O donosach, czyli jak Szwedzi porządku pilnują…

Szwedzi donoszą na swoich sąsiadów – dowiadujemy się ostatnio z prasy. Ponoć aż osiemdziesiąt procent wszelkiego rodzaju zasiłków (rentowych, chorobowych, w ogóle świadczeń socjalnych) spotyka się z ostrym protestem „życzliwych obywateli”, zaniepokojonych nieuczciwością swych szwedzkich pobratymców… Czyli  możliwością wyłudzania pieniędzy z „idealnego systemu ubezpieczeń”. Urzędnicy te donosy sprawdzają, dowiadując się dwóch rzeczy: po pierwsze, spory odsetek meldunków pokrywa się z prawdą. Po drugie, donosy produkują najczęściej sąsiedzi beneficjentów, powodowani chęcią zemsty za jakiś drobiazg, na przykład złośliwe palenie papierosów w ogródku. Wniosek: w Szwecji trzeba uważać na najbliżej mieszkających sąsiadów, bo w ramach swoiście pojmowanego „neighbourhood watching area” mogą narobić nam niezłego kłopotu. A wiadomo – w Szwecji z urzędnikami żartów nie ma…

Odrzucam fakt, że niektórzy spośród szwedzkich obywateli oszukują skarb państwa, wyłudzając nienależne świadczenia. Założę się, że wyłudzeń na takim poziomie znajdziemy tyle samo, lub podobnie, w każdym innym europejskim kraju. Ale co z donosami? Lat temu czternaście odwiedzałem w szwedzkim Orebro bardzo sympatyczną rodzinę mieszkających tam przez wiele lat Polaków. Ona – dziennikarka radiowa, on – muzyk, czelista  tamtejszej filharmonii. Oboje gdańscy emigranci lat osiemdziesiątych, syn już tam urodzony. Ale cała rodzina z wielkim poszanowaniem dla swych polskich korzeni, nie „zeszwedziała” krańcowo, zatem pełna dystansu wobec tamtejszych, lokalnych obyczajów. Wyszliśmy wieczorem, w porze kolacji, na krótki spacer z psem, a mili gospodarze mieszkali na osiedlu domków jednorodzinnych. Po załatwieniu przez pieska potrzeb znajoma skrupulatnie sprzątnęła wszelkie pozostałości a torebkę wyrzuciła do pobliskiego kosza, specjalnie  w tym celu ustawionego. Podówczas obyczaj ten nie był w Polsce rozpowszechniony – i dzisiaj są z tym na osiedlach kłopoty. Pytam: „Zawsze tak dokładnie sprzątacie po pieskach?” Ona: „Co by się działo, gdybyśmy to zostawili! Od razu sąsiedzi łapią za telefon, mamy na karku policję i surowe kary pieniężne!”

Otóż to – od razu łapią za telefon. W Szwecji reakcja na zachowanie, jakkolwiek burzące porządek społeczny, jest czymś absolutnie normalnym. Nie po to ustanawia się prawo, służące wszystkim ludziom w okolicy, by szkodliwe działania jednostek  miały te wygody niszczyć. Trzeba więc piętnować burzycieli, by wszyscy uczciwi mieli lepiej. A jak najlepiej powstrzymać wandali? No przecież trzeba zadzwonić na policję, bo skąd stróże porządku dowiedzą się, że łamane jest prawo? Nie wszędzie docierają patrole: szkodnik, jeśli przemknie niezauważony, kary nie poniesie.  A w naszym interesie jest, żeby za szkody zapłacił. To go nauczy porządku i więcej szkodził nikomu nie będzie.

Jestem przekonany, że wśród większości obywateli naszego kraju postawa taka nazwana byłaby zwykłym, wrednym donosicielstwem… Wychowani jesteśmy na tradycjach „podziemnego” zwalczania okupantów, gdzie wszelkie przejawy donosicielstwa (na przykład do Gestapo lub SB) traktowane były  jako działania wręcz zagrażające życiu pobratymców. Słowo „kapuś” kojarzy się w naszym języku nader pejoratywnie. Czy słusznie jednak zachowania, noszące znamiona postaw obywatelskich nazwać możemy kapownictwem???

Ciekaw jestem Państwa opinii, sam jednak z dużym przekonaniem opowiadam się po stronie szwedzkich „donosicieli”. Wolę żyć w świecie wypełnionym porządkiem i uczciwością, niż wiecznym pobłażaniem dla oszustów, bezkarnością przestępców i niewygodami dla ludzi uczciwych.

O plebiscycie „Energia Kultury”, czyli jak rozstrzygnąć kontrowersje

Już czwarty raz rozstrzygnięto w Łodzi plebiscyt „Energia Kultury”. Wymyśliły go dwie szefowe łódzkich redakcji: Gazety Wyborczej i Telewizji TOYA. W pierwszej edycji, jako dziennikarz zespołu redakcyjnego TV TOYA zajmujący się m.in. sprawami kultury, zostałem zaproszony do konkursowej kapituły. Zgłasza ona kandydatów do nagrody za najlepsze wydarzenie kulturalne roku w Łodzi. Mam zaszczyt pracować w kapitule do dziś, a plebiscyt od czterech lat organizowany, stał się jedyną w mieście formą promocji kultury en bloc, bez podziału na „wyższą” i „masową”. Zaproponowana forma konkursu i głosowania publiczności (w tym roku swoje głosy na kandydatów finałowej dziewiątki oddało ponad dwa tysiące osób) przyjęła się wśród uczestników plebiscytu, nie tylko z Łodzi. Ale towarzyszą jej kontrowersje, które warto omówić z perspektywy osoby, tkwiącej niejako w środku procesu, wyłaniającego kandydatury do nagrody.

Otóż Kołyskę Newtona – symbol energii, jaka ma promieniować z nagrodzonego wydarzenia – dostają nie tylko imprezy z przeznaczeniem dla wytrawnych konsumentów, kulturalnej elity miasta czy regionu. Obok wystawy dwudziestowiecznych mistrzów sztuki współczesnej (Picasso, Klee, Kandinsky) nominację otrzymał w tym roku koncert Stinga. A gali operowej „Tytus Manliusz” Vivaldiego partnerowała nominacja dla zaułku OFF Piotrkowska – miejsca kultury alternatywnej w zrujnowanej fabryce. Otwartość plebiscytu jest jego cechą rozpoznawczą. O ile pojawiają się głosy krytyczne, że oto postponujemy wysoką kulturę, stawiając ją w jednym rzędzie z imprezami masowymi, odpowiadam: tak ma być. Takie jest postanowienie kapituły, która co rok stoi przed pytaniem o zasady głosowania. Nie ma żadnego regulaminu Energii Kultury, ale jeśli taki kiedyś powstanie, będzie zawierał klauzulę o otwartości przyjmowanych zgłoszeń. Bo, rzecz jasna, zgłoszenia zdarzeń pod wybór grupy finałowej, napływają od łódzkiej publiczności. Kapituła dokonuje ich selekcji, kłócąc się czasem zawzięcie o ostateczny kształt grupy nominowanych. Ale wyboru dokonać trzeba – i on właśnie jest znakiem pewnej elitarności naszego plebiscytu. Nie  masowość niektórych nominatów, a właśnie fakt, że znaleźli się w tak nobliwym otoczeniu. Jak się wydaje, zasada taka zmiany się nie doczeka. W każdym razie kapituła woli takiej zmiany nie wyraża.

Druga sprawa to kryteria wyboru grupy finalistów pod kątem, rzekłbym, wagi tych wydarzeń. Nie masowości lub elitarności – ale właśnie wagi bez względu na zasięg. I tu kontrowersji jest najwięcej. No, bo jak wytłumaczyć nominację dla wzmiankowanej OFF Piotrkowskiej, czy klubu „Owoce i Warzywa” w jednej z poprzednich edycji? Miejsca, nie wydarzenia. Mało znane – dopiero na dorobku. Splendoru grupie finałowej raczej nie przynoszą. Jednakże, co ciekawe, z analizy finałowych obliczeń dowiadujemy się, że zyskują duże poparcie głosujących! W tym roku OFF Piotrkowska otarła się o zwycięstwo, przegrała nieznacznie, dopiero po zliczeniu sms-ów. A wygrała głosowanie internetowe, co starczyło do zajęcia drugiego miejsca. Dopiero lub aż drugiego, bo z wyraźną przewagą nad stawką pozostałych kandydatów.

Mówiąc szczerze, podczas obrad kapituły sam się zastanawiam, czy warto popierać takie nominacje… Wolałbym, jeśli plebiscyt pokazywałby jednoznacznie grupę takich aktów kulturalnych, które w przekroju roku nie budzą niczyich wątpliwości. Ale koledzy z szacownej kapituły przekonują mnie wtedy, że naszym celem jest również promocja kultury. O ile więc niektóre z nobliwych wydarzeń (bądź miejsc) w zasadzie bronią się same – nawet bez finałowej nominacji – inne trzeba nominować na zachętę, by trochę wesprzeć ich istnienie. Argumentacja słuszna, bo promocja dla kultury to źródło przetrwania, bez niej nikt nie znajdzie poszczególnych miejsc czy wydarzeń. Przypuszczam więc, że kolejne edycje Energii Kultury również będą zaskakiwać obserwatorów nominacjami nietypowymi, może lekko na wyrost, ale ze wskazaniem potencjału rozwojowego. Aczkolwiek wszystkie decyzje odnośnie finałowej grupy należy podejmować z rozwagą.

Brakuje mi, od początku istnienia plebiscytu, zgłoszeń filmowych i literackich. Owszem, są finałowe nominacje – dla poszczególnych filmów, książek z łódzkimi akcentami. Ale patrząc globalnie na ofertę poszczególnych sektorów łódzkiej kultury, najlepiej radzą sobie sztuki plastyczne, teatr i muzyka. Liczba proponowanych obrazów filmowych (biorąc pod uwagę tradycję tego miasta!) oraz – szczególnie – dzieł literackich, nigdy od czterech lat nie przekroczyła znikomej wielkości. Martwią się tym, jak usłyszałem w tegorocznych kuluarach, zwłaszcza sami twórcy. Środowisko literackie w Łodzi jest silne, to samo – bez żadnych wątpliwości – dotyczy także filmowców. Problem leży zapewne po stronie wagi, jakości dzieł. Trudno wartościować, lecz w takich plebiscytach ważne jest kryterium odbioru, szlachetnego rozgłosu. To on ma znaczenie dla kapituły, która nie waży się pełnić roli zbiorowego recenzenta, lecz chce jedynie wsłuchać się w głos publiczności. Ten często bywa dla łódzkiego filmu i literatury niezbyt przychylny.

O „Do Rzeczy” w sprzedaży, czyli niepokorni znów piszą…

Wrócili – po dwóch miesiącach przymusowej banicji. Grupa „niepokornych” publicystów Pawła Lisickiego odnalazła się na rynku tygodników opinii w błyskawicznym tempie, powołując do życia pismo „Do Rzeczy”. Jest tam, poza grupą skupioną wokół braci Karnowskich na łamach konkurencyjnego „W Sieci”,  ten sam właściwie zestaw nazwisk, który zdecydował o sukcesie rozbitego niedawno rządowym atakiem zespołu „Uważam Rze”.

Czy nowy tygodnik ma szansę przejąć schedę po zaskakująco dobrze sprzedawanym dodatku  „Rzeczpospolitej”? Na rynku prasowym, wskutek zawirowań wokół sprawy „niepokornych”, utworzyła się teraz zgoła odmienna sytuacja – od tej, w której zaczynali dziennikarze „URze”. Mamy na rynku nie jeden tygodnik o wyraziście opozycyjnym charakterze, ale trzy: „Do Rzeczy”, wychodzące już z czwartym numerem „W Sieci” – oraz samo „Uważam Rze” , pozostające jako pismo o charakterze łagodniejszym, lecz jednak pozwalające sobie na umiarkowaną krytykę obozu władzy. Zespoły redakcyjne i wydawcy tych czasopism będą musieli stoczyć walkę o tę samą grupę czytelników. Do konfitur, jakie pojawiły się na rynku medialnym wraz z poczytnością „Uważaka” stara się dobrać większa liczba chętnych smakoszy. Rozpoczyna się zatem kolejny etap gry politycznej, ale też rynkowej, bo oba aspekty zaistnienia nowej publicystyki, niepokornej wobec obozu władzy, należy traktować z jednakową uwagą…

Czy debiutant, w zasadzie hybryda starego tytułu pod nową nazwą, ma szansę w tej rynkowej batalii? Czas pokaże, ale czytelnik „Do Rzeczy” otrzymuje do swych rąk pismo chyba najbliższe charakterem do dawnego „URz”. Poprzedni zespół nie ma w składzie – z wiodących nazwisk – braci Karnowskich, Warzechy i Feusette’a. Wszyscy publikują „W Sieci”, co na przedostatniej stronie „DR” skomentował, w typowym dla siebie stylu, Waldemar Łysiak. „Nikt nie zdradza równie pięknie, jak przyjaciel” – cytuje samego siebie wielki pisarz wyjaśniając, że Karnowscy od dawna knuli dywersję na zespole Lisickiego, jeszcze za  wspólnej kadencji szykując sobie lokal pod własną siedzibę. I planując rozłam jeszcze przed wypadkami z Gmyzem i Hajdarowiczem w rolach głównych… Kolejna sugestia „Wilka” wydaje się jednak karkołomna: Karnowscy działali jakoby na polecenie Kaczyńskiego, bo – cytuję – PiS chciał mieć drugi dobrze sprzedający się biuletyn partyjny. Może to i prawda, ale jak w takim razie postrzegać istnienie na łamach „Do Rzeczy” wyraźnie propisowskiej retoryki? To właśnie aspekt, który najwyraźniej łączy zawartość nowego tygodnika z jego poczytną, uprzednią wersją. Odrzućmy złudzenia, „Do Rzeczy” atakuje wprawdzie poczynania Tuskowej ekipy, ale wciąż z pozycji, zakładających ewidentne sprzyjanie największej partii opozycyjnej. Jest w numerze, na stronie 34, tekst prof. Zdzisława Krasnodębskiego z podtytułem: „”Co powinien zrobić PiS, aby odsunąć Donalda Tuska od władzy”… Jest też elaborat Piotra Semki, poświęcony zmarłej Jadwidze Kaczyńskiej, zakończony słowami: „Bez jej wpływu na synów nie byłoby tego, za co miliony Polaków szanują Jarosława i śp. Lecha Kaczyńskich”… Nie trzeba więc jaśniejszego dowodu na fakt, że pismo „Do Rzeczy” celuje swoją treścią do serc tych uczestników polsko – polskiej wojenki, którzy negują wprawdzie skuteczność działań Platformy Obywatelskiej, ale też wyraźnie domagają się powrotu do władzy Prawa i Sprawiedliwości.

Heroiczny bój o wolność słowa, toczony przez ekipę, zamykającą za sobą z dużym hukiem drzwi redakcji „Uważam Rze”, trzeba więc postrzegać dwojako. Istotnie, trzydziestka niepokornych padła ofiarą wręcz gangsterskiego napadu ze strony rządu i jego biznesowych sługusów. Stała się celem bezprzykładnego w dziejach wolnej Polski aktu wykastrowania tytułu, bijącego ze wszystkich sił w politykę obozu władzy. Ale Tusk, co widać wyraźnie po losach obecnej „Rzeczpospolitej” i przeczyszczonego „Uważam Rze”, zniszczył nie tyle gazetę antyrządową, co właśnie propisowską! Dla premiera najgroźniejsze było generowanie pod sztandarami poczytnego tygodnika tych samych emocji, które kierują częścią Narodu, wciąż wierzącą w zamach smoleński i modlącą się pod PiS-owskimi krzyżami. Osoby, które nie akceptują rządów PO, ale daleko im także do zachwytów nad PiS-owską opozycją, nie znajdą w „Do Rzeczy” (ani też zresztą w tekstach „W Sieci”) pełnej zgodności ze swoimi poglądami. Chcąc poczytać teksty, dowalające rządowi, muszą tam przedzierać się przez pro – kaczystowską retorykę. Czy faktycznie oznacza to pełną niezależność dziennikarską???

Podział niepokornej grupy na konkurencyjne ekipy sprawia, że na rynku prasowym zaczęły działać dwa tygodniki o bardzo podobnym charakterze. Mają identyczną objętość – i po kilka wiodących nazwisk po swojej stronie barykady. Pierwszy numer „Do Rzeczy” jest ostrzejszy, bardziej emocjonalny od czwartego „W Sieci”, które stara się wypłynąć na wody nieco spokojniejszej, wyważonej debaty. Choć w obu tytułach znaleźć można teksty – perełki. „Do Rzeczy” wciąga główną tematyką numeru, bo obok frapującej wypowiedzi Cezarego Gmyza, w której zamyka on temat prawdy w sprawie TNT, niezawodny Rafał A.Ziemkiewicz pisze o jawnej polityce niszczenia wolności mediów w III RP. Tamże – chłodny i precyzyjny jak zawsze Wildstein, Łysiak nie do ominięcia (na Boga, przestańcie się wreszcie kopać po kostkach z Ziemkiewiczem – gracie w tej samej drużynie!!!), czy Jacek Przybylski, autor świetnego tekstu o amerykańskich konserwatystach. Ale i „W Sieci” daje kilka smakowitych tekstów: pojawia się Tomasz Logan Tomaszewski z genialnym studium przemijania (łzy cisną się do oczu…). Jest udany komentarz Łukasza Warzechy o człowieku neosowieckim, Krzysztof Rybiński świetnie rozkłada na części pierwsze zjawisko gospodarczego upadku państwa… Ale obydwa pisma ruszają na łamach te same zagadnienia: jest tu i tam sprawa sędziego Tulei, dubluje  się wspomnienie o Jadwidze Kaczyńskiej oraz odniesienie do relacji z „Gazetą Polską’ („DR” wyprzedza konkurentów wywiadem z red. Sakiewiczem). I tak dalej… Mimo drobnej różnicy w tonie wypowiedzi, zawartość obu tytułów uderza zbieżnością.

A to każe nam natychmiast stwierdzić, że walka o czytelnika na rynku prasowym będzie dla obydwu redakcji batalią o przetrwanie. Dochodzi wciąż aktywne „Uważam Rze”. Najbliższe miesiące pokażą więc, czy tytuły, które wypączkowały na „aferze cenzurowej”, nie będą zmuszone zwijać żagli… A to odbyłoby się z wyraźną szkodą dla równowagi  debaty publicznej w Polsce! Wprawdzie mainstreamowi politycy dbają głównie o wpływy w telewizjach, ale jeśli nowe tygodniki nie przetrwają rywalizacji o czytelnicze słupki, sytuacja wróci do tej sprzed początku całej historii z trotylem. Zakładam przy tym, że wydawcy obu nowych gazet zachowają niezależność i odwagę w publikowaniu kontrowersyjnych treści… Mimo wszystko, prognozy w tak kształtujących się okolicznościach rynkowych nie mogą być zbyt różowe. A dla mnie osobiście ulubionym tygodnikiem opinii wciąż pozostaje „Najwyższy Czas!”. Czego i Państwu życzę.

O „predatory state”, czyli państwie drapieżczym

Okazuje się, że istnieje niezła definicja rządów, jakie obecnie rozwijają się nad Wisłą. „Państwo drapieżcze”, z angielska „predatory state”, charakteryzuje się tym, że władza wysysa z nas pieniądze, niczym drapieżca krew swej ofiary. Rzekomo na cele publiczne, a tak naprawdę wydaje tę kasę na własne interesy.  Bartosz Marczuk w „Rzeczpospolitej” (nr 23, 28.01.2013) podaje tę definicję za Bartłomiejem Radziejewskim („Rzeczy wspólne”) – złorzecząc Donaldowi Tuskowi za fotoradary.  Urządzenia te – „szpony drapieżcy” – służą wszechwładnym urzędnikom do wydzierania z nas pieniędzy, które (choć z deklaracji mają pójść na drogi) gdzieś na pewno rozpłyną się w morzu polskiej biurokracji…

Świetnie, że komentatorzy widzą wreszcie problem i nie boją się nazywać zjawiska wprost. Ale też warto przy tej okazji spojrzeć nieco szerzej: czy „szponami predatora” nie będą dla nas takie instytucje współczesnej władzy, jak choćby ZUS, NFZ czy izby skarbowe? To wszystko jedynie pośrednicy w  zbieraniu od narodu haraczu zbyt wysokiego niż to, co aparat polskiej biurokracji daje obywatelom w zamian. Nie mamy godziwych emerytur, rzetelnej opieki zdrowotnej, niskich podatków. Oczywiście – dróg też nie mamy, ale trzeba podkreślać z całą mocą: fotoradary to tylko jeden z elementów systemu, przez który wszyscy polscy obywatele systematycznie biednieją, nie otrzymując w zamian (jak piszą przywoływani tu publicyści) odpowiedniego „serwisu” w postaci usług publicznych. Lub pieniędzy, zostawianych w kieszeni dzięki przyjaznemu systemowi podatkowemu.

Polska, choć chwali się w świecie sukcesami swojego „młodego kapitalizmu” jest w gruncie rzeczy państwem znacznie bardziej socjalistycznym, niż uchodząca za taką Szwecja. Czemu Szwedom, płacącym swojemu fiskusowi średnio 50% własnych dochodów, żyje się lepiej, niż (teoretycznie) mniej uciskanym Polakom? Ano, Szwedzi mają na każdym kroku usługi publiczne na wysokim poziomie. Wiedzą i widzą za co płacą każdego miesiąca ciężką kasę z własnych kieszeni. Ten „socjalizm z ludzką twarzą” daje im komfort bieżącego życia, bo ich składki idą naprawdę NA NICH. A nie na utrzymanie żarłocznej, „drapieżczej” właśnie, państwowej biurokracji. Na co idą składki Polaków? To jasne – w pierwszej kolejności na utrzymanie urzędników, a etatów biurokratycznych nasza władza każdego roku tworzy coraz więcej. Nie są to bynajmniej produktywne miejsca pracy: zatrudniani tam ludzie, oczywiście „krewni i znajomi królika”, często pobierają sowite apanaże z publicznej składki za pracę, którą trudno ocenić czy wymierzyć. Nie wiadomo, co dają społeczeństwu setki posad urzędników NFZ w sytuacji, gdy pieniędzy na godziwe leczenie publiczne wciąż jest za mało…  Ciekawe byłyby konkretne obliczenia: ile złotych zyskają polscy pacjenci, gdyby zlikwidować jednocześnie NFZ i Ministerstwo Zdrowia – a pieniądze, potrzebne miesięcznie na ich utrzymanie, przekazać szpitalom i poradniom???

Szwedzi świetnie wiedzą o tym, że nie stać ich na biurokrację. W stutysięcznym Orebro jest tylko JEDEN ośrodek władzy politycznej, nazywa się Landstyrensen. Na jego czele stoi wojewoda i nadzoruje również sprawy lokalne, jako regionalny samorząd. W każdym polskim mieście wojewódzkim są tymczasem trzy ośrodki władzy: jeden centralny (Urząd Wojewódzki) i dwa samorządowe (Urząd Miasta, Urząd Marszałkowski). Łatwo policzyć,  ile pieniędzy są w stanie zaoszczędzić Szwedzi na zbędnych etatach biurokratycznych. Mogli dzięki temu wybudować np. sieć podziemnych parkingów pod całym Orebro. Nie trzeba przypominać, jakie problemy z parkingami mają duże polskie miasta.

Przykłady można by mnożyć i rozszerzać. „Drapieżcze” polskie państwo nie liczy pieniędzy, bowiem przyjęło strategię łupieżczą: jak nam zabraknie, to zabierzemy ludziom. W końcu mamy władzę i każemy im płacić… Tymczasem banalna prawda ekonomiczna kłuje w oczy: im więcej państwowego interwencjonizmu, im więcej biurokracji i niepotrzebnych wydatków systemowych, państwo będzie biedniejsze.  To znaczy, że ludzie w nim mieszkający będą biedniejsi – to właśnie nad Wisłą boleśnie przerabiamy od 1989 roku. A wszystkim, którzy twierdzą, że w naszej gospodarce powinniśmy wzorować się na pomysłach, sprawdzonych w bogatych krajach zachodnich, powtórzmy kolejną z banalnych prawd. Otóż Polska NIE JEST bogatym krajem zachodnim. I żadne z keynesistowskich, czyli socjalistycznych rozwiązań ekonomicznych, sprawdzić się tu nie ma prawa. Po prostu nas na to nie stać.

O łódzkiej awanturze, czyli jak się tabloid miastu przysłużył…

Ależ zamieszanie wokół Łodzi! Nareszcie, można by rzec. Zgodnie z zasadą, że lepiej niech mówią źle, niż mieliby w ogóle nie mówić. Fakty są bezwzględne: dzięki paszkwilowemu artykułowi w angielskiej bulwarówce Łódź zyskała tyle ogólnopolskiej promocji, jakiej nie miała od wizyty papieża Polaka w roku 1987. Okrutna ironia losu, bo kolejne rządzące miastem ekipy polityczne (od czerwonego betonu, przez czarną ekipę „Kropy” do dzisiejszych socjalistów z ludzką POtwarzą) zawsze się dwoiły i troiły, by pokazać światu swój promocyjny wysiłek. A tu klops, wszystkie w historii wolnej Polski obsady Wydziału Promocji Urzędu Miasta Łodzi nie zrobiły dla miasta nawet kropelki tego, co zmalował reporter „The Sun” jedną tylko publikacją. Naprawdę, prezydent Zdanowska, miast słać dyplomatyczne noty, powinna faceta natychmiast zatrudnić w urzędzie – zaczynając angaż od premii za skuteczne działanie.

I cóż z tego, że tabloid, że pisał artykuł z tezą: ferment poszedł w świat. Wreszcie o Łodzi usłyszał ktoś poza filmowcami, wędrującymi na kolanach do szkoły i schodów, na których siadywał Polański.  Zupełnie bezpłatnie „The Sun” zrobił miastu reklamę i aż się prosi, by władze zdyskontowały sukces kolejnymi działaniami. Teraz swą politykę turystyczną Magistrat powinien oprzeć na haśle: „Przyjeżdżajcie zobaczyć, czy naprawdę jest tu tak źle”.   Może udać się bardziej, niż próba wypromowania ciężkozbrojnej turystyki żydowsko-martyrologicznej, w jakiej lubował się zarząd Jerzego Kropiwnickiego, budując (skądinąd chwalebnie) pomniki, dokumentujące łódzki holokaust…

Czas jednak otrząsnąć się z oparów absurdu, jakie uniosły się nad Łodzią po znamiennej publikacji w angielskiej gazecie. To znakomity moment, by pokazać jak rozpaczliwe stają się wysiłki kolejnych polityczno-urzędniczych ekip, by wymęczyć jakąkolwiek wizję miasta, wciąż z ogromnym wysiłkiem podnoszącego się po upadku wielkiego przemysłu. Za komuny tekstylia, wymyślone dla Łodzi w czasach ziemi obiecanej, podtrzymywały egzystencję tysięcy robotniczej braci. Transformacja ujawniła nie tylko skrajną niereformowalność wielkich manufaktur, ale też gigantyczny problem z ludzkimi masami, nagle pozostawionymi samym sobie po likwidacji miejsc pracy. Na tym, jak gospodarczo ożywić ludzką tkankę Łodzi, łamią sobie zęby kolejni tego miasta gospodarze. Bo też, jak się zdaje, potrzeba tu zmian radykalnych, a nie tylko lekkiego przyklepywania nędzy, która tkwi w łódzkich podwórkach od czasów przemysłowych.

Od zawsze, jako urodzony łodzianin, powtarzam prawdę, że to powinno być „miasto eventowe”. Punkt turystyki chwilowej, dającej tkance miejskiej pieniądze z krótkotrwałych wizyt gości spoza Łodzi. Przykład Atlas Areny, paradoksalnie wykpiwanej przez obecne władze inwestycji poprzedniej ekipy pokazuje, że tylko na duże koncerty i wydarzenia sportowe przyjeżdżają do nas goście. Inaczej – nikt tu nie zajrzy, bo i po co? Nie ma morza, jeziora, gór ani zabytków. Powinien za to kwitnąć handel (targi) i rozrywka wokół niego: wszelkie formy zdarzeń kulturalnych, elitarnych bądź masowych. Tak rozwinęły się w średniowieczu kupieckie miasta Hansy!!! To powinno być „polskie Las Vegas”, mekka przyjezdnych, bo tylko oni mogą dostarczyć zabiedzonej Łodzi niezbędny zastrzyk kapitału, jaki ożywiłby tutejszą populację.  Sytuację wręcz ustawia położenie Łodzi, w centrum kraju, na styku autostrad, wreszcie (choć z bólem) wyłaniających się z transportowej mapy Polski… Powoli, ale systematycznie, rozwija się tu port lotniczy. Jeśli władza zadba, by można było do Łodzi łatwo dotrzeć – a także nie będzie przeszkadzać temu, by było PO CO tu przyjechać, miasto stanie na nogi. I nie będziemy musieli przejmować się artykułami w prymitywnych brukowcach zagranicznych.

O rewolucji prasowej, czyli rządowa polityka medialna

Należało dla przyzwoitości poczekać kilka tygodni, obserwować i czytać – aż wreszcie nadszedł właściwy moment. Czas powiedzieć, że na naszych oczach dokonała się mała rewolucja medialna, z utrąceniem aktywności tytułów przeciwnych rządowi, za to sprzyjających PiS-owej opozycji. Nawet jeśli ktoś (jak ja) nie głosuje na partię Kaczyńskiego, widzi wyraźnie: mamy do czynienia z cenzurą, na poły nieoficjalną, półjawną – ale jednak cenzurą polityczną, godzącą w wolność słowa, jeden z filarów współczesnego państwa cywilizowanego.

Prawie jednocześnie nastąpiło kilka mocnych „strzałów”. Najpierw Cezary Gmyz  wylatuje z „Rzeczpospolitej” za ujawnienie prawdy o śladach trotylu na wraku. Potem okazuje się, że Prokuratura Wojskowa fakt obecności TNT potwierdza, a wydawca „R” (w tym samym czasie) zwalnia dotychczasowego szefa „Uważam Rze”, tygodniowej przybudówki „Rzeczpospolitej”. Za Pawłem Lisickim wychodzi z redakcji tygodnika trzydziestu „dziennikarzy niepokornych”, budujących od początku sukces „URz”. Do mediów przedostaje się news o nocnych rozmowach właściciela „Presspubliki” Grzegorza Hajdarowicza z rzecznikiem rządu Pawłem Grasiem. Wprawdzie zwolniony zespół redakcyjny natychmiast otwiera nowy dwutygodnik „W sieci”, ale równolegle następuje kolejna zmiana: stołek redaktora naczelnego „Rzeczpospolitej”obsadza Bogusław Chrabota. Dziennik natychmiast traci zęby, publikując wprawdzie czasem w tonacji antyplatformerskiej, ale nigdy w tonie propisowskim. Inaczej: może i czasem lekka krytyka poczynań rządu, lecz nigdy w kontekście istniejącej opozycji. „Uważam Rze” również przejmują nowi ludzie, z identycznym efektem: tygodnik nawet słowem nie ma prawa zająknąć się o politycznych rywalach PO, jedyne co wolno, to lekko krytykować rząd. Oczywiście bez przekraczania pewnych granic krytyki – tak, by nawet negatywna ocena działań Tuska i jego ekipy zawierała w sobie sugestię: „popełniliśmy błędy, ale przecież kierunek przez nas obrany jest słuszny”. Niczym w latach 50-tych, na początku odwilży postalinowskiej w PRL-u czasów Gomułki… Fakty są takie, że tytuły najzajadlej atakujące politykę sprawującej władzę ekipy, zostały rozbite. Nawet jeśli działały w interesie największej partii opozycyjnej, co nie kojarzy się z wzorem dziennikarskiej rzetelności.

Mamy więc dowód na istnienie cenzury w pozornie wolnej prasie polskiej. Nigdy nie twierdziłem, że popieranie jakiejś opozycji kosztem aktualnie rządzących jest słuszne: w „Rzepie” i „Uważam Rze” publicystyczne konstatacje, wskazujące na potrzebę wymiany PO na PiS z Jarosławem Kaczyńskim były czasami wręcz bolesne. Ale obok apologetów narodowo-socjalistycznej partii Kaczyńskiego pisywali w obu tytułach ludzie, których wspieranie PiS nie obchodziło w ogóle. Dbali oni natomiast o taką krytykę ekipy rządzącej, by wskazywać jej posunięcia szkodliwe dla ludzi, bez sugerowania, że oto nasi kandydaci zrobiliby lepiej. Takich tekstów, bezstronnie godzących w rząd, jeśli ten zasłuży, obecnie już nie ma, w obydwu tytułach. Z przyjemnością można było tam czytać celne analizy profesorów Centrum im. Adama Smitha. Jeden z nich, Andrzej Sadowski, dał wywiad (znakomity) do pierwszego po rewolucji numeru „URz”. Potem nastała cisza: ani on, ani Robert Gwiazdowski nie odzywają się już tekstami w odmienionych rządową cenzurą periodykach. Znak to widomy, że albo nie są do głosu dopuszczani, albo nie uznają za wiarygodne pisywanie artykułów krytycznych w prorządowej prasie.

Jesteśmy więc świadkami kolejnej bitwy w polsko-polskiej wojnie, tym razem zwycięskiej dla platformerskiego salonu. Bitwy na tytuły prasowe. Fakt to bardzo niebezpieczny, bo zbliża nasz kraj do obyczajów bliskich państwom totalitarnym. Obserwujmy, jak potoczą się losy „W sieci”, który od nowego roku przechodzi zmianę do formatu tygodnika. Dajmy też szansę obu przeczesanym tytułom „Presspubliki”, choć wielkiej nadziei bym sobie nie robił: to już zawsze będą gazety bezzębne, nie dające zanadto skrzywdzić nomenklaturowej ekipy. Bo chyba rację mają ci, którzy obwieszczają jawne już współdziałanie nowej nomenklatury. Czyli polityczno-biznesowo-medialnej „grupy trzymającej władzę”, której zadaniem będzie wszelka możliwa obrona istniejącego status quo wzajemnych powiązań. Czekam, kiedy w tle pojawią się organizacje przestępcze – ale coraz już mniej tytułów prasowych i ludzi, którym wolno będzie prowadzić w tym kierunku swoje śledztwa dziennikarskie.

Ad vocem: Redaktor Stefan Bratkowski, legendarna postać wolnego dziennikarstwa, guru Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, mocno potępił zespół ludzi, odchodzących jednym frontem z „Uważam Rze”. Powiedział, że to niedopuszczalne, by jakaś gazeta przedstawiała naszą krajową rzeczywistość jako „świat do zlikwidowania”. Otóż, Panie Redaktorze – czy się panu podoba czy nie, wolne media mają prawo tak właśnie rzeczywistość postrzegać! Sam mam tę przypadłość, obecny ustrój Polski chętnie zastąpiłbym innym, dobrym dla ludzi, a nie dla rządzącej, polityczno-finansowej sitwy. I mam satysfakcję, że z szeregów SDP zdążyłem w samą porę się wypisać.

O zamieszaniu wokół Uważam Rze, czyli jak się robi tygodnik opinii…

„Uważam Rze” powstało w lutym 2011, szybko awansowało do pierwszej ligi naszych tygodników opiniotwórczych i zajęło swoją niszę. Faktycznie, zebrało „autorów niepokornych”: Ziemkiewicza, Wildsteina, Warzechę, potem Łysiaka (by wymienić czołówkę stawki ponad trzydziestu piór) i zaczęło pisać przeciw rządowi. Ściślej: wbrew Platformie Obywatelskiej, ale za to z niskimi ukłonami wobec PiS. Ton propisowskiej uniżoności był w tej opozycji aż nadto słyszalny. Zatem – choć zawsze dawało się wyłowić z gazety kilka wartościowych tekstów – generalne oddanie się zespołu  w objęcia drugiej co do statystyk partii w Polsce, nakazywało z dużą ostrożnością przyglądać się działaniom publicystycznym tygodnika… Jednakże tytuł, wraz z natychmiastowym osiągnięciem dobrej pozycji na rynku prasy, zyskał też famę gazety niezależnej, odważnie stawiającej tamę wszechobecnej w mediach sielankowej wizji naszego kraju jako wyspy powszechnej szczęśliwości.

Nigdy nie rozumiałem tych zachwytów, bo niby dlaczego wspieranie silnej opozycji kosztem innego, choć rządzącego giganta, ma być oznaką niezależności dziennikarskiej??? Żadna to niezależność, taka sama propaganda, choć akurat pro-opozycyjna.  No, ale w treści „Uważam Rze” dobre było odważne flekowanie absurdów nadwiślańskiego Tuskoraju, więc odrzucając nachalny kaczyzm niektórych autorów, dało się generalnie „URz” poczytać bez smarowania sobie rąk wazeliną prorządowej służalczości… I ten stan właśnie się skończył. Wydawca uwalił „URz” w oryginalnej formie, wyrzucając z pracy naczelnego, Pawła Lisickiego. Za którym natychmiast ruszyło trzydziestu muszkieterów, opromienionych sławą pierwszego zespołu dziennikarstwa antyrządowego. Co to nie wahał się przytykać Tuskowi tam, gdzie inni za to samo całowali go w siedzenie z pozycji ugiętych kolan. Od dwóch tygodni „Uważam Rze” wychodzi w totalnie odświeżonym wizerunku personalnym, z autorami, których nazwiska raczej debiutują na publicystycznej scenie.

Czy zmiana faktycznie jest wstrząsem, zamachem na dziennikarską niezależność, dowodem na nieformalną cenzurę ze strony powiązań biznesowo – politycznych, oplatających rynek dzisiejszej prasy? Pierwszy, niepokojący sygnał wobec dynamicznych działań „URz” pojawił się przecież zaraz po wejściu tygodnika na rynek. Niemal natychmiast okazało się, że sprzedana zostaje „Rzeczpospolita”, co dla publicystycznej przybudówki dziennika oznaczać musiało dokładnie identyczny los… Presspublica wzięła za jednym zamachem dwa tytuły, co od razu też wygenerowało powszechne wątpliwości, czy tygodnik o jednoznacznie antyrządowym charakterze utrzyma się tam choćby w perspektywie miesiąca. Życie pokazało, że przetrwał prawie dwa lata, ale już wówczas mówiono, że pacyfikacja „URz-owskiej niezależności” jest tylko kwestią czasu.  Nie jest więc upadek autorskiej koncepcji Lisickiego i jego ludzi żadnym zaskoczeniem dla osób, które uważnie od początku obserwowały losy tygodnika.

Sprawa druga: afera Cezarego Gmyza i mocno kontrowersyjne na nią reakcje Grzegorza Hajdarowicza, właściciela Presspubliki. Trzecia rzecz: jak donosi portal wirtualnemedia.pl, krótko przed zwolnieniem z pracy Paweł Lisicki otrzymał propozycję odkupienia z Presspubliki praw własności do „Uważam Rze”! Miał tę propozycję złożyć Jan Godłowski, wiceprezes zarządu wydawnictwa. Lisicki, jak sam twierdzi, nie zdążył nawet zacząć poszukiwań chętnych do wyłożenia gotówki: wywalono go z dnia na dzień… Jeśli odrzucimy naiwną wiarę w przypadek, wszystkie elementy układanki, zmierzającej do strącenia z rynku gazety o jednoznacznie uwierającym władzę charakterze, mogą złożyć się w logiczną całość. Można więc powiedzieć, że zamach prorządowego, wydawniczego mainstreamu powiódł się w stu procentach.

Ludzie Lisickiego tymczasem się rozpierzchli, ale już deklarują wspólne podniesienie głowy pod innym szyldem. Obserwujmy, może uda się im wskrzesić publicystyczny sukces, trzeba mieć w to wiarę. Ale ludzi o poglądach naprawdę niezależnych, szukających na łamach prasy celnych strzałów w polityków, drenujących nasze kieszenie, interesuje raczej przyszłość obecnego „Uważam Rze”. Bowiem teraz, wbrew pogłoskom o tuskolandowej sprzedajności, Grzegorz Hajdarowicz ogłasza tygodnik gazetą wolnorynkową i prawdziwie (czyli gospodarczo) liberalną. Wyszły dwa numery, oba mocno jeszcze chaotyczne, niespójne – z wyraźną, wręcz rozpaczliwą próbą natychmiastowego odnalezienia własnej formuły. Na razie gazeta boleśnie przypomina „Przekrój”, czyli składankę tekstów „dla wszystkich i dla nikogo”, ale już da się z tej magmy wyłowić smakowite rodzynki. Numer 50(97) / 2012 daje w temacie tygodnia skrupulatną analizę – piórem Tomasza Urbasia – gospodarczej zagłady, jaką nieuchronnie szykuje nam obecny rząd. Nic nowego, ale już stronę dalej arcyciekawego wywiadu udziela gazecie Andrzej Sadowski, wiceprezydent Centrum im. A. Smitha. Swoją drogą nie rozumiem, dlaczego ta ekonomiczna organizacja nie rządzi jeszcze naszym krajem… Tu kolejny raz Sadowski dosadnie wyjaśnia, co trzeba zrobić, żeby bieda w Polsce się skończyła. W tym samym numerze ciekawa rozmowa  z byłym doradcą Margaret Thatcher, celna analiza Aleksandra Pińskiego pod hasłem „Polska biedna na zawsze”, udany rozrachunek ze stanem wojennym (Leszek Pietrzak) – i to na razie tyle. Albo tyle, bo na skutek gwałtownej rewolucji tytuł miał szansę całkowicie zatracić swój antyrządowy wizerunek. Larum odtrąbiono zbyt wcześnie, bo „Uważam Rze” być może stanie się tym, co już dzisiaj pojawia się w niektórych opiniach. Tygodnikiem przeciwplatformerskim, ale bez propisowskiej retoryki. Niechby tak się stało, oby w poszukiwaniach wizerunku taka właśnie koncepcja zwyciężyła. Wówczas łatwo będzie odrzucić zarzuty, wpinane dotąd Hajdarowiczowi za tuskową lizodupność przy sprawie „trotylowej” – i wcześniej.

O Nergalu – winowajcy, czyli jak opadają ręce…

Nergal wydał książkę, więc znów pojawił się na ustach całej Polski. To znaczy,  jest okazja ponownie wziąć go na języki, zmieszać z błotem, stłamsić i wytknąć paluchami jako pierwszego wroga bogobojnego narodu. Żeby to wyłącznie nawiedzeni obrońcy katolickiej wiary (vide: Mariusz Cieślik w „Rzeczpospolitej”, nr 278, 28.11.2012) rzucali się na dzielnego satanistę, o nie, to byłoby nudne i prostackie.  Ner bierze w dupsko od dawnych kumpli z podziemnego grania, pewnie czasem i mocniej, niż chłoszczą go znakiem krzyża przez Naród błogosławieni, współcześni  inkwizytorzy…  Bo to wszak zdrajca ideałów, co dla kasy wypiął się na metalowy światek. No, jakby nie patrzeć – przyjaciółmi Nergala po wydaniu „Spowiedzi heretyka” nie będą też na pewno fotoreporterzy brukowej prasy, paparazzi, zwani przez autora nieświętego dziełka „karaluchami”…  Stał się dziś Nergal wrogiem znacznej części prywiślańskiego społeczeństwa, ledwo się chłopina zdążył wykurować i wkroczyć na pracowitą drogę ku godziwym subsydiom z prowadzonej działalności artystycznej. Ciekawe, czy spodziewał się aż takiej reakcji, przygotowując do druku wywiad-rzekę.

Przeczytałem tę książkę, głównie dlatego, że EMPiK łódzki zaprosił mnie do poprowadzenia rozmowy z Nergalem. Nie było to, biorąc pod uwagę osobę autora, zwykłe spotkanie z czytelnikami. Tym razem, obok cierpliwych łowców autografów pojawili się przecież liczni dziennikarze, ciekawi, czy obecność w Łodzi głośnego celebryty nie skończy się jakimś skandalem. Nergal, którego pamiętam jako szesnastolatka, pytającego na zapleczu klubu „Hush” w Rumii jak to jest grać koncerty, wkurzył na dzień dobry nie tylko mnie, ale też wszystkich, którzy na niego czekali. Spóźnił się ponad godzinę (no dobrze, korki – ale można było je przewidzieć), potem zaś wybiegł z księgarni na koncert Muse, choć czekał na niego spory jeszcze ogonek czytelników. Nie wspominając o dziennikarzach, kilku z nich Nergal obiecał rozmowę. Byliśmy więc wkurzeni, ale czy coś poza tym się stało? No właśnie nie, Nergal i tak zrobił po swojemu, kierował się nie dobrem jakiegoś niesprecyzowanego ogółu, tylko swoim. Jak na satanistę przystało, zachował się podług swojego wyłącznego planu, interesu i zamiaru. Miał cel i poszedł go osiągnąć, nie bacząc na sprawy innych ludzi.

Bo też taki jest Adam Darski i wcale się z tym nie kryje, odpowiadając w „Spowiedzi…” na pytania kumpli-dziennikarzy. Taki jest, ma swój kodeks, w którym inni ludzie znajdują swoje miejsce o tyle, o ile są mu potrzebni. Śmierć frajerom! Może łaskawie spojrzeć, w swej szlachetności, na chwilowe potrzeby osób, stających mu na drodze z prośbą o wywiad lub podpis, ale tylko wówczas, gdy akurat gdzieś się nie śpieszy. Luz – na tym poziomie popularności są już setki wywiadów, a fanów w kolejkach po autografy stoją tysiące. Można sobie pozwolić na swobodę w tym zakresie, zwłaszcza, że samemu ciężko pracowało się na miejsce, wywalczone w rockowym panteonie. No i – co z dumą należy podkreślić  – na okładkach kolorowych pism dla gospodyń domowych, co przecież metalowcom raczej dane nie bywa… Ironią losu jest, że w czasie ciężkiej choroby znalazło się bardzo wielu, którzy przynieśli mu bezinteresowną pomoc. Im też Adam w książce dziękuje. Ale po tej całej traumie, gdy powoli udaje mu się o chorobie zapomnieć, jest jak dawniej. To znaczy Nergal z precyzją i konsekwencją rozwija własny biznes, nie rozglądając się specjalnie wokół siebie.

Nie chcę powiedzieć, że Nergal to zły przykład, czarownica dla złych dzieci, że deptał po trupach w drodze po aktualnie zajmowane miejsce na topie. Nie przypominam sobie, by przez te dwadzieścia minionych lat ktoś w środowisku naszych kapel metalowych na niego się skarżył. Nie wiem na sto procent, ale raczej w walce o sukces Behemotha nikogo nie skrzywdził. A w drodze po celebrycką sławę? Cóż, już dziesięć lat temu, na koncercie w poznańskim Eskulapie (graliśmy tam wtedy razem przed Napalm Death) opowiadał mi, jak bardzo Doda go kręci i jak chciałby jej kiedyś dopaść… Po prostu zrobił swoje, zaparł się i osiągnął cel. Nie powinno być tajemnicą dla nikogo, że jedynie tak zaplanowany model życia: gdy poświęcamy wszystko w imię wytyczonego celu, po czym całą siłę, wszystkie nasze możliwości angażujemy w celu spełnienia zamiaru, daje szansę na oczekiwany sukces. I na taki sukces pracuje się latami. Pytanie, bardziej etyczne niż biznesowe – czy w drodze po konfitury nie kaleczymy ludzi, których na szlaku spotykamy. A na to pytanie każdy musi sam sobie odpowiedzieć.

Nie dziwimy się przeto, że Nergal wzbudza odczucia, tym bardziej negatywne im wyżej sięga jego popularność, granicząca dziś z popkulturowym mitem. Starzy metalowcy plują, bo część zazdrości mu sukcesu, jakim jest zarabianie z grania. A ta część, którym na pieniądzach nie zależy, wytyka mu przeniewierkę środowiskowych ideałów. Prościej? Proszę bardzo, otóż jeśli jesteś metalem, nie pchasz się do tabloidów. W ogóle się nie pchasz do mainstreamu, masz być programowo podziemny a nie ogólnie znany. Tak już jest: żołnierz nie maszeruje z reklamówką i koniec, to regulamin służby. W tym znaczeniu Nergal jest takim właśnie umundurowanym zakupowiczem.  Ale – co chyba przerasta już trochę samego bohatera zamieszania – po wydaniu „Spowiedzi…”   ruszyła lawina masowej nienawiści tej części Polski, która pod krzyżem modli się o wyborczy sukces PiS. Teraz dopiero się zacznie! Do apelacji w sprawie o podarcie Biblii Ryszard Nowak dorzuca nowy pozew: o opis rzekomego gwałtu zbiorowego w Hiszpanii, który znajduje się na kartach książki. To nic, że dziewczyna mocno popieszczona na pokładzie behemotowego najtlajnera mówiła, że super, że właśnie o to chodziło („chcącemu nie dzieje się krzywda!”). Nic to, że nikt nie złożył żadnej skargi stosownym służbom hiszpańskim, dbającym o przestrzeganie prawa: nie było przestępstwa, ale pozew w Polsce będzie… Publicyści (cytowany wyżej Mariusz Cieślik) wyciągają po lekturze książki wnioski, że oto cała muzyka metalowa to jeden wielki matecznik najgorszych przestępstw i szatańskiego zezwierzęcenia. Bo przecież Nergal przyznał się, że jako dzieciak CHCIAŁ spalić kościół w Gdańsku!!! Sam przeto zamiar – to nic, że w żaden czyn nie przerodzony – już służy dzielnemu felietoniście do budowania ogólnych stwierdzeń o rzekomych zagrożeniach dla całej świątobliwej części polskiego społeczeństwa.

Nie jestem pewien, czy osoba Nergala zasługuje na aż tak wielkie zainteresowanie. Ani ze strony dawnych, muzycznych ziomali – ani też tych spośród szeregów katolickich obrońców wiary. Opadają ręce, jak wszyscy dookoła robią sobie ideologiczny użytek, próbują po prostu upiec własną pieczeń przy ognisku, jakie zapaliło się na skutek wokół – nergalowego fermentu. Myślę też, że sam zainteresowany działa dokładnie tak samo, jak zawsze: nic sobie z tych ludzi nie robi.  Każdy z przejawów zainteresowania nakręca mu znakomitą reklamę. Cóż z tego, że mówią źle – ważne, by w ogóle mówili! Cały ten zamęt to wartość dodana do coraz lepiej rozwijającego się nergalowego biznesu. A on sam, o ile dobrze go pojmuję, staje sobie co rano przed lustrem z szyderczym uśmiechem, potwierdzającym, że ta banda żałosnych owieczek znów tańczy w rytm jego autorskich kompozycji…

O autostradowych komplikacjach, czyli jak Łódź mężnie znosi ruch ciężarówek…

Wydawać by się mogło, że autostrady są zbawieniem dla Łodzi. Gdyby nie skrzyżowanie pod Strykowem, które zgodnie z aktualnymi planami ma szanse za dwa lata wysyłać sprawnie ruch krajowy w każdą stronę, pies z kulawą nogą by tu nie zaglądał. Nie ma po co zaglądać do Łodzi (brak atrakcji turystycznych i ogólna brzydota miasta) – chyba, że akurat coś się dzieje w temacie sportu lub kultury. Oby działo się jak najwięcej, ale żeby w przyszłości  natłok turystów „eventowych”  nie zablokował nam ulic na amen, należałoby także zadbać o przelotowość ruchu tranzytowego. Z tym w mieście krucho, zwłaszcza ostatnio, po otwarciu fragmentu autostrady A 1 między Strykowem a Kowalem.

Wprawdzie autostrada z Łodzi do Gdańska jeszcze nie całkiem gotowa, bo zostało 60 kilometrów od Kowala na północ – a ten odcinek dopiero za dwa lata ma być wykonany. Ale już dziś spora część ruchu TIR korzysta ze sprawniejszej drogi na południe, uwalniając dzięki temu dotychczas obleganą krajową jedynkę – przynajmniej na tym odcinku, gdzie jest to możliwe. I faktycznie, ruch się usprawnił: jedziesz lepiej, dopóki nie dotrzesz do Łodzi. Tu wszelka sprawność przelotu się kończy, bo Łódź nie ma obwodnicy, która mogłaby odciążyć  ruch miejski od ciężkiego transportu na kołach.

Samochody, także ciężarowe, wjeżdżając do Łodzi od strony węzła w Strykowie, mają dwie możliwości przejazdu przez miasto: albo prosto, przez aleję Śmigłego – Rydza (utykając w korku na pierwszym dużym skrzyżowaniu, jakim jest Rondo Solidarności) – albo, zgodnie z nowymi oznaczeniami, uciekać w prawo ulicą Inflancką, docierając takim objazdem do Alei Włókniarzy, która jest dotychczasowym fragmentem krajowej jedynki. Ten wariant również grozi korkami, bo Inflancka, choć dwupasmowa, jest wąska i pofałdowana. Czeka na remont, który ma się zacząć na wiosnę, co przy okazji będzie oznaczało dla kierowców kolejną traumę, bo na czas remontu nikt TIR- ów objazdem nie skieruje, po prostu nie ma którędy ich puścić… Korki w całej północnej części miasta będą potworne, zwłaszcza w godzinach szczytu.

Nie ma więc dobrego wyjścia. Niczym w greckiej tragedii, każde posunięcie kończy się źle – jak byśmy przez Łódź nie pojechali, zawsze wpakujemy się w drogową ciasnotę. Sytuacja ta jest poniekąd efektem wieloletnich zaniedbań władz miasta, które zmieniając się w obiegu kadencyjnym myślały zawsze o sobie, a nigdy o mieszkańcach i ich pożytku. Ale to także skutek działania krajowych urzędników, którym z perspektywy Warszawy nigdy nie było na rękę fundowanie konkurencyjnej Łodzi dogodności transportowych… Dlatego obwodnicy Łodzi nie mamy od lat, choć trzeba przyznać uczciwie, trwają już prace przy „naszym” odcinku krajowej S 8 – a plany puszczenia dalej A 1 do Tuszyna też powinny sprawę znacznie poprawić. Problem w tym, że znów trzeba będzie poczekać na to kilka lat. Oczywiście pod warunkiem, że w międzyczasie kolejny biurokratyczny kataklizm nie cofnie procesu inwestycyjnego z powrotem w powijaki. Najbliższy czas jawi się dla Łodzi jako drogowo/transportowa zagłada. I kierowcy przez nasze miasto podróżujący winni uwzględnić ten fakt w swoich planach.

O remoncie ulicy Piotrkowskiej, czyli jak się buduje wyborcze pomniki

Wielki spychacz, wyposażony w łom do rozbijania kamieni, podjechał do kwietnika. Klomb przed pizzerią In Centro często służył wcześniej do spotkań towarzyskich,  jak wiele innych kwietników na Piotrkowskiej. Ale ten był lubiany szczególnie.  Łom w kilka sekund, dla telewizyjnych kamer i fotoreporterów prasowych, rozbił klomb na kilkadziesiąt kamiennych odłamków. Tak rozpoczął się remont najważniejszej ulicy Łodzi, która za dwa lata ma odzyskać swoją „świetność” i „zacząć żyć nowym życiem”.

Tak przynajmniej twierdzi ekipa rządzącej Łodzią Platformy Obywatelskiej, która wpakowała prawie pięćdziesiąt milionów złotych z budżetu miasta w totalną renowację Piotrkowskiej: od wymiany wszystkich sieci podziemnych, po nową nawierzchnię i elementy małej architektury, jak latarnie czy ławki. Kłopot w tym, że bardzo wielu Łodzian (nie tylko polityczna opozycja) uważa, jakoby remont ten był zupełnie bezcelowy a pieniądze publiczne zostaną, który to już raz, spektakularnie wyrzucone w błoto.

W ocenie przeciwników remontu Piotrkowska jest teraz w zupełnie dobrym stanie. Wątpliwe, czy naprawdę wymaga jakiejkolwiek renowacji. Kostka nawierzchni, poza nielicznymi miejscami, trzyma się solidnie. Ławki i latarnie były całkiem niedawno wymieniane, nikt ich nie dewastuje, nie zdążyły zardzewieć.  Sieci wewnętrzne – elektryczna, wodociągowa, kanalizacyjna – z pewnością nie sprawiają kłopotów mieszkańcom ulicy, bo inżynieria miejska masowych zgłoszeń o awariach nie odbiera… Generalnie, porównując z większością sąsiadujących ulic, Piotrkowska wygląda porządnie.  Nawet jak na domniemaną wizytówkę miasta, którą de facto być przestała w chwili uruchomienia Manufaktury. Czy remont przywróci ulicy kluczową dla promocji Łodzi funkcję – to znaczy głównego deptaka, spacerowo-handlowej arterii numer jeden?

Są tacy, którzy twierdzą, że renowacja absolutnie tego nie gwarantuje. By ożywić Piotrkowską, trzeba przede wszystkim oddać właścicielom prywatnym stojące tam kamienice – a handlowcom i restauratorom obniżyć opłaty czynszowe i dzierżawne, by zachęcić kolejnych do inwestowania w miejskiej „strefie a”. Urzędnicy miejscy oczywiście żadnego z tych poczynań nie planują. Cóż wobec tego nimi kieruje? Ano, jak zwykle, nie chodzi tu o żadną Piotrkowską ani o żadne dobro publiczne. Chodzi o to, by za publiczną kasę przygotować sobie solidny pomnik w roku wyborów samorządowych. Bo – przedziwnym trafem – zakończenie remontu Piotrkowskiej ma zbiec się w czasie z terminem następnej elekcji władz lokalnych…

Zgadzam się z politykami opozycji: Platforma chce mieć eleganckie narzędzie w walce o ponowny wybór na magistrackie stołki. Łatwo będzie pokazać wyborcom dosłowny skutek „dobrze sprawowanej władzy”: popatrzcie, jak Piotrkowska wygląda teraz, a jak wyglądała wcześniej! Jeśli w terminach prac nic się nie obsunie, a pani prezydent Zdanowska osobiście zapowiedziała ścisły nadzór robót (współczuję wykonawcom, będą NAPRAWDĘ dociskani z terminami) – PO będzie miało, w sam czas na wybory, dobry argument dla Łodzian, by drugi raz z rzędu zaufali rządzącej ekipie. I żeby przy urnach wyborczych ponownie oddali jej władzę.

Chodzi dokładnie o to – i wyłącznie o to. Żaden remont Piotrkowskiej nie jest potrzebny, te pięćdziesiąt baniek można było spokojnie przeznaczyć na ważniejsze cele.  Dobrze się stanie, jeśli za dwa lata łódzcy wyborcy będą o tym pamiętali.  A obraz pogruchotanego klombu, lubianego onegdaj przez spacerujących przechodniów, to idealny komentarz do działań władz miasta. Lepszego komentarza nie trzeba.