O paliwie raz jeszcze, czyli coraz mniej wesoło…

Grzegorz Stróżniak wciąż – z dużymi sukcesami – prowadzi zespół Lombard.  Znakomity zespół jest w przededniu wydania kolejnej płyty, intensywnie koncertuje. Także zagranicą, ostatnio w Hamburgu. Bus, wiozący ekipę na niemiecką stronę zatrzymał się, by wlać paliwo jeszcze za nasze pieniądze, nim kapela przejedzie Odrę…   Szok – wielki sznur samochodów, kolejka na sześćdziesiąt aut. A cena ropy  już w Niemczech, na pierwszej stacji od dawnej granicy? 1.75 Euro. W przeliczeniu na złotówki około dwudziestu groszy więcej, niż za litr po polskiej stronie.

A ja przypominam, choć pewnie to zbędne, że Polacy wciąż zarabiają około czterech razy mniej, niż ich zachodni sąsiedzi.  To znaczy, że Niemiec zarabiający trzy i pół tysiąca euro płaci za litr oleju napędowego 1.75 w swojej walucie. A Polak, zarabiający trzy i pół tysiąca złotych (daj Boże każdemu „Kowalskiemu”) za litr tego samego paliwa płaci w swojej walucie  5.79. Lub więcej, to zależy od stacji.

Jeśli Wy, drodzy czytelnicy, dokonując tego prostego rachunku porównawczego uznacie, że argumenty naszego Rządu o europejskim kryzysie paliwowym są słuszne – wybaczcie, będę śmiał się Wam w oczy. Jakim bezczelnym, kłamliwym cynizmem posługuje się ekipa Tuska wmawiając nam, że za cenę paliwa w całej Europie odpowiedzialna jest cena baryłki ropy na rynkach światowych! Jak bardzo złodziejskie jest postępowanie, wykorzystujące argument o cenach światowych – przy jednoczesnym podnoszeniu akcyzy na paliwo, do poziomu już z trudnością akceptowalnego przez zwykłych zjadaczy chleba w tym kraju…

Na szczęście ludzie to rozumieją. Dziś o 18-tej w Łodzi rozpocznie się protest kierowców. Wprawdzie zamierzają oni blokować bogu ducha winne stacje benzynowe, ale coś trzeba zrobić. Skoro nie ma innej drogi, trzeba na rządzących wymusić normalną politykę – nie taką, która służy bieżącemu wyrównywaniu strat finansowych, spowodowanych socjalistycznym złodziejstwem, pieniędzmi z kieszeni zwykłych obywateli.

 

O kościele wobec Orkiestry, czyli jak Owsiak z duchowieństwem żyje…

Wiecie, skąd dziennikarzowi najtrudniej wyciągnąć informację? Z Kościoła katolickiego. Obok wojska, bezpieki, prokuratury i prywatnych hipermarketów (skąd czasami ochroniarze przepędzają nas, wymachując bronią) najtrudniej jest uzyskać wypowiedź oficjalną rzecznika w księżowskiej sutannie.

Poniekąd rozumiem hierarchiczność kościelnej instytucji, opierającej się wszelkim historycznym zawieruchom m.in. dzięki wewnętrznej dyscyplinie, posłuszeństwu wobec przełożonych i reguł oraz zamknięciu, właściwemu nie tylko zakonnym, ale często diecezjalnym społecznościom. Z tym, że polityka izolacji bywa dla katolickiego duchowieństwa mieczem obosiecznym. Gdy wewnątrz Kościoła pojawia się zło (wszak sama sutanna świętości człowiekowi nie zapewnia) – zamiast oczyścić ranę, purpuraci często zamiatają sprawę pod dywan, chcąc rozstrzygnąć ją we własnym środowisku, bez udziału świata zewnętrznego… A w walce o rząd dusz taka postawa przynosi odwrotne efekty: gdy już świat dowie się o złych postępkach przedstawicieli duchowieństwa, tuszowanie sprawy robi wrażenie matactwa, nieuczciwości. Kler traci wówczas autorytet i zaufanie, czyli dwa fundamenty religijnej społeczności, stworzonej na zasadzie dualizmu: duchowieństwo/wierni. Pewnie większa otwartość  przyniosłaby Kościołowi znacznie więcej pożytku niż szkody – no, ale polityka informacyjna jest sprawą wewnętrzną purpuratów. Jest to także ich problem.

Jaskrawo rysuje się on za każdym razem, gdy Jerzy Owsiak rusza w Polskę z kolejną Wielką Orkiestrą Świątecznej Pomocy. Od dwudziestu już lat jakoś nie po drodze jest hierarchom kościelnym z Jurkiem i jego orkiestrantami. Kościół nigdy oficjalnie WOŚP-u nie poparł, przeciwnie: w latach ubiegłych często dało się słyszeć ze strony duchowieństwa wiele słów krytycznych wobec tej inicjatywy. To bolesne – Owsiak, jakkolwiek go nie oceniać, pomaga chorym dzieciom. W szpitalach stoi coraz więcej sprzętu, ostemplowanego znaczkami Orkiestry. Tego sprzętu nigdy nie zapewniliby małym pacjentom ani politycy, ani urzędnicy – z żadnych rządów, ministerstw ani NFZ-etów. W tych instytucjach nigdy nie ma pieniędzy dla chorych, są za to na utrzymanie etatów i przywilejów dla samych biurokratów…  Ofiarność ludzi każdego roku pokazuje, jak wielkie szkody wyrządza chorym w Polsce system publicznej „opieki zdrowotnej” – oraz jak wiele daje Orkiestra tym, którzy pomocy naprawdę potrzebują. W takiej idei, bezinteresownej pomocy chorym bliźnim, Kościół katolicki odnalazłby się znakomicie. Powiem więcej – powinien się w niej odnajdywać, wręcz powinien od tego być! Duchowny, kapłan, osoba w boskiej służbie – taka postać ze swej natury powinna zajmować się czynieniem dobra, a przecież działalność Owsiaka do pozytywnych skutków prowadzi co roku konsekwentnie. Pozostaje jeden, choć smutny wniosek – kościół traktuje Owsiaka jak konkurencję, naruszającą zarówno monopol kleru na działalność charytatywną, jak też wysysającą z ludzi to, co powinni każdej niedzieli rzucić na tacę.

Kościół jest instytucją non profit, żyje z dobrowolnych składek wiernych – i rozumiem duchowieństwo, że bez niedzielnej tacy Kościoła po prostu nie byłoby na Ziemi. Ale wierni mają świadomość, że wrzucając ofiarę współfinansują istnienie religijnej wspólnoty. Czym innym jest dobrowolne wspomaganie finansowe własnej parafii, a czym innym datek na osoby chore czy potrzebujące: praktykujący katolik ma obowiązek wypełniać obie powinności. W tym świetle Owsiak dla Kościoła nie jest i nie powinien być żadną konkurencją. Toteż kościelna niechęć wobec jego działań orkiestrowych ma tyle samo sensu, co piętnowanie książek o Harrym Potterze, za okultyzm, brak Boga i czarną magię (jakby w świecie J. K. Rowling nie zwyciężało dobro, z pomocą dość wyraźnie nakreślonej, boskiej transcendencji).

Można więc zaapelować do duchownych o wspólne z Owsiakiem działanie na rzecz chorych dzieci – i o wsparcie tej idei ze strony hierarchów Kościoła. I co z tego, że przy okazji datków na Orkiestrę reklamują się różne firmy. Co z tego, że Owsiak zarabia na życie (swoje i pracowników swojej fundacji) dzięki dochodom z orkiestrowej zbiórki. Chore maluchy mają z tego konkretną pomoc – w czasie, gdy zżerający obowiązkową składkę zdrowotną system zdrowia publicznego tylko napycha brzuchy swoim urzędasom. Wspólna praca Owsiaka i Kościoła dobitnie pokazałaby, jaką straszną krzywdę robią politycy (wszystko jedno jakiej partii) tym, dzięki pieniądzom których dochodzą do stanowisk i wiodą wygodne życie.  Wydaje się, że zdrowie naszych dzieci byłoby tego warte.

O zdrowiu, czyli zbiór smutnych wniosków

Jak mawiał niezapomniany Kisiel, dziś cytowany przez wielu współczesnych epigonów – socjalizm to ustrój, w którym władza bohatersko zwalcza kłopoty, jakie nie występują w kapitalizmie. Odmiana tego powiedzenia również pojawia się w dzisiejszych komentarzach: władza stacza bój z problemami, które sama funduje ludziom. Obserwując wszystko, co od nowego roku dzieje się w służbie zdrowia, można tylko z satysfakcją przypominać obie wersje kisielowej złotej myśli.

Publiczna służba zdrowia, choć istnieje praktycznie wszędzie, w każdym kraju budzi niezadowolenie pacjentów. Wiele lat temu wypytywałem pewną miłą emerytkę z angielskiego Newcastle, jak oni – czyli wyspiarze – oceniają ich własny „National Health Service”. Usłyszałem stek narzekań, łącznie z informacją, że jej ciężko chory mąż od dawna inwestuje pieniądze w prywatną opiekę lekarską, bo publiczna nijak nie jest w stanie udzielić realnej pomocy. Pamiętam też, jak pomyślałem wówczas: to dobrze, że ten starszy pan ma pieniądze na leczenie.

Tu właśnie jest pies pogrzebany, bo w Polsce ludzie starsi i przewlekle chorzy rzadko kiedy mają pieniądze, by się skutecznie leczyć. Skutecznie, to znaczy w prywatnym gabinecie lub szpitalu… A wszyscy opłacamy składki na publiczną opiekę medyczną, tak samo, jak obywatele tzw. krajów wysoko cywilizowanych.  Oto właśnie wariant, jaki występuje na zachodzie: publiczna służba zdrowia sprawdza się w przypadkach lekkich, gdy skomplikowane procedury, lekarze – fachowcy i drogie leki nie są potrzebne. Na takąż opiekę „państwową” idzie publiczna składka, a ludzie naprawdę chorzy wolą leczyć się prywatnie. Myśmy w Polsce system zachodni skopiowali, z tą różnicą, że tutaj jest bieda i zamożności zachodnich pacjentów skopiować się już nie udało.

Uważam, że najbardziej sprawiedliwe byłoby całkowite zlikwidowanie publicznej służby zdrowia, z jednoczesną likwidacją obowiązkowego ubezpieczenia zdrowotnego. Ta decyzja bardzo ulżyłaby kieszeni pacjentów i ich pracodawców, zatem zyskaliby oni pieniądze na leczenie prywatne. Ono staniałoby automatycznie, bo wolny rynek usług medycznych natychmiast nasyciłby się lekarzami – freelancerami. Chcąc przeżyć, nie mogliby oni windować w górę cen za swoje usługi: ludzie wybieraliby tańszych, skazując zbyt drogich na wegetację… W takim systemie, w moim przekonaniu naprawdę sprawiedliwym, o wydatkach danej osoby na leczenie samej siebie decydowałoby po prostu jej zdrowie, nie żaden system biurokratyczny.  A ludzie poważnie chorzy, gdy ich leczenie pochłania naprawdę pokaźne kwoty, korzystaliby z pomocy zamożniejszych od nich mecenasów, fundacji, stowarzyszeń pomocowych – one istnieją już dziś, a gdy zwiększyłaby się grupa ludzi zamożnych w nowym systemie, chętnych i zdolnych do pomocy byłoby więcej.

Kłopot w tym, że w zupełnie innych warunkach przychodzi nam żyć na co dzień. A skoro publiczna służba zdrowia istnieje, czas pilnie zapytać, co trzeba zrobić, by normalne leczenie ludzi nie przypominało katastrofy, jaką obserwujemy w Polsce po pierwszym stycznia. Najważniejsza część tego pytania brzmi tak: co otrzymujemy w ramach składki ubezpieczeniowej, na co ona naprawdę jest przeznaczona? Powinno być tak, że każdy ma indywidualne konto zdrowotne, odkłada swoje składki i korzysta ze świadczeń, bez żadnej łaski urzędników NFZ. A jest tak, że każdy płaci obowiązkowo, a pieniądze trafiają do wielkiego, biurokratycznego wora – i tak naprawdę nikt nie wie, co i na ile jest przeznaczane. Tylko urzędnicy NFZ decydują sobie o podziale puli, zrzuconej danego roku z centrali do województw. Natomiast urzędnicy ministerialni bawią się listą leków refundowanych.  Argumenty o potrzebie oszczędności powodują traumę, taką, jak z początkiem roku obserwujemy w przychodniach i w aptekach… Wniosek: system służy wybranej grupie biurokratów (polityków i urzędników) do utrzymywania etatów w resorcie zdrowia, ministerstwie, NFZ i całej grupie instytucji administracji medycznej (ZOZ-y).  Nie zaś do zapewnienia ludziom rzetelnych usług w ramach odprowadzanej składki. Zupełnie inaczej, niż w krajach zachodnich, gdzie pacjenci – już abstrahując o skuteczności działania ich systemów publicznej ochrony zdrowia – zyskują w ramach ubezpieczenia znacznie więcej skutecznie realizowanych świadczeń. I są to świadczenia kontrolowane przez nich samych, nie zaś przez armię urzędników-darmozjadów, których dodatkowo utrzymujemy wszyscy z pieniędzy publicznych. Tych samych, jakie powinniśmy przeznaczyć na nasze własne leczenie…

Widać więc dokładnie, jak sprawdza się powiedzenie Kisiela.  Można tylko uzupełnić je dodatkowym argumentem: to, co dobre na bogatym Zachodzie, nie musi sprawdzać się w Polsce. Bo Polska, niestety, NIE JEST bogatym krajem zachodnim.

O nowym roku, czyli znów drożej

Ktokolwiek, jadąc dziś do pracy, przyglądał się cenom paliwa na stacjach, widział cyfry zgodne z tymi, które były tam prezentowane przed Nowym Rokiem. Dobrze więc, że nie ma kolejek po benzynę…

… ale spokój jest pozorny, bo lada moment cena litra najpopularniejszej etyliny 95 ma podskoczyć o 20 groszy na litrze.  To efekt wyższej akcyzy, którą wprowadza rząd dla ratowania budżetowych kłopotów, podobno na skutek tzw. kryzysu.

To znaczy, że do końca miesiąca życie przeciętnego Polaka znów w całości stanie się droższe. Wszystko trzeba dowieźć, zatem – to już banał i truizm – wszystko będzie kosztować więcej, przynajmniej o podwyżkę ceny paliwa. Polacy znów będą musieli zacisnąć pasa, a znoszą drożyznę ze stoickim spokojem, kolejni raz przekonani, że tak musi być.  Rząd ma przecież zadania „strategiczne”, z których musi się wywiązywać, a na to potrzebne są pieniądze, których ciągle brakuje. Dziś – ma się rozumieć, na skutek kryzysu – brakuje ich szczególnie.  Ale media ogólnopolskie raczej niechętnie przyglądają się owym „zadaniom strategicznym”, odrzucając pomysł analizy przyczyn problemu.   Widocznie są (jak rząd) zdania, że wystarczy leczyć podwyżkami skutki choroby, gdy jej przyczyny i tak pozostaną nietknięte.

Tymczasem – jak zwykle – sprawa jest prosta do wyjaśnienia. Rząd tłumaczy ludziom, że cena benzyny w Polsce zależy od wartości baryłki ropy na rynkach światowych. Częściowo to prawda, jednak pamiętajmy, że cenę litra benzyny w naszym kraju rząd ustala własnoręcznie: według własnego widzimisię i niekoniecznie w związku z aktualną wartością baryłki ropy.  Wystarczy, że spółki skarbu państwa (Orlen i Rafineria Gdańska) podyktują na swoich stacjach cenę litra paliwa, a już pozostała część rynku paliwowego musi zareagować na to działanie… Nie ma więc mowy o żadnym wolnym rynku paliw, są znane z komuny ceny urzędowe, dyktowane przez państwowych potentatów, zabezpieczających sprzedażą paliw „zadania strategiczne” biurokracji państwowej. Wiadomo, że swoje robi też akcyza, czyli podatek paliwowy, obowiązujący wszystkich sprzedawców: gdy rząd go podnosi, reagują skokiem w górę ceny na każdej stacji. Tym razem jest to bezpośrednia ingerencja rządzących polityków w rynek nośników energii (nie tylko paliwa płynne mają zabezpieczać rządowi jego zadania, tzw. branże strategicznie to cała energetyka). Czyli, co zrozumiałe, jest to brutalna ingerencja w poziom życia mieszkańców państwa.

Jak tego uniknąć? Odpowiedź również wydaje się banalna: trzeba zabrać państwu (czyli politykom i urzędnikom) te zadania „strategiczne”, na które rząd ściąga bezwzględnie haracz z obywateli. Do tego potrzebna jest jednak radykalna zmiana ustrojowa. Dopóki jej nie będzie, politycy mają wygodny pretekst do zabierania nam z kieszeni kolejnych złotówek, oczywiście w całkowitej zgodzie z prawem.

Następny problem, już nazywany kataklizmem, to noworoczny bałagan w służbie zdrowia… To jednak materiał na oddzielną refleksję.

O biernych wolnorynkowcach, czyli krytyka bez pomysłu na zmiany

„Rzeczpospolita” ma taki zwyczaj, że gdy tylko rząd straszy obywateli podwyżkami, natychmiast zaprasza do działu „Opinie” wolnorynkowych ekonomistów. Wypowiadają się eksperci w zakresie liberalnej gospodarki, m.in. z Centrum im. Adama Smitha. Owa instytucja zwykle bardzo trafnie analizuje wszelkie te posunięcia władz, które biją w swobodę przepływu pieniądza. Spełnia zatem pożyteczną rolę – kłopot w tym, że nigdy nie podsuwa rozwiązań pozytywnych. Robert Gwiazdowski (profesor, adwokat, bloger) czy Michał Wojciechowski słusznie pomstują na zadłużanie państwa, wątpliwe ekonomicznie posunięcia banków centralnych, podnoszenie podatków – nigdy zaś nie mówią, co trzeba zrobić, żeby było lepiej. Cóż, gdyby podsuwali recepty, musieliby startować w wyborach jako kandydaci prawdziwie liberalnej partii, którą mogliby przy tej okazji założyć. Ale skoro piszą w „Rzepie”, gazecie oddanej idei strzelania do rządzącej PO z pozycji PiS-owskich, dawać recept nie mogą: pewnie wtedy otrzymaliby zakaz publikacji. Za głoszenie prawd wolnorynkowych, mocno niewygodnych dla soc-katolików z obozu Kaczyńskiego…

Dobrze więc, że wolnorynkowcy korzystają z łamów „Rzeczpospolitej”, by krytykować złe posunięcia Tuska i jego ministrów. Źle, że poprzestają na wytykaniu błędów. A polskie życie społeczne w ostatnim czasie aż prosi się, by kilka recept na problemy wypisać narodowi… Nomen omen, chodzi o leki. Nigdy nie były tanie, teraz mają być znacznie droższe. Zwłaszcza emeryci, cierpiący na przewlekłe schorzenia (jak cukrzyca) mogą czuć się przerażeni. Rząd nie chce refundować niektórych specyfików, bo musi zaoszczędzić – oczywiście przede wszystkim na utrzymanie biurokratycznego aparatu administracji zdrowotnej. Z czegoś trzeba płacić dziesiątkom urzędników, pozatrudnianych w Ministerstwie Zdrowia, NFZ-etach, placówkach publicznej służby zdrowia. Kłopot w tym, że ludzie starsi nie mają na leki pieniędzy: to brutalne, ale pewnie część z nich szybciej pożegna się z tym światem na skutek „opiekuńczej” polityki państwa. I ku dużej uldze rządzących, którzy wciąż narzekają na zbyt duże obciążenia finansowe z powodu wielkiej ilości wypłacanych emerytur.

To kolejny tak widoczny znak kompletnej niewydolności polskiego systemu emerytalnego, przejętego w całości z czasów komunistycznych, dla niepoznaki wzbogaconego o tzw. OFE – czyli coś, co udaje wolny rynek świadczeń dla seniorów. Leki są drogie, to fakt. Ale za darmo – tak, jak jedzenia – nikt ich rozdawać nie będzie. Czy nie byłoby prościej, gdyby ludzie starsi mieli po prostu więcej pieniędzy, by stać ich było na lekarstwa? Seniorzy w Niemczech jakoś nie narzekają na biedę: jeżdżą sobie po świecie na wycieczki. Dlatego, że u nich wolny rynek emerytalnych świadczeń istnieje naprawdę.

ZUS, który jest oszustwem – bo wypłaca głodowe świadczenia, a jednocześnie zatrudnia setki darmozjadów i buduje pałace, powinien być natychmiast zlikwidowany. Jego majątek sprzedany a z pieniędzy, uzyskanych ze sprzedaży nieruchomości trzeba utworzyć fundusz emerytalny, na korzystnym oprocentowaniu bankowym. Zdobylibyśmy w ten sposób pieniądze na wypłaty emerytur bieżących. A ludzi, którzy jeszcze pracują, należy w tym samym momencie zwolnić z obowiązkowej składki ubezpieczeniowej. Trzeba zostawić im te pieniądze w kieszeni i dać wybór ubezpieczalni na wolnym rynku. Oczywiście likwidując w tej samej chwili zapis w Konstytucji, mówiący o „obowiązku państwa zapewnienia obywatelom godziwych emerytur” – jako całkowicie nieaktualny i kłamliwy. Proste, prawda? Ale jakoś w Polsce nikt na to nie wpadł. Zbyt wielu osobom (politykom, urzędnikom) taka zmiana ustrojowa całkowicie zniszczyłaby wygodny życiowy plan:  obrastania w majątek kosztem najuboższych polskich obywateli. Problem w tym, że dopóki do zmiany nie dojdzie, nasi emeryci wciąż będą głodowali i rezygnowali z zakupu lekarstw.

Ciekaw jestem, kiedy specjaliści od wolnego rynku w naszym kraju zaczną odważnie głosić pomysły na realne zmiany. Takie, które – sprawiedliwie – służyłyby zwiększeniu zamożności wszystkich obywateli, nie tylko klasy rządzących panów.

O kosmitach, czyli życie nasze z zewnątrz oglądane…

Zdumiewające, jak wielu ludzi wierzy w istnienie obcych cywilizacji. Zrozumiałe, że się nie afiszują ze swoimi poglądami… Ale są i tworzą ciekawą społeczność. Nie można ich pytać, czy kosmici istnieją – bo to w kontakcie z nimi pytanie źle zadane. Jakby pytać papieża, czy Bóg istnieje… Wszystko jest kwestią wiary i dogmatyki. Fani UFO mogą natomiast rozmawiać o znakach, jakie świadczą o istnieniu cywilizacji pozaziemskich. Faktu ich wiarygodności nie kwestionują nigdy. Od Roswell, przez nasz poczciwy Emilcin, do Trójkąta Bermudzkiego – wszystko, co kiedykolwiek niosło znamiona jakiejkolwiek obcej ingerencji w ziemskie życie a nie zostało wiarygodnie wyjaśnione, może być przedmiotem ciekawej rozmowy.

Wśród koncepcji ufologicznych zwłaszcza jedna budzi zainteresowanie. Mówi ona, że Ziemia wraz z zamieszkującymi ją mieszkańcami jest rodzajem hodowli – miejsca, obserwowanego przez istoty znacznie wyżej niż my rozwinięte. Owe stwory miałyby przyglądać się postępowi, jaki zachodzi na Ziemi – choćby w zakresie przygotowań do możliwych podróży międzygwiezdnych – oraz dyskretnie podsuwać nam rozwiązania, jakoby pomocne w szybszym rozwoju naszych technologii.

Wprawdzie świadomość, że jesteśmy czymś w rodzaju much na szkiełku mikroskopu może budzić niejakie przerażenie, ale nie przesadzajmy. Jeśli nawet kosmici nas obserwują czy dyskretnie wspomagają nasz rozwój, rodzina przeciętego Kowalskiego raczej nie odczuwa z tego tytułu żadnego dyskomfortu. Gorzej, że obca cywilizacja raczej niewiele robi w sprawie naprawy sytuacji mieszkańców trzeciej planety od Słońca. Cóż, widać prawa działań naukowych są tam identyczne, jak u nas. Człowiek – badacz również stara się nie ingerować w życie obserwowanych populacji, zwierząt czy roślin. Że swoją działalnością ludzkość często im szkodzi, to inna sprawa. Nie sądzę natomiast, by kosmici wywoływali na Ziemi wojny – po to, by liczba mieszkańców zmniejszyła się u nas dla dobra przetrwania gatunku. Zresztą, kto ich tam wie – być może perfidia obserwatorów i do tego stopnia jest już zaawansowana.

Nie mamy żadnego wpływu na aktywność obserwujących nas „obcych astronomów”, ale możemy zastanowić się (choćby dla własnej korzyści), co oni tam z góry mogą zobaczyć. A niektóre zjawiska mogą ich niepokoić poważnie. Wojny (a od powstania ludzkości nie było ani jednego dnia, by nasza planeta wolna była całkowicie od konfliktów zbrojnych) to tylko jeden element niezbyt zachęcającej układanki. Z góry na pewno lepiej widać straty, jakie człowiek zadaje swej własnej przyrodzie. Toż nawet sami porównać możemy satelitarne zdjęcia amazońskiej puszczy – teraz i sprzed choćby pięciu lat… Uważny obserwator z kosmosu na pewno już wie, że większość zamieszkujących naszą planetę ludzi żyje w warunkach permanentnego głodu lub na materialnym poziomie, nie gwarantującym podstawowej egzystencji. Może też stwierdzić, że od wielu dziesięcioleci prowadzone są na Ziemi rozmaite eksperymenty ustrojowe, które z reguły kończą się tak samo: obietnicą raju i powszechnej szczęśliwości a utworzeniem enklawy dobrobytu dla wybranej ekipy inteligentnych cwaniaków (komunizm, socjalizm). Widząc na Ziemi takie cuda kosmici muszą dochodzić do wniosku, że nasz świat znajduje się jeszcze na poziomie naprawdę prymitywnego rozwoju. I być może chcieliby nawiązać z nami kontakt. Ale powstrzymują się, niczym legendarni śpiący rycerze spod Giewontu: „jeszcze nie czas…”.

O karze śmierci, czyli jak mam rozumieć postęp?

Wszyscy, którzy mnie znają, wiedzą, że nie jestem wyborcą PiS. Nigdy nie zagłosuję na pobożnych socjalistów. Ale tak się akurat złożyło, że partia Kaczyńskiego (często sięgająca do ideologicznych argumentów) poruszyła znowu żelazny temat kary śmierci.

Jestem zdecydowanie pewien, że śmierć za udowodnione zabójstwo z premedytacją jest absolutnie zasłużoną i sprawiedliwą karą. Tak właśnie pojmuję zagadnienie sprawiedliwości – gdy kara odpowiada wymiarem popełnionemu czynowi. Gdy Hammurabi obcinał ręce złodziejom, nie był sprawiedliwy, bo karał zbyt surowo. Natomiast absolutnie nie mieści mi się w głowie,  że brutalny zabójca ma cieszyć się życiem, nawet dożywotnio osadzony za kratami. Czy to jest naprawdę sprawiedliwe? Moim zdaniem – nie.

Tymczasem u nas, w całej Europie, kara śmierci uznawana jest za niehumanitarną i anty-postępową. Jaki to humanitaryzm – pytam – pozwalać matce zamordowanego dziecka żyć ze świadomością, że zabójca spokojnie sobie żyje i pokazuje całemu światu tak zwanego wała zza krat? Jaki to postęp – pytam – uważać, że powinno się ( wbrew zasadzie oko za oko) nagradzać bydlaka życiem za to, że komuś je świadomie odebrał?

Doprawdy nie rozumiem, skąd wzięła się moda na łagodne traktowanie wszelkiego rodzaju bandytów, zabójców, łajdaków, gwałcicieli i podobnej swołoczy… Logiczne, jak się zdaje, byłoby jak najsurowsze karanie takich ludzi. Choćby po to, by osoby uczciwe żyły spokojniej i bezpieczniej. Nikt mi nie wmówi, że zbir, który chce zabić, nie zastanawia się nad tym, co może mu za to grozić. A jeśli za świadome zabicie grozi mu śmierć, być może powstrzyma rękę – ze strachu, że ktoś jemu życie odbierze. Skuteczność wykonywania kary przez polski system penitencjarny to inne zagadnienie – ale póki co, chodzi o samą zasadę. W imię czego traktujemy takich bydlaków lepiej, niż na to zasłużyli swoimi uczynkami? Nijak nie mogę zrozumieć takiej postępowości.

Ale dziś niezręcznie jest przyznawać się do popierania kary śmierci – choć podobno robi to większość przepytywanych osób. Statystyki najczęściej kłamią, ale jedno jest pewne: w tym przypadku święta idea demokratycznej większości jakoś się nie sprawdza…

O strategii Miasta, czyli statystyki przeczą prawdzie

Miasto przedstawia w Magistracie swoją strategię. Według prognozy do roku 2020, Łódź jest najbardziej dynamicznie rozwijającą się metropolią europejską…

…tylko dlaczego ta „metropolia” ma największą spośród wielkich polskich miast liczbę bezrobotnych? Sto trzydzieści jeden tysięcy osób bez pracy na ogólną liczbę około siedmiuset tysięcy mieszkańców. Prawie osiemnaście procent bezrobocia w europejskiej metropolii! Pytam: jak mamy to rozumieć? Na czym polega owa propagandowa siła i potęga Łodzi, skoro ludzie tu zamieszkujący mają problem z utrzymaniem się przy życiu? Nie chodzą do pracy albo klepią biedę za śmieszne pieniądze?

Dęcie w propagandowe trąby nie jest domeną Platformy Obywatelskiej. Ktokolwiek po upadku komuny rządził tym miastem, zapowiedzi były identyczne:  zrobimy z Łodzi europejską potęgę! Za każdym razem kończy się tak samo, politycy robią z tego miasta „głupią Ewkę”, jak wyraził się kiedyś dowcipny architekt Marek Janiak, członek grupy artystycznej „Łódź Kaliska”. Zupełnie nie rozumiem, jak można oszukiwać ludzi w sposób ewidentny: pudrowanie zgniłej fasady, niczym rozwalających się kamienic na Piotrkowskiej, jest znamienne dla władz Łodzi przy każdym układzie politycznym. A bieda jak była, tak jest.  Żadne „strategie” nijak nie chcą jej przepędzić.

Prawda jest okrutna, od czasu zagłady przemysłu włókienniczego i klęski bezrobocia, jaka w konsekwencji miasto dotknęła, absolutnie nikt nie ma pomysłu, jak tę Łódź reanimować – czyli po prostu jak zapewnić jej mieszkańcom względny spokój egzystencjalny. Był moment, że dziewiarze przenieśli się z handlem do Tuszyna i Głuchowa. Zaczęli żyć, bo zza granicy wschodniej przyjeżdżali kupcy, biorąc tonami łódzkie tekstylia na handel po swojej stronie: opłacało się wszystkim, tylko nie politykom. Nasza klasa panów wzięła szybko sprawę w swoje ręce, wprowadzając utrudnienia wizowe dla obywateli państw poradzieckich. Handel ze wschodem się skończył, głód do Łodzi powrócił. I znów po równi pochyłej miasto stacza się powoli, ale nieuchronnie.  Ci, którzy mają pracę w Warszawie, czekają jak na zbawienie czasów szybkiej komunikacji: autostrada będzie za dwa lata, normalna kolej (być może) trochę później. Zanim się „nie zrobi”, trzeba wynajmować mieszkanie w stolicy albo tracić dobę na codzienne dojazdy. Ci, którzy tu zostali modlą się, by rynek pracy nie zmalał jeszcze bardziej – alternatywy znikają z roku na rok. Przybywa studentów i absolwentów, czyli następnych do wykarmienia. Większość ucieka z kraju lub z miasta wszędzie tam, gdzie jeszcze da się załapać do roboty w swoim zawodzie, bo oprócz informatyków i księgowych nikt w  Łodzi pracy znaleźć nie może. Miasto zdycha, coraz większy odsetek mieszkańców to emeryci. Eksodus ludności trwa…

Ale według magistrackich urzędników, powtarzam – wszystko jedno, z jakiej partii aktualnie pochodzą – wszystko jest w porządku. Jesteśmy metropolią i już. Pytam raz jeszcze, jak można okłamywać ludzi w tak bezczelny sposób? Nikt nie znalazł na Łódź pomysłu, który uniwersalnie (ponad własnym, partyjnym interesem grupy rządzącej) zapewniłby dobrobyt jej obywatelom.

Zawsze uważałem, że Łódź powinna być miastem „eventowym”, czyli miejscem relaksu, kultury i rozrywki dla przyjezdnych. Jedynie turyści mogą zapewnić Łodzi dopływ kapitału, ale problem w tym, że do tego miasta nie ma po co przyjeżdżać. Nie oszukujmy się, zabytków tu nie ma – próby reanimowania dziewiętnastowiecznych fabryk mogą budzić tylko smutny śmiech. Ile razy można odwiedzać Manufakturę? Nie ma też morza, jeziora, gór ani żadnych innych atrakcji geograficznych. Tu się coś musi DZIAĆ, żeby ktokolwiek zechciał nas odwiedzać i zostawiać swoje pieniądze. Czemu nie postawić na przemysł rozrywkowy, stworzyć – z zachowaniem wszelkich proporcji – „polskie Las Vegas”, dla gości z pełnymi portfelami? Czemu, w pobliżu największego skrzyżowania autostrad, nie wykreować miejsca zabawy i nocnego życia? Kiedyś, nie tak dawno, warszawiacy przyjeżdżali na Piotrkowską na tanie piwo!!! Komu to przeszkadzało?

Ano, cóż zrobić – rozwój miasta Łodzi nigdy nie był na rękę politykom. Co tragiczne nawet tym, którzy zarabiają na życie (bardzo godziwie), zajmując etaty w naszej lokalnej administracji. Korzenie wszystkich partii, każdej władzy, wyrastają z Warszawy – a stolica nie zrobi nic, by pod jej bokiem wyrosła gospodarcza konkurencja. Dowodów na blokowanie rozwoju Łodzi ze strony politycznych koterii warszawskich nie brakuje, wystarczy prześledzić historię kolejnych rządów, na czele których (lub w których) znajdowali się – o zgrozo – Łodzianie.

Dopóki zagrażać będziemy stołecznym interesom, dopóki łódzkim politykom nie będzie się opłacało tego miasta rozwijać, dopóty równia pochyła, po której Łódź zjeżdża w otchłań, nie zmieni ani o milimetr kąta nachylenia.  I w świetle tej perspektywy fundowanie nam, Łodzianom, kolejnych statystyk rozwojowych o wyłącznie propagandowym charakterze, jest zwyczajnie bezczelnym kłamstwem.

Proszę pamiętać o tym, przysłuchując się radosnym zapowiedziom prosperity, wygłaszanym przez kolejne ekipy, zasiadające w fotelach przy Piotrkowskiej 104.

O kolejnych podwyżkach, czyli znów będzie gorzej

Rząd ujawnił kolejne plany walki z kryzysem za pomocą pieniędzy, wyjętych z naszych kieszeni. Media donoszą, że benzyna wkrótce zdrożeje 18 groszy na litrze – to efekt podwyższonej akcyzy paliwowej. Da to ponoć wpływy budżetowe w wysokości ok. 2 mld PLN.

Podwyżki cen benzyny to najbardziej wredna forma opodatkowania społeczeństwa, bo chwilę później wszystko drożeje. Czemu? Bo właściwie wszystko trzeba gdzieś dowieźć. Ludzie, zajmujący się transportem np. pieczywa muszą wydać więcej na benzynę do swoich ciężarówek. Podnoszą zatem cenę chleba i bułek, by wyrównać sobie stratę – w końcu też muszą zarobić na życie, a przy dzisiejszych kosztach prowadzenia firmy jest to bardzo trudne, coraz trudniejsze… Zatem konsument pieczywa natychmiast zauważa i odczuwa podwyżkę ceny chleba, musi więcej wydać na ten produkt, mniej zostaje mu w kieszeni. I tak jest ze wszystkim, bo niektórych artykułów, jak jedzenie, środki higieniczne, ubranie po prostu nie da się nie kupować. Zużywają się i potrzebujemy nowych.

Wygląda więc na to, że oprócz zapowiadanych w Tuskowym expose (czyli jawnych) obciążeń finansowych Rząd szykuje nam nowe podatki ukryte, wynikające z decyzji fiskalnych jako skutek uboczny – jak z tym droższym chlebem na skutek podwyżki cen paliwa. Tychże ukrytych zabiegów socjalistycznego (tak jest, mówmy już otwartym tekstem) Rządu czeka w kolejce kilka, np. zapowiadana likwidacja „lokat antybelkowych” w bankach oraz wyższa akcyza na wyroby tytoniowe. Do tego, zamiast ograniczać administrację, Tusk znów ją rozmnaża: powstało właśnie nowe Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji, pod światłym przewodnictwem Wielce Czcigodnego Michała Boni. Tego samego, który wymyślił 19% podatku od umów o dzieło dla twórców, bo tak wygląda w praktyce planowana likwidacja 50% kosztów uzyskania przychodu od działalności artystycznej…

Oczywiście wprowadzane zmiany fiskalne nie zaszkodzą najbogatszym – w tym klasie polityków. Oni nie odczują nowych obciążeń, bo i tak mają na kontach tyle, że parę groszy więcej na paliwo, brzydko mówiąc, zwisa im obojętnym kalafiorem. Cynicznie powiem, że nie odczują ich również najubożsi, bo oni i tak żyją na granicy nędzy – tyle, że liczba nędzarzy może się w Polsce bardzo szybko zwiększyć. Zmiany najbardziej dotyczą tzw. klasy średniej, „przeciętnego Kowalskiego”, który uczciwie zarabia te swoje dwa, trzy tysiące złotych – i z przerażeniem stwierdza, że każdego miesiąca ta sama kwota wystarcza mu na mniejsze wydatki… Gdy „Kowalskim” pensja przestanie wystarczać na jedzenie, wtedy się zacznie.

Nie wiem, jak nisko musi opuścić się próg ubóstwa w naszym kraju, by ten Rząd zaczął uciekać w popłochu przed rozwścieczonym tłumem, biegnącym na Urząd Rady Ministrów z siekierami czy butelkami z benzyną. Taki scenariusz, przypominający niedawne wydarzenia w Argentynie i Grecji, wydaje się coraz bardziej realny. Niektórzy twierdzą, że na krwawe protesty w Polsce poczekamy najwyżej rok. Ja uważam, że przy obecnym tempie wprowadzania zmian, bijących w kieszenie wszystkich, poza tuczącymi się naszą pracą politykami i urzędnikami, rewolucja społeczna w tym kraju nastąpi o wiele szybciej.