O emeryturach, czyli problem był, jest i będzie

Umilkło wokół drażliwej sprawy OFE, ale problem pozostaje. Jakikolwiek materiał prasowy (zwłaszcza bolesny efekt daje to w telewizji) poświęcony jest aktualnym tematom drożyzny, łatwo dotrzeć reporterowi do płaczących emerytów. Ronią łzy od lat, nie bez powodu. Muszą często wybierać, między zakupem leków a jedzeniem. Żyją na granicy naturalnej egzystencji, po wielu latach ciężkiej pracy dla dobra socjalistycznej ojczyzny…
…tymczasem za Odrą, w tej samej Unii Europejskiej, osoby starsze wykorzystują sute emerytury do finansowania sobie podróży zagranicznych. Dopiero wtedy mają czas na zwiedzanie świata! Zamożni, szczęśliwi, z godnością odliczają ostatnie lata życia, spędając je w komforcie i dostatku. Wygodnie.

U nas system emerytalny (jak wszystko, co w sferze wydatków publicznych) gwarantuje beneficjentom trwałą biedę. Zmieniają się rządy, partie u władzy – a po roku 1989 żadna ekipa polityczna, spośród zarządzających tym krajem, nie jest w stanie poradzić sobie z tragedią polskich emerytów. No, chyba, że są to emerytowani funkcjonariusze byłych służb bezpieki, UB i SB. Ich los materialny na stare lata wydaje się niezagrożony.

To efekt działania dwóch czynników. Po pierwsze, pozostawienia systemu emerytur w formie praktycznie niezmienionej od czasów komunistycznych. Wprowadzenie kilku filarów i słynnych OFE to atrapa, udająca zmiany systemowe. W istocie rzeczy są to te same, państwowe emerytury, tylko nazywają się inaczej. Istotą oszczędzania na emeryturę jest zgromadzenie na własnym koncie, w czasie lat wydajnej pracy, takich pieniędzy, by można było spokojnie z nich korzystać po długim okresie „pączkowania” na bankowych kontach. U nas nikt nie ma – tak naprawdę – swojego, prywatnego konta emerytalnego, by od początku pracy zawodowej zadbać samodzielnie o emerytalne oszczędności. Zabiera się nam – przymusowo! – państwową składkę, dla pozoru rozkładaną później na poziomach kilku filarów. Jest banalną prawdą, że większa część tej składki przeznaczona jest na bieżące utrzymanie urzędników. Nie zaś, jak powinno być, na wieloletne, spokojne procentowanie dzięki wybranej ofercie bankowej.

Drugi czynnik to kompletny brak politycznej woli na zmianę istniejącej sytuacji. ZUS, w swej prawie militarnej potędze, jest nienaruszalny – jak państwo w państwie. Marnotrawi ogromne pieniądze bez żadnej kontroli, stawia pałace, zatrudnia tysiące ludzi, przekładających papierki z biurka na biurko. Czemu działa bezkarnie? Chodzi oczywiście o głosy w wyborach. Żaden polityk nie tknie ZUS-u, dopóki utrzymywani przez ten zakład emeryci stanowią ważną grupę potencjalnych wyborców. Rzeczywiście – trudno wytłumaczyć seniorom, że likwidacja instytucji, zapewniającej im comiesięczne dochody, miałaby pozytywny skutek dla nich wszystkich. Wolą klepać biedę, niż popierać ryzykowne gospodarczo zmiany – to przywilej wieku i związanej z tym potrzeby bezpieczeństwa, choćby minimalnego.

Tymczasem, jak zwykle w sprawach systemowych, rozwiązanie jest banalnie proste. Należy natychmiast zlikwidować ZUS i sprzedać na wolnym rynku cały jego majątek. Spieniężyć pałace i uzyskane dochody złożyć na korzystnie oprocentowanym koncie bankowym. Otrzymalibyśmy bazę finansową, potrzebną do wypłaty bieżących emerytur. Jednocześnie, w jednym momencie, trzeba oddać pracującym obecnie ludziom ich zgromadzoną składkę – i uwolnić rynek ubezpieczeń emerytalnych, w całości. Od tego momentu wszyscy pracownicy, sami wybierając prywatnego ubezpieczyciela, zaczęliby dbać o swoje emerytalne oszczędności. Bez pośrednictwa jakichkolwiek urzędasów. I bez złodziejstwa, jakie każdego miesiąca dokonywane jest przez „opiekuńcze” państwo na własnych obywatelach.

Pracuję w zawodzie szesnasty rok, z tego około dwóch lat przepracowałem jako pracownik etatowy. Od wielu lat zarabiam w ramach umowy o dzieło. Sam odkładam pieniądze na własną emeryturę, bez pośrednictwa żadnego ZUS-u i innych urzędów. A indywidualną składkę zdrowotną odzyskuję raz do roku dzięki skarbowym przepisom. Można, choć wydaje się to niemożliwe, działać i funkcjonować z ominięciem złodziejskiego aparatu państwowego. Polecam to Wam gorąco.

O stadionach, oby po raz ostatni…

I znów afera ze stadionami – premier Donald Tusk zamknął trzy, w tym stadion Widzewa. Bez żadnej przyczyny, jedynie w ramach odwetu za wywieszanie transparentów z Jego nazwiskiem, przeciwnych rządowej polityce.

Mamy więc  jasność, nie ma żadnej walki o bezpieczeństwo na stadionach, ani przeciwko zorganizowanym grupom przestępczym w szalikach klubów piłkarskich. Jeśli ktokolwiek miał jeszcze wątpliwości co do prawdziwych intencji polityków odnośnie kibiców, dziś traci je bez żadnych złudzeń. Tu chodzi wyłącznie o partykularny interes polityczny, o głosy wyborcze, nic więcej. Bandytów na stadionach nikt nie ruszy, bowiem nie jest to w interesie żadnego z ugrupowań politycznych, aktualnie będących u władzy.

Jedna sprawa to tchórzostwo wobec gangsterów (lub, czego nie udowodnimy, a co jest możliwe – powiązania z nimi) a druga to bezczelna postawa władz wobec tysięcy normalnych ludzi, którzy co tydzień chodzą na stadiony. Oraz wobec właścicieli klubów, którzy tracą ogromne pieniądze na skutek decyzji politycznych. Zdaje się, że ekipa premiera Tuska zapomniała o sprawdzonej, rzymskiej maksymie: „chleba i igrzysk”… Jestem przekonany, takie działanie tylko wyborców rozjuszy, a kolejna krajowa elekcja już niedługo. Zobaczymy, jaki wynik zapisze po swojej stronie premier i jego POplecznicy.

Można powtarzać do znudzenia – wystarczy zapytać Anglików, jak się walczy ze stadionową bandyterką. I wprowadzić rozwiązania skuteczne, już przetestowane. Problem polega na tym, że trzeba naprawdę chcieć to zrobić. A wydaje się coraz bardziej jasne, że tak naprawdę nikomu na tym nie zależy.

O kibolach (znowu), czyli droga donikąd

Kibole się znów rozpanoszyli, zatem Rząd postanowił wydać im bezwzględną wojnę…

…która, jak zwykle, nie przyniesie żadnych pożądanych rezultatów – jej efektem będzie jedynie eskalacja konfliktu oraz kolejne rozróby. Oraz szereg negatywnych efektów ubocznych, zupełnie nie związanych z działalnością stadionowych grup przestępczych.

Premier Tusk pokazuje się w telewizji z ustami pełnymi frazesów – o tym, jak wszyscy mamy już dość terroru bandytów w szalikach i kominiarkach. Trzeba więc zamykać stadiony, najlepiej wszystkie naraz i na wszelki wypadek, żeby w zarodku zdusić kibolską agresję. Jest to zachowanie podwójnie złodziejskie i niegodziwe: mierzy w niczemu niewinnych kibiców piłkarskich, którzy nie zajmują się bandyterką oraz we właścicieli klubów, którzy tracą własne pieniądze, gdy stadion zostaje przymusowo zamknięty.

Rząd, oczywiście w ramach kampanii wyborczej (trzeba pokazać, że coś robimy), wylewa dziecko z kąpielą. Albo inaczej – odcina rękę, gdy boli palec. Zaczyna się rzecz jasna od zasady odpowiedzialności zbiorowej: karzemy wszystkich kibiców, choć awanturują się nieliczni. I konkretni: bojkówkarzy, dzięki już istniejącym kamerom stadionowego monitoringu, nawet w Polsce rozpoznać można bez trudu. A tych w kominiarkach pomagają rozpracowywać tzw. kontakty, czyli ludzie Policji, wprowadzeni w środowisko kibiców. Niestety, politycy nie mówią o bezwzględnym wyłapaniu i surowym ukaraniu ludzi, którzy dopuszczają się konkretnych czynów. Znacznie łatwiej – i bezpieczniej – jest zamykać stadiony.

Dlaczego bezpieczniej? Agresja kiboli nie bierze się znikąd. Są to najczęściej ludzie powiązani z konkretnymi środowiskami przestępczymi. Gangi narkotykowe, złodziejskie grupy wszelkiej maści mają na stadionach znakomite pole do działania. Wyłapać poszczególnych sprawców zadym – to znaczy zadrzeć z bandytami, w znaczeniu szerszym niż tylko chuligaństwo stadionowe. Boją się ich wszyscy, począwszy od  osób, zarządzających klubami przez Policję i PZPN (oraz Ekstraklasę S.A) do polityków, wydających decyzje administracyjne. Cóż, każdy chce żyć spokojnie i zapewnić bezpieczeństwo swojej rodzinie…

I dlatego właśnie potrzebne są odważne działania systemowe. Jednoczesny atak na możliwie największą ilość „łbów hydry”. Prezesi klubów muszą wreszcie odważyć się i podjąć skuteczną walkę z odnogą środowiska szalikowców, która stale podejmuje się działań agresywnych. Bez obaw, przegonimy ich ze stadionu, to pojawią się na nim ludzie spokojni, których teraz bandyterka odstrasza. I też kupią bilety – a rozrabiać nie mają zamiaru. Politycy powinni wreszcie radykalnie zaostrzyć karę za stadionowe rozróby i ująć to w konkretnych przepisach. A Policja i sądy powinni zacząć konsekwentnie kary te egzekwować. I absolutna cisza w mediach, gdy tylko zadymy się pojawią! Tymi trzema drogami Margaret Thatcher zaprowadziła spokój na stadionach brytyjskich. Skutecznie.

O narkotykach, czyli szczyt światowej hipokryzji !

Narkotyki – nie biorę, żeby nikt nie miał wątpliwości. Od tego świństwa należy chronić wszystkich, zwłaszcza dzieci – prowadzą do uzależnienia i śmierci, doskonale to wiemy…
…natomiast równą oczywistością jest, że sprzedaż wszelkiego typu narkotyków, nawet najcięższych, powinna być jak najzupełniej legalna, oczywiście wyłącznie dla osób pełnoletnich – jak alkoholu czy papierosów.

Czym innym jest bowiem szkodliwość narkotyków, a czym innym wolność ich produkcji i obrotu handlowego. Jak wszystko co zakazane, narkotyki tworzą rynek podziemny, z którego znakomicie żyją mafie i gangi na całym świecie. W niektórych krajach, jak Meksyk czy Kolumbia, wojny narkotykowe przewróciły do góry nogami cały porządek społeczny. Policje naszego globu dwoją się i troją, by stawiać czoło wytwórcom, dealerom, przemytnikom, uzbrojonym bojówkom, zarabiającym krocie w światowym narkobiznesie. Wojna, co oczywiste, jest działaniem beznadziejnym i przy obecnym stanie prawnym nigdy się nie skończy. Tymczasem cały problem zostałby zlikwidowany dzięki jednej prostej zasadzie – powszechnej legalizacji narkotyków.

Albowiem narkotyków, jak zresztą żadnej używki, zakazywać nie należy. Dorosły (powtarzam – pełnoletni!) człowiek ma wolny wybór: jeśli chce, niech bierze co mu się żywnie podoba. I niech sobie to wciska w organizm wszelkimi sposobami – jego wybór, jego życie, jego problem. Wara od tego wszelkim politykom, urzędnikom i biurokratycznym bojownikom o tzw. zdrowie obywateli. Po to człowiek ma rozum i wolę, żeby o własne zdrowie zadbał sobie sam. A już marnotrawienie pieniędzy publicznych na kolejne urzędy „antynarkotykowe” (które nigdy nie zwalczą problemu narkomanii) oraz wciskanie grubych milionów w policyjne akcje przeciwko narkobiznesowi – to jawny przykład złodziejstwa, sięgającego do kieszeni podatników.

Normalny człowiek chce żyć i dba o zdrowie, taką samą troską wykazując się wobec swoich dzieci. Nikt o zdrowych zmysłach nie pozwoli swoim dzieciom zażywać narkotyków, każdy normalny rodzic dopilnuje, żeby dziecko ich nie brało. Toteż nawet gdyby dragi znalazły się w sklepach, w wolnej sprzedaży (jak wódka czy papierosy), ludzie o zdrowych zmysłach na pewno powstrzymaliby się przed ich kupowaniem. I sprawdzaliby, czy nie kupują narkotyków ich dzieciaki. Największą hipokryzją rządzących jest całkowicie wolne handlowanie alkoholem, czerpanie zysków z akcyzy – podczas gdy wódka, w chwili przedawkowania, jest znacznie bardziej niebezpieczna dla życia człowieka niż np. marihuana! Według ekspertów z zakresu medycyny sądowej nikt nie jest w stanie śmiertelnie przedawkować marihuany! Można palić blanty całą noc, a żadna dawka „marychy” nie zabije konsumenta. Co innego wódka, której jednorazowe przedawkowanie może skończyć się zgonem. Dlaczego więc obok niej na półce sklepowej nie ma amfetaminy, kokainy czy heroiny? Odpowiedź jest prosta – nie byłaby światu potrzebna potężna armia darmozjadów, za nasze pieniądze bohatersko zwalczająca „ogromny problem narkotykowy”…

Nie ma uzasadnienia dla zakazu sprzedaży narkotyków – tak, jak nikt nie zakazuje handlu wódką czy tytoniem. Uwolnienie tego rynku skutkowałoby znacznie większą ilością pozytywów, niż stan obecny – w którym giną ludzie, marnotrawione są potężne pieniądze, a ćpuni tak samo, jakby dragi były w sklepach, wciągają w siebie coraz większe dawki narkotyków. Tyle, że kupują je na czarno. Należy jak najprędzej zalegalizować wszystkie dragi, tłumacząc się wysokim interesem społecznym. Ludzie o zdrowych zmysłach z pewością nie kupowaliby tego świństwa, a inni niech martwią się o siebie za swoją własną kasę.

O prawicy, czyli bałagan pojęciowy

Tak naprawdę nie wiadomo, czym jest prawica. O ile w wypadku ugrupowań lewicowych łatwo jest dokonać klasyfikacji w miarę uniwersalnej (czyli takiej, która urodzi definicję lewicy aktualną we wszystkich państwach) – prawica w każdym zakątku świata znaczy co innego.

W Polsce, jeśli ktoś w tzw. towarzystwie przyznaje się do poglądów prawicowych może łatwo narazić się na zarzut faszyzmu. Tymczasem faszyzm – ten, który historycznie znamy z rządów Hitlera i Mussoliniego – to narodowy socjalizm, bazujący w swej genezie na problemach z bezrobociem i walce lewicujących (związkowych) ugrupowań o poprawę losu „mas pracujących”. Dołóżmy do tego tęsknotę za silnym przywódcą, który wmówi narodowi, że naród „potrzebuje więcej miejsca na realizację swych celów życiowych” i kłopot gotowy… Co to jednak ma wspólnego z prawicowością, doprawdy nie jestem w stanie zrozumieć.

Albowiem zwolennicy tłumaczenia prawicowości na sposób gospodarczy mówią wprost – chodzi o ustrój, oparty na kapitalistycznych zasadach rynkowych, będący zaprzeczeniem komunizmu i socjalizmu, także w sferze ideologicznej (światopoglądowej). Paradoks naszego kraju polega na tym, że od komunistów tak naprawdę uwolnili Polskę związkowcy, czyli działacze na całym świecie jednoznacznie powiązani z poglądami lewicowymi. Stąd też podział „Solidarnościowej” opozycji na frakcje, które zaczęły zwalczać się od zarania walki o systemowe przemiany, długo przed Okrągłym Stołem. Do dziś partie, uznawane w Polsce za prawicowe uważają pakt z komunistami za narodową zdradę – ale problem w tym, że często owa ideologiczna prawica absolutnie neguje wolny rynek, kapitalizm i liberalizm, skreślając te gospodarcze formacje we własnych programach wyborczych. W tym sensie taki na przykład PiS prawicą być uznany nie może, już bardziej do tego miana pretendowałaby PO (o której radykalni liberałowie mawiają, że jest to „łże-prawica”, posługująca się wolnorynkowymi hasłami, a w rządzeniu wdrażająca wręcz przeciwny porządek).  Stricte prawicową w rozumieniu gospodarczym partią, preferującą nadto konserwatywne zasady obyczajowe, chce być Unia Polityki Realnej. Nigdy nie sprawowała jednak władzy, więc trudno uznać, czy w demokratycznej rzeczywistości byłaby w stanie utrzymać swe prawicowe ideały. A generalnie, mamy w Polsce pomieszanie z poplątaniem: za prawicę robią nad Wisłą ugrupowania prokościelne, narodowe, wprawdzie antykomunistyczne, ale gospodarczo proponujące wyborcom czysty bolszewizm.

Dlatego w Polsce trudno odnaleźć prawicę. Ludziom przywiązanym u nas do gospodarczej definicji prawicowości, w rozumieniu np. amerykańskich republikanów, pozostaje odrzucić wolność głosowania lub wybierać tzw. mniejsze zło. Żadne z takich rozwiązań nie wydaje się szczególnie dobre – mówiąc szczerze, nie pozostawia takim osobom żadnego wyboru. Trzeba zatem powtórzyć mądrą myśl Stefana Kisielewskiego: „nie mam poglądów politycznych, mam poglądy gospodarcze”. Bowiem nie forma sprawowania władzy, a jej treść liczy się dla poziomu życia szarych obywateli.

O meczu Legia – Widzew, czyli totalna żenada i antyfutbol

Widzew miał powalczyć w Warszawie o trzy punkty, Legia miała przerwać serię porażek. Gdyby nie – jak w tej rundzie stało się tradycją – jeden błąd w łódzkiej defensywie, padłby remis 0:0. Legia wygrała po żałosnym widowisku, meczu bez sytuacji bramkowych, pozbawionym strzałów, odważnej i ofensywnej gry z obu stron. Tak właśnie kolejny raz pada mit o ligowym klasyku.

Widzew, choć miał w składzie aż czterech nominalnych napastników (Oziębała i Nakoulma zostali ustawieni w roli skrzydłowych), grał bardzo ostrożnie i zachowawczo. Każdy zawodnik kurczowo trzymał się swojej pozycji, żaden z nich nie odważył się poderwać kolegów do walki, rozrywać obrony rywali nieszablonymi zagraniami. Jedynie Adrian Budka, w nietypowej roli prawego obrońcy, próbował ciągnąć z piłką do przodu. Skończyło się zadyszką – Adrian w 65 minucie nie zdążył za wbiegającym w pole karne Wawrzyniakiem i Widzew stracił bramkę. Dopiero wtedy zaczęły się chaotyczne ataki łódzkiej drużyny, kompletnie bez zamysłu i jakiejkolwiek taktyki.

W Widzewie jest całe mnóstwo różnych piłkarzy, ale nie wiadomo, kto jest najlepszy na danej pozycji. Trener Michniewicz od początku rundy stawia w środku na duet defensywnych pomocników – Panka i Broź. Efektem jest zerowy potencjał drużyny jeśli chodzi o konstruowanie akcji bramkowych z głębi pola. Obydwaj koncentrują się na rozbijaniu akcji rywali (Mindaugas, jeśli jest w formie, potrafi w ciągu meczu zagrać dwie, najwyżej trzy dobre piłki w stronę napastników), więc ciężar budowania ofensywy spoczywa na skrzydłowych. A tutaj panuje w drużynie kompletny bałagan. Jest kilku nominalnych bocznych pomocników, zdolnych do gry na obydwu flankach – Zigajevs, Ostrowski, Grzelak, Grischok, Budka… Z powodu kontuzji lub zaniku formy grają tam napastnicy, juniorzy (Radowicz), albo – jak Riski – piłkarze z predyspozycjami do gry w środku pola. Reprezentanta Finlandii, w narodowej drużynie rozdającego piłki, trener Widzewa w roli playmakera jeszcze nie sprawdził. Durić, Grzeszczyk, nawet Kuklis – plączą się gdzieś w rezerwach. Nie ma dobrego rozegrania, konstruowania gry, dobrych podań. No to nie ma też bramek, zwłaszcza gdy nałożymy na ogólną mizerię w drugiej linii kompletną zagładę formy Sernasa.

Jest to złożony problem, przez który (jak się wydaje) drużyna od początku rundy traci mnóstwo punktów,  przegrywa bądź remisuje niemal już wygrane spotkania. Gdyby zespół w ciągu meczu był w stanie wypracować wystarczającą ilość dogodnych sytuacji podbramkowych, to pewnie i bilans napastników wyglądałby znacznie lepiej. Z Legią Widzew nie stworzył ani jednej groźnej sytuacji. Za tydzień jedzie w atmosferze przygnębienia na mecz z Jagiellonią, żądną rewanżu za dotkliwe baty w Łodzi w rundzie jesiennej, nadto wciąż walczącą o tytuł mistrzowski. A Widzew, jeśli nie znajdzie w końcu recepty na własną niemoc pod bramką rywala, znów będzie musiał rozpaczliwie bronić się przed spadkiem z ligi…

O Polsce gospodarnej, czyli własność prywatna nie ma konkurencji

Polska gospodarna… Niektórzy specjaliści od gospodarki socjalistycznej, jak Bronisław Misztal w dzisiejszej „Rzeczpospolitej”, martwią się, że mamy nad Wisłą bałagan i specyficzny znak towarowy w postaci żula, sikającego na środku ulicy. Brud i kloszarderia odstręczają od Polski światłych obywateli Europy, wpływając negatywnie na powszechną, światową opinię na temat Polaków. No i źle przysługują się tak ważnym gałęziom narodowej gospodarki jak turystyka – nikt nie będzie przecież jeździł na wakacje do kraju, w którym wszystko śmierdzi, a zaczepki ze strony napitych lumpów przeszkadzają zjeść spokojnie lody pod parasolkami.

Dalej toczą się rozważania, jak zapobiec degradacji dobra publicznego. Nie szanujemy tego, co wspólne! – grzmi profesor socjologii, pisząc oczywiście, że problem daleko wykracza poza stosunki własnościowe. Kapitalistyczny właściciel ma zerową skuteczność w krzewieniu szacunku dla publicznego majątku – błyszczy dalej gwiazda Katolickiego Uniwersytetu Ameryki przekonując nas, biednych obywateli, że tylko wykształcenie w Polakach gospodarskiej, racjonalnej odpowiedzialności spowoduje, że wokół stanie się czysto, przyjemnie, a żule wrócą wgłąb bram, skąd nie poważą się wyjść na ulice.

Przykro to stwierdzić, ale profesor Misztal bredzi. Pytamy po pierwsze – jaką metodą należałoby „ukształtować w Polakach odpowiedzialność”? Jak to zrobić – wysłać czterdzieści milionów ludzi z powrotem do szkoły? Dać im nowe rodziny, lepiej wychowujące patriotyczny narybek? A może zafundować wszystkim unijne szkolenia z szacunku dla dobra wspólnego, najlepiej w Niemczech, słynących przecież z porządku i dyscypliny?

Są to brednie z serii tych, które mówią o „charakterze narodów” i „kulturze poszczególnych państw”. Otóż nie ma czegoś takiego, jak charakter narodu. Stereotyp: Polacy to złodzieje i chlejusy. Pytam – wszyscy? Może wreszcie mędrcy pokroju Bronisława Misztala przypomną sobie, że Polska przez 60 lat po wojnie znajdowała się pod okupacją komunistów. A komunizm to system gospodarczy, przeciwny kapitalizmowi. W krajach rządzonych systemami mniej lub bardziej kapitalistycznymi coś takiego jak rzekomy „polski charakter” w ogóle się nie pojawiło! Owszem, wielu naszych rodaków przynosi Polsce wstyd zagranicą. Postępują żenująco – ale są to zwykle osoby słabo wykształcone, prymitywne, kierujące się w zachowaniu głosem pierwotnych, naturalnych potrzeb. W komunizmie, żeby przeżyć, trzeba było kraść lub kombinować. „Załatwiać”. Kapitalizm podobnych patologii nie stwarza. Ludzie żyją na takim poziomie, że nie muszą wypadać poza margines normalnych zachowań społecznych. Polaków oraz innych „demoludów” wychował system i zrobiłby dokładnie to samo z każdą inną nacją – narodowość nie ma tu absolutnie nic do rzeczy! Niemcy po sześćdziesięciu latach czerwonej gospodarki wypracowaliby dokładnie takie same, często prymitywne, mechanizmy walki o zaspokojenie potrzeb bytowych. Mieli szczęście, bo choć wojnę przegrali, Stalin zawładnął jedynie częścią ich wschodniego terytorium. A tak zwani „ossies” mieli przez lata powojenne podobną opinię u swych zachodnich rodaków, jak Polacy czy Rosjanie. Dopóki nie runął Berliński Mur.

Własność prywatna plus silne prawo to jedyny sposób na utrzymanie czystości otoczenia i właściwego zachowania ludzi. Właściciel gospodarzy na własnym terenie, bo jest jego – ma w tym interes. A jak ktoś mu się, za przeproszeniem, odlewa pod bramą – to go przepędza lub wzywa policjanta. Im mniej tzw. przestrzeni publicznej, tym lepiej – ale tam, gdzie ona jest, zachowanie ludzi z niej korzystających musi być kontrolowane przez silną Policję. Jak ktoś się nie umie zachować, ponosi karę. Tak rozumiem normalne funkcjonowanie ludzkiej zbiorowości. Normalni ludzie nie mają problemu z poszanowaniem tego, co wspólne. Pozostałych trzeba surowo karać. Żadne wychowywanie tutaj skutku nie odniesie.

O narkozie, czyli sen faktycznie uczy umierać człowieka…

Człowiek z wiekiem kolekcjonuje nowe doświadczenia. I mnie zdarzyło się w końcu wylądować w szpitalu… Z banalnego zabiegu zrobiła się poważna operacja – doktor ( na szczęście prawdziwy fachowiec), gdy już po kilku dniach wróciłem na kontrolę, ze szczegółami zrelacjonował przebieg nerwowych działań. Miałem podobno dużo szczęścia, że nie doszło do przetaczania krwi. Skończyło się dobrze, ale sam fakt poddania się uśpieniu skłania człowieka do refleksji.

Oto staje się ciemność, prawdziwy brak jakichkolwiek bodźców. Dawka dożylnego środka odcina stuprocentowo od doczesnego świata. Nie działa świadomość, pamięć przestaje zapisywać wspomnienia. Stan całkowitego niebytu, o tyle różny od snu, że nic się przyśnić nie ma prawa. Czy tak ma wyglądać śmierć? Człowiek boi się śmierci, kojarzy mu się ona z radykalnym zakończeniem życiowych przyjemności. No i z bólem, żalem, że niczego już na tym świecie nie doznamy. Narkoza wprawdzie nie pozwala cieszyć się życiem, ale odcina też smutne refleksje. Brak radości, bodźców przyjemnych  –  ale też brak doznań negatywnych. No i przede wszystkim nie ma świadomości życia. A ludzki lęk przed śmiercią to przede wszystkim świadomość, że jest ona nie do uniknięcia  –  zatem apologia życia jako takiego.

 Nie bójmy się śmierci, ona nie będzie boleć.

Wróciłem, a wrócił też  Łysiak. Nie do życia – do publicystyki. Tygodnik „Uważam Rze” triumfalnie obwieścił, że mistrz zgodził się zasiedlić felietonową rubrykę na przedostatniej stronie.  Czekałem na Wilka latek kilka… Nawet dłużej, niż wynosiła jego przerwa w pisaniu do jakichkolwiek tytułów (cztery lata), bo felietonów Łysiaka w „Gazecie Polskiej” nie czytywałem, podobnie jak całej GP. Teraz poczytam chętnie – w trzech pierwszych kolumnach dokładnie streścił, jaka jest dzisiaj Polska. Cały Waldemar Łysiak. Pisz dalej, Wilku. Nie wszyscy wiedzą, że prawda wcale nie leży pośrodku, tylko leży tam, gdzie leży.

O zamianie tablicy, czyli Rosja nadal robi z Polską, co chce

Zamieniono tablice pod Smoleńskiem. W nocy, bez uprzedzenia kogokolwiek, kto wybierał się nazajutrz na obchody tragicznej rocznicy. W miejsce wiszącej od listopada polskiej inskrypcji pojawiła się dwujęzyczna, z rosyjskim tłumaczeniem – ale z wymazanym tekstem o „sowieckiej zbrodni ludobójstwa”…

Zuzanna Kurtyka, córka zmarłego tragicznie w katastrofie smoleńskiej prezesa IPN mówi w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej”, że wieszanie oryginalnej, pierwszej tablicy odbywało się w asyście rosyjskich służb specjalnych. Wtedy nikt z Rosjan nie zgłaszał wątpliwości, nie protestowano, wszystko działo się na oczach tamtejszych dziennikarzy, było filmowane. Dziś rosyjska strona twierdzi, że nikt nie pytał jej o pozwolenie na wywieszenie napisu tej treści i bez rosyjskiej translacji. Na miejscu lokalni urzędnicy tłumaczą coś mętnie o protestach społecznych, a moskiewskie MSZ w oficjalnej nocie oznajmia, że tablica wywieszona była nielegalnie i że już dawno informowało polską stronę o powinności zdjęcia napisu.

Całkowicie rozumiem postępowanie strony rosyjskiej. Ale nie według nieoficjalnych argumentów – jakoby termin „ludobójstwo” był niewygodny ich rządowi z przyczyn politycznych lub materialnych (rzekomo boją się ataku opozycji oraz roszczeń ofiar stalinowskiej czystki). Rozumiem rosyjskie władze, bo ich postępowanie bardzo logicznie wpisuje się w ciąg tamtejszej polityki wobec Polski. To rosyjskie władze, a nie jakieś „poljaczki” będą decydować o tym, co było ludobójstwem, a co nie. To w końcu rosyjska wierchuszka, nikt inny, może decydować jakie tablice, w jakim języku i w jakiej treści będą pojawiać się na sowieckiej ziemi – a obcym wara.

Nigdy Rosja tak naprawdę nie przyznała się przed światem do Katynia. Termin „ludobójstwo” jest tylko pretekstem – nie ma mowy, przynajmniej na dziś, o jakiejkolwiek ocenie skali tej zbrodni: w tej chwili nie jest w ogóle możliwe stwierdzenie, że jej popełnienie obciąża Stalina i jego reżim. Moskwa nie uznała za słuszne uderzyć się w piersi na oczach opinii publicznej i tylko od suwerennej decyzji rosyjskiej władzy będzie zależeć, jaka prawda w tej sprawie ujrzy ostatecznie światło dzienne. Rosja odbywa rokowania z pozycji siły, smoleński incydent z tablicą jest kolejnym potwierdzeniem tej prawdy. Tym bardziej bolesnym, że dokonanym w niezwykle smutnej chwili, tragicznej dla rodzin ofiar katastrofy tupolewa i żyjących jeszcze potomków ofiar Katynia.

Nie ma żadnej zmiany rosyjskiej polityki w sprawie Katynia, nadal jest buta, władczość, poniżanie Polski w oczach świata, pokazywanie, kto jest silniejszy. A my? Jak reagujemy? Obserwujmy bacznie poczynania polskiej strony: na razie mamy oświadczenie naszego MSZ z oczekiwaniem od Rosjan lepszej współpracy. Oraz deklarację prezydenta Komorowskiego, że dziś nie złoży kwiatów pod wymienioną tablicą, tylko pod nieodległym krzyżem. No i będzie rozmawiał z Dmitrijem Miedwiediewem. Jestem ogromnie ciekaw, co uda Mu się wywalczyć…

O zmianach w zespołach, czyli praca lub zabawa, trzeba wybrać…

Fani często rozpoczynają dyskusję, gdy w ich ulubionym zespole dochodzi do zmian personalnych. Ilu ludzi, tyle zdań – często surowo oceniających politykę kierownictwa zespołu. Wiele w tym niesprawiedliwości, sporo żalu, najwięcej niewiedzy. Ostatnio zawrzało wokół VADER, bo z kapeli odeszli w jednej chwili basista Reyash i perkusista Paweł. Jak zwykle w takich wypadkach, każda strona prezentuje światu odrębną wersję wydarzeń.

Zacznijmy od tego, że sprawy personalne są wewnętrzną kwestią zespołu. Fani oczywiście mają prawo je oceniać, ale jednoznaczne ferowanie wyroków – na pewno było tak czy siak – jest z pewnością nieuczciwe. Prawda leży wewnątrz formacji, jak w każdej firmie, gdzie ktoś rządzi a ktoś inny jest zatrudniony – i tak powinno być. Gdy ktoś na forum publicznym wywleka rozmaite żale czy pretensje, nie mając żadnej wiedzy na temat procesów, zachodzących w zespole, wyrządza szkodę formacji i powinien milczeć.

A czemu w ogóle dochodzi do zmian personalnych w zespołach? Powody mogą być rozmaite.

Zasadniczo kapele rockowe można podzielić na takie, które żyją z grania oraz te, które na graniu nie zarabiają, traktując swą aktywność muzyczną jako hobby. Gdy zespół osiąga poziom popularności, pozwalający na życie z muzyki, wówczas przyjmuje wszelkie cechy przedsiębiorstwa. Firma musi działać skutecznie, by zarobić – a to wymaga oczywiście określonych działań ludzi, którzy ją tworzą. Trzeba pamiętać, że jeśli założyciel zespołu poświęcił życie zawodowe, a często i prywatne, by móc czerpać dochód ze swej muzycznej działalności, stawia na szali całą egzystencję. Najczęściej decyzyjność skupiona jest wówczas w rękach jednej osoby, lub dwóch – rzadziej trzech, które w pewnym momencie postawiły wszystko na jedną kartę… Tak jest z VADEREM. Ciężka, wieloletnia praca Petera i Mariusza Kmiołka zaowocowała wysoką pozycją zespołu na arenie międzynarodowej. Peter zostawił studia by móc cały swój czas inwestować w kapelę, jego fima to VADER, z tego żyje. Jako lider ma więc prawo decydować o składzie personalnym firmy, którą powołał do życia. Stawia też warunki ludziom, którzy ją współtworzą. Muszą oni spełniać określone kryteria zawodowe – a jeśli nie odpowiadają im warunki, jakie przedstawia pracodawca, mogą odejść. Jak w każdym normalnym przedsiębiorstwie.

VADER, BEHEMOTH… Te przykłady pokazują, że jeśli całego swojego życia nie podporządkujesz idei rozwoju zespołu, który staje się twoim miejscem pracy, efektu nie osiągniesz. Peter i Nergal korzystają więc z tego, na co zasłużyli pełną wyrzeczeń drogą do sukcesu. Mają pełne prawo decydować o warunkach dla ludzi, których dobierają jako współpracowników. Nie widzę w tym nic dziwnego.

Zupełnie inny typ zespołu tworzy się wówczas, gdy jego muzycy zarabiają gdzie indziej, a granie służy im wyłącznie do zaspokojenia  pasji. Można tak grać latami, dokładając do interesu, ale mieć za to wielką satysfakcję z samego grania, współtworzenia muzyki z przyjaciółmi. Wtedy kapela firmą w rozumieniu gospodarczym stawać się nie musi – wskutek tego dyscyplina, związana z planowaniem wszelkich działań grupy nie bywa tak oczywista. Tryb działania, w którym tworzący grupę ludzie nie muszą zapewnić sobie egzystencji dzięki poczynaniom muzycznym jest na pewno spokojniejszy. Ale też – coś za coś – nie można liczyć na kokosy, gdy kapeli nie poświęcasz całej swej energii, a jedynie tyle, na ile pozwala ci bieżący splot zobowiązań życiowych.

Tak lub tak, innej drogi nie ma. I trzeba rozumieć tych, którzy prowadząc zespoły, będące dla nich jedynym lub głównym źródłem zarabiania na życie rozważnie stawiają kroki, związane z działaniem kapeli. Nikt nie chce, żeby jego firma zbankrutowała! Dlatego wszystkim fanom, wymądrzającym się na forach w sprawie zmian personalnych w zespołach, polecam kubeł zimnej wody na rozpalone czoła.