O animozjach kibiców, czyli żenada i poruta…

Tomek Wieszczycki, znany i ceniony przecież zawodnik, dziś w zarządzie Łódzkiego Klubu Sportowego, wypowiadał się kiedyś często do prasy, nie uciekał od wywiadów i komentarzy. Zapytany przez reportera Dziennika Łódzkiego, jak ocenia grę lokalnego rywala – Widzewa, powiedział, że Widzew to jest na Widzewie, a w Łodzi jest jeden klub – ŁKS.

Rówieśnikowi i koledze ze szkoły średniej (Tomek był rok niżej, w systemie nauczania indywidualnego – ale pisaliśmy maturę w tym samym XXVI LO) nie mogę jakoś zapomnieć tej niefortunnej wypowiedzi… Podobnie, jak trójce: Ariel Jakubowski, Artur Kościuk, Marek Saganowski incydentu z pokazaniem na Widzewie koszulek ŁKS, ukrytych pod trykotami Odry Wodzisław, w której wszyscy podówczas występowali. Podobnie, jak Arkadiuszowi Mysonie identycznego spektaklu – tyle, że podczas meczu przy Al. Unii, gdy na t-shircie pod spodem napisane było: „Śmierć żydzewskiej kurwie!”…

Nie mam za złe powyższych incydentów dlatego, że akurat kibicuję Widzewowi i bywam tam czasem spikerem. Dzięki pracy wokół drużyn ŁKS (bywałem spikerem również na meczach ich piłkarzy i siatkarek, relacjonowałem wielokrotnie mecze wszystkich zespołów ligowych ŁKS, także na wyjazdach) poznałem i polubiłem działających w tym klubie ludzi. Bardzo doceniam serdeczną i rodzinną atmosferę, jaka panuje przy al. Unii, nawet wobec osób z zewnątrz. Dzięki Markowi Łopińskiemu, działaczowi od lat związanemu z ŁKS, zrobiłem spikerską licencję.

Wypominam te zdarzenia, bo nie umiem zrozumieć, skąd biorą się w niektórych – skądinąd sympatycznych piłkarzach – instynkty, podsycające nienawiść wobec lokalnego, sportowego rywala. Prymitywne, mało szlachetne odruchy, skłaniające do agresji osobników o świadomości pierwotniaka, którzy za jedyny cel mają bicie reprezentantów innych barw klubowych – a lokalny rywal jest najbliższym, najłatwiej osiągalnym celem ataku.

Osoby aktywne w sportowym światku, najczęściej zawodnicy, pełnią w środowiskach kibicowskich funkcję idoli, przywódców opinii. Ludzie inteligentni umieją dystansować się od zachowań piłkarzy, mniej wyrobieni będą bez żadnej refleksji naśladować ich zachowanie. Wśród ludzi, ktorych jedyną świętością są barwy klubowe, postawa idola będzie funkcją jedynego autorytetu – nie ma go w domu, szkole, później w pracy, jest tylko na boisku. Ten autorytet powinien pamiętać, że jego zachowanie cały czas jest pilnie obserwowane. Przykro mi, ale nie pamiętam podobnego, prowokacyjnego zachowania jakiegokolwiek piłkarza Widzewa wobec lokalnego rywala.

Namawianie do nienawiści i agresji jest ohydne. Może też przynieść opłakane skutki: mamy tego przykłady po ustawkach kibolskich. Tam zdarza się śmierć… Czy autorzy podobnych zachowań wezmą odpowiedzialność za życie młodych ludzi, zadźganych nożami w imię walki z lokalnym wrogiem???

Problem dwóch (lub więcej) klubów sportowych w jednym mieście mamy nie tylko w Łodzi. „Walczy” Wisła z Cracovią, Arka z Lechią, nienawidzi się w Rzeszowie Stal z Resovią, nawet w Warszawie Legia z Polonią, i tak dalej – i podobnie. Mam wrażenie, że z tą wzajemną, śmiertelną nienawiścią w Łodzi jest najgorzej. Zachowania piłkarzy, wzmacniające ten stan rzeczy tylko pogarszają sprawę.

I jakoś nie przypominam sobie, żeby na przykład w takim Glasgow, gdzie na lokalną rywalizację Celticu z Rangersami nakłada się poważny kontekst religijny, nie można było spokojnie chodzić po mieście w szaliku jednej z tych drużyn. Identycznie w Mediolanie, miejscu świętej wojny Milanu z Interem. Kto był i widział, potwierdzi. Marzy mi się chwila, gdy w jednym pubie kibicować będą spokojnie przy piwie młodzi ludzie w szalikach ŁKS i Widzewa. Owszem, może wymieniający się kąśliwymi, złośliwymi epitetami – ale nie agresywni wobec siebie. Bo w cywilizowanym świecie normalnym ludziom nie przychodzi do głowy, by na widok kibica w szaliku innej drużyny wyciągać z kieszeni nóż.

O starcie Widzewa, czyli mogło być lepiej…

Po rozstaniu z dużą częścią kadry zawodniczej. Z nowym, niedoświadczonym trenerem i przy okrojonym budżecie. Mimo wszystko dość udanie zainaugurował Widzew rozgrywki jesienne. Dwa remisy, z Wisłą i Górnikiem – w takich meczach, że Łodzianie spokojnie pokusić się mogli o komplet punktów. Nie jest źle, mogło być lepiej.

Zasadniczy problem: drużyna wciąż ma kłopot w środku pola. Mindaugas Panka miewa przebłyski kreatywności, ale to jednak defensywny pomocnik, musi rozbijać ataki rywali. W Zabrzu zawalił gola, bo dał się okiwać strzelającemu Kwiekowi… Młody Piotr Mroziński dobrze gra w destrukcji, ale przy konstruowaniu akcji brak mu doświadczenia – zresztą bez wątpienia taktyką Widzewa w tej rundzie ma być gra dwójką defensywnych pomocników. Tymczasem Riku Riski czeka na występ w roli playmakera (grywa ogony na skrzydłach), Łukasz Grzeszczyk nie spełnia pokładanych w nim nadziei, żaden z młodszych jeszcze do roli rozgrywającego się nie nadaje. Przydałby się Melikson lub gracz o podobnych umiejętnościach – ale wtedy walczylibyśmy o „majstra”. 🙂

Małe cenzurki za dwa pierwsze mecze:

Mielcarz – przeciętnie, nawet słabo. Niepewność przy golu dla Wisły, złe ustawienie przy bramce dla Górnika… W tej chwili nie mamy bramkarza na miarę Młynarczyka czy Woźniaka – chyba, że Bartek Kaniecki osiągnie wyższą formę.
Broź – brawa za waleczność, dobrze sprawdza się na boku obrony (wszystko jedno którym) udowadniając, że wystawianie go w środku było błędem. Jako kapitan zespołu „zrobił” wynik w Zabrzu, zarabiając rzut karny i strzelając go bez kompleksów.
Bieniuk – nieżle z Górnikiem, ale zawahanie w ostatniej minucie meczu w Łodzi obniża ocenę doświadczonego stopera. Od gracza tej klasy należałoby wymagać więcej, szczególnie w wyprowadzaniu piłki. Ale ustawia się bez zarzutu, w Zabrzu pamiętał o koncentracji do ostatniej minuty. Potrzebny drużynie.
Madera – ostoja obrony, talent… Tylko te nieszczęsne kontuzje!
Pinheiro – moim zdaniem lepszy w roli defensywnego pomocnika, jako stoper popełnił drobny błąd przy golu dla Wisły, dał się ograć i poszło dośrodkowanie… Mógłby stać się cennym zmiennikiem dla Panki albo jego partnerem w wariancie mniej ofensywnym.
Dudu – nie ma co się rozgadywać, najlepszy asystent w drużynie i niezastąpiony na lewej obronie. Chyba, że wstawimy tam Brozia…
Budka – ma Widzewskie serce, bo jest naszym kibicem. Dlatego nie dziwiła mnie nigdy jego waleczność i pracowitość. Ale na tej pozycji ważne są „żelazne płuca”, a tych czasem już brakuje dzielnemu skrzydłowemu. Wiek robi swoje.
Panka – mógłby stać się mózgiem tej drużyny, gdyby grał bardziej ofensywnie. Tyle, że raczej tak grać nie umie, a poza tym ma w swych zadaniach wspomaganie bloku obronnego. Potrzebny mu wartościowy partner w środku pola.
Mroziński – młody chłopak z zadatkami na solidnego, defensywnego pomocnika.
Ostrowski – gwiazda jednego sezonu, parę lat temu w Śląsku Wrocław. Dla mnie największe rozczarowanie w Widzewie, nie zagrał jeszcze ani jednego w całości dobrego meczu. Powinien być jak najszybciej sprzedany.
Grzelczak – wychowanek Widzewa, oddający serce drużynie z przyczyn emocjonalnych. Czasem tylko, gdy obrońcy grają na niego ostro, ma problem z opanowaniem, zarówno piłki jak i nerwów. Jest jeszcze młody, kariera przed nim – powinien grać na lewym skrzydle zamiast Ostrowskiego.
Dżalamidze – oj, ma pokrętło w nodze! Podkreślają to również piłkarze innych drużyn. Chyba jeden z najlepszych techników w polskiej lidze, którego wadą, jak to młodzika, jest zbyt egoistyczna gra. Dobry środkowy pomocnik, dogrywający mu piłki, zrobiłby z chłopaka snajpera pierwszej wielkości.
Oziębała – dobrze, że wrócił do ataku, bo to typowy strzelec. Pamiętacie jego rekordy bramkowe w Zagłębiu Sosnowiec? Kolejny raz kłania się temat zagrań z głębi pola, których Ozi, podobnie jak inni napastnicy Widzewa, zbyt wiele nie otrzymuje.
Okachi – będą z niego ludzie! Kilka minut w Zabrzu i już wiadomo, że chłopak ma papiery na grę w pierwszej jedenastce. Cofa się po piłkę, dużo widzi, umie rozegrać… Taki trochę cofnięty napastnik, pamiętający o interesie drużyny. Zaskakująco dojrzały w grze, z pewnością udany transfer.

Może ktoś jeszcze błyśnie formą w tej rundzie? Oby! Przed nami ciężki mecz w Bielsku z Podbeskidziem…

O świecie pourlopowym, czyli powrót do codzienności

Kilka dni nad morzem, czyli próba przetrwania na obrzeżach pogodowej traumy… Zachodniopomorskie szczęśliwie uniknęło nawałnic, ale zwyczajowi bywalcy plaż wolą chyba poczekać, aż pogoda się w sierpniu trochę ustabilizuje. Nam się udało: tylko trzy doby opadów. I znów potwierdzenie starej, banalnej prawdy – dopiero zwolnienie tempa pozwala w pełni docenić smak życia. A zarazem uwypukla straszną świadomość, jak wiele z tego życia zabiera nam wszystkim praca…

Powrót do codzienności naznaczają głównie politycy, czający się w blokach startowych. Dziwne, że w dużych miastach wszyscy tak bardzo ekscytują się kolejnymi wyścigami po budżetowe konfitury. Na prowincji zasadniczo nikt nie interesuje się polityką. Z perspektywy urlopowicza widać, dlaczego frekwencje wyborcze są w naszym kraju tak niskie. Generalnie wszyscy mają gdzieś, kto będzie rządził tym smutnym grajdołkiem… Skoro przez lata i tak niewiele się zmienia a ci, co zarabiają mało i tak tworzą dolną warstwę pozbawioną szans na wzlot w lepsze życie… Natomiast drapieżniki, bez względu na kolor sztandaru, znów będą toczyć pokazową walkę o stanowiska i dostęp do żłoba –  potem, na zakończenie krwiożerczej rywalizacji, wspólnie napiją się wódki przy biesiadnym stole.

Sportowo jakby lepiej – skazany zaocznie Widzew zaczął całkiem nieźle rywalizację w lidze, Wisła bije kolejnych rywali w drodze do piłkarskiej elity. Ale jakaś taka dziwna. Czy ktokolwiek z interesujących się sportem w skali krajowej będzie utożsamiał się z zespołem, w którym stale występuje najwyżej trzech Polaków? Rasistą nie jestem, dobrze, gdy nasza drużyna z sukcesami przebija się w pucharowej rywalizacji. Tylko, że jakoś ciężko uwierzyć, że to faktycznie rozgrywki między krajowymi klubami – a nie kolejna część intratnego, futbolowego biznesu. Ze sportem ma to coraz mniej wspólnego.

Muzycznie – duże nadzieje. Electric Chair wygląda coraz lepiej przed debiutanckim występem – przypomnę, trzeciego września w Aleksandrowie Łódzkim. Chyba mogę uchylić rąbka tajemnicy: oprócz utworów premierowych szykujemy specjalny składak. Zlepek  utworów kapel, w których wcześniej graliśmy: Aion, Sacriversum, jest też Agatowy Pathfinder. Kto zgadnie, jakie to utwory i z jakich płyt, przyjdzie po koncercie – ma ode mnie browara. 🙂

No i najważniejsze. Dzidzia już prawie z nami! Czekamy niecierpliwie na przybycie Amelki, póki co – szkoła rodzenia i odliczanie kolejnych tygodni. Mam nadzieję, że Mała nie będzie się ociągać, ma czas do końca września! 🙂

O teatrze, czyli przewaga rynku nad kulturą…

Trwają gorączkowe kłótnie wokół nowej ustawy o teatrach. Chodzi głównie o sposób zatrudniania aktorów, którzy nie chcą godzić się na przedmiotowe traktowanie. Żądają za to bezterminowych umów o pracę, bez względu na swój dorobek, talent i uznanie ze strony odbiorców. A ja nie rozumiem: czemu zły lekarz, kiepski prawnik, przeciętny dziennikarz mają mieć gorzej niż byle jaki aktor?

Wszyscy wokół trąbią o potrzebie zachowania zdobyczy kultury, o misji społecznej,  jaką ma być finansowanie m.in. zespołów teatralnych. I że, ma się rozumieć, sztuki teatralnej nie można traktować jak towaru na ladzie, bo są rzeczy ważniejsze od pieniędzy. Tylko, że – jakie to smutne – forsy w publicznej kasie brakuje, trzeba więc zdecydować, komu dać mniej a komu więcej. I w ogóle, ile dać na tę nieszczęsną kulturę. Decydują o tym rzecz jasna urzędnicy, rozmaitych wydziałów i departamentów kultury na wszystkich możliwych szczeblach władzy, od urzędów gminnych po Ministerstwo Kultury. A przecież oni nie zrobią tego za darmo…

Odrzućmy na moment tę oczywistą prawdę, że biurokracja od razu pożera ogromną część pieniędzy „na kulturę”, z której teatry mogłyby zrobić merytoryczny użytek. Chodzi mi o coś innego…
…czemu mianowicie kultura nie może być traktowana jako normalny podmiot gry wolnorynkowej?

W sytuacji, gdy teatry pozbawione byłyby jakiejkolwiek dotacji publicznej wreszcie zaczęłyby się starać o jakość swoich poczynań. Jest w Polsce kilka (na palcach jednej ręki liczonych) teatrów, które nie wstydzą się za swój repertuar an bloc, czyli żadne z ich przedstawień nie schodzi poniżej określonego poziomu. Pozostałe, gdyby nie hojne subsydia publiczne, musiałyby poprawić jakość swoich działań lub zbankrutować. I bardzo dobrze by się stało! Jako widz teatralny nie mam najmniejszej ochoty chodzić na szmirę, za którą płacę z własnej kieszeni, kupując bilet – a nadto mam świadomość, że idzie na to kasa z moich podatków.

Żaden teatr nie utrzyma się z samych biletów, to fakt. Ale istnieją tysiące sposobów na pozyskiwanie bogatych sponsorów, mecenasów, opiekunów finansowych. Można sprzedawać miejsca na logo w foyer i na plakatach / biletach, można sprzedawać za cenę „VIP-owską” miejsca w specjalnych lożach, pomysłów naprawdę może być wiele… W tym systemie również widzowie zagłosowaliby nogami, przychodząc na spektakle, co z kolei zapewniłoby bieżącą gotówkę w teatralnej kasie. Jakość sztuki – naprawdę nic nie stoi na przeszkodzie! – można śmiało połączyć ze skutecznym działaniem menadżerskim, w całej Polsce są tego rozliczne przykłady.

Naprawdę nie pojmuję, czemu placówki kulturalne nie miałyby podlegać zasadom wolnego rynku. W całym normalnym świecie sztuka jest towarem, jak wszystko – tyle, że elitarnym, oznaczonym symbolem wysokiej jakości. Oczywiście w Polsce nikt nie może tego zrozumieć. A sprywatyzowanie kultury dałoby korzyść wszystkim: widzom, ambitnym twórcom, mecenasom. Nie utrzymałyby się w tym systemie jedynie miernoty ani urzędasy. Ale zdaje się, że tu jest pies pogrzebany…

O dossier artystycznym, czyli kropla autopromocji :)

Tym razem pozwalam sobie na odrobinę autopromocji, przesyłając link krókiego, artystycznego dossier autora niniejszego bloga. 🙂

http://electric-chair.pl/?p=121

www.electric-chair.pl

Kolejni muzycy naszego zespołu również opublikują wkrótce swoje muzyczne życiorysy, wzbogacone o niewielką refleksję, związaną z estradowym życiem. 🙂 Przy okazji jeszcze raz zapraszamy na debiutancki koncert w Aleksandrowie Łódzkim – 3.09.2011, Amfiteatr MOSiR.

O biedzie (znów), czyli polska normalność głową w dół…

Radcy prawni udzielają darmowych porad, w Okręgowej Izbie kolejka, stoi kilkadziesiąt osób. Trzeba poczekać na spotkanie z prawnikiem parę godzin. Widząc kamerę, ludzie chowają się, nie chcą pokazywać twarzy. Grzecznie czekają w kolejce, bo zależy im na poradzie – ale wstydzą się, także tego, że nie mają pieniędzy na płatne usługi prawnicze… Ale niektórzy rozmawiają. Starsza, filigranowa pani nie kryje rozczarowania: „Polaków powinno być stać na pomoc prawnika!”

Ma rację, trafia w sedno. Czemu tak jest, że poziom życia najuboższych Polaków ma się nijak do komfortu podobnie żyjących osób na zachodzie Europy? Dlaczego żadna opcja polityczna nie gwarantuje najuboższym Polakom dochodów, dzięki którym można by normalnie żyć? To znaczy, żeby było stać na opłacenie usług edukacyjnych, zdrowotnych, prawnych?

U nas wszystko tłumaczy się biednym państwem, potrzebą pokrycia wydatków budżetowych, długu publicznego. Nikt z rządzących nie zaproponował jednak rozsądnego planu redukcji tych wydatków! Rozdyma się sferę administracji, tworzy kolejne (absurdalne) instytucje i urzędy, nie likwiduje się już istniejących pasożytów na składce narodowej – i nie zmienia się prawa tak, by te oszczędności stały się możliwe. Oczywiście wszystko w imię zapewnienia dobrego bytu „naszym” – członkom naszej partii, rodziny, przyjaciołom – a nie w imię tak zwanego dobra ogólnego, czyli wszystkich obywateli. „Po nas choćby potop” – ta zasada obowiązuje niezmiennie i nikt nawet nie pomyśli o innym wariancie rozwoju wypadków. Jedynie w publicznych (lub przekupionych) mediach grupa aktualnie trzymająca władzę trąbi na prawo i lewo o sukcesach w bohaterskiej walce przeciwko problemom, jakie sama władza nam stworzyła.

W interesie urzędników państwowych jest – niestety – taki stan rzeczy, w którym oni mają dobrze. Likwidacja przepisów oraz instytucji, pożerających pieniądze z narodowej składki, natychmiast obcięła by możliwość zatrudniania setek darmozjadów, na których pensje przeznaczane są pieniądze podatników. Tymczasem pogłębiają się w Polsce obszary biedy, a najuboższych nie stać na wypełnienie podstawowych potrzeb! Jeśli za dużo jest wydatków publicznych, zawsze płacimy za nie my wszyscy – nie tylko w postaci podatków jawnych, ale też ukrytych, jak ceny nośników energii, nad którymi Państwo sprawuje monopol, nazywając je „dziedzinami strategicznymi”, niby w obronie bezpieczeństwa Polski… Skutki są takie, że koszta życia dla przeciętnego obywatela uniemożliwiają w skali miesiąca zrobienie takich oszczędności, by starczyło na coś więcej niż jedzenie, czynsz i skromne ubranie. Jeśli nie „kombinujemy’, co najczęściej oznacza krypto-kradzież, albo nie jesteśmy w „klice” polityczno-urzędniczej, nadal opłaca się zwiewać z tego kraju na zachód!!!

Dlatego wciąż zwiewamy – tam, gdzie za wszystko się płaci, ale ludzie mają na to pieniądze. Gdzie w razie choroby, pensja pozwala spokojnie zapłacić lekarzowi, a w razie kłopotów z prawem, zafundować sobie poradę. Gdzie każdy, kto normalnie pracuje, może zafundować dziecku porządną szkołę, nie odejmując sobie przy tym od ust…  I gdzie emerytura pozwala zwiedzać świat, a nie żebrać na ulicy o kilka groszy na leki.

Pytam, kiedy wreszcie w Polsce będzie normalnie???

O pierwszym koncercie EC, czyli – zaczynamy!

Stało się, pierwszy koncert Electric Chair potwierdzony!

Zagramy 3.09.2011, w amfiteatrze na terenie MOSiR w Aleksandrowie Łódzkim. Jak przystało na debiutantów, będziemy w grupie kapel, poprzedzających gwiazdy imprezy. A w tej roli zagrają: KAT (ten z Romanem oczywiście), Flapjack, Corruption, Titus Tommy Gun i inni… Niespodzianki niewykluczone! Festiwal wystartuje już około południa, nas należy spodziewać się na scenie około godziny piętnastej.

Szykuje się baaaardzo fajna, plenerowa, rock’n’rollowa impreza, wymyślona przez sympatyczną ekipę aleksandrowskiego Magistratu. Burmistrz „Alexa”, Jacek Lipiński, jest fanem dobrej, rockowej muzyki. A główny organizator pleneru, pomyślanego jako „Rockowe Zakończenie Sezonu”, czyli szef tamtejszego Wydziału Promocji Tomek Barszcz, wykorzystuje życzliwe nastawienie samorządowej władzy, promując rocka jak tylko się da. Super sprawa, bardzo się cieszę, że EC dostąpiło zaszczytu zaproszenia do szacownego grona wykonawców, a sam ponadto będę miał przyjemność poprowadzić imprezę w roli konferansjera, co zawsze wypełniam z ogromną radością i satysfakcją.

A zatem, EC dostało niezłego kopa do działania! Cały czas, gdy tylko pozwalają nam obowiązki zawodowe i rodzinne, spotykamy się na próbach i szlifujemy debiutancki repertuar. Jego zapowiedzią jest już obecna w sieci „Luana”, a kolejne utwory, jeszcze dopracowywane pod kątem aranżacyjnym, wrzucać będziemy do netu stopniowo. Na koncercie, który potrwa ok. 30 min, będzie można zalążek tego repertuaru usłyszeć na żywo. Na dziś mogę powiedzieć, że szykuje się bardzo zróżnicowany materiał, obok złożonych, epickich utworów (trochę w stylu „Luany”) szykujemy typowe, koncertowe „petardy” – czyli utwory niezbyt długie, za to bardzo dynamiczne, skondensowane… Nie powinienem chyba teraz zdradzać sekretów zespołowej kuchni, więc na takim opisie repertuaru poprzestanę, zachęcając wszystkich do wyprawy na aleksandrowski plener, w pierwszy weekend września. Oczywiście impreza jest bezpłatna, oby tylko dopisała pogoda! Ktokolwiek mieszka w okolicach Łodzi może sobie w ten sposób fajnie zaplanować końcówkę muzycznego sezonu „lato 2011″… Zapraszamy!

A pierwszych, w pełni oficjalnych informacji na temat naszego debiutanckiego koncertu i planów rozwojowych zespołu spodziewajcie się wkrótce na stronie www.electric-chair.pl

O procesie Nergala, czyli niestety znów o polityce…

Nergal znów fatygować się musi do sądu, tłumaczy, dlaczego podarł Biblię. Ledwo chłopina wyzdrowiał, a już ciągają go przed oblicze prześwietnej sprawiedliwości, choć sam poszkodowany wyznaje, że czuje się jak Józef K. z „Procesu” Kafki… Patrząc na losy literackiego bohatera nie należałoby wieszczyć Adamowi szczęśliwego zakończenia i obawiam się, że Nergal ma właściwe, choć złe, przeczucia.

To nie jest przypadek, że akurat teraz, przed wyborami, sprawa Nergala wraca na wokandę. Tak, jak nie było przypadkiem zamykanie przez Donalda Tuska polskich stadionów, gdy wściekły premier – mszcząc się za własne, oglądane na transparentach nazwisko – nabił przy okazji swojej partii słuszną porcję politycznego kapitału. To samo stara się zrobić obecnie ekipa PiS z Jarosławem Kaczyńskim, a sprawa Nergala jest im potrzebna jedynie dlatego, że jest głośna, budzi zainteresowanie mediów, toteż można wraz z nią trafić do szerszej opinii społecznej.

Adam Darski podarł Biblię na koncercie Behemotha. Przyjął założenie, iż na jego koncerty przychodzą ludzie świadomi, jaki rodzaj przekazu jego zespół od lat prezentuje. Jakiś szpieg, niczym na koncertach w łukaszenkowskiej Białorusi, łaził zapewne na te koncerty, by przyłapać kontrowersyjnego lidera na jakiejś bluźnierczej działalności, dla pieniędzy lub idei. W końcu się udało. Pewnie Nergal nie przewidział, że ktoś taki się znajdzie. To błąd, bo ludzie zdolni są do wszystkiego…

Żyjemy w kraju, gdzie ustawowo jest zagwarantowana wolność artystycznej wypowiedzi. Behemoth grał dla swoich fanów, raczej nie oczekujących na koncertach gloryfikacji chrześcijaństwa. Co innego, gdyby Nergal podarł Księgę na przykład podczas otwartego festynu miejskiego. Wówczas słuszne byłoby domniemanie, że obraził uczucia religijne przypadkowych osób, które tam znalazły się nieświadome sensu artystycznego przekazu. Koncert Behemotha był natomiast skierowany do ścisłego kręgu określonych osób. Ktoś, komu zależy na poszanowaniu chrześcijańskiej religijności, na koncerty Behemotha nie chadza.

Podstawowe pytanie – czemu, skoro podarcie Biblii na metalowym koncercie tak drażni obrońców moralności, nikt do sądu nie ciągał artystów, nurzających wcześniej krzyż w urynie lub przywalających posąg Jana Pawła II meteorytową skałą? Ano pewnie dlatego, że wcześniej żadnemu z ugrupowań politycznych nie było to potrzebne przed żadnymi wyborami. Adam ma swoistego pecha, że dziś Polska to kraj sępów, zajadle walczących o głosy swojej połowy krajowego elektoratu. I obawiam się, że PiS zrobi wszystko, aby ten pokazowy proces dał kolejny, wyborczy argument do ręki wiernemu elektoratowi.

Nikt już w Polsce nie wierzy, że tzw. aparat sprawiedliwości działa w tym kraju niezależnie od nacisków politycznych. Wystarczy, że prowadzący sprawę Nergala skład sędziowski otrzyma „delikatną sugestię” od swoich przełożonych… Obawiam się, że wyrok skazujący w tej sprawie zapaść musi, więcej, już dawno został postanowiony. Chciałbym jedynie, by jego wymiar mieścił się w zdroworozsądkowych ramach jakiegokolwiek poczucia sprawiedliwości…

Pytano mnie wielokrotnie – czy ty podarłbyś Biblię na koncercie? Odpowiadam – nie, bo nie mam pewności, czy obrażę czyjekolwiek uczucia religijne. Nergal miał pewność, że tego nie zrobi. Postąpił według własnego przekonania, zarówno na temat składu swojej widowni, jak i wobec zagadnienia wolności artystycznej. Karanie go byłoby w tym świetle zupełnie absurdalne.

O Grecji, czyli ile kosztuje socjalizm

Zgroza – gdy oglądamy obrazki z protestującej masowo Grecji, przypomina się nie tak dawny jeszcze koszmar Argentyńczyków, którym władze odebrały ciężko latami gromadzone oszczędności. A zdawać by się mogło, że Grecja, tak bardzo atrakcyjny turystycznie kraj, nie powinien mieć problemów z odnawianiem kapitału, każdego miesiąca potrzebnego na pokrycie wydatków publicznych…

Na naszych oczach, kolejny już raz, dokonuje się krach systemu, którego podstawą jest gremialne lekceważenie równowagi zysków i wydatków, nadmierne popadanie w deficyt (czyli po prostu zadłużanie się) i absolutny brak dbałości o gospodarczy czas przyszły. W imię bieżących zysków politycznych greckie władze lekkomyślnie potraktowały konieczność prowadzenia ścisłych rachunków – właśnie po to, by nie zajrzało w oczy widmo bankructwa… A Państwo jest firmą, działa na zasadach dokładnie takich samych, jak każdy podmiot gospodarczy. Jeśli zapożyczysz się nadmiernie na zakupy, wpadniesz niechybnie w spiralę zadłużenia, z której wychodzi się, jeśli w ogóle – latami. Zatem Rząd musi teraz spojrzeć w oczy maksymalnie wkurzonym greckim góralom, dla których perspektywa głosowanych właśnie w ateńskim Parlamencie ustaw oszczędnościowych oznacza dokładnie tyle, że ktoś próbuje okraść ich bez konfliktu z prawem. Absolutnie się im nie dziwię, bo wiem jak działa psychika mocno zdenerwowanego górala, wyposażonego ponadto w narzędzie, kształtem przypominające siekierę.

A zatem – czego trzeba więcej, widzimy dokładnie, jak odbywa się rozkład lewicowego myślenia ekonomicznego. To nie wolny rynek, żaden „krwiożerczy kapitalizm”, tylko lewicowa biurokracja, nie dbająca o prawidłowy rozwój gospodarczy powierzonej firmy, jaką jest Państwo, odpowiada w pełni za finansową klęskę systemu – a w konsekwencji masowe zubożenie greckich obywateli.

Natychmiast rodzi się pytanie – kto za to odpowie? Kto rozliczy nieudolną władzę za poniesione straty? Już od dawna słychać w prasie europejskiej głosy, jak to struktura Zjednoczonej Europy powinna solidarnie wspomóc greckich braci… Ku zaskoczeniu euro-entuzjastów wszyscy pokazują temu pomysłowi wielką figę, odpierając (zgodnie z logiką i zdrowym rozsądkiem), że skoro greckie władze same tego piwa nawarzyły, to niech je sobie wypiją, bez żadnej zagranicznej pomocy. W ten – nader prosty, bo poparty konkretnym doświadczeniem – sposób idea bratniej, socjalistycznej Europy wali się jak domek z kart. Tu z kolei odzywają się eurosceptycy, którzy dawno już wieszczyli rozkład tzw. europejskich więzi, opartych głównie na wzajemnym wspieraniu się partii lewicowych zjednoczonej dwunastki.

Nie wiadomo, jak się to skończy – i co jest dla Polaków lepsze (nie sądzę, by za kilka lat znów pojawiły się na naszym kontynencie odrutowane granice, choć tak naprawdę, któż to może wiedzieć…). Jedno jest pewne, w kolejce do kapitulacji czekają już ledwo dychające gospodarki Portugalii, Hiszpanii, a nawet bogatych Włoch. Zegar tyka wolniej dla „rozwijających się” gospodarek krajów postkomunistycznych, ale obserwujmy to konsekwentnie. Zobaczymy, w którą stronę pójdzie wschodnia część Unii Europejskiej. Polecam szczególnej Państwa uwadze to, co obecnie dzieje się na Węgrzech.

O absurdalnych wyburzeniach, czyli grunt więcej wart od zabytku…

Znów wyburzono w Łodzi piękną willę. Obiekt, przy wjeździe do miasta od strony północnej, padł ofiarą właściciela terenu – na tej ziemi ma stanąć okazały biurowiec. Niby człowiek zburzył coś, co do niego należało. Ale wszyscy się denerwują, a Minister Sprawiedliwości składa, jako senator Ziemi Łódzkiej, zawiadomienie o przestępstwie.

Pytanie pierwsze – jak regulować sprzedaż terenów miejskich, na których stoją zabytki? Określają to w Polsce odpowiednie przepisy – sęk w tym, że willę facet nabył przed ich wejściem w życie, więc ukaranie go byłoby działaniem prawa wstecz… (a może nie, bo zburzył ją w obecnej sytuacji prawnej, więc będzie kwestia interpretacji). Mimo to mamy odpowiednią ustawę, która mówi: kupiłeś ziemię z zabytkiem, pomieszczonym w stosownym rejestrze, nie możesz zrobić mu krzywdy. W świetle tego dokumentu właściciel złamał prawo, grozi mu proces karny. Nie mam natomiast pewności, czy willę tę inwestor kupił od miasta, czy od innego prywatnego właściciela.

Pytanie drugie – czemu tak jest, że inwestorom nadal opłaca się burzyć zabytki, bez względu na konsekwencje? Facet ewidentnie jest przekonany, że wymiga się z odsiadki, najwyżej dostanie „zawiasy”, postawi biurowiec i będzie kosił szmal. Ciekawostka, przy obecnych przepisach Powiatowy Inspektor Budowlany może mu nakazać odbudować tę willę, ale jeśli nawet postawi ją z powrotem, będzie to już rekonstrukcja, w świetle historycznym bezwartościowa.

Czy jako liberał zgadzam się na takie postrzeganie wolności? Otóż
wolność człowieka kończy się tam, gdzie następuje ograniczenie wolności
innych ludzi. Tutaj – wolności społeczeństwa od niszczycieli
zabytków lub – jak kto woli – do posiadania zabytkowych obiektów,
wzbogacających przestrzeń miasta. Sprawa jest trudna, bo zburzony obiekt mieścił się na terenie prywatnym, co natychmiast powinno ograniczać jurysdykcję urzędników wobec tego obiektu. Lecz z drugiej strony, jeśli wyprzedalibyśmy wszystkie zabytki bez pytania o ich przyszłość, natychmiast wszystko, co historycznie cenne zostałoby zburzone (bardziej opłaca się stawiać od nowa niż rewitalizować – chyba, że ktoś ma tyle pieniędzy, co Absys i wyremontuje nam w Łodzi następczynię Manufaktury).

Dlatego uważam, że mamy do czynienia z przypadkiem szczególnym – zabytki powinny być własnością społeczną w takim sensie, że nawet ich przebywanie w rękach prywatnych nie może wykluczać potrzeby zachowania ich dla przyszłych pokoleń. Podobna własność społeczna, w szczególnym choć innym sensie, to prywatne kluby sportowe. Choć mają właścicieli, one jakoś należą także do kibiców, którzy co tydzień płacą za bilet, by oglądać mecz. Nikt więc nie wpadnie na pomysł, by zburzyć stadion i stawiać tam inne obiekty

Inna sprawa, że Łódź jest miastem młodym, dziewiętnastowiecznym – i na pewno nie tkanka architektoniczna (czyli wartość obecnych tu zabytków) powinna być magnesem, przyciągającym turystów. Ale to materiał na zupełnie inne rozważania.