O rewolucji w Widzewie, czyli klub na wirażu

Sytuacja kadrowa w Widzewie, tuż po zakończeniu sezonu, stała się bardzo dynamiczna. Rozwiązano kontrakty z czterema piłkarzami, dotąd współtworzącymi trzon piłkarskiej drużyny. Ugo Ukah, Pihneiro, Dudu, Panka – można powiedzieć, że działacze za jednym zamachem wywalili najważniejszych zawodników pierwszego składu, prokurując całkiem sporą rewolucję kadrową.  Powód, choć oficjalnie utajniony, jest czytelny: chodzi o likwidację kominów płacowych, z jednoczesnym  pozbyciem się kłopotu zaległości finansowych wobec najwyżej opłacanych graczy. Rozwiązujemy umowy, otrzymując zgodę piłkarzy na rezygnację z części kontraktowych należności – a co za tym idzie, unikamy ich roszczeń, mogących zagrozić licencji dla klubu na grę w Ekstraklasie przez najbliższy rok.

To, że w Widzewie nie ma gotówki, wiadomo od dawna. Kibice wstrzymują jednak oddechy, bo nie wiadomo, co działacze w obecnej sytuacji postanowią zrobić. Warianty są dwa. Albo, licząc na oszczędności po rozwiązaniu czterech najdroższych umów, kupujemy tańszych zawodników – albo gramy tym, co mamy, uzupełniając luki graczami z drużyny juniorskiej.

Oczywiście drugi wariant wydaje się znacznie groźniejszy pod względem sportowym. Już teraz Widzew, mocno promując młodzików, w zasadzie tylko nimi wypełniając ławkę rezerwowych, narażał się na znaczą obniżkę sportowej siły drużyny… Jak można wyobrazić sobie teraz pierwszą jedenastkę bez wzmocnień? Jakoś tak: Mielcarz – Broź, Bieniuk, Duda, Bartkowski (Abbes?) – Ben Radhia, Mroziński (Abbes?), Okachi, Kaczmarek – Ben Difallah, Matusiak. Teoretycznie jest to skład, który mógłby gwarantować utrzymanie na kolejny sezon, ale raczej (mówmy uczciwie) trudno byłoby walczyć z tymi piłkarzami o coś więcej. Nie mówiąc już o tym, kto zostałby na ławce rezerwowych w tym wariancie: z klubu docierają informacje o kolejnych graczach, planowanych do zwolnienia (Ostrowski, Żigajevs).

Klub, oby szczerze a nie dla uspokojenia kibiców, mówi również o prowadzonych rozmowach z kilkoma zawodnikami, branymi pod uwagę na wakujące pozycje. Na pewno przydaliby się: prawy pomocnik, rozgrywający, może obrońca/pomocnik defensywny albo skuteczny strzelec do ataku. Wszystko zależy od tego, jaką siłą finansową tak naprawdę Widzew dysponuje… Jest trochę czasu do nowego sezonu, warto śledzić pilnie doniesienia transferowe.

Z ostatniej chwili: Widzew nie dostał licencji! Nie do wiary… Zobaczymy, co przyniosą najbliższe dni.

O końcu sezonu Widzewa, czyli – czekamy, co dalej…

Widzew przez większą część rundy jesiennej 2011/12 nie grał dobrze w piłkę. Specjaliści piszą: „bezbarwny Widzew”, coś w tym jest, choć brak kolorytu czy polotu w grze zespołu chyba nie był największym powodem kibicowskich zmartwień.

Albowiem, od chwili zapewnienia sobie utrzymania, zawodnicy Widzewa udawali, że grają. Czyli – markowali pracę. Mówi dziś o tym w wywiadach Ugo Ukah, opuszczający po pięciu latach drużynę. Twierdzi wprost, że sprawy pozaboiskowe przez całe półrocze miały ogromny wpływ na postawę zespołu. Razem z nim, z  powodu długów finansowych,  odchodzi z Widzewa Bruno Pinheiro. Kiedy następni? Jeszcze nie wiemy, ale pewnie za chwilę wszystko się wyjaśni. Nieoficjalne przecieki z klubu mówią, że nikt już nie ma nadziei na utrzymanie w zespole Dudu Paraiby. Niejasne są sytuacje kilku innych zawodników z tak zwanego trzonu drużyny, o których wiadomo, że działacze są im winni duże pieniądze, lub że kończą się im kontrakty.

Niektórych żałować nie będziemy, ale jedno wydaje się pewne: skład Widzewa, jeszcze dziś nazywany obecnym, pretendował drużynę do zajęcia na koniec sezonu miejsca znacznie wyższego, niż jedenaste.  Gdy drużyna musiała lub naprawdę chciała grać,  objawiała na boisku potencjał do skutecznej walki z najlepszymi w polskiej lidze. Niestety – tajemnicze kontuzje, zniżki formy, przytrafiały się nazbyt często, zarówno całemu zespołowi jak i pojedynczym zawodnikom.

Smutne, że przyznać trzeba banalną prawdę: nie ma sianka, nie ma granka. Wierzę klubowym działaczom, że w ciągu minionego roku sprowadzali na Piłsudskiego zawodników o wystarczających na ekstraklasę umiejętnościach. Kłopot w tym, by oni chcieli te umiejętności demonstrować. I choć to naganne, gdy klub „grajkom” nie płaci, oni potrafią wyjść na boisko, by tylko markować grę, a potem tłumaczyć zły wynik różnymi czynnikami…

Skąd, oficjalnie deklarowane w prasie, kłopoty władz klubu „z płynnością finansową”? Cóż, pewnie właściciel (a Sylwester Cacek jest doświadczonym biznesmenem) w kolejnym sezonie działalności nie otrzymuje z niej takich profitów, lub nie osiąga takich celów, które w założeniu miały nastąpić. Jest tu kilka poziomów: mocno skomplikowana i przedłużająca się sprawa budowy stadionu, zaległości kontrahentów w płatnościach za sprzedanych piłkarzy (M. Robak) oraz problem, związany z niemożnością sprzedania deweloperowi terenów klubowych niedaleko ulicy Brzezińskiej.  Wszelkie te okoliczności zapewne irytują prezesa Cacka, bo pewnie nic tak nie wyprowadza z równowagi prywatnego przedsiębiorcy jak bezczelność urzędników lub niesolidność wierzycieli…   Nie wątpię więc, że opóźnienia w zakładanych wpływach musiały w ogólnym bilansie dotknąć sfery wydatków, wszak jeśli nie dokładamy z zewnątrz pieniędzy w obrocie firmy, to nie mamy środków na własne zobowiązania – jak choćby pensje zawodników.

Ma zatem prezes Cacek pewną zagwozdkę, bo sam już wielokrotnie deklarował, że z zewnątrz pieniędzy klubowi nie dołoży. Widzew musi się sam bilansować, czyli prowadzić działalność finansową z zyskiem, a nie stratą. Zawodowy klub piłkarski jest pewnie bardziej, w dzisiejszych realiach, zabawką dla milionerów, a nie żyłą złota – ale w końcu biznesmeni na całym świecie jakoś te inwestycje prowadzą. A Sylwester Cacek, na szczęście dla kibiców, deklaruje długofalową politykę działania klubu, w oparciu o biznesplan i wieloletnie założenia.

Pytanie, czy rozumieją to piłkarze. Nowy sezon, to już widać, będzie kolejnym rokiem dużych zmian kadrowych. Oby nie kolejnego odmładzania zespołu, bo promowani od jakiegoś czasu młodzicy jeszcze odbijają się od dorosłych rywali. Na szczęście trenerzy dobrze to rozumieją, więc pewnie głosować będą za sprawdzonym modelem typu „mieszanka rutyny z młodością”. Czekamy więc z niecierpliwością na ruchy kadrowe, na nowy kręgosłup drużyny, wreszcie – na stabilizację finansową w klubie, by nowy zespół mógł od pierwszych treningów skupić się wyłącznie na grze. Wtedy być może kibice Widzewa doczekają się wreszcie gry na miarę tradycji i realnych, czyli wysokich, możliwości.

O gdakaniu na Euro, czyli kompromitacja przed turniejem…

Jedna duża stacja telewizyjna razem z drugą, radiową (też sporą) wymyśliły, że będzie „hymn Euro”. Pomysł chwycił, zgłaszano piosenki, głosowano w internecie. Plenerowa impreza w Warszawie, kończąca plebiscyt i pomysłowo złączona w jedno z ujawnieniem przez trenera Smudę składu na turniej skupiła w piątkowy wieczór uwagę narodu.

Naród, w większości ten z wiosek i małych miasteczek, nie szczędził głosów, energii i pieniędzy na sms-y. I wybrał. Ludową piosenkę, zerżniętą po części z repertuaru Zespołu Pieśni i Tańca „Śląsk”, a częściowo z disco-polowego hitu bohaterów serialu „Ranczo”. Piosenka, brawurowo wykonana przez dziarskie Koło Gospodyń Wiejskich (wybaczcie, nie pamiętam, z jakiej wsi) ma prostą melodię, takiż tekst – a w refrenie rozlega się gdakanie. „Kokokoko, Euro – spoko!”, podśpiewują dziarskie gospodynie, a z nimi naród – szczęśliwy, że wreszcie ma hymn na miarę swoich możliwości. Taki, co to wszyscy rozumieją tekst, kumają melodię, mogą se pośpiewać przy piwku i grillu, jest luz i zabawa…

Jest też kompromitacja. Ten pseudo utwór to żałosny pokaz najgorszych, prymitywnych gustów. Żenada, porównywalna jedynie z poetyką disco-polo w podłym wydaniu. I coś takiego będzie reprezentowało Polskę na imprezie, którą bez przesady można nazwać promocyjną szansą stulecia. No, ale cóż, naród chciał – naród ma. Pytanie, jaki naród… Ano polski, a raczej jego większość, ci, co głosowali. Przecie nikt nie bronił tym mądrzejszym, muzycznie wyrobionym, znającym się, wysyłać sms-y, nie? Zresztą wynocha, jak się jaśniepaństwu nie podoba!

Przypominam, Kochani, że dokładnie w taki, identyczny sposób działa demokracja! Nie ma w tym układzie znaczenia, czy większość ma do dyspozycji karty do głosowania, czy guziczki w telefonie, pozwalającym wysyłać wiadomości tekstowe. Nie ma znaczenia, czy wybór większości ma jakikolwiek sens, czy nie jest przypadkiem jawną kpiną ze zdrowego rozsądku. Liczy się urobienie mas, żeby się pofatygowały oddać głos. Polityka czy rozrywka, chodzi o to samo: „przekupić” niemoty, żeby się wypowiedziały i stworzyły większość. A to, wiadomo, jedyne kryterium racji w dzisiejszym świecie… „Jedzmy gówno, miliony much nie mogą się mylić”!

Nie wiem, jak Państwo – ja tam fanem demokracji nie jestem. Dlaczego? Posłuchajcie sobie „Kokokoko”, znajdziecie odpowiedź. Aha, dla zainteresowanych: fenomenalny (bez przesady!) hymn swojej reprezentacji na Euro 2012 ułożyli Irlandczycy. Piękny, oparty na folkowej skali, wyśpiewany z mocą przez fachowych wokalistów. Kto chce, znajdzie w sieci.  Niestety, Polaków w Irlandii już nie chcą, za dużo nas tam na chleb zarabia…

O trenerze Bogdanie Wencie, czyli z chlewa na salony

Bogdan Wenta, jedyny polski sportowiec, posiadający zdjęcie w galerii sław FC Barcelona. Jeden z bardzo nielicznych, którzy w Polsce nauczyli się grać w piłkę ręczną na tyle dobrze, by reprezentować nas godnie wśród największych na świecie gwiazd tej dyscypliny… No i trener. Charyzmatyk, trochę wariat i nerwus – wzbudzający uwielbienie kibiców, ale z bardzo średnią marką wśród piłkarzy. Tak dokładnie jest, polscy reprezentanci nigdy nie powiedzą tego głośno, ale w wywiadach z gwiazdami zachodniego lub bałkańskiego handballa często można usłyszeć niepochlebne opinie o Wencie jako trenerze.

Niemniej Wenta zrobił coś z niczego. Polską piłkę ręczną, dzięki własnemu doświadczeniu, kontaktom zagranicznym, wyprowadził z chlewa na salony. Jego kadra, zbudowana z polskich gwiazd zespołów niemieckich (najpierw Wleklak, Tkaczyk, nieco później Bielecki, Szmal, bracia Jureccy i Lijewscy, Jurasik) zaczęła grać na poziomie europejskim. Początkowo bardzo nieśmiało, lecz wkrótce coraz odważniej wyrywając potentatom medalowe miejsca na najważniejszych imprezach.

Trochę w tych zwycięstwach  było farta, trochę Wentowego szaleństwa, którym zarazili się zawodnicy – bo rewolucji sportowej tak naprawdę trener nie zrobił. Mógł natomiast liczyć na kilka punktów stałych, które zawsze w krytycznej chwili ratowały kadrze tyłek. Były to mianowicie – strzelba w łapie Karola Bieleckiego i szybko rozwijający się fenomen Sławka Szmala w narodowej bramce. Od tych dwóch czynników najczęściej zależało powodzenie kadry na początku jej epopei w XXI wieku. Te dwa atuty najczęściej decydowały o zwycięstwach, lub ich braku, na najważniejszych turniejach. Resztę budowała waleczność i zapalczywość naszych „gladiatorów”, bo tak ich zachwycony naród zaczął wkrótce nazywać.

Kadra grała nieźle, przywoziła medale – lecz ktokolwiek miał wówczas, na początku lat dwutysięcznych, okazję trochę pojeździć po ligowych parkietach w naszym kraju (a piszący te słowa taką przyjemność miał) mógł przekonać się, że krajowa ekstraklasa piłki ręcznej nijak z poziomu chlewa wyrwać się nie może. To  były dwie różne dyscypliny tego samego sportu, liga polska a choćby niemiecka. Od początku kariery Wenty nie było sytuacji, w której silną grupę reprezentantów, powoływanych do kadry z lig zagranicznych, zasilaliby zawodnicy z drużyn krajowych. Trener objął po czasie etat w kieleckim Vive i stamtąd przyciągnął kilku chłopaków (Jachlewski, Kuchczyński) lub zaciągnął do klubu z zachodu, ale poziomu ligi polskiej takie działania nie podniosły. Zostało tak do dzisiaj, kilku czołowych grajków Vive, dwóch lub trzech z płockiego Orlenu (który w międzyczasie gwizdnął sprzed nosa mistrzostwo kraju butnym kielczanom) – i rodzynki, jak Wyszomirski, z drużyn niższego poziomu. Nadal na krajowym podwórku nie ma zawodników, będących w stanie godnie uzupełnić lukę po starzejących się gwiazdach teamu Wenty.

No właśnie, po dwunastu latach gwiazdy zaczęły się starzeć. I chorować. Dzielny Karol Bielecki jest (niestety!) cieniem zawodnika sprzed utraty oka. Już zrezygnował z gry w kadrze, podobnie jak trener Wenta – a za chwilę zrobi to oficjalnie kilku następnych gwiazdorów drużyny. Trapiony kontuzjami Szmal coraz  częściej puszcza rzuty, które kilka lat temu odbijałby zwyczajowo… Przemiana pokoleń jest w każdym zespole zjawiskiem nieuchronnym, rzecz w tym, że trzeba zadbać w porę o zapas młodych zmienników. Wenta tego nie zrobił, lekceważąc dwa lata temu pierwsze sygnały alarmowe w postaci porażek sprawdzonej ekipy. Lub też nie miał kogo wstawić na miejsce tych, którym licznik wieku nieubłaganie tykał… Mówił też dawniej w wywiadach, że np. Francja ma najstarszą drużynę w Europie, a jednak wygrywa turnieje. Zespół Francji, podobnie jak Polacy czy Niemcy, coraz częściej przegrywa ostatnio ważne spotkania, rozpoczynając u siebie kolejny okres odmładzania kadry.  Pewnie już za rok wróci na swoje miejsce – a czy zrobią to biało-czerwoni?

Bogdanowi Wencie niewątpliwie zawdzięczamy awans Polski do grona elity światowego handballa. Pytanie, czy doświadczony trener zrobił wszystko, by po sobie – a od wczoraj już go nie ma z kadrą – nie zostawić spalonej ziemi. Ktoś musi zastąpić Wentę, najlepiej kontynuując jego pracę. Spokojny Daniel Waszkiewicz? Młody i niedoświadczony Damian Wleklak? Asystenci najlepiej poznali warsztat i metody szkoleniowe Bogdana, ale czy będą w stanie udźwignąć odpowiedzialność za poprowadzenie narodowego zespołu? Nikogo skreślać nie wolno, ale specjaliści w branży wieszczą raczej siedem lat chudych dla polskiej piłki ręcznej. Oby się mylili, choć, mówiąc szczerze, natychmiastowej alternatywy dla Wenty, bez obaw o utratę jakości gry narodowego zespołu, nie widać na pewno.

O remisie z Legią, czyli klątwa przełamana…

Remis Widzewa z Legią to pierwszy punkt, wywalczony przez łódzką drużynę w meczu tych rywali w XXI wieku. Można więc mówić o przełamaniu klątwy, która towarzyszyła Widzewowi od czasów wielkich triumfów, jakie odnosił nad stołecznym – odwiecznym – rywalem. Niektórzy w Widzewie nazywali to „klątwą Grajewskiego”, że niby dawny współwłaściciel klubu, odchodząc w niesławie i zostawiając po sobie spaloną ziemię, miał splunąć przez lewe ramię, złorzecząc drużynie na wiele kolejnych lat… Wygląda na to, że czar wreszcie prysł, choć do pełnego sukcesu, czyli pozbawienia Legii kompletu punktów w warunkach ultra – emocjonującego spotkania, jeszcze trochę brakuje.

Trzeba zacząć od tego, że remis jest wynikiem sprawiedliwym. Ciężar gry przez cały mecz przetaczał się, to pod jedną, to pod drugą bramkę. Gol dla Widzewa po karnym – jak pokazały powtórki, zupełnie słusznym. Bramka dla Legii pod koniec meczu nie uznana, również nie ma mowy o sędziowskiej pomyłce. Obie drużyny miały groźne sytuacje… Najważniejsze, że Widzew wreszcie nie przestraszył się Legii, zagrał otwartą piłkę i w sumie sprawdził się jako drużyna. Było wprawdzie sporo błędów indywidualnych, ale bądźmy uczciwi: personalnie Legia jest zespołem znacznie wyżej od Widzewa notowanym na piłkarskiej giełdzie.

Nie udało się wygrać, ale z punktu, wywalczonego w meczu z – było nie było – liderem tabeli i potencjalnym mistrzem kraju, cieszyć się trzeba. Pojawiło się przy okazji kilka znaków zapytania… Co się dzieje z widzewską murawą, od dwóch spotkań urągającą podstawowym warunkom do gry w piłkę? Jakie tajemnicze sprawy stoją za absencją w składzie Dudu i Ben Radhii, który wyleczył kontuzję, a nie było go nawet na ławce? Czy mają w drużynie jakąkolwiek przyszłość Ostrowski i Oziębała? Miejmy nadzieję, że wszystko to wkrótce się wyjaśni.

O niemieckim hicie sezonu – czyli polski udział w bundespiłce

Kto nie widział niemieckiego szlagieru sezonu Borussia Dortmund – Bayern Monachium, niech żałuje. Było na co popatrzeć, nie tylko z powodu fantastycznej bramki Lewandowskiego (miał też słupek i poprzeczkę!). Cała trójka polskich „stranieri” w barwach BVB galopowała po boisku aż miło, żeby tylko nie zmęczyli się zanadto przed euro-turniejem! Cała nadzieja w niemieckiej technologii odnowy biologicznej, słynnej „herbatce Volkera Fassa”, której niegdyś próbowali i nasi piłkarze, gdy Widzew grał w Lidze Mistrzów, musiał więc stawiać czoła zachodnim rywalom. Nomen omen, właśnie  Borussii, między innymi.

Dobrze, że gra mistrza Niemiec (tytuł mogliby stracić jedynie cudem) opiera się na trójce polskich graczy. Źle, że patrząc na grę Borussii łatwo zauważyć, że jest to znacznie lepsza drużyna od naszej narodowej reprezentacji. Wszystko tam funkcjonuje… inaczej. Bramkarz wprowadza piłkę do gry, to cała drużyna przesuwa się na połowę rywala. Linia obrońców znajduje się tuż za linią środkową boiska. Wróg atakuje, to wszyscy są na swojej połowie. Lewandowski, wysunięty napastnik, jest wtedy pierwszym obrońcą – i notuje rewelacyjne przechwyty! Nie ma przesuwania się oddzielnych formacji, cała drużyna, jak dobrze funkcjonujący mechanizm, buduje wspólną strefę gry – w każdym ataku i każdej destrukcji uczestniczy cała dziesiątka piłkarzy z pola, a często i bramkarz. Jest to system, o jakim próżno śnić w wykonaniu jakiejkolwiek polskiej drużyny, łącznie z kadrą narodową.

Toteż obawiam się, że podczas EURO 2012 nasza trójka gwiazd BVB nie będzie mogła tak błyszczeć, jak w klubowej jedenastce. Nie tylko dlatego, że Polskę (oprócz trójki) reprezentują generalnie słabsi zawodnicy: po prostu działa inny, przestarzały i znacznie mniej efektywny system gry.  W dortmundzkim Polacy wprzęgnięci są po prostu w inną maszynerię – tak, jak polskie czołgi (otrzymane zresztą od Bundeswehry Leopardy z lat osiemdziesiątych) są o kilkadziesiąt lat starsze i parę klas gorsze od machin wojennych naszych sąsiadów zza Odry. To szczęście, że akurat jesteśmy obecnie ich NATO-wskimi sojusznikami… Na boisku już nikt nie będzie się bawił w sojusze, tylko – od pierwszego meczu – wrogowie  zrobią wszystko, by złoić nam skórę. Oby przestarzała taktyka nie odebrała nam szans na sukcesy, bo o wykonawcach można powiedzieć, że aż tak źle nie jest, pisałem zresztą o tym w oddzielnym tekście.

O sportowych świętach, czyli więcej dziegciu niż miodu

Drużyna Bogdana Wenty odpadła w walce o igrzyska olimpijskie. Zabrakło chyba dwudziestu sekund w zremisowanym meczu z Serbią… Bo z Hiszpanami biało – czerwoni walki nie podjęli, a szkoda. Pewnie zabrakło pary, większość z naszych szczypiorniakowych gwiazd jest dobrze po trzydziestce, należałoby kadrę odmłodzić. Sęk w tym, że nie ma kim. Grają ci, którzy jakoś odnaleźli się  drużynach zagranicznych i dobijają tam ostatnich lat swej wysługi. Młodsi nie załapują się do lepszych klubów zagranicą, a krajowa piłka ręczna to niestety inny sport niż ten, niż – dla przykładu – w lidze niemieckiej. Bogdana Wenty też chyba nikt nie jest w stanie zastąpić. Mamy więc kilka wyraźnych znaków zapytania, które trzeba wyjaśnić przed eliminacjami do następnej wielkiej imprezy.

Drugi świąteczny temat ze sportowego podwórka to remis Widzewa w derbach, a raczej zaprzepaszczona szansa na zdobycie trzech punktów. Mecz był wyrównany, bo ŁKS grał bardzo ambitnie – ale jeśli Widzewiacy już dochodzą do takich sytuacji, jakie mieli Abbes i Matusiak, to wynik 1:1 trzeba otwarcie nazwać frajerstwem. Cichym bohaterem spotkania był Marcin Kaczmarek. Zagrał najlepszy mecz w Widzewie od czasu przejścia z zespołu lokalnego rywala, strzelił bramkę, walczył, a wszystko kilka dni po tym, jak na zawsze stracił ojca… Bydło na trybunach oczywiście ubliżało zawodnikowi, miotając w jego kierunku wulgaryzmy. Odwdzięczył się im pięknie, klękając i wznosząc oczy do nieba po strzelonym golu. Nie łudźmy się, spłynęło to po nich, ale Marcin pokazał wielką klasę i za to należy mu się uznanie. Szkoda, że koledzy chwilę później dali się w szkolny sposób ograć duetowi Łukasiewicz / Saganowski, niwecząc szansę na piękną, symboliczną wygraną z chamstwem i ludzką podłością. Może następnym razem, mam przynajmniej nadzieję. A ŁKS od sportowej strony? Cóż, jeśli jednak klub utrzyma się w ekstraklasie, w co głęboko wierzę, trzeba to będzie określić mianem sportowego cudu. Ale nie takie cuda oglądaliśmy już w polskiej lidze.

O trzech porażkach pod rząd, czyli Widzew w kryzysie

Ech, znów trzeba pisać o piłkarskiej mizerii! Trzy porażki Widzewa, które pod rząd zdarzyły się zespołowi – zapewne z różnych powodów – nie skłaniają do optymizmu. Gdy tylko drużyna zebrała trzydzieści dwa punkty, w ocenie sztabu szkoleniowego potrzebne do utrzymania w ekstraklasie, piłkarze przestali grać. Widać wyraźnie od trzech kolejek, że wychodzą na boisko pod przymusem i bez chęci wygrywania z kolejnym rywalem. W rozmowach nieoficjalnych przyznają, że został im do końca sezonu tylko jeden, choć podwójny cel: wygrać derby z ŁKS-em i pokonać Legię.

Jasne, nic prostszego! ŁKS jakimś cudem trwa w walce o utrzymanie, bo wygrał z Podbeskidziem i poczuł krew… Z nami będą walczyć o życie, na swoim stadionie, bez naszych kibiców i z nożem na gardle. Standardowe zaangażowanie w grę na nich z pewnością nie wystarczy, trzeba będzie dać z siebie więcej niż 100%. A Legia? Wolne żarty, kiedy ostatnio z nimi wygraliśmy? Wprawdzie teraz gramy u siebie, ale wystarczy kilka kontuzji albo kartek w derbach, czyli jakiekolwiek osłabienie składu drużyny – i już jesteśmy w trudnej sytuacji… I tak jesteśmy, nawet w pełnym składzie, bo Legia to jednak – przyznaję z wielką przykrością – to od kilku lat zespół znacznie wyżej piłkarsko notowany od naszego.

Zatem dwie najbliższe kolejki dadzą, jak sądzę, pełną odpowiedź na temat aktualnej formy i możliwości Widzewa. Który z piłkarzy umie i chce zagrać z pełnym zaangażowaniem, pomimo kłopotów w klubie z regularnym wypłacaniem należności. Zwycięstwa szybko zmażą absmak po ostatnich, przegranych spotkaniach. Wolę nie myśleć co będzie, gdy obu tych meczy nie wygramy. Bo w przeciwieństwie do trenerów i piłkarzy naszej drużyny wcale nie uważam, by obecne trzydzieści dwa punkty gwarantowały nam spokojne utrzymanie.

O meczu Widzewa z Bełchatowem, czyli kompleks przełamany

Widzew wygrał z GKS-em Bełchatów 1:0 – i bardzo dobrze się stało, z paru powodów.

Po pierwsze, wreszcie wygraliśmy z rywalem,  który od wielu (podobno aż trzynastu) lat kompletnie Widzewowi „nie leży”. Ciekawe, skąd się biorą takie sytuacje, ale bez względu na aktualną kadrę czy trenera, zawsze znajdą się w lidze takie drużyny, z którymi naszym kiepsko idzie. Widzew przed laty miał ciągłe problemy z pokonaniem Bałtyku Gdynia. Potem kibice nie rozumieli, co się dzieje  po meczach z taką na przykład Odrą Wodzisław. Albo Zagłębiem Lubin czy Bełchatowem właśnie… Znamienne, że Widzew, jako uznana firma z tradycjami, toczył zwykle porywające boje z Legią, Wisłą, Górnikiem, Lechem, lub rozgrywał rządzące się swoimi prawami derby z ŁKS-em. A najwięcej krwi psuły nam zawsze zespoły z mniejszym dorobkiem historycznym, nigdy nie stawiane w roli faworytów. Patrzę oczywiście w wieloletniej perspektywie – a wczorajszy mecz pokazał, że jeden z tych uciążliwych mitów właśnie upada.

Po drugie – był to kolejny mecz Widzewa, po którym widać było, że drużynie chce się grać. Wokół, choć wreszcie trochę ciszej, trąbi się o kłopotach finansowych w klubie, pewnie one nie zostały ostatecznie rozwiązane. Ale jeśli zespołowi mimo wszystko motywacji nie brakuje, kibic to widzi, cieszy się – i może wybaczyć nawet porażki w meczu z silniejszym rywalem. Ostatnie wyniki Widzewa pokazują, że ekipa jest dobrze przygotowana do sezonu, sytuacja kadrowa na tle innych drużyn też źle nie wygląda (dojście Matusiaka uspokoiło – uff –  sytuację w ofensywie), atmosfera w szatni też podobno zagościła nie najgorsza. No to, jak mawia klasyk, alleluja i do przodu! Pytanie, czy faktycznie ewentualne dołączenie do stawki drużyn „zagrożonych” występami pucharowymi nie zmąci trochę planów finansowych zarządu – ale spokojnie, nie obawiajmy się przedwcześnie. Zresztą gra w pucharach po to, by się w nich skompromitować nikomu radości nie przynosi. Lepiej poczekać sezon lub dwa, wyjść na prostą – kadrowo i finansowo – po czym zgłosić się do walki na kontynentalnym poziomie z szansami na jakiekolwiek sukcesy.

No i ostatni, bardzo pozytywny aspekt wczorajszego meczu. Pożegnanie Włodka Smolarka wypadło naprawdę wzruszająco… Ciepłe reakcje musi budzić też fakt przyłączenia się innych stadionów do tej podniosłej żałoby: brawa i podziękowania należą się nie tylko polskim ligowcom. Feyenoord z Utrechtem zrobili podobną akcję. Takie wydarzenia sprawiają, że futbol przestaje kojarzyć się z bandytyzmem.

O naszych grajkach, czyli jak będzie na Euro?

Zbliża się wielkie, letnie kopanie – a sprawdzian generalny naszej narodowej reprezentacji, jak się zdaje, już za nami. Po meczu z Portugalią musimy odpowiedzieć sobie na pytanie, czy Biało – Czerwoni będą w stanie odegrać na turnieju jakąkolwiek rolę, poza od dawna przewidywaną na zagranicznym poletku: chłopców do bicia…

Chyba nie jest tak tragicznie. Ostatnie spotkania z mocniejszymi rywalami, Niemcami i Portugalią – oba zremisowane – pokazują, że nasi piłkarze bardziej mobilizują się na teoretycznie silniejszego przeciwnika. Nawet, jeśli unika on włączenia piątego biegu i pokazania wszystkich możliwości, Polska stara się nawiązywać równorzędną walkę.  Kilka pozytywnych rzeczy w metodzie Franka Smudy na pewno można zauważyć. Pierwsza sprawa, to ustabilizowanie bloku obronnego. Dawno mówiłem, że Perquis jest dla polskiej defensywy zbawieniem, teraz dołączył do niego Wasilewski, ustawiony w roli środkowego obrońcy.  Obaj panowie wrzeszczą do siebie po francusku, a efekt jest taki, że Cristiano Ronaldo nie może dojść do piłki – o to przecież chodzi! „Wasyl” będzie chyba pomysłem na środek obrony w turnieju, zresztą Smuda słynie z trafności w wynajdywaniu piłkarzom lepszych pozycji na boisku. Miejsce Piszczka z prawej strony nie podlega dyskusji, czekamy na powrót Boenischa z lewej, przy czym Wawrzyniak pod jego nieobecność radzi sobie przyzwoicie.  Obrona jakoś się poskładała, oby bez kontuzji do turnieju!

Druga rzecz to całkiem miłe dla oka rozgrywanie piłki w ataku pozycyjnym. Tu zaś najważniejsza rola przypada piłkarzom drugiej linii. Dudka jako defensywny nie ma błyskotliwości, ale nadaje się do czarnej roboty. Trochę więcej można oczekiwać od Polanskiego, jest za mało widoczny w akcjach ofensywnych. Świetnie za to gra Obraniak – widać, że w Bordeaux odżył naprawdę! Osobiście dodałbym mu do rozgrywania jeszcze Mierzejewskiego w miejsce Rybusa, bo”Mierzej”, tak jak Obraniak, może grać na lewej flance, czasami schodząc do środka – obydwaj powinni wymieniać się pozycjami. Jednakże, oprócz kłopotów bogactwa w tej formacji, z uznaniem wspomnieć należy, że pomocnicy (pod światłym przewodnictwem Kuby) zaczynają grać nowocześnie, po europejsku. Nie ma przestojów, szybko grane akcje, piłka od nogi do nogi… widać postęp.

Największy problem tradycyjnie dotyczy ataku. Nie ma Lewandowskiego, to nie ma napastnika. Jelenia należy tu wymienić jedynie przez kurtuazję, w takiej formie nie ma szans grać na szpicy w narodowym zespole. Grosicki też przyzwyczaił się do roli skrzydłowego, innej gry z przodu nie czuje. Jeśli nie Lewandowski, to kto? Chyba największy ból głowy trenera Smudy związany jest właśnie z obsadą tej pozycji. Bo nie ma kto w tym zespole trafić do bramki.

Mimo wszystko jestem zdania, że Franek maksymalnie wycisnął „soki” z tego, co było mu dane. Lepszych piłkarzy do kadry nie mamy, chyba wszyscy obserwatorzy są tu zgodni. Smuda ustawia zespół w miarę posiadanych możliwości i choć grupa ta odstaje umiejętnościami piłkarskimi od światowych potentatów, może sporo nadrobić taktyką i walecznością. W swoim czasie nikt nie stawiał na przeciętną Grecję, która zdobyła mistrzostwo Europy właśnie konsekwencją taktyczną. Dla Polaków wciąż wyjście z grupy będzie sukcesem, ale wierzę, że zespół powalczy – i jest do tej walki należycie przygotowany, wstydu nie będzie. Pod jednym wszakże warunkiem – gdy wszystkim zawodnikom dopisywać będzie zdrowie.