O biernych wolnorynkowcach, czyli krytyka bez pomysłu na zmiany

„Rzeczpospolita” ma taki zwyczaj, że gdy tylko rząd straszy obywateli podwyżkami, natychmiast zaprasza do działu „Opinie” wolnorynkowych ekonomistów. Wypowiadają się eksperci w zakresie liberalnej gospodarki, m.in. z Centrum im. Adama Smitha. Owa instytucja zwykle bardzo trafnie analizuje wszelkie te posunięcia władz, które biją w swobodę przepływu pieniądza. Spełnia zatem pożyteczną rolę – kłopot w tym, że nigdy nie podsuwa rozwiązań pozytywnych. Robert Gwiazdowski (profesor, adwokat, bloger) czy Michał Wojciechowski słusznie pomstują na zadłużanie państwa, wątpliwe ekonomicznie posunięcia banków centralnych, podnoszenie podatków – nigdy zaś nie mówią, co trzeba zrobić, żeby było lepiej. Cóż, gdyby podsuwali recepty, musieliby startować w wyborach jako kandydaci prawdziwie liberalnej partii, którą mogliby przy tej okazji założyć. Ale skoro piszą w „Rzepie”, gazecie oddanej idei strzelania do rządzącej PO z pozycji PiS-owskich, dawać recept nie mogą: pewnie wtedy otrzymaliby zakaz publikacji. Za głoszenie prawd wolnorynkowych, mocno niewygodnych dla soc-katolików z obozu Kaczyńskiego…

Dobrze więc, że wolnorynkowcy korzystają z łamów „Rzeczpospolitej”, by krytykować złe posunięcia Tuska i jego ministrów. Źle, że poprzestają na wytykaniu błędów. A polskie życie społeczne w ostatnim czasie aż prosi się, by kilka recept na problemy wypisać narodowi… Nomen omen, chodzi o leki. Nigdy nie były tanie, teraz mają być znacznie droższe. Zwłaszcza emeryci, cierpiący na przewlekłe schorzenia (jak cukrzyca) mogą czuć się przerażeni. Rząd nie chce refundować niektórych specyfików, bo musi zaoszczędzić – oczywiście przede wszystkim na utrzymanie biurokratycznego aparatu administracji zdrowotnej. Z czegoś trzeba płacić dziesiątkom urzędników, pozatrudnianych w Ministerstwie Zdrowia, NFZ-etach, placówkach publicznej służby zdrowia. Kłopot w tym, że ludzie starsi nie mają na leki pieniędzy: to brutalne, ale pewnie część z nich szybciej pożegna się z tym światem na skutek „opiekuńczej” polityki państwa. I ku dużej uldze rządzących, którzy wciąż narzekają na zbyt duże obciążenia finansowe z powodu wielkiej ilości wypłacanych emerytur.

To kolejny tak widoczny znak kompletnej niewydolności polskiego systemu emerytalnego, przejętego w całości z czasów komunistycznych, dla niepoznaki wzbogaconego o tzw. OFE – czyli coś, co udaje wolny rynek świadczeń dla seniorów. Leki są drogie, to fakt. Ale za darmo – tak, jak jedzenia – nikt ich rozdawać nie będzie. Czy nie byłoby prościej, gdyby ludzie starsi mieli po prostu więcej pieniędzy, by stać ich było na lekarstwa? Seniorzy w Niemczech jakoś nie narzekają na biedę: jeżdżą sobie po świecie na wycieczki. Dlatego, że u nich wolny rynek emerytalnych świadczeń istnieje naprawdę.

ZUS, który jest oszustwem – bo wypłaca głodowe świadczenia, a jednocześnie zatrudnia setki darmozjadów i buduje pałace, powinien być natychmiast zlikwidowany. Jego majątek sprzedany a z pieniędzy, uzyskanych ze sprzedaży nieruchomości trzeba utworzyć fundusz emerytalny, na korzystnym oprocentowaniu bankowym. Zdobylibyśmy w ten sposób pieniądze na wypłaty emerytur bieżących. A ludzi, którzy jeszcze pracują, należy w tym samym momencie zwolnić z obowiązkowej składki ubezpieczeniowej. Trzeba zostawić im te pieniądze w kieszeni i dać wybór ubezpieczalni na wolnym rynku. Oczywiście likwidując w tej samej chwili zapis w Konstytucji, mówiący o „obowiązku państwa zapewnienia obywatelom godziwych emerytur” – jako całkowicie nieaktualny i kłamliwy. Proste, prawda? Ale jakoś w Polsce nikt na to nie wpadł. Zbyt wielu osobom (politykom, urzędnikom) taka zmiana ustrojowa całkowicie zniszczyłaby wygodny życiowy plan:  obrastania w majątek kosztem najuboższych polskich obywateli. Problem w tym, że dopóki do zmiany nie dojdzie, nasi emeryci wciąż będą głodowali i rezygnowali z zakupu lekarstw.

Ciekaw jestem, kiedy specjaliści od wolnego rynku w naszym kraju zaczną odważnie głosić pomysły na realne zmiany. Takie, które – sprawiedliwie – służyłyby zwiększeniu zamożności wszystkich obywateli, nie tylko klasy rządzących panów.

O kosmitach, czyli życie nasze z zewnątrz oglądane…

Zdumiewające, jak wielu ludzi wierzy w istnienie obcych cywilizacji. Zrozumiałe, że się nie afiszują ze swoimi poglądami… Ale są i tworzą ciekawą społeczność. Nie można ich pytać, czy kosmici istnieją – bo to w kontakcie z nimi pytanie źle zadane. Jakby pytać papieża, czy Bóg istnieje… Wszystko jest kwestią wiary i dogmatyki. Fani UFO mogą natomiast rozmawiać o znakach, jakie świadczą o istnieniu cywilizacji pozaziemskich. Faktu ich wiarygodności nie kwestionują nigdy. Od Roswell, przez nasz poczciwy Emilcin, do Trójkąta Bermudzkiego – wszystko, co kiedykolwiek niosło znamiona jakiejkolwiek obcej ingerencji w ziemskie życie a nie zostało wiarygodnie wyjaśnione, może być przedmiotem ciekawej rozmowy.

Wśród koncepcji ufologicznych zwłaszcza jedna budzi zainteresowanie. Mówi ona, że Ziemia wraz z zamieszkującymi ją mieszkańcami jest rodzajem hodowli – miejsca, obserwowanego przez istoty znacznie wyżej niż my rozwinięte. Owe stwory miałyby przyglądać się postępowi, jaki zachodzi na Ziemi – choćby w zakresie przygotowań do możliwych podróży międzygwiezdnych – oraz dyskretnie podsuwać nam rozwiązania, jakoby pomocne w szybszym rozwoju naszych technologii.

Wprawdzie świadomość, że jesteśmy czymś w rodzaju much na szkiełku mikroskopu może budzić niejakie przerażenie, ale nie przesadzajmy. Jeśli nawet kosmici nas obserwują czy dyskretnie wspomagają nasz rozwój, rodzina przeciętego Kowalskiego raczej nie odczuwa z tego tytułu żadnego dyskomfortu. Gorzej, że obca cywilizacja raczej niewiele robi w sprawie naprawy sytuacji mieszkańców trzeciej planety od Słońca. Cóż, widać prawa działań naukowych są tam identyczne, jak u nas. Człowiek – badacz również stara się nie ingerować w życie obserwowanych populacji, zwierząt czy roślin. Że swoją działalnością ludzkość często im szkodzi, to inna sprawa. Nie sądzę natomiast, by kosmici wywoływali na Ziemi wojny – po to, by liczba mieszkańców zmniejszyła się u nas dla dobra przetrwania gatunku. Zresztą, kto ich tam wie – być może perfidia obserwatorów i do tego stopnia jest już zaawansowana.

Nie mamy żadnego wpływu na aktywność obserwujących nas „obcych astronomów”, ale możemy zastanowić się (choćby dla własnej korzyści), co oni tam z góry mogą zobaczyć. A niektóre zjawiska mogą ich niepokoić poważnie. Wojny (a od powstania ludzkości nie było ani jednego dnia, by nasza planeta wolna była całkowicie od konfliktów zbrojnych) to tylko jeden element niezbyt zachęcającej układanki. Z góry na pewno lepiej widać straty, jakie człowiek zadaje swej własnej przyrodzie. Toż nawet sami porównać możemy satelitarne zdjęcia amazońskiej puszczy – teraz i sprzed choćby pięciu lat… Uważny obserwator z kosmosu na pewno już wie, że większość zamieszkujących naszą planetę ludzi żyje w warunkach permanentnego głodu lub na materialnym poziomie, nie gwarantującym podstawowej egzystencji. Może też stwierdzić, że od wielu dziesięcioleci prowadzone są na Ziemi rozmaite eksperymenty ustrojowe, które z reguły kończą się tak samo: obietnicą raju i powszechnej szczęśliwości a utworzeniem enklawy dobrobytu dla wybranej ekipy inteligentnych cwaniaków (komunizm, socjalizm). Widząc na Ziemi takie cuda kosmici muszą dochodzić do wniosku, że nasz świat znajduje się jeszcze na poziomie naprawdę prymitywnego rozwoju. I być może chcieliby nawiązać z nami kontakt. Ale powstrzymują się, niczym legendarni śpiący rycerze spod Giewontu: „jeszcze nie czas…”.

O korporacjach, czyli wreszcie popieram Tuska

Nie jestem fanem ani Platformy Obywatelskiej, ani rządu Donalda Tuska. W ustach liberalizm, w kieszeniach Polaków bieda. Ale są sprawy, w których zgadzam się z premierem. Należy do nich zapowiadana „deregulacja” wobec tzw. zawodów zaufania publicznego. Adwokaci, radcy, notariusze, lekarze, architekci – wszyscy, których specjalności tworzą dobrze sytuowane gildie (korporacje) zawodowe, zadrżeli ze strachu.

Powód? Premier zapowiada uwolnienie rynku. Chce ułatwić młodzieży dostęp do wykonywania wyuczonego fachu, gdy po studiach trudno przebić się w kierunku wymarzonej praktyki… Spójrzmy w stronę gildii prawniczych. Co może zrobić młody kandydat do roli adwokata, radcy, notariusza, gdy przyjęcie na wybraną aplikację graniczy z cudem? Całe pięć lat studiów idzie na marne wskutek skomplikowanych przepisów branżowych: bez zdanego egzaminu końcowego własnej praktyki otworzyć nie możesz, a na aplikację każdego roku przyjmuje się zaledwie kilka osób. Jest tajemnicą poliszynela, że dostają się tam najczęściej krewni lub znajomi urzędującej palestry, najczęściej ich dzieci.

Zapowiadana liberalizacja sieje strach, bo ci wszyscy młodzi absolwenci, jeśli na przykład proces deregulacyjny oznaczać będzie likwidowanie aplikacji, wejdą na rynek pracy, pozakładają kancelarie – i stworzą konkurencję dla dobrze prosperujących starszych kolegów. Tych, którzy tak zazdrośnie strzegli stanu posiadania m.in. poprzez zaostrzanie wymogów aplikacyjnych… Cóż z tego, że zdobywanie praktyki zawodowej jest reglamentowane przez państwo? Cóż z tego, że ścieżka aplikacyjna jest obwarowana państwowymi egzaminami? O tym, kto się dostanie na aplikację, a potem kto ją pomyślnie zakończy, decydują wyłącznie eksperci z danej branży prawniczej – a nie urzędnicy. W ten sposób, dość przewrotny, zbudowały się w Polsce zawodowe korporacje, wykorzystujące państwowe przepisy do  zbijania grubej kasy w prywatnych gabinetach… Nie tylko prawniczych – lekarskich, weterynaryjnych, architektów etc.

Zaprawdę, trudno to nazwać prawdziwie wolnym rynkiem, zdrowym kapitalizmem, zasadami wolnej konkurencji. Mamy za to idealny przykład, jak cwane lobby może wykorzystać niemrawą biurokrację, by zbić kapitał na plecach konkurencji z własnej branży. Mam nadzieję, że Tusk nie ugnie się przed zapowiadanymi protestami korporacyjnego lobby, reprezentowanego przez samorządy branżowe. I że nepotyzm ustąpi miejsca zasadom normalnej gry rynkowej.

O rocznicy, czyli jak Polska – krwawiąc – do cywilizacji ruszyła…

W trzydziestą rocznicę wprowadzenia stanu wojennego telewizja Canal + dała film pt.: „Czarny czwartek. Janek Wiśniewski padł”, chyba najnowsze dzieło z polskiego nurtu obrachunkowego. Niezły, udany obraz Antoniego Krauze, prosta opowieść paradokumentalna o trójmiejskich zdarzeniach roku 1970. Ten dystans czasowy każe nam pamiętać, że stan wojenny nie zaczął się wcale grudniowym apelem Jaruzelskiego… Przejmujące zdanie, wypowiedziane w filmie ustami partyjnego watażki, Zenona Kliczki (świetny Piotr Fronczewski):  „z kontrrewolucją się nie dyskutuje, do niej się strzela”, wystarczająco dosadnie tłumaczy wieloletnią politykę rządzących ludową Polską bandytów  – w służbie sowieckiego najeźdźcy.  Od tzw. wyzwolenia w roku 1945 aż do „miękkiej rewolucji” Solidarności:  Polska, choć formalnie wolna, znajdowała się de facto w rękach i na usługach czerwonego okupanta. Trzeba o tym pamiętać, zwłaszcza teraz, gdy rozmaite siły coraz głośniej apelują o spuszczenie – i to jak najszybciej – kurtyny niepamięci na komunistyczne czasy.

Pamięć jednak żyje, bo wciąż żyją ci, którzy owe termina skutecznie nam fundowali. Niechby i żyli  – ale wciąż są obecni w życiu publicznym. Patrzą na nas z telewizyjnych ekranów, ciesząc się dobrym zdrowiem, ba, uznaniem szerokich mas społecznych…  Niektórzy biorą się nawet za przewodniczenie całkiem współczesnym partiom o lewicowym rodowodzie. Zdaje się to (nawet w świetle rozrachunków, jak ten Krauzego) wyjątkowo złośliwym chichotem historii.

U nas temat lustracji, przez tzw. postępowców oddzielany grubą krechą od początku wolności, nie został tak naprawdę nigdy zamknięty. Młodzi mają dość grzebania w pożółkłych aktach, ale starsi? Nie zawsze musi chodzić o palenie czarownic. Czesi wybrnęli świetnie: osoby, pełniące jakiekolwiek funkcje publiczne za komuny, zostały pozbawione możliwości ich pełnienia. I koniec – nikt nikogo nie rozstrzelał, jak w sąsiedzkiej Rumunii, gdzie (dla kontrastu) wściekli obywatele niemal rozszarpali na strzępy bożków poprzedniej władzy…  Czesi mają teraz porządek oraz komfort przekonania, że jakaś dziejowa sprawiedliwość jednak się wydarzyła. U nas każdy, kto obejrzy „Czarny czwartek” spytać może – co wyście, dranie, z tą Polską zrobili? I będzie miał na myśli nie tylko oprawców spod znaku czerwonego sztandaru – także tych, którzy poprzez alianse z komunistyczną hołotą zapewnili nam w ostatnim trzydziestoleciu biedę, miast spodziewanych awansów gospodarczych.

Bo historia stanu wojennego to nie tylko krew, przelana w solidarnościowych demonstracjach. To przede wszystkim droga, na jaką wtedy weszła i po której kroczy dzisiejsza Polska, powiedziałbym – okrągłostołowa. Polska, z której nadal trzeba uciekać promami za chlebem…

O kolejnych podwyżkach, czyli znów będzie gorzej

Rząd ujawnił kolejne plany walki z kryzysem za pomocą pieniędzy, wyjętych z naszych kieszeni. Media donoszą, że benzyna wkrótce zdrożeje 18 groszy na litrze – to efekt podwyższonej akcyzy paliwowej. Da to ponoć wpływy budżetowe w wysokości ok. 2 mld PLN.

Podwyżki cen benzyny to najbardziej wredna forma opodatkowania społeczeństwa, bo chwilę później wszystko drożeje. Czemu? Bo właściwie wszystko trzeba gdzieś dowieźć. Ludzie, zajmujący się transportem np. pieczywa muszą wydać więcej na benzynę do swoich ciężarówek. Podnoszą zatem cenę chleba i bułek, by wyrównać sobie stratę – w końcu też muszą zarobić na życie, a przy dzisiejszych kosztach prowadzenia firmy jest to bardzo trudne, coraz trudniejsze… Zatem konsument pieczywa natychmiast zauważa i odczuwa podwyżkę ceny chleba, musi więcej wydać na ten produkt, mniej zostaje mu w kieszeni. I tak jest ze wszystkim, bo niektórych artykułów, jak jedzenie, środki higieniczne, ubranie po prostu nie da się nie kupować. Zużywają się i potrzebujemy nowych.

Wygląda więc na to, że oprócz zapowiadanych w Tuskowym expose (czyli jawnych) obciążeń finansowych Rząd szykuje nam nowe podatki ukryte, wynikające z decyzji fiskalnych jako skutek uboczny – jak z tym droższym chlebem na skutek podwyżki cen paliwa. Tychże ukrytych zabiegów socjalistycznego (tak jest, mówmy już otwartym tekstem) Rządu czeka w kolejce kilka, np. zapowiadana likwidacja „lokat antybelkowych” w bankach oraz wyższa akcyza na wyroby tytoniowe. Do tego, zamiast ograniczać administrację, Tusk znów ją rozmnaża: powstało właśnie nowe Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji, pod światłym przewodnictwem Wielce Czcigodnego Michała Boni. Tego samego, który wymyślił 19% podatku od umów o dzieło dla twórców, bo tak wygląda w praktyce planowana likwidacja 50% kosztów uzyskania przychodu od działalności artystycznej…

Oczywiście wprowadzane zmiany fiskalne nie zaszkodzą najbogatszym – w tym klasie polityków. Oni nie odczują nowych obciążeń, bo i tak mają na kontach tyle, że parę groszy więcej na paliwo, brzydko mówiąc, zwisa im obojętnym kalafiorem. Cynicznie powiem, że nie odczują ich również najubożsi, bo oni i tak żyją na granicy nędzy – tyle, że liczba nędzarzy może się w Polsce bardzo szybko zwiększyć. Zmiany najbardziej dotyczą tzw. klasy średniej, „przeciętnego Kowalskiego”, który uczciwie zarabia te swoje dwa, trzy tysiące złotych – i z przerażeniem stwierdza, że każdego miesiąca ta sama kwota wystarcza mu na mniejsze wydatki… Gdy „Kowalskim” pensja przestanie wystarczać na jedzenie, wtedy się zacznie.

Nie wiem, jak nisko musi opuścić się próg ubóstwa w naszym kraju, by ten Rząd zaczął uciekać w popłochu przed rozwścieczonym tłumem, biegnącym na Urząd Rady Ministrów z siekierami czy butelkami z benzyną. Taki scenariusz, przypominający niedawne wydarzenia w Argentynie i Grecji, wydaje się coraz bardziej realny. Niektórzy twierdzą, że na krwawe protesty w Polsce poczekamy najwyżej rok. Ja uważam, że przy obecnym tempie wprowadzania zmian, bijących w kieszenie wszystkich, poza tuczącymi się naszą pracą politykami i urzędnikami, rewolucja społeczna w tym kraju nastąpi o wiele szybciej.

O przypadku WORD, czyli jak działają instytucje państwowe

W łódzkim WORD, czyli Wojewódzkim Ośrodku Ruchu Drogowego, doszło kilka lat temu do grubej afery. Egzaminatorzy brali ciężkie łapówy za zdany egzamin praktyczny, powstała mafia, w końcu uzbrojeni antyterroryści wyciągali z domów podejrzanych o korupcję urzędników.

Na skutek tej sprawy rygory egzaminacyjne w WORD-zie gwałtownie się zaostrzyły. W samochodach zainstalowano system kamer i nagrywarki, dyrekcja ośrodka zapowiedziała regularne przeglądanie filmów oraz skrupulatne przyglądanie się pracy całej kadry egzaminacyjnej.

Niemal w tym samym czasie (mówimy o sytuacji sprzed mniej więcej sześciu lat) zmieniły się polskie przepisy Kodeksu Drogowego w zakresie samego egzaminu. W Łodzi skutek był taki, że praktyczny test stał się wyjątkowo trudny do zdania – wprowadzono „ustawowe” utrudnienia, nadto przyglądano się mocno samym egzaminatorom… Zaczęły mnożyć się skargi, zażalenia i protesty – ludzie odpadali po kilkanaście razy, a każdy egzamin na prawo jazdy kosztuje do dziś ok. 130-tu złotych.  Pokrzywdzeni mieli wrażenie, że mafia egzaminatorów wcale nie została rozbita, tylko teraz kasę tłucze już po linii legalnych działań: po prostu uwala na egzaminach więcej osób, żeby do kasy WORD wpłynęło więcej pieniędzy za kolejne poprawki.

Na łódzkim podwórku wzmocniła się więc ogólnopolska tendencja, obecna we wszystkich WORD-ach: prowadzić egzaminy bardzo surowo i skrupulatnie. Wraz z wprowadzeniem nowych przepisów egzaminacyjnych wskaźniki zdawalności we wszystkich ośrodkach wojewódzkich gwałtownie się pogorszyły.  Łódź była natomiast w niechlubnej czołówce ośrodków z najniższą średnią. Przez lata liczba ta nieco się poprawiła, ale do dziś zaliczenie jazdy za pierwszym razem w łódzkim ośrodku graniczy z cudem. Informacje z innych WORD-ów wciąż potwierdzają ogólnopolską zasadę: egzamin na prawo jazdy to poważne wyzwanie dla każdego młodego kierowcy w Polsce.

Dyrekcja łódzkiego WORD-u (jak w całej Polsce, mianowana z politycznego klucza) przedstawia własną wersję wydarzeń. Według niej, szkoły jazdy fatalnie kształcą kandydatów na kierowców. Niby godzin obowiązkowej jazdy jest za mało, ludzie przychodzą na egzaminy nieprzygotowani, wysypują się podczas jazdy testowej na najprostszych zadaniach… Tymczasem do dziś mnożą się skargi na nadmierną surowość egzaminatorów, układanie tras tak, by zastawiać na zestresowanego kandydata pułapki, nie zaś po to, by faktycznie ocenić przygotowanie do jazdy. Odpadający skarżą się na przykład, że egzaminator przerwał egzamin po przekroczeniu dozwolonej prędkości o jeden kilometr.

Na te dwie strony WORD-owskiego medalu nakłada się sprawa zasady funkcjonowania tych ośrodków.  Jak działają WORD-y? Są to instytucje podległe Urzędom Marszałkowskim, zatem funkcjonują w oparciu o pieniądze z budżetu regionalnego. Podstawą ich finansowania są więc pieniądze publiczne, a WORD-y mają – ustawowo – zakres zadań, które muszą za te pieniądze wypełniać. Oprócz prowadzenia egzaminów są to m.in.: działalność profilaktyczna dla dzieci (wykłady o bezpiecznym zachowaniu się w ruchu drogowym), utrzymanie floty pojazdów egzaminacyjnych (zwykle dzieje się to na zasadzie leasingu, zatem płaci się za wynajmowanie aut oraz paliwo do nich), utrzymanie wszystkich pracowników ośrodka. Kosztuje to razem pewną kwotę pieniędzy, powiedzmy „x”. Na ten cel WORD otrzymuje z Urzędu Marszałkowskiego subwencję, również w wysokości „x”. Ale (jak udało mi się ustalić w łódzkim ośrodku) jest to subwencja ZNACZNIE NIŻSZA od kwoty wydatków, jakie WORD musi każdego miesiąca wydawać w ramach swych obowiązkowych zadań.

W czym problem, moglibyśmy powiedzieć, w końcu WORD organizuje płatne egzaminy, którymi może uzupełnić sobie brakujący budżet. Ano, właśnie problem jest duży – w istniejącym systemie każdy polski ośrodek ruchu drogowego ma WYRAŹNY INTERES w uwalaniu ludzi na egzaminach! Im więcej powtórek,tym więcej kasy wpływa na konto ośrodka, pozwalając mu na odkładanie potrzebnej gotówki. Jak chwalą się łódzcy urzędnicy z WORD-u, udało im się wypracować pokaźny zapas, nie boją się więc sytuacji, w której wydatki przerosną wpływy. Świetnie – ale co wtedy, gdy ich koledzy w Urzędzie Marszałkowskim podejmą np. decyzję o zmniejszeniu subwencji dla WORD-u? Zdrożeją egzaminy? Czy znów ich kryteria zostaną zaostrzone, by każdy zdający podchodził do próby co najmniej kilka razy? Bo inaczej ośrodek zbankrutuje lub wpędzi się w długi?

Sprawa jest bardzo trudna, bo faktycznie nikt nie chce, by WORD-y masowo wypuszczały na drogi niedouczonych kierowców. Ale na pewno nie może być tak, by w interesie samego ośrodka było uwalanie jak największej ilości zdających! I to bez względu na posądzanie egzaminatorów o tworzenie branżowej mafii.

Osobiście, to żadna niespodzianka, sprywatyzowałbym WORD-y. Wówczas ośrodki te mogłyby skupić się wyłącznie na utrzymaniu kadry ludzi i samochodowej floty – według własnych rachunków ekonomicznych. A odpadłyby wszystkie zadania, narzucane w ramach subwencji państwowej. Dzieci w szkołach mogłaby uczyć Policja, zresztą i dziś robi to z dobrym skutkiem.  Utrzymanie WORD-u stałoby się tańsze, być może do tego stopnia, że zniknęłoby powiązanie interesu ośrodka z ilością zdanych egzaminów…

A może Wy, drodzy czytelnicy, mielibyście pomysł na lepsze rozwiązanie systemowe?

O premierskim expose, czyli równi pochyłej ciąg dalszy…

Usłyszeliśmy, że jest źle – i że znów musimy za to zapłacić. Gorzej będą mieli bogaci rolnicy i artyści, użytkownicy internetu, wszyscy pracodawcy (zapłacą wyższą składkę rentową), wszyscy pracownicy – bo później odejdą na emeryturę…

… nie usłyszeliśmy ani słowa o prawdziwych powodach kryzysu państwa ani o naprawdę skutecznych sposobach jego likwidacji.

Jak zwykle od 1989 roku nie wiadomo, dlaczego NIC nie zmieni się:

– w sprawie prywatnych firm. Nie ma mowy o obniżeniu kosztów ZUS-u ani kosztów pracy dla prywatnych przedsiębiorców. Ponieważ to zbyt drogo, ludzie nie chcą zakładać firm ani zatrudniać nowych pracowników w już istniejących firmach. Skutek? Bezrobocie ( w samej Łodzi – 10%, czyli 131 tysięcy ludzi bez pracy) czyli ogromny koszt publiczny! Utrzymywanie armii bezrobotnych to ogromny wydatek w budżecie państwa. Podwyższenie składki rentowej jeszcze pogorszy i tak fatalną sytuację na polskim rynku pracy.

– w sprawie biurokracji. Nie ma mowy o likwidacji dziesiątek niepotrzebnych urzędów i setek etatów państwowych, na każdym szczeblu administracji. Siedzą sobie urzędnicy i przekładają papierki, od ósmej do szesnastej – za nasze pieniądze. Bo prawo jest takie, że uzasadnia tworzenie kolejnych etatów biurokratycznych, czyli takich, na których pensje składają się wszyscy obywatele… Mało tego, wciąż tworzone są nowe etaty urzędnicze, oczywiście dla zaufanych ludzi, którym politycy „coś zawdzięczają”, lub którzy pomogli w kampanii wyborczej. Problemu bezrobocia to nie zmniejsza – za to skutecznie podwyższa wydatki państwa.

– w sprawie marnotrawstwa. Istnienie deficytowych spółek skarbu państwa, czyli produktów, z których potężne dochody czerpią zausznicy rządzących polityków, a które przynoszą realne straty dla budżetu wciąż jest dla premiera tematem tabu! Nic nie mówi się o prywatyzacji państwowego majątku, co mogłoby wydatnie wzbogacić i jednocześnie odciążyć budżet, mowa jedynie o aferach, które wychodzą na jaw przy okazji prywatyzacji bandyckich, odkrywanych przez dziennikarzy śledczych.

– w sprawie systemu dystrybucji pieniędzy publicznych. Polski system podatkowy jest tak skonstruowany, że pieniądze trafiają najpierw do centrali w Warszawie, a dopiero potem budżet rozdzielany jest na ośrodki samorządowe w postaci subwencji, oczywiście ustalanych z politycznego klucza. Jakby nie działało podstawowe prawo ekonomii, że im pieniądz dalej podróżuje, tym jest go mniej – po prostu rosną koszta transportu tegoż pieniądza…

Dopóki jakiś Rząd, przy wsparciu jakiegoś Parlamentu, nie wprowadzi w Polsce zasad, dzięki którym państwo będzie zarządzane jak dochodowa firma, nadal będziemy chcieli stąd uciekać. Proponowany, socjalistyczno / komunistyczno / quasi-liberalny sposób funkcjonowania tego systemu ma wszelkie szanse skończyć się bankructwem, jak w Argentynie czy Grecji.

Jest mi totalnie obojętne, pod jakim politycznym sztandarem i z jakiej partii ten „jakiś” Rząd będzie się wywodził. Byleśmy wreszcie mogli tu normalnie żyć.

O marnotrawstwie, czyli jak łódzkie ZOO od Magistratu zależy

Przy okazji regularnych ostatnio wizyt w łódzkim ZOO zwróciłem uwagę na specyficzny model finansowania tego miejsca. Ogród Zoologiczny jest utrzymywany przez Urząd Miasta, można powiedzieć, że jest miejskim zakładem. Utrzymuje się z dotacji, jakie Magistrat przeznacza dla ZOO każdego roku, uchwałą budżetową.

Jest to kwota, którą w rocznym budżecie rezerwują radni, a potem Prezydent Łodzi ma – jako władza wykonawcza – obowiązek utrzymywania swojego podmiotu. Łatwo się domyśleć, że pieniądze nie wystarczają na pokrycie wszystkich wydatków. To częsty przypadek, dana instytucja korzysta z finansowania urzędowego opiekuna, ale jej rachunek wydatków nijak się ma do otrzymywanej kwoty. Akurat ZOO radzi sobie dobrze: można w Ogrodzie zostać sponsorem wybranego zwierzaka, przeznaczać pieniądze na jego utrzymanie w zamian za tabliczkę z nazwiskiem (lub nazwą) donatora przy klatce bądź wybiegu. Ale inne, podobne „zakłady budżetowe” samorządowych opiekunów nie mają możliwości, by korzystać z opieki sponsorów. Ani rzeczywistej (nie mają czym „handlować”), ani prawnej.

Interesuje mnie jednak mechanizm innego rodzaju: czy wiecie, co dzieje się z pieniędzmi, które w kasie Ogrodu zostawiają zwiedzający? Otóż, Szanowni Czytelnicy, trafiają one nie do ogrodowej księgowości, tylko do Urzędu Miasta. Dokładnie – dochód ze sprzedaży biletów przejmuje Magistrat, konretnie Wydział Ochrony Środowiska, pieniądze służą następnie na pokrycie bliżej niesprecyzowanych wydatków Urzędu. Zaś ZOO nie ma z tego tytułu żadnych dochodów, to znaczy wpływy z kasy oddaje w całości, korzysta z kwoty przez radnych wyznaczonej, bez względu na ilość sprzedanych biletów.

Konkluzja jest precyzyjna: w utrzymaniu tak dużej instytucji jak Ogród Zoologiczny rachunek ekonomiczny nie ma żadnego znaczenia! Obowiązują czysto komunistyczne zasady podziału budżetowego tortu na poszczególne, urzędowo wyznaczone kawałki – a takie subtelności, jak przedsiębiorczość, marketing, starania o lepszą frekwencję w ogóle nie są w tym systemie brane pod uwagę.

Po co o tym mówię? Bo obserwujemy w ZOO mały przykład, jak w naszym kraju działa to, co nie jest prywatne. Strat i zysków przedsięwzięcia (jak zrobiłby każdy właściciel prywatnej firmy) nikt nie liczy, bo politycy /urzędnicy wymyślili sobie prawo, które na to pozwala. Zatem prawo to stosują, a prowadzone przez nich instytucje budżetowe produkują deficyt. Małe – jak ZOO – straty w skali lokalnej, duże – a takie utrzymuje budżet centralny, budują nam straty na poziomie krajowym.

I to jest odpowiedź, dlaczego naszym władzom ciągle brakuje pieniędzy na wydatki, potrzebne do utrzymania państwa. Po pierwsze, rozdęta biurokracja. Po drugie – procedury wydatkowania pieniędzy, które nic wspólnego nie mają z zasadami normalnej ekonomii.  Czy dziwić może w takim wypadku upadek socjalistycznej Grecji???

O nowych departamentach UMŁ, czyli znowu wydatki na biurokrację

Nastąpiła tzw. reorganizacja Urzędu Miasta Łodzi. Prezydent Hanna Zdanowska powołała siedmiu wysokich urzędników: dyrektorów nowych departamentów. Nie likwiduje się żadnego wydziału (to dla uspokojenia kadr pracowniczych Magistratu), niektórym komórkom organizacyjnym zmienia się tylko nazwy.  To znaczy, że za pieniądze podatników znów zwiększa się wydatki na biurokrację. Wszystko w czasie, gdy media całego kraju trąbią o rosnącym kryzysie i jego skutkach…

Siedmiu dyrektorów z wysoką pensją, każdy (lub każda, bo są też panie) będzie miał sekretarkę, pewnie zaraz powołają asystentów… Komu się chce, niech policzy, ile to będzie miesięcznie kosztowało łódzkiego podatnika. Wszystko w imię zatrudnienia na lukratywnych etatach „swoich” ludzi, którym wcześniej obiecało się nagrodę za polityczne usługi lub inne formy udanej kooperacji.

Ktoś powie, że nie ma o co kruszyć kopii w skali lokalnej. Ale każdego roku, już w skali kraju, zwiększa się liczba osób, zatrudnianych na etatach w instytucjach publicznych. Pod światłym przewodnictwem Rządu, którego Premier promuje od wielu miesięcy politykę oszczędności państwowych. Oczywiście w teorii. Bo, ciąglę powtarzam tę smutną prawdę, od roku 1989 z każdym kolejnym aparatem władzy rosną w Polsce koszta biurokracji państwowej. Wszyscy tylko gadają, że trzeba ciąć  wydatki państwa, a w praktyce ciągle je zwiększają, oczywiście w imię własnych, politycznych interesów.

I znów oczywista prawda – państwo działa jak każda, zwykła firma. Ma przychody (nasze podatki w różnych formach) i wydatki, m.in. w postaci wszelkich instytucji budżetowych, które utrzymujemy. Właściciel firmy pilnuje wydatków, żeby ich nie przekroczyć – bo się zadłuży i w końcu zbankrutuje. Rządzący naszym krajem mają gdzieś szacunek wobec bilansu dochodów i kosztów, bo za wszystko zapłacą polscy obywatele, w przymusowych obciążeniach podatkowych oraz w podatkach ukrytych, jak np. ceny nośników energii.

Dopóki wreszcie nie zrozumiemy, że trzeba radykalnie zmienić system gospodarczy, prywatyzując wszystko, poza wojskiem, policją i sądami, będziemy żyć coraz gorzej. I będziemy coraz biedniejsi, by w końcu przeżyć  traumę w rodzaju argentyńskiej lub greckiej wersji wydarzeń. No, ale cóż, demokracja – „sami tego chcieliśmy”.

O zamieszkach w Anglii, czyli raz jeszcze o wolności

Zdumiewające, jak mocno rozszerzyła się w angielskich miastach skala chuligańskich awantur. Młodzież przeciwko Policji, na sztandarach podpalaczy i szabrowników hasła walki ze stróżami porządku oraz bogatą warstwą społeczeństwa. Powody narastającej agresji? Pytani eksperci mówią o co najmniej kilku: słabość brytyjskiego prawa (Policja nie może używać przemocy wobec przestępców), wzrastająca liczba kolorowych imigrantów oraz kryzys światowy, nawet w Anglii zwiększający obszary bezrobocia oraz ubóstwa.

Powody są zrozumiałe – jeszcze kilka lat socjalistycznych rządów, promujących biurokrację i życie na kredyt, a rozsypywać zaczną się nie tylko gospodarki poszczególnych krajów, ale też sieci międzynarodowych powiązań ekonomicznych (już dziś bogu ducha winni Polacy płacą horrendalne raty kredytów we frankach, bo świat źle reaguje na zawahania rynku USA).

Niezroumiałe są działania angielskich służb mundurowych, a właściwie całkowity brak reakcji na bezczelność brutalnych hord, ograbiających brytyjskie sklepy, podpalających domy, terroryzujących niewinnych ludzi. Luki w prawie? Nikt nie uruchamia procedur awaryjnych, by w trybie pilnym nadać uprawnienia Policji. Nie wkracza wojsko ani żadne służby, zwyczajowo powoływane do walki z takimi zamieszkami. Nic się nie dzieje, a strwożeni mieszkańcy angielskich miast czekają, kto i kiedy wpadnie do mieszkania, żeby „pokazać bogatym, kto tu naprawdę rządzi”.

Można do znudzenia powtarzać starą prawdę – wolność człowieka kończy się tam, gdzie naruszana jest wolność drugiego człowieka. Angielska Policja już pierwszego dnia powinna była całe to tałatajstwo rozpędzić na cztery wiatry! A skoro tego nie zrobiła, należy natychmiast powstrzymać kolejne szarże współczesnych wandali, używając wszelkich dostępnych środków, nie oglądając się na obowiązujące ustawy. To te dranie łamią prawo, a nie Policja, więc zasłanianie się brakiem przepisów jest zwykłą hipokryzją lub tchórzostwem angielskich urzędników.

Bierność tylko prowokuje kolejnych bandytów, pewnie zaraz ruszy się podobny motłoch w innych krajach… Jeśli brytyjskie służby zbagatelizują tę sprawę, równowaga współczesnego świata ma wielką szansę rozsypać się w drobny mak.