekstowe. Nie ma znaczenia, czy wybór większości ma jakikolwiek sens, czy nie jest przypadkiem jawną kpiną ze zdrowego rozsądku. Liczy się urobienie mas, żeby się pofatygowały oddać głos. Polityka czy rozrywka, chodzi o to samo: „przekupić” niemoty, żeby się wypowiedziały i stworzyły większość. A to, wiadomo, jedyne kryterium racji w dzisiejszym świecie… „Jedzmy gówno, miliony much nie mogą się mylić”!

Nie wiem, jak Państwo – ja tam fanem demokracji nie jestem. Dlaczego? Posłuchajcie sobie „Kokokoko”, znajdziecie odpowiedź. Aha, dla zainteresowanych: fenomenalny (bez przesady!) hymn swojej reprezentacji na Euro 2012 ułożyli Irlandczycy. Piękny, oparty na folkowej skali, wyśpiewany z mocą przez fachowych wokalistów. Kto chce, znajdzie w sieci.  Niestety, Polaków w Irlandii już nie chcą, za dużo nas tam na chleb zarabia…

O pewnym teatrze, czyli kultura w krzywym zwierciadle…

Teatr Powszechny w Łodzi, będący „własnością” Miasta, ma jednego dyrektora od siedemnastu lat. Pani Ewa Pilawska przetrwała kilka samorządowych kadencji, gdy Łodzią rządzili chyba wszyscy – od betonowych komunistów do czarnego dworu Jerzego Kropiwnickiego. Przewróciła się na Platformie Obywatelskiej: obecna prezydent Łodzi, Hanna Zdanowska, postanowiła zmienić dyrekcję w Powszechnym. Władze w Urzędzie Miasta ogłoszą, jeszcze przed wakacjami, konkurs na to stanowisko.

Zdawałoby się, że skoro po siedemnastu latach władza zmienia dyrektora, musi mieć po temu wyraźny powód. W tym sęk – takiego powodu urzędnicy bardzo intensywnie szukają, próbując jakoś swoją decyzję uzasadnić. Kilka miesięcy temu, ponoć na skutek donosu, rozpoczęto w teatrze finansową kontrolę. Okazało się, że dyrektor Pilawska przyznała sporą premię finansową swojej księgowej. A poza tym finanse teatru są w normie. Wprawdzie kontrola jeszcze trwa, ale z magistrackich kuluarów wiemy, że nikt nic nie znajdzie.

Jeśli nie malwersacje finansowe, to może argumenty merytoryczne? Teatr Powszechny przedstawia repertuar lekki,  o wybitnie rozrywkowym charakterze – komedie, farsy. Zespół aktorski nie uchodzi w ocenie fachowców za wybitny, ale jest z pewnością wyrównany. Ponieważ nikt tam się na dramatyczną klasykę nie porywa, solidne aktorskie rzemiosło  Powszechnego zupełnie wystarcza do codziennej pracy na poprawnym poziomie. A skutek jest taki, że przychodzą ludzie. Teatr gra przy pełnej widowni, a niektóre hity, jak „Szalone nożyczki”, biją rekordy obecności na scenie. Wprawdzie Portner to nie Szekspir, ale widzowie głosują nogami, wypełniając teatralną salę od lat: każdy, kto w Łodzi do teatru chadza, był „na Nożyczkach”. Są sponsorzy, są komplety na codziennych przedstawieniach. Jest, od początku kadencji przez Pilawską robiony, Festiwal Sztuk Przyjemnych (któremu po czasie dodano przyrostek: „i Nieprzyjemnych”), uchodzący dziś za jedną z najważniejszych teatralnych imprez festiwalowych w Polsce. Jest też, przez Pilawską wymyślone, Polskie Centrum Komedii – konkurs dla dramatopisarzy, dzięki któremu ktokolwiek jest w stanie pióro uchwycić, pisze teksty, reanimując od lat zdychającą resztkę naszej literatury komediowej. Te sztuki są potem w Powszechnym wystawiane, dzięki czemu taki np. Juliusz Machulski ma regularną szansę realizacji scenicznej własnych tekstów komediowych. Trudno więc dyrekcję obalić argumentami o braku aktywnej działalności, przeciwnie, sukcesy Pilawskiej są regularnie odnotowywane przez opiniotwórczych dziennikarzy kulturalnych w całej Polsce.

A zatem – o co chodzi? Próbowałem się tego dowiedzieć w Magistracie. Od wiceprezydent Łodzi Agnieszki Nowak, nadzorującej sprawy łódzkiej kultury, otrzymałem odpowiedź. Otóż na samorządowców, jakżeby inaczej, obowiązek działania nakłada znowelizowana „Ustawa o prowadzeniu działalności kulturalnej”. W myśl tego aktu każdy dyrektor miejskiego teatru, który ma umowę na czas nieokreślony, musi być poddany weryfikacji. Do końca roku 2012. Zupełnie nie wiem, po co, ale tak ma być – jeśli urzędnicy nie „zweryfikują” dyrektorów, umowy zostaną automatycznie wygaszone… Oczywiście, przez zupełny przypadek, spośród wszystkich dyrektorów miejskich teatrów jedynie Ewa Pilawska nie została jeszcze zweryfikowana. Aha, jeszcze dyrektor Teatru Arlekin – ale Miasto, przynajmniej na razie, „weryfikacji przeprowadzać nie zamierza”.

Rzecz jasna Miasto, jako właściciel Teatru Powszechnego, ma prawo zmieniać dyrektora. Delikatny problem łączy się z faktem, że jest to własność publiczna, a nie prywatna. Czyli o obsadzie stanowisk dyrektorskich decydują tam urzędnicy z danej, aktualnie rządzącej partii politycznej, a nie właściciel prywatny. I tutaj kończą się wszelkie racjonalne argumenty: nie ma znaczenia, czy teatr ma widzów, czy radzi sobie finansowo. On jest „nasz” i my będziemy decydowali, kto będzie nim rządził. Może to być np. kolega z naszej partii, który pomógł przy wyborach i nie ma jeszcze żadnego stanowiska. A przy protestach z zewnątrz najwygodniej zwalić winę na wyższą instancję, w tym wypadku uchwalający ustawy Sejm. W którym, oczywiście zupełnym przypadkiem, większość akurat stanowią politycy tej samej partii, z której rekrutują się obecne władze Miasta.

„Ten jest winien, kto ma z tego korzyść” – mówi stare, chińskie przysłowie. W łódzkim „światku” nie od dziś wiadomo, że Zdanowska nie lubi Pilawskiej. Czemu? Bo sukcesy pani dyrektor teatru nijak przylgnąć nie mogą do osoby obecnej prezydent Łodzi. Pilawska wypracowała po prostu własną markę i ciężko pracuje na siebie. Nie przeszkadzało to poprzednim prezydentom, uważającym widocznie, że część splendoru, jaki wypracowuje Teatr Powszechny, jednak zostawia dobry ślad na ich własnej, politycznej renomie. Widocznie Hanna Zdanowska tak nie sądzi, w dodatku – już po zakończeniu konkursu – przekonamy się, czy argument o politycznej wdzięczności wobec jakiegoś zasłużonego działacza PO znajdzie rację bytu. Pewnie nowy dyrektor członkiem partii nie będzie, ale obawiam się, że odnalezienie jego „podskórnych” powiązań z platformerską wierchuszką kłopotów wielkich nie nastręczy.

Nie uprzedzajmy jednak faktów: dopiero czekamy na ogłoszenie konkursu, w którym Ewa Pilawska nie wystartuje. W pełni ją rozumiem. Jest osobą hiper-wrażliwą, kruchą, zupełnie pozbawioną odporności na krytykę, a przez to być może nie dla wszystkich łatwą we współpracy. Ale ma swój dorobek, który za nią stoi – mam nadzieję, że dzięki tym dokonaniom znajdzie łatwo miejsce dla siebie na teatralnej mapie Polski. A w Łodzi, po wieloletnim i hańbiącym Miasto serialu z usilnym narzucaniem przez urzędników Grzegorza Królikiewicza na stanowisko dyrektora Teatru Nowego, znów jak na dłoni ujawnia się słabość systemu. Takiego, w którym polityczna i urzędnicza koteria – a nie jakość pracy, jej opłacalność, ani też zwykły zdrowy rozsądek, decydują o zarządzaniu instytucjami kultury.

Albowiem jestem przekonany, że gdyby Teatr Powszechny – I KAŻDY INNY – miał prywatnego właściciela, Ewa Pilawska nie miałaby najmniejszego problemu z utrzymaniem się na dyrektorskim stanowisku, choćby i na następne kilkanaście lat. Jej dokonania spokojnie by ją do tego pretendowały.

O charakterze narodowym, czyli co by Niemcy na naszym miejscu robili?

Wraca temat charakteru narodowego, bo przed turniejem EURO 2012 coraz więcej spraw w Polsce się sypie. Nie zdążymy z autostradami, bo z jednej strony Chińczycy „się mocno nie utrzymali”, a z drugiej urzędnicy – zamiast budować most – przerzucali się dokumentami. Zapomnijmy o szybkich kolejach. Nie będzie na czas terminala lotniczego w Łodzi, bo rura nad taśmociągiem do bagaży została za nisko założona: laptop przejedzie, a walizka już nie. I tak dalej, i w kółko, i znów… Wszyscy mówią – tak, my Polacy jesteśmy beznadziejnym narodem. Niczego tu nie można zrobić dla dobra ogółu – a jak już jest pomysł, to realizacja ciągnie się latami, aż (bardzo często) do całkowitej rezygnacji z przedsięwzięcia, najczęściej z braku pieniędzy. Albo kończy się partactwem, takim jak na lotnisku w Łodzi – aż opadają ręce.

A ja ciągle powtarzam, że nie ma czegoś takiego jak narodowy charakter Polaków.  I stawiam tezę, że np. Niemcy w naszym położeniu – czyli mając 60 lat komunizmu po „wygranej” wojnie – mieliby identyczne problemy gospodarcze, jak my teraz.

Albowiem nie „charakter narodowy” decyduje o powodzeniu przedsięwzięć w sferze publicznej danego kraju, tylko system gospodarczo-prawny, jaki w tym państwie panuje. W Polsce mamy „kapitalizm dla wybranych, komunizm dla reszty”, a mówiąc poważnie: ustrój, w którym zręby wolnego rynku nałożono na komunistyczną, w wielkiej części nie zmienioną, sieć prawnych przepisów. I na biurokrację – potworną, rozrośniętą niczym wrzód, blokującą setkami papierków i  przekładanych z biurka na biurko decyzji, wszelkie działania, jakie mogłyby przynieść korzyść ogółowi.

Skierujmy znów wzrok na Niemcy – to prawda, że po upadku berlińskiego muru szybko, błyskawicznie rozciągnęli sieć autostrad na wschodnią część kraju. I wprowadzili tam normalny, zachodni dobrobyt. Ale czy „ossies” za Honeckera byli normalnym krajem? Otóż nie, żyło się tam tak samo źle, jak u nas. A to przecież także Niemcy! Tyle, że wówczas komunistyczne. Zatem nie „typowo niemiecka zaradność” decydowała tam o poziomie życia, a marksistowska gospodarka, zaszczepiona po II Wojnie Światowej przez czerwoną hordę po drugiej stronie Odry…

Odpowiedź, co zatem zrobić, by w Polsce było lepiej, wydaje się rażąco prosta: należy w Polsce natychmiast  zmienić system gospodarczy. Sprywatyzować, co się da (na uczciwych zasadach), zlikwidować biurokrację, setki niepotrzebnych urzędów – i zmienić prawo, które istnienie owych tworów dotychczas uzasadniało.  Ba, łatwo powiedzieć – trudniej zrobić. Cały czas czekamy na takie wybory, które dadzą do ręki władzę politykom – samobójcom. Czyli takim, którzy wprowadzą tutaj zasady życia dobre dla wszystkich, a nie tylko dla polityczno / urzędniczej kasty. Jeszcze się łudzę, że jest to możliwe.

O remisie z Legią, czyli klątwa przełamana…

Remis Widzewa z Legią to pierwszy punkt, wywalczony przez łódzką drużynę w meczu tych rywali w XXI wieku. Można więc mówić o przełamaniu klątwy, która towarzyszyła Widzewowi od czasów wielkich triumfów, jakie odnosił nad stołecznym – odwiecznym – rywalem. Niektórzy w Widzewie nazywali to „klątwą Grajewskiego”, że niby dawny współwłaściciel klubu, odchodząc w niesławie i zostawiając po sobie spaloną ziemię, miał splunąć przez lewe ramię, złorzecząc drużynie na wiele kolejnych lat… Wygląda na to, że czar wreszcie prysł, choć do pełnego sukcesu, czyli pozbawienia Legii kompletu punktów w warunkach ultra – emocjonującego spotkania, jeszcze trochę brakuje.

Trzeba zacząć od tego, że remis jest wynikiem sprawiedliwym. Ciężar gry przez cały mecz przetaczał się, to pod jedną, to pod drugą bramkę. Gol dla Widzewa po karnym – jak pokazały powtórki, zupełnie słusznym. Bramka dla Legii pod koniec meczu nie uznana, również nie ma mowy o sędziowskiej pomyłce. Obie drużyny miały groźne sytuacje… Najważniejsze, że Widzew wreszcie nie przestraszył się Legii, zagrał otwartą piłkę i w sumie sprawdził się jako drużyna. Było wprawdzie sporo błędów indywidualnych, ale bądźmy uczciwi: personalnie Legia jest zespołem znacznie wyżej od Widzewa notowanym na piłkarskiej giełdzie.

Nie udało się wygrać, ale z punktu, wywalczonego w meczu z – było nie było – liderem tabeli i potencjalnym mistrzem kraju, cieszyć się trzeba. Pojawiło się przy okazji kilka znaków zapytania… Co się dzieje z widzewską murawą, od dwóch spotkań urągającą podstawowym warunkom do gry w piłkę? Jakie tajemnicze sprawy stoją za absencją w składzie Dudu i Ben Radhii, który wyleczył kontuzję, a nie było go nawet na ławce? Czy mają w drużynie jakąkolwiek przyszłość Ostrowski i Oziębała? Miejmy nadzieję, że wszystko to wkrótce się wyjaśni.

O przyszłości ewolucyjnej świata, czyli – kto po nas?

Podobno przyszłość rozumnego życia na Ziemi należy do… głowonogów. Można to wyczytać w publikacjach, umieszczanych tu i ówdzie przez autorytety z całego świata. Czy łatwo nam wyobrazić sobie cywilizację inteligentnych ośmiornic? Trudno, bo głowonogi mogłyby wprawdzie dokonywać manualnych cudów z udziałem swych ośmiu odnóży (jakie konstrukcje – architektura, sztuki plastyczne, jaka muzyka!), ale pod wodą raczej trudno znaleźć materiały do rozbudowy nowoczesnej cywilizacji.

Zresztą, cóż my wiemy o tym, jakie skarby kryją się pod wodą? Człowiek jedzie z Łodzi nad morze kilka godzin – i już ma dosyć. A niezbadany obszar tylko jednego z ziemskich oceanów równa się powierzchni mniej więcej trzech kontynentów europejskich… Pewnie jakichś rewolucyjnych form podmorskiej natury tam nie znajdziemy, ale strach bierze na samą myśl, ile jeszcze nieodkrytych gatunków morskich zwierząt kryje się przed człowiekiem na takiej przestrzeni. Na pewno jakieś tajemnicze, nieznane dotąd głowonogi też byśmy tam spotkali.  Niewykluczone więc, że za kilka tysięcy lat międzygwiezdna wycieczka przybyszów z innej galaktyki będzie musiała zanurkować głęboko pod ziemską wodę, by nawiązać kontakt z przedstawicielami cywilizacji rozumnej.

Kto zresztą może wiedzieć – a jeśli mądre ośmiornice postanowią wydostać się na ląd? Właśnie z powodów czysto technicznych, z braku odpowiedniego budulca dla planowanych miast czy centrów nowoczesnego bytowania. Najpierw wymyślą sobie, przypuśćmy, specjalny system do oddychania powietrzem (taka odwrotność akwalungu). A jak już znajdą się na lądzie, rozpoczną przyspieszoną ewolucję – po to, by żaden aparacik, pozwalający każdej „osobie” swobodnie przyjmować tlen, nie był już potrzebny. Zapewne mądrzy inżynierowie tej cywilizacji będą dokładnie wiedzieć, w jaki sposób przyspieszyć ewolucję, żeby płuca miast skrzeli bądź innych tchawek (nie pamiętam, czym dzisiaj oddychają ośmiornice…) wykształciły się bez zbędnych strat czasowych. Cóż, wtedy planeta inteligentnych głowonogów będzie gotowa na przyjęcie gości z innych galaktyk już na swojej lądowej powierzchni.

To wszystko brzmi dziś absurdalnie, ale nabiera kształtów przybliżonej realności, gdy zabieramy się za ogląd współczesnej cywilizacji ludzkiej. Otóż podobno grozi nam wymarcie i jest nieuniknione. Można straszyć człowieka zmianami klimatu, atakiem bezmyślnego meteorytu czy podbojem Ziemi przez obcą, agresywną cywilizację. Niestety najbardziej prawdopodobne jest, że sami się skutecznie wytłuczemy, pozwalając, by niektóre grupy cwanych i zaradnych (lecz złych) ludzi, realizując swoje partykularne cele, doprowadziły całą populację ludzką do zagłady.  Niektórzy profeci, a ja im wierzę, są skłonni zakładać, że śmierć gatunku ludzkiego zacznie się od nadmiaru polityki socjalistycznej. Gdy w ulu procent trutni, czyli osobników, żyjących kosztem innych, przewyższa liczbę pracowitych robotnic, ul ginie. Tak samo wśród ludzi – gdy liczba osób, żywiących się pieniędzmi z publicznej składki przewyższy procent osób, składkę tę wytwarzających, cywilizacja upadnie. Nie można w nieskończoność zadłużać się, pożyczać od bogatszych – każdy kredyt musi być spłacony, a na to trzeba zysków, których w podobnej gospodarce zawsze brakuje. Jest zatem bardzo prawdopodobne, że rozwój socjalistycznych idei przypłacimy niebawem, wszyscy na Ziemi, globalnym głodem. I pewnie za czas jakiś faktycznie o globalną równowagę ekonomiczną martwić się będą nie ludzie, a ośmiornice.

O niemieckim hicie sezonu – czyli polski udział w bundespiłce

Kto nie widział niemieckiego szlagieru sezonu Borussia Dortmund – Bayern Monachium, niech żałuje. Było na co popatrzeć, nie tylko z powodu fantastycznej bramki Lewandowskiego (miał też słupek i poprzeczkę!). Cała trójka polskich „stranieri” w barwach BVB galopowała po boisku aż miło, żeby tylko nie zmęczyli się zanadto przed euro-turniejem! Cała nadzieja w niemieckiej technologii odnowy biologicznej, słynnej „herbatce Volkera Fassa”, której niegdyś próbowali i nasi piłkarze, gdy Widzew grał w Lidze Mistrzów, musiał więc stawiać czoła zachodnim rywalom. Nomen omen, właśnie  Borussii, między innymi.

Dobrze, że gra mistrza Niemiec (tytuł mogliby stracić jedynie cudem) opiera się na trójce polskich graczy. Źle, że patrząc na grę Borussii łatwo zauważyć, że jest to znacznie lepsza drużyna od naszej narodowej reprezentacji. Wszystko tam funkcjonuje… inaczej. Bramkarz wprowadza piłkę do gry, to cała drużyna przesuwa się na połowę rywala. Linia obrońców znajduje się tuż za linią środkową boiska. Wróg atakuje, to wszyscy są na swojej połowie. Lewandowski, wysunięty napastnik, jest wtedy pierwszym obrońcą – i notuje rewelacyjne przechwyty! Nie ma przesuwania się oddzielnych formacji, cała drużyna, jak dobrze funkcjonujący mechanizm, buduje wspólną strefę gry – w każdym ataku i każdej destrukcji uczestniczy cała dziesiątka piłkarzy z pola, a często i bramkarz. Jest to system, o jakim próżno śnić w wykonaniu jakiejkolwiek polskiej drużyny, łącznie z kadrą narodową.

Toteż obawiam się, że podczas EURO 2012 nasza trójka gwiazd BVB nie będzie mogła tak błyszczeć, jak w klubowej jedenastce. Nie tylko dlatego, że Polskę (oprócz trójki) reprezentują generalnie słabsi zawodnicy: po prostu działa inny, przestarzały i znacznie mniej efektywny system gry.  W dortmundzkim Polacy wprzęgnięci są po prostu w inną maszynerię – tak, jak polskie czołgi (otrzymane zresztą od Bundeswehry Leopardy z lat osiemdziesiątych) są o kilkadziesiąt lat starsze i parę klas gorsze od machin wojennych naszych sąsiadów zza Odry. To szczęście, że akurat jesteśmy obecnie ich NATO-wskimi sojusznikami… Na boisku już nikt nie będzie się bawił w sojusze, tylko – od pierwszego meczu – wrogowie  zrobią wszystko, by złoić nam skórę. Oby przestarzała taktyka nie odebrała nam szans na sukcesy, bo o wykonawcach można powiedzieć, że aż tak źle nie jest, pisałem zresztą o tym w oddzielnym tekście.

O historii w szkole, czyli ktoś chyba zwariował…

Nie ma wątpliwości – większość młodych ludzi, uczących się w szkołach ponadgimnazjalnych nie wie, co się zdarzyło w Katyniu. Nie wiedzą też, co to takiego Stan Wojenny i kiedy został wprowadzony: nazwisko Jerzy Popiełuszko budzi zdumienie na ich twarzach…

…ale są i tacy, dla których niewiedza w tematach powyżej byłaby krępującym powodem do wzgardy wobec nieuka. Prawda, o historyczne wychowanie, zwłaszcza w zakresie dziejów współczesnych, dbają głównie świadomi rodzice. Ale i szkoła, zwłaszcza ta dobra, daje w lekcjach historii podstawowy zakres informacji, bez których zrozumienie otaczającej nas współczesności byłoby niezwykle trudne.

Tymczasem ktoś w sferach obecnej władzy – a sprawa wyszła z Ministerstwa Edukacji – lansuje nową teorię, jakoby lekcje historii w szkołach były zupełnie zbędne. Przedziwne myślenie… Jakby ktoś rozpoczął świadomą walkę o całkowite zatarcie w pamięci młodego pokolenia tych jeszcze strzępków historycznej wiedzy, jakie w nim pozostały. Trudno oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia z działaniem celowym i zdecydowanym.

Nawet unikając wchodzenia w politykę, trudno znaleźć racjonalne wytłumaczenie dla kwestionowania sensowności prowadzenia w szkole lekcji historii lub dla prób łączenia tego przedmiotu z innymi. Lekcje religii, które stają się świetnym tematem zastępczym dla każdego polskiego rządu, gdy tylko zaczyna wprowadzać podwyżki – to sprawa zupełnie odrębna. Przy okazji historii wchodzimy na teren bardzo niebezpiecznego zaniedbywania podstawowej dla edukacji kwestii, mianowicie pamiętania o tym, skąd się wzięliśmy i dlaczego teraz mamy to, co mamy. Z całą spuścizną tradycji i kultury – wszystko jedno, narodowej czy kontynentalnej. Nie mieści mi się w głowie, jak moglibyśmy wziąć na siebie tak dużą (i groźną) odpowiedzialność…

Być może jestem skażony. W klasie humanistycznej uczyłem się głównie polskiego i historii, kosztem matematyki, której kurs zakończyliśmy po drugim roku czteroletniego liceum. W życiu nie pomyślałbym, że pożałuję braków w rachunkowej wiedzy – do chwili, gdy kłopot z umiejętnością zaawansowanego liczenia naprawdę zaczął mi w życiu przeszkadzać. Po latach zrozumiałem więc argumenty obrońców obowiązkowej matmy na maturze. Sam oczywiście zdawałem historię. Nie każdy musi tak robić, ale – bądźmy uczciwi – historię kraju i świata każdy wykształcony człowiek powinien znać choćby w zakresie elementarnym. Jak mawia Andrzej Seweryn: „Ksiądz nie może nie wierzyć w Boga! No… nie może, po prostu!”

Rozmawiałem dziś z kilkoma licealistami. Nie byli zachwyceni programem historii w szkole, chętnie przenieśliby ciężar kursu na zdarzenia nowsze, kosztem choćby dziejów starożytnych i średniowiecza. Ale żaden z nich nie wyobrażał sobie szkoły bez historii. I polecam tę konstatację urzędnikom, bezkarnie grasującym w systemie polskiej edukacji. „Takie będą Rzeczypospolite, jakie jej młodzieży chowanie…”

O wolnorynkowej nadziei, czyli spadkobiercy von Hayek’a

Mija dwadzieścia lat od śmierci Friedricha Augusta von Hayek’a. Austriacki ekonomista utworzył podwaliny współczesnej teorii wolnego rynku. Naśladował  Ludwika von Misesa, inspirował m.in. Miltona Friedmana czy naszego Stefana Kisielewskiego. Dzięki tym właśnie,  wybitnym postaciom światowej ekonomii wolnorynkowej, nie zginęła – na szczęście – wiedza, związana z mechanizmami działania swobodnego przebiegu pieniądza. Dziś w Polsce rośnie grupa młodych naukowców, skupionych (w różnych ośrodkach akademickich) wokół  idei, propagowanych m.in. przez Centrum im. A. Smitha.

Hayek przez całe życia udowadniał, współtworząc tzw. Austriacką Szkołę Ekonomii, że kryzysy gospodarcze wcale nie są skutkiem kapitalizmu, lecz ich przyczyną jest zawsze państwowy interwencjonizm gospodarczy. W latach 30-tych ubiegłego wieku, tocząc słynną do dziś dyskusję z ideowym przeciwnikiem, socjalistą Johnem Keynesem, krzewił wiedzę o szkodliwej roli państwa w gospodarce, optując jednocześnie za całkowitą  wolnością ekonomiczną rynkowych podmiotów – czyli po prostu przedsiębiorstw. Co ważne – teorie von Hayeka przekonały ekonomistów amerykańskich, dzięki czemu USA zbudowały zręby zamożnego państwa, opartego na dużej sile nabywczej bogatych obywateli. Myśmy w tym czasie mieli tu komunizm, po którym – jak dowodzą współcześni admiratorzy hayekowskiej idei – polskie elity polityczne „przeszły suchą nogą na keynesizm”, czyli najzwyczajniej w świecie utrwaliły nad Wisłą socjalizm.

To tragiczne, że pomimo całej akademickiej spuścizny, dostępu do amerykańskich doświadczeń oraz własnych kłopotów gospodarczych Polska, w swojej demokracji, nie dała jeszcze władzy prawdziwym wolnorynkowcom. Mamy za to chaos pojęciowy, w którym rządowy interwencjonizm (typowy dla socjalistycznej gospodarki) nazywany jest kapitalizmem. Z pewnością o to chodzi elitom politycznym, czyli wciąż tym samym ludziom, którzy – zmieniając jedynie, dla niepoznaki, kolory sztandarów partyjnych – znakomicie żyją na państwowo/urzędniczym wikcie, za nic mając sobie dobro polskiego ogółu. Jest jednak nadzieja na zmiany, bo Hayek coraz bardziej popularny staje się wśród młodej polskiej inteligencji.  Może z tego grona, za ileś lat, wyrośnie środowisko prawdziwych liberałów gospodarczych, które przejmie władzę i zaprowadzi w Polsce dobrobyt. Oby nastąpiło to jak najszybciej!

O mordercy z Tuluzy, czyli znów pytanie o wymiar kary…

Siedmioletnia Miriam Monsonego. Trzydziestoletni nauczyciel, Jonathan Sandler i jego dwaj synowie: pięcioletni Gabriel i trzyletni Arieh. Trzech anonimowych francuskich żołnierzy. Plus ranni… Oto (prawie) pełna lista ofiar zatrzymanego wczoraj w Tuluzie Mohammeda Merafa, francuza algierskiego pochodzenia, przyznającego się do strzelaniny w żydowskiej szkole i swoich związków z terrorystyczną al – Kaidą. Mężczyzna zarejestrował swoje zbrodnie i w nagraniu oświadczył, że chciał zabić więcej osób.

Pomijam fakt zaciekłej walki francuskich polityków o przekucie zbrodni w wyborczy sukces… Najważniejsze pytanie brzmi: czy w „postępowej” Francji Meraf zostanie stracony – tak, jak na to zasługuje.

To kolejny żelazny argument dla zwolenników kary śmierci. Mamy listę siedmiu konkretnych ofiar, niewinnych ludzi –  w tym dzieci. Facet z zimną krwią wziął karabin i zastrzelił ich wszystkich. Przyznaje się do tego i jeszcze żałuje, że nie dokonał większej zbrodni.

Na miłość boską, czy po tym wszystkim NAPRAWDĘ są jakieś racjonalne argumenty za tym, żeby łajdaka zostawić przy życiu? Czy NAPRAWDĘ byłoby sprawiedliwe pozwolić, by taki bydlak, nie wahający się z zimną krwią mordować  kilkuletnie dzieciaki, chodził po ziemi? Absolutnie nie ma takich argumentów, przynajmniej ja ich nie znajduję. I nie zamierzam dawać się przekonywać jakimś oszołomom, bredzącym o potrzebie zachowania „norm cywilizacyjnych” albo „chrześcijańskiego miłosierdzia”. Gówno! Mordercę należałoby wbić na pal, jak Azję Tuchajbejowicza, żeby jemu podobni mieli dodatkowy powód, żeby się bać.

EDIT: Mamy oto najnowsze informacje z Tuluzy: ponoć zamachowiec został zabity w czasie policyjnej akcji. Ale obława prowadzona była „na wymęczenie” – żeby wziąć zabójcę żywego, ponoć dla ustalenia, z kim współpracował…

O słowackim Gorylu, czyli – żyjemy w Matriksie…

Peter Holubek, niczym się nie wyróżniający pracownik SIS, czyli tajnej Słowackiej Służby Informacyjnej, żył sobie spokojnie w jednej z kamienic, zdobiących stare centrum Bratysławy.  Życie pana Holubka toczyło się w leniwym tempie aż do chwili, gdy siedem lat temu jego uwagę zaprzątnęła dziwna prawidłowość. Oto pod oknami mieszkania pana Holubka z regularnością parkować zaczęły auta na rządowych tablicach rejestracyjnych – a obok nich pojazdy, należące do jednej z potężniejszych na Słowacji grup kapitałowych, mianowicie Penta. Posługując się służbowymi kontaktami, jak również własnym zmysłem obserwacyjnym, pan Holubek szybko ustalił, że wysiadający z samochodów mężczyźni spotykają się w mieszkaniu niejakiego Zoltana Vargi, zajmującego sąsiedzki lokal w holubkowej kamienicy, na tym samym piętrze.

Zaniepokojony pan Holubek szybko podjął dalsze służbowe kroki – i wkrótce miał w ręku sądowe pozwolenie na podsłuch w mieszkaniu Zoltana Vargi, ochroniarza („goryla”) prezesa firmy Penta. To, co przez ścianę podsłuchał, a następnie nagrał pan Holubek, jest obecnie powodem buzującej na Słowacji afery korupcyjnej – a jednocześnie jednym z najpoważniejszych dowodów na ścisłą współpracę tamtejszych sfer rządowych z kapitałem, zawiadywanym przez ludzi gangsterskiej konduity.

Pan Holubek szybko odkrył, że w spotkaniach u Vargi – poza szefem Penty Jaroslavem Haszczakiem  – biorą udział prominentni członkowie ówczesnego słowackiego rządu: minister gospodarki Jirko Malcharek i szefowa Funduszu Majątku Narodowego, Anna Bubenikova. Pan Haszczak najczęściej tłumaczył, jakie sfery planowanej przez  słowacki rząd prywatyzacji interesują go najbardziej. Był uprzejmy, jak wynika z holubkowych stenogramów, widzieć swój interes w sektorze kolei, sieci energetycznych oraz w rozwoju energetyki jądrowej na Słowacji. Tak czy owak, rządowi funkcjonariusze zostali w cyklu spotkań dokładnie poinformowani, do kogo – i na jakich zasadach – mają trafić najobfitsze konfitury, spływające z narodowego, przeznaczonego do prywatyzacji majątku.

Skąd tak dokładnie znamy treść zapisków pana Holubka? Otóż zostały one opublikowane w internecie. Pan Holubek, przypomnijmy – funkcjonariusz słowackich służb specjalnych, zobowiązany był do sprawozdawania przełożonym wyników swej służbowej działalności. I wtedy właśnie zaczęły się jego kłopoty.   Przez dwa lata wyniki śledztwa nie ujrzały światła dziennego. Zwłaszcza po tym, gdy okazało się, że poinformowany o możliwym zamachu na suwerenność rządu ówczesny premier, Mikulasz Dziurinda, sam zamieszany jest w prywatyzacyjne konszachty, co ujawnił Holubek w kolejnych podsłuchach… Milczeli prokuratorzy, a poproszony przez Holubka o współpracę kanadyjski dziennikarz Tom Nicholson odchodził z kwitkiem z kolejnych redakcji, gdzie proponował opublikowanie sensacyjnego materiału, opartego na wiarygodnych źródłach śledczych.

W międzyczasie rząd na Słowacji zmienił się, na skutek wyborów – co w żaden sposób nie zmieniło układu, jaki rozgrywał się za holubkową ścianą. Wymienili się tylko uczestnicy, bo pan Haszczak zaczął spotykać się z prominentami kolejnej ekipy. A pan Holubek wciąż nagrywał wszystkie rozmowy… Aż do chwili, gdy został zwolniony z SIS. Stenogramy chciał wykorzystać Nicholson, ale napisana przez niego książka „Goryl” (bo taki kryptonim, od postaci Zoltana Vargi, nadali akcji podsłuchowej słowaccy tajniacy) do dziś nie zostaje wydana. To prawnicy firmy Penta skutecznie blokują publikację. Niemniej przy okazji kolejnych, już tegorocznych wyborów na Słowacji w atmosferze kampanii wyborczej materiały, ujawniające wieloletni proceder znalazły się w sieci. Nie wiadomo, kto je tam wrzucił. Ten ponad stu stronicowy dokument, trudny do odcyfrowania przez zwykłego zjadacza chleba, to – podobnie, jak niedawne ACTA – źródło społecznych protestów, jakie właśnie trwają u naszych słowackich sąsiadów. Poprzebierani za goryle aktywiści wręczają łapówki osobom w maskach członków rządu. I dopiero po internetowym wycieku podsłuchowych materiałów, gdy naprawdę nie dało się już zamiatać sprawy pod dywan, zaczęły pisać o niej słowackie gazety – najpełniej tygodnik „Respekt”, na który powołuje się w swoim artykule zeszłotygodniowa „Polityka” (nr 11/2012, piórem Tomasza Maćkowiaka).

Uliczne demonstracje, internetowe zbiórki pieniędzy dla bezrobotnych Holubka i Nicholsona, zaciekła walka prawników Penty przeciwko następnym publikacjom prasowym, wreszcie – gorliwe zaprzeczanie wszystkich osób, których głosy zapisane są w stenogramach akcji „Goryl”.  Oraz milczenie SIS, wciąż przepytywanej o autentyczność holubkowych zapisków. To wszystko krajobraz, o którym Zuzana Wienk – szefowa jednej ze słowackich organizacji antykorupcyjnych – mówi, że „korupcja jest elementem całej wschodnioeuropejskiej kultury życia publicznego”…

No właśnie. Istnieje wrażenie, że przypadek słowackiej afery – choć wciąż podobne, także i u nas, wychodzą na jawnie jest w stanie niczego nauczyć wschodnioeuropejskich uczestników życia obywatelskiego. Czyli po prostu wyborców. Także i w Polsce, bo przecież to nas interesuje najbardziej. Wciąż słyszymy wokół o spiskowej teorii dziejów, o bredniach, rozpowiadanych przez wrogów demokracji, prawicowych oszołomów, faszystów. Choć dowodów na to, że funkcjonujemy w matriksie (podczas, gdy politycy na spółkę z mafiozami rozdrapują między siebie publiczny majątek) jest coraz więcej. I nawet te kłujące w oczy dowody na złodziejstwo i bezczelność współpracujących ze sobą mafii: politycznych, korporacyjnych i tych najzwyklejszych, kryminalnych, nie są w stanie niczego zmienić. I wciąż system, w którym „dymanie” normalnych ludzi jest powszechną zasadą, ma się dobrze i nic mu nie grozi. Bo istnieje koryto, przy którym wszyscy ci złodzieje – zupełnie legalnie – mogą okradać resztę frajerów, godzących się biernie wypełniać rolę „pożytecznych idiotów”.