„To jest nasz remont!” – syknął wściekle rowerzysta. Miał gniew w oczach, bo wielominutowa próba przekonywania frajera zawaliła się, niczym salezjańska misja w sercu dorzecza Amazonki. Staliśmy w centrum Łodzi, na środku zamkniętego przez drogowców skrzyżowania Mickiewicza / Piotrkowska. Dowiedziałem się brutalnej prawdy, o której wszak łódzkie wróble już od dawna ćwierkały. Remont trasy WZ prowadzony jest tak naprawdę dla rowerzystów, pieszych i pasażerów linii tramwajowych. To oni mają mieć lepiej. Kierowców, dziś decyzjami Magistratu uwięzionych w korkach na dwa lata, czeka przykra niespodzianka. Trasa wcale nie będzie poszerzona. Ma mieć tyle samo pasów, co dziś, za to węższych. To znaczy, że gdy wzrośnie w mieście liczba aut (a wzrośnie na pewno!!!), kierowcom ze wschodu na zachód miasta – i odwrotnie – jeździć się będzie gorzej. Ich, dziś cierpliwie szukających objazdów do pracy, sens gruntownej przebudowy ominie.
Od dwóch dni rozmawiam z kilkoma przedstawicielami tzw. łódzkiej mafii rowerowej, to znaczy aktywistami ruchu cyklistów, skupionego wokół fundacji i stowarzyszeń, promujących ideę zrównoważonego transportu. W ich mniemaniu transport zrównoważony to taki, który ogranicza w centrach miast ruch samochodów, dając szansę rozbudowy tras rowerowych, pieszych pasaży oraz ekologicznych (bo na prąd) linii tramwajowych – czy nawet szerzej, komunikacji miejskiej. Mają swoje argumenty. Głównie, że dotąd w Łodzi nikt o rowerzystach nie myślał, bo ścieżek jest zaledwie 80 kilometrów, nie ma sieci tych dróg, a potrzeb coraz więcej. Mawiają, jakoby rozszerzanie dróg samochodowych w centrach miast nic nie dawało, bo kierowcy „przyzwyczają się” (sic!) do lepszych warunków jazdy, więc za dwa lata znów będą korki. Dają w końcu przykład Holandii, gdzie bogata ludność kupować samochody zaczęła, co poskutkowało masowym buntem rowerowego lobby i początkiem radykalnej przebudowy niderlandzkich miast, pod rowery właśnie. Widać, że terror-cykliści chcą jednego: zawłaszczenia przestrzeni publicznej na swoje potrzeby, radykalnego ograniczenia ruchu aut w łódzkim centrum – oraz takich decyzji władz miejskich, które cały transport „zrównoważony” ustawią na „właściwych torach rozwojowych” pod rowerowe potrzeby. To się w mieście już dzieje, a remont trasy WZ jest takiej polityki przykładem: wiceprezydent Łodzi Radosław Stępień, sam radykalny rowerzysta i zwolennik polityki cykloterroru, chętnie w swych wypowiedziach powołuje się na liczne, europejskie przykłady sukcesu we wdrażaniu pro-rowerowych pomysłów.
Zacznijmy od tego, że jak chcę kupić samochód, to go kupię i będę nim jeździł – wara od tego komukolwiek, zwłaszcza urzędnikom, za moje pieniądze pasących dupska na wygodnych, politycznych stołkach. A jak kupię auto, mogę nim jeździć gdzie chcę, także w mieście. Urzędnicy, którzy w demokracji wybierani są głosami ludzi (także kierowców!) do sprawowania w ich imieniu funkcji publicznych, mają tak zarządzać wspólną przestrzenią, by wszyscy – podkreślam, wszyscy – czuli się w niej wygodnie. Za to im, urzędnikom, płacimy swoimi podatkami. Także, i to bardzo słono, w każdym litrze nadmiernie przez akcyzę wycenionej benzyny. Tej samej, drodzy urzędnicy, która napędza samochody, znienawidzoną przez niektórych z was przyczynę korków w miastach. Władza, którą naród wam daje, zobowiązuje was – bezwarunkowo – do realizowania praw wszystkich grup społecznych, a nie tylko ulubionych lobby, które z różnych powodów promujecie. Jeśli to robicie, nadużywacie władzy, a gdy ktoś to zauważy, jego obowiązkiem jest wiedzę natychmiast upowszechnić. Dotyczy to zwłaszcza dziennikarzy. Bo jeśli władzy nadużywacie, naród w wyborach was rozliczy.
To dobrze i zdrowo gdy można sobie pojeździć w mieście rowerem. Miło, jeśli dbamy o stałe powiększanie sieci ścieżek rowerowych, która wbrew radykałom w Łodzi jednak istnieje. Ale proces ten nie może toczyć się wbrew rozwojowi sieci dróg samochodowych! Że w Holandii się to udało, co jest dla was, cykliści, powodem do dumy? Tak, bo w małym kraju rowerowe lobby okazało się wystarczająco silne, by narzucić władzy „jedynie słuszną, postępową drogę rozwoju”. Holendrzy wyjścia nie mieli. Każdy, chciał nie chciał, MUSIAŁ przesiąść się w mieście na rower, bo nowa sieć nie pozostawiła mu wolnego wyboru. O tę właśnie wolność chodzi: władza nie ma żadnego prawa do stawiania obywateli pod przymusem, do prowadzenia z ludźmi rokowań z pozycji siły! Gdy tak robi, staje się władzą totalitarną. Faszystowską. Pomijam fakt, że w Holandii znakomicie funkcjonuje sieć międzymiastowych autostrad, a ścieżki rowerowe (widziałem na własne oczy w Amsterdamie) rozbudowane zostały jedynie w ścisłych centrach metropolii, gdzie – jak w stolicy, z powodu licznych kanałów – ruch samochodowy i tak jest utrudniony. Ale, po pierwsze: w Łodzi ścisłego, historycznego centrum, nawet typowej starówki, w ogóle nie mamy. A po drugie, aktualny problem miasta dotyczy arterii przelotowej, ważnej nici komunikacyjnej, łączącej centrum z osiedlami mieszkaniowymi. Nie sądzę, by w Holandii ktokolwiek wpadł na pomysł, by taką drogę zamienić przymusem w pasaż tramwajowo-rowerowy.
Podaję przykład Niemiec. Tam rowerowe lobby jakoś nigdy nie wywalczyło sobie przewagi. Dlaczego? Ano, Niemcy nawet w miastach mają szerokie i wygodne drogi samochodowe. Nigdy nie przeszkodziły więc one, jak w Holandii, pieszym czy rowerzystom. A Berlin? – krzyczy cyklo – terrorysta… Przecież Berlin cały w korkach stoi! No stoi, bo widocznie tamtejsze władze nie zdążyły na czas z rozbudową dróg, gdy liczba ludzi i aut dramatycznie w ostatnim czasie przyrosła. Popatrz na Bremę, mówię, tam nie ma aż takiego problemu z imigracją. Miasto, jak włócznię, hanzeatyccy kupcy zbudowali wzdłuż rzeki Wezery. Przez całą długość grodu ciągnie się dziś trzypasmowa autostrada, z licznymi odnogami poprowadzonymi w różnych kierunkach. Cała Brema to właściwie trójpasmówka, z wygodnymi zjazdami wgłąb osiedli. Zewsząd blisko jest do szerokiej trasy, korków nie ma nigdzie. A ścisłe, historyczne centrum, z katedrą, ratuszem i głównym rynkiem jest – a tak! – dla ruchu aut zamknięte. Tyle, że z każdej strony przylega doń obszerna, kilkupiętrowa sieć parkingów podziemnych. Efekt? Jak chcesz tam pojechać autem, masz je gdzie zostawić i pójść na bliski spacer. Nic nie stało na przeszkodzie, by pogodzić interesy wszystkich użytkowników ruchu. Trzeba było tylko pomyśleć i dobrze zainwestować pieniądze: dokładnie odwrotnie dzieje się w Łodzi.
Kiedyś, na drodze pod Antwerpią, przypadkowy kierowca wiózł mnie autostopem wokół miasta. Popatrz, mówi, jakie korki. Widzisz? Dopiero nam rozbudowują całą sieć tras objazdowych, teraz się męczymy, są wypadki, karambole. Ma być lepiej? Ano, zobaczymy, trwają inwestycje… No właśnie! Inwestycje drogowe są niezbędne, bo taki jest świat dzisiejszy. Samochodów przybywa, święte prawo ludzi. Ale właśnie dlatego trzeba nadążać z inwestycjami drogowymi, by w miarę możliwości ruch aut kanalizować. Dlatego nie negujmy samej przebudowy WZ! Jest potrzebna – pod niezbędnym warunkiem, że ułatwi kierowcom drogę, taki powinien być jej cel nadrzędny. Stworzenie lepszej sieci tramwajowej – owszem, także. Więcej miejsca rowerzystom? OK, czemu nie. Tylko nie, na bogów, kosztem kierowców. Łódzkich. Bo już dziś mamy prawo obawiać się, że dla nich koszmarem będzie nie tylko czas najbliższych dwóch lat, ale i to co po nim nastąpi. Obym się mylił.