O korkach nieustająco, czyli łódzki transport niezrównoważony

„To jest nasz remont!” – syknął wściekle rowerzysta. Miał gniew w oczach, bo wielominutowa próba przekonywania frajera zawaliła się, niczym salezjańska misja w sercu dorzecza Amazonki. Staliśmy w centrum Łodzi, na środku zamkniętego przez drogowców skrzyżowania Mickiewicza / Piotrkowska. Dowiedziałem się brutalnej prawdy, o której wszak łódzkie wróble już od dawna ćwierkały. Remont trasy WZ prowadzony jest tak naprawdę dla rowerzystów, pieszych i pasażerów linii tramwajowych. To oni mają mieć lepiej. Kierowców, dziś decyzjami Magistratu uwięzionych w korkach na dwa lata, czeka przykra niespodzianka. Trasa wcale nie będzie poszerzona. Ma mieć tyle samo pasów, co dziś, za to węższych. To znaczy, że gdy wzrośnie w mieście liczba aut (a wzrośnie na pewno!!!), kierowcom ze wschodu na zachód miasta – i odwrotnie – jeździć się będzie gorzej. Ich, dziś cierpliwie szukających objazdów do pracy, sens gruntownej przebudowy ominie.

Od dwóch dni rozmawiam z kilkoma przedstawicielami tzw. łódzkiej mafii rowerowej, to znaczy aktywistami ruchu cyklistów, skupionego wokół fundacji i stowarzyszeń, promujących ideę zrównoważonego transportu. W ich mniemaniu transport zrównoważony to taki, który ogranicza w centrach miast ruch samochodów, dając szansę rozbudowy tras rowerowych, pieszych pasaży oraz ekologicznych (bo na prąd) linii tramwajowych – czy nawet szerzej, komunikacji miejskiej. Mają swoje argumenty. Głównie, że dotąd w Łodzi nikt o rowerzystach nie myślał, bo ścieżek jest zaledwie 80 kilometrów, nie ma sieci tych dróg, a potrzeb coraz więcej. Mawiają, jakoby rozszerzanie dróg samochodowych w centrach miast nic nie dawało, bo kierowcy „przyzwyczają się” (sic!) do lepszych warunków jazdy, więc za dwa lata znów będą korki. Dają w końcu przykład Holandii, gdzie bogata ludność  kupować samochody zaczęła, co poskutkowało masowym buntem rowerowego lobby i początkiem radykalnej przebudowy niderlandzkich miast, pod rowery właśnie. Widać, że terror-cykliści chcą jednego: zawłaszczenia przestrzeni publicznej na swoje potrzeby, radykalnego ograniczenia ruchu aut w łódzkim centrum – oraz takich decyzji władz miejskich, które cały transport „zrównoważony” ustawią na „właściwych torach rozwojowych” pod rowerowe potrzeby. To się w mieście już dzieje, a remont trasy WZ  jest takiej polityki przykładem: wiceprezydent Łodzi Radosław Stępień, sam radykalny rowerzysta i zwolennik polityki cykloterroru, chętnie w swych wypowiedziach powołuje się na liczne, europejskie przykłady sukcesu we wdrażaniu pro-rowerowych pomysłów.

Zacznijmy od tego, że jak chcę kupić samochód, to go kupię i będę nim jeździł – wara od tego komukolwiek, zwłaszcza urzędnikom, za moje pieniądze pasących dupska na wygodnych, politycznych stołkach. A jak kupię auto, mogę nim jeździć gdzie chcę, także w mieście. Urzędnicy, którzy w demokracji wybierani są głosami ludzi (także kierowców!) do sprawowania w ich imieniu funkcji publicznych, mają tak zarządzać wspólną przestrzenią, by wszyscy – podkreślam, wszyscy – czuli się w niej wygodnie. Za to im, urzędnikom, płacimy swoimi podatkami. Także, i to bardzo słono, w każdym litrze nadmiernie przez akcyzę wycenionej benzyny. Tej samej, drodzy urzędnicy, która napędza samochody, znienawidzoną przez niektórych z was przyczynę korków w miastach.  Władza, którą naród wam daje, zobowiązuje was – bezwarunkowo – do realizowania praw wszystkich grup społecznych, a nie tylko ulubionych lobby, które z różnych powodów promujecie. Jeśli to robicie, nadużywacie władzy, a gdy ktoś to zauważy, jego obowiązkiem jest wiedzę natychmiast upowszechnić. Dotyczy to zwłaszcza dziennikarzy. Bo jeśli władzy nadużywacie, naród w wyborach was rozliczy.

To dobrze i zdrowo gdy można sobie pojeździć w mieście rowerem. Miło, jeśli dbamy o stałe powiększanie sieci ścieżek rowerowych, która wbrew radykałom w Łodzi jednak istnieje. Ale proces ten nie może toczyć się wbrew rozwojowi sieci dróg samochodowych! Że w Holandii się to udało, co jest dla was, cykliści, powodem do dumy? Tak, bo w małym kraju rowerowe lobby okazało się wystarczająco silne, by narzucić władzy „jedynie słuszną, postępową drogę rozwoju”. Holendrzy wyjścia nie mieli. Każdy, chciał nie chciał, MUSIAŁ przesiąść się w mieście na rower, bo nowa sieć nie pozostawiła mu wolnego wyboru. O tę właśnie wolność chodzi: władza nie ma żadnego prawa do stawiania obywateli pod przymusem, do prowadzenia z ludźmi rokowań z pozycji siły! Gdy tak robi, staje się władzą totalitarną. Faszystowską. Pomijam fakt, że w Holandii znakomicie funkcjonuje sieć międzymiastowych autostrad, a ścieżki rowerowe (widziałem na własne oczy w Amsterdamie) rozbudowane zostały jedynie w ścisłych centrach metropolii, gdzie – jak w stolicy, z powodu licznych kanałów – ruch samochodowy i tak jest utrudniony. Ale, po pierwsze: w Łodzi ścisłego, historycznego centrum, nawet typowej starówki, w ogóle nie mamy. A po drugie, aktualny problem miasta dotyczy arterii przelotowej, ważnej nici komunikacyjnej, łączącej centrum z osiedlami mieszkaniowymi. Nie sądzę, by w Holandii ktokolwiek wpadł na pomysł, by taką drogę zamienić przymusem w pasaż tramwajowo-rowerowy.

Podaję przykład Niemiec. Tam rowerowe lobby jakoś nigdy nie wywalczyło sobie przewagi. Dlaczego? Ano, Niemcy nawet w miastach mają szerokie i wygodne drogi samochodowe. Nigdy nie przeszkodziły więc one, jak w Holandii, pieszym czy rowerzystom. A Berlin? – krzyczy cyklo – terrorysta… Przecież Berlin cały w korkach stoi! No stoi, bo widocznie tamtejsze władze nie zdążyły na czas z rozbudową dróg, gdy liczba ludzi i aut dramatycznie w ostatnim czasie przyrosła. Popatrz na Bremę, mówię, tam nie ma aż takiego problemu z imigracją. Miasto, jak włócznię, hanzeatyccy kupcy zbudowali wzdłuż rzeki Wezery. Przez całą długość grodu ciągnie się dziś trzypasmowa autostrada, z licznymi odnogami poprowadzonymi w różnych kierunkach. Cała Brema to właściwie trójpasmówka, z wygodnymi zjazdami wgłąb osiedli. Zewsząd blisko jest do szerokiej trasy, korków nie ma nigdzie. A ścisłe, historyczne centrum, z katedrą, ratuszem i głównym rynkiem jest – a tak! – dla ruchu aut zamknięte. Tyle, że z każdej strony przylega doń obszerna, kilkupiętrowa sieć parkingów podziemnych. Efekt? Jak chcesz tam pojechać autem, masz je gdzie zostawić i pójść na bliski spacer. Nic nie stało na przeszkodzie, by pogodzić interesy wszystkich użytkowników ruchu. Trzeba było tylko pomyśleć i dobrze zainwestować pieniądze: dokładnie odwrotnie dzieje się w Łodzi.

Kiedyś, na drodze pod Antwerpią, przypadkowy kierowca wiózł mnie autostopem wokół miasta. Popatrz, mówi, jakie korki. Widzisz? Dopiero nam rozbudowują całą sieć tras objazdowych, teraz się męczymy, są wypadki, karambole. Ma być lepiej? Ano, zobaczymy, trwają inwestycje… No właśnie! Inwestycje drogowe są niezbędne, bo taki jest świat dzisiejszy. Samochodów przybywa, święte prawo ludzi. Ale właśnie dlatego trzeba nadążać z inwestycjami drogowymi, by w miarę możliwości ruch aut kanalizować. Dlatego nie negujmy samej przebudowy WZ! Jest potrzebna – pod niezbędnym warunkiem, że ułatwi kierowcom drogę, taki powinien być jej cel nadrzędny. Stworzenie lepszej sieci tramwajowej – owszem, także. Więcej miejsca rowerzystom? OK, czemu nie. Tylko nie, na bogów, kosztem kierowców. Łódzkich. Bo już dziś mamy prawo obawiać się, że dla nich koszmarem będzie nie tylko czas najbliższych dwóch lat, ale i to co po nim nastąpi. Obym się mylił.

 

 

 

O Tusku w Łodzi, czyli emocje opadły…

Premier Donald Tusk przyjechał do Łodzi i obiecał wiele rzeczy. Kilka miliardów złotych na renowację kamienic, wsparcie rządu w organizacji wystawy EXPO 2022 (właśnie z powodu tematu: rewitalizacja miast), obwodnicę Bełchatowa, dokończenie A1 Stryków – Tuszyn, wreszcie zabezpieczenie finansowe budowy dworca Łódź – Fabryczna. Premier chciał uspokoić mieszkańców, że centralna władza o Łodzi nie zapomni. Sam zapomniał dodać, że aby spełnić obietnice, musiałby zostać przy władzy na co najmniej jedną następną kadencję.

Rządząca PO drży przed sondażami, które wskazują na rosnącą przewagę PiS w diagramach społecznego poparcia. Co dla Platformy oznaczałaby utrata władzy, w elekcyjnym cyklu nadchodzących wyborów, różnych szczebli? Ano, przede wszystkim całą armię ludzi bezrobotnych, których w ciągu minionych lat udało się powsadzać na atrakcyjnie płatne stanowiska budżetowe, niektóre specjalnie dla swoich tworzone, od najniższych w samorządach, do najwyższych, w ministerstwach. Dla Polski zmiana „przy korycie” oznaczałaby tym samym rotacje na stanowiskach biurokratycznych (Jarosław Kaczyński przejmując władzę zrobiłby masowe czystki w pierwszym miesiącu premierowania) – lecz zapewne nie likwidację tychże, sztucznie pompowanych, miejsc pracy „dla kolesi”. Wprawdzie PiS, rządząc w latach 2005-07 nadmiernie biurokracji nie rozdymało, ale też praktycznie wcale jej nie zdążyło pomniejszyć… Trudno się przeto spodziewać, że partia Kaczyńskiego, obejmując administrację publiczną w zastanym po Platformie kształcie, rozpoczęłaby rządy od masowej likwidacji biurokratycznych stanowisk – na których przecież można wygodnie umościć własnych popleczników. Nie bądźmy naiwni, zresztą PiS w swym narodowo – pobożno – socjalistycznym (czytaj: faszystowskim) programie, nie wspomina ani słowem o konieczności radykalnego ograniczania budżetowych wydatków państwa. Dla przeciętnego Polaka wybór między PO a PiS kolejny raz oznaczałby zatem wybór „między dżumą a tyfusem” – no, ale premier Tusk na pewno ma o co walczyć dla siebie i swoich ludzi. Dlatego energicznie, nawet histerycznie momentami, premier reaguje na płynące z terenu sygnały o chwiejącej się pozycji PO w strukturach lokalnej władzy.

Tak się stało w Łodzi, od większościowego klubu PO w Radzie Miejskiej odłączyła się grupa ludzi Krzysztofa Kwiatkowskiego, tworząc klub własny a niezależny: „Łódź 2020”. Ciało to nie deklaruje chwilowo żadnej przynależności partyjnej, oficjalnie też nie wspomina o koalicji samorządowej z pozostałymi klubami opozycji: PiS i SLD. Ale działania radnych, jako żywo sygnalizujące początek kampanii wyborczej przed elekcją samorządową 2014, noszą już wyraźny rys wspólnej walki opozycji o pozbawienie PO władzy w Łodzi. Cel jest jeden – zabrać rządzącym społeczne poparcie, flekując wszystkie inicjatywy, których w mieście dopuszcza się prezydent Hanna Zdanowska (jednocześnie szefowa łódzkiej Platformy) z całym podległym sobie łódzkim aparatem. W inicjatywach tych mieszczą się głównie budowy – Nowego Centrum Łodzi oraz kilku jednocześnie dużych arterii drogowych. Opozycja wykorzystuje grożący Łodzi na zimę paraliż komunikacyjny oraz zadłużenie, które w kasie miasta wzrośnie na skutek zaplanowanych, długoletnich wydatków budowlanych. Dlatego cały trzydziesty dzień września premier Donald Tusk spędził na delegacji w Łodzi, praktycznie każdą minutę spędzając na przekonywaniu wszystkich, jak hojną rękę będzie miał dla miasta, gdy tylko ono nie odwróci się od aktualnie rządzącej nim ekipy…

Wyborcy, jeśli nie kierują się ślepą miłością do politycznego znaku, a raczej ogólnym interesem Łodzi, mają teraz prawdziwą zagwozdkę. Co lepsze:  pozwolić Platformie rządzić dalej (mimo mnożących się dowodów cynicznego nepotyzmu, rosnącego zadłużenia i wciąż panującej biedy) czy powierzyć władzę jakiejś opozycji, która nie gwarantuje póki co niczego, poza zrównaniem z ziemią tego, co PO zostawia po sobie. A to znaczy m.in. rozgrzebane inwestycje drogowe, wielką dziurę w ziemi pod głównym dworcem, dopiero rozpoczętą budowę centrum miasta ze słynną „bramą” i kilka pomniejszych projektów w fazie realizacji. Logika mówi – pozwólmy dokończyć to, co zaczęto, choć skutki rozbuchanych wydatków ponosić będą jeszcze dwa następne pokolenia mieszkańców grodu. Teraz opozycja, różnych znaków, walcząc o zwycięstwo wyborcze zaklina się na wszystkie swoje świętości, że „pomysłów korzystnych dla Łodzi zmieniać nie będzie”… Niewiele osób wierzy jednak w te szlachetne zapewnienia.

Zdaje się, że na chwilę obecną Łódź idealnego wyjścia nie ma. Miasta nie zmienią żadne wybory samorządowe, dopóki porządek rzeczy na poziomie centralnym będzie – jak dzisiaj – dla kraju szkodliwy. W myśl przysłowia, że ryba psuje się od głowy. Władze lokalne, wybrane jesienią 2014, będą miały rok czasu do pierwszej elekcji szczebla centralnego. Rysująca się powolutku nowa mapa sił polskiej sceny politycznej zapowiada  ciekawe rozwiązania. Oby w ostatecznym rozrachunku korzystne dla Polski i jej zmęczonych biedą obywateli.

O potrzebach kulturalnych, czyli… znów miałem rację.

Lektura dzisiejszej „Rzeczpospolitej” daje kolejną, wstrząsającą konkluzję:  Polacy nie potrzebują kultury. Według badań ekspertów Głównego Urzędu Statystycznego przeciętny mieszkaniec naszego kraju nie rozumie muzyki (zapewne chodzi o jej klasyczną, nie rozrywkową, formę) ani przedstawienia teatralnego. Zatem nie korzysta z tych dóbr kultury – według badań najwięcej pieniędzy „w sektorze wydatków na kulturę” przeznaczamy z domowego budżetu… opłacając kablówkę i internet! Najmniej w tym zestawieniu wydajemy na zakup książek oraz biletów do kina i teatru.

Jako pracownik kablówki mogę się złośliwie cieszyć, że z urzędu reprezentuję kulturę wysoką – i to na poziomie najwyższego zainteresowania rodaków. Bądźmy jednak wreszcie poważni. O całkowitym braku tzw. potrzeb kulturalnych masowego narodu pisałem już tutaj:

http://remigiuszmielczarek.blog.pl/2012/05/15/o-telewizji-publicznej-czyli-skonczmy-wreszcie-z-udawaniem/

Próbowałem wówczas udowodnić, że dojenie polskich obywateli z kasy na rzecz obowiązkowego abonamentu publicznej telewizji – właśnie w imię „misji”, czyli kształtowania potrzeb kulturalnych odbiorcy, jest zwykłym złodziejstwem. Teraz znów okazuje się, że miałem rację, co mogę skonstatować z gorzką satysfakcją, ale też z głębokim  smutkiem: to żadna radość być obywatelem narodu, wykazującego kompletny brak zainteresowania kulturą. Zwłaszcza, gdy ma się w kieszeni dyplom teatrologa, a po stronie życiowych doświadczeń dwadzieścia lat grania w zespołach, tudzież tyle samo dziennikarskiej pracy „u podstaw”, m.in. w dziedzinie kultury.

Czas jednak najwyższy – i powtarzam to dobitnie przy każdej okazji – zdać sobie sprawę z rzeczywistości. Tak zwana wysoka kultura jest dobrem ekskluzywnym – nie tylko w Polsce! Komunistyczne brednie o tym, jak to wszelkiej maści urzędy, instytucje i media publiczne powinny (oczywiście za nasze pieniądze) „wychowywać do kultury” są tylko wygodnym pretekstem do okradania ludzi, a kończą się jak zawsze w socjalizmie: klęską, co teraz pokazały statystyczne badania. Miejscem wychowania do kultury jest dom. Wyłącznie. Szkoła może pomóc, wskazując dzieciakom pewne drogi zainteresowania kulturą, ale jeśli młodzian fascynacji sztukami z domu nie wyniesie, tego zainteresowania nie znajdzie również w szkole.  W interesie wszystkich, nie tylko urzędników sektora publicznego powinno być równocześnie – posiadanie w Polsce jak najszerszej klasy arystokratyczno-elitarnej (czyli realizującej potrzeby kulturalne z zasady) oraz jak największa zamożność wszystkich ludzi w kraju. Po to, by mieli pieniądze nie tylko na chleb, ale też na inne życiowe wydatki, przez co mogliby część swoich dochodów przeznaczać na kulturę – choćby tę mniej wytrawnego typu, jak kino rozrywkowe czy komedie teatralne lub koncert rockowy. Oczywiście, jak wszyscy wiemy, w Polsce jest dokładnie odwrotnie: arystokrację wycięli nam na spółkę Stalin z Hitlerem, a komuniści zepchnęli naród w otchłań biedy, z której „nowa władza” po Okrągłym Stole nijak nas wyciągnąć nie może… Przeto i kultura ma kłopoty. Zwłaszcza, że jednocześnie socjaliści (szermujący kłamliwymi argumentami o „misjach”) nie pozwalają, by kultura wciągnięta była w obszar normalnej, konkurencyjnej gry rynkowej.

Bo też i nie ulega wątpliwości – to również powtarzam do znudzenia – kultura jest zwykłym produktem wolnorynkowym. Przy założeniu, że mamy wreszcie normalne, nowoczesne społeczeństwo ( z istniejącą arystokracją i wystarczająco zamożnymi masami) kultura może działać na prostych  prawach ekonomicznych: dobrze ma ten, kto jest lepszy i bardziej przedsiębiorczy. Na dobry produkt kultury (spektakl, koncert) przyjdzie dużo widzów, głosując nogami i zawartością portfela.  Kto zaś, dbając o interes swej kulturalnej, prywatnej firmy, jest bardziej zaradny – pozyska większą ilość bogatych sponsorów. I utrzyma się na rynku.

Kłopot w tym, że normalnego, „zachodniego” społeczeństwa nie mamy. Dlatego likwidację wszystkich problemów kultury należałoby zacząć od natychmiastowej naprawy państwa. Inaczej wciąż będzie tak, jak jest – i coraz gorzej.

O nowej partii, czyli znów miałem rację…

Sprawy toczą się szybko. Mamy już pierwsze doniesienia o nowej partii „Gowin – Wipler – Kowal”:

http://wiadomosci.wp.pl/kat,1342,title,Rzeczpospolita-Jaroslaw-Gowin-zaklada-nowa-partie,wid,15968973,wiadomosc.html?ticaid=111482

Ogromnie się cieszę, że przewidziałem – na tym blogu – dokładnie taki bieg spraw. I to dawno. Powstanie wolnorynkowego ugrupowania, szanującego tradycyjne wartości obyczajowe ( w oparciu o ludzi znanych z sejmowej mównicy) wydaje się dla Polski koniecznością. Już dawno między trującym układem PO – PiS,  z towarzyszeniem chętnych na okruchy z pańskiego stołu (PSL, SLD) wytworzyła się ideologiczna luka. Miejsce, w którym powinna sobie dobrze poradzić partia stosująca w swoich działaniach racjonalną gospodarkę krajem – a nie zaś socjalizm, ukrywany pod różnym szyldami, jak robi to „banda czworga”.

Oczywiście istnieje zupełnie realne niebezpieczeństwo zamiany republikańskiego ugrupowania w kolejną partię władzy i pieniędzy, gdy tylko dojdzie ona do głosu w Sejmie – czytaj: dopcha się do koryta. Nie takie numery nad Wisłą już widzieliśmy, wystarczy wspomnieć deklaratywnie wolnorynkowy AWS czy wcześniejszy KLD, pod znaczkiem liberalizmu podnoszący cła na samochody… Ale w coś trzeba wierzyć. I nawet jeśli Gowin z Wiplerem i Kowalem, osiągając próg wyborczy, okażą się w przyszłości takimi samymi złodziejami jak ich rządzący dotąd krajem koledzy, warto dać im szansę. Każdy z nich pokazywał swą działalnością, że ideologicznie bliżsi są naprawie zepsutego, postkomunistycznego Państwa Polskiego, niż napychania własnych kieszeni – swoich i pobratymców partyjnych. Niech więc działają – zwłaszcza, że w internecie znaleźć można już przykłady sondaży, według których Gowin z kolegami wchodzą do Sejmu (dziś, gdy jeszcze nie wiadomo, jak partia się będzie nazywać – ani czy w ogóle jej powstanie zostanie oficjalnie potwierdzone!). Jest więc społeczne zapotrzebowanie na normalne państwo, bez złodziejstwa fiskalnego, rosnącej armii urzędasów i bzdurnych przepisów biurokratycznych…

Przypomnę tylko, że wiele lat temu, na początku lat 90-tych, o wolnorynkowej naprawie polskiej gospodarki mówiła już – do dziś istniejąca – Unia Polityki Realnej. Przypomnę, że jej wieloletni lider Janusz Korwin – Mikke stoi dziś na czele Kongresu Nowej Prawicy, który jakoś ze swoim radykalnym programem naprawczym nie może się przebić do świadomości wyborczej obywateli. To ich problemy, niech się martwią sami – ale ciekaw jestem ogromnie, czy do tej pory niezłomny w swej samotnej walce Korwin skłonny będzie przyłączyć się do nowej partii pod dowództwem Gowina. Wydaje się to mało prawdopodobne, choć takie zjednoczenie na prawicy byłoby aktem historycznym. Znacznie bardziej możliwe zdaje się pojawienie w republikańskich szeregach panów posłów: Godsona i Żalka. No i kolejna zagadka – co zrobi z tym fantem Krzysztof Kwiatkowski, dziś „bezpartyjny fachowiec”, raczej bez szans na rozwój kariery przy Tuskowym boku???

Nadzieja umiera ostatnia, więc póki co cieszmy się przebudzeniem liberalno-konserwatywnych reformatorów. Jeśli się połączą, zyskają społeczną życzliwość, a później oprą się pokusie zamiany zdobytej władzy na swoje wyłączne korzyści, może wreszcie ten biedny, udręczony kraj ruszy z miejsca. Czego życzę sobie i wszystkim tego kraju obywatelom.

O „florystach”, czyli jak się w Łodzi scena polityczna klaruje

O przewrocie „florystów” w łódzkiej Radzie Miejskiej pisałem tu:

http://remigiuszmielczarek.blog.pl/2013/08/29/o-lodzkich-przewrotach-czyli-jak-po-boi-sie-renegatow/

Sytuacja, niezwykle dynamiczna, zmienia się jak w politycznym kalejdoskopie. Ośmioro „radnych Kwiatkowskiego” spotkało się z dziennikarzami, by ujawnić zamiar starania się o powrót do Platformy Obywatelskiej. „Jesteśmy ludźmi Platformy” – mówili z zadęciem, dając potwierdzenie kolejnej prawdy o polskiej scenie politycznej. Prawdy takiej, że w PO coraz więcej osób nie może znieść wodzowskiej strategii premiera z grupą jego akolitów, chciałaby zaś powrotu tej partii jako formacji ideowej – zmieniającej Polskę, a nie walczącej o pozostanie własnych ludzi przy korycie. Uciekł Godson, na pozycjach renegatów ustawili się Gowin i Żalek, a Kwiatkowski zajął wygodną pozycję „bezpartyjnego fachowca”, która pozwala mu bezpiecznie (i cierpliwie)  obserwować sytuację na politycznej scenie. Jest oczywiste, że tak samo postępują obecnie jego ludzie w łódzkiej Radzie Miejskiej.

Albowiem nie bardzo jeszcze wiadomo, jakie „ruchy wewnętrzne” pojawią się w Platformie na skutek coraz bardziej widocznych, coraz głębszych podziałów w tej partii. Niektórzy jej członkowie z pewnością zastanawiają się, jaki ruch wykonać, by utrzymać stan posiadania (na przykład dobrze opłacane etaty w spółkach miejskich) – a nie pośpieszyć się z polityczną deklaracją, przekreślając w ten sposób szansę otrzymania wysokiej pozycji na listach wyborczych… Radni „Kwiatka” wyjścia specjalnie już nie mieli, ich postawa kontestacyjna stała się coraz bardziej widoczna. Oficjalnie „floryści” czekają na decyzję partyjnego sądu, chcą wykasować w ten sposób brutalne wywalenie ich z szeregów Platformy – ale niewątpliwie musieli zostać uspokojeni jakąś obietnicą patrona swojej frakcji. Jaką? Na przykład, że jeśli ich odwołanie skutku nie przyniesie, sprawy wewnątrz PO potoczą się raczej po myśli Tuska i jego stronnictwa – to wyrzucona grupa, tracąc możliwość powrotu  na listy wyborcze, zyska w zamian coś na kształt bezpiecznych synekur w okolicach NIK lub instytucji pokrewnych… Ja tu sobie oczywiście tylko fantazjuję (takie prawo felietonisty!) – ale czas i bieg politycznych zdarzeń pokażą, czy miałem rację. Wkrótce zresztą musi się to wszystko wyjaśnić, bo do cyklu wyborów na różnych szczeblach coraz bliżej, a PO – jeśli nie chce utracić resztek poparcia w sondażach – koniecznie powinna uspokoić wewnątrzpartyjne ruchy tektoniczne.

Tymczasem w łódzkim samorządzie potwierdza się z dawna spodziewana sytuacja: nie ma oficjalnej koalicji antyplatformerskiej, ale opozycję tworzy wspólnie większość radnych trzech opcji. Są to „floryści” oraz kluby SLD i PiS: wystarczy, że wszyscy się dogadają w sprawie konkretnej uchwały, a ona pada lub przechodzi. Ma to dla miasta znaczenie obosieczne. Jeśli prezydent Zdanowska wykorzystywała dotąd swoją „maszynkę do głosowania” w postaci radnych PO do tworzenia nowych struktur biurokratycznych w Magistracie, opozycja mogła się tylko bezradnie przyglądać cynicznemu nepotyzmowi partii rządzącej… Teraz tego nie będzie – i dobrze. Gorzej, jeśli nieformalna koalicja opozycyjna (sorry, jednak takiego słowa świadomie tu użyję) wpadnie na pomysł, żeby powstrzymywać będące w trakcie realizacji łódzkie inwestycje budowlane. Łódź jest całkowicie rozgrzebana, buduje się nowe centrum z dworcem kolejowym oraz (jednocześnie!) kilka ważnych arterii komunikacyjnych. Plus autostrada A1, między Strykowem i Tuszynem, której wszyscy kierowcy wyczekują jak powietrza… Jeśli to wszystko polegnie lub się opóźni przez personalne rozgrywki w Radzie (oprócz autostrady, która jest realizowana centralnie), Łódź znowu znajdzie się na pozycji „wielkiej dziury w najgłębszej czeluści dupy Polski”, jak to kiedyś malowniczo opisał mój kolega. I zdechnie, bo patrząc na amerykańskie Detroit jesteśmy w stanie uwierzyć, że syndrom umarłego miasta-widma jest możliwy nawet w kraju tak bogatym jak USA.

Cóż, „floryści”, jak też ich koledzy z łódzkiego PiS czy SLD zarzekają się, że „nie będą blokować inicjatyw korzystnych dla Łodzi”. Zobaczymy, kochani, zobaczymy. Z jednej strony strach przed wyborczą porażką musi zmusić ekipę Zdanowskiej do ustępstw wobec politycznych wrogów. Druga strona medalu jest zaś taka, że za poparcie trzeba im coś dać… My, łodzianie, chcemy mieć natomiast nowoczesne, sprawnie skomunikowane i odrodzone miasto. I życzymy sobie, by realizacja już rozpoczętych (za nasze pieniądze!) działań w tej sprawie przebiegała bez żadnych zakłóceń. Podajemy to pod rozwagę zarówno jednej jak i drugiej stronie sceny politycznej w Łodzi.

O Biedroniu Robercie, czyli jak mężnie zniosłem konfrontację

Wreszcie musiało się to zdarzyć – stanąłem oko w oko z Robertem Biedroniem. Nie żebym się specjalnie starał o spotkanie: nawet w Łodzi reporterzy muszą być przygotowani na kontakt z każdą postacią życia publicznego. Rzecz jasna, kontakt werbalny… Trochę się spotkania z panem posłem obawiałem. Nie dlatego, że on jest gejem, a ja zadeklarowanym heterykiem – nie ma absolutnie żadnego znaczenia, kto z kim sypia i jakie ma w tej sprawie zapatrywania. Obawiałem się konfrontacji poglądów, a trudno wskazać choćby jedną sprawę, w której zgadzałbym się z panem posłem Robertem Biedroniem.

Jako aktywista Ruchu Palikota ma Biedroń poglądy lewicowe i takich przywykł bronić w przestrzeni publicznej. Jako aktywista gejowski broni w Parlamencie praw mniejszości seksualnych. W Łodzi pojawił się, by – można rzec – złączyć obie funkcje i wypowiedzieć się w obu aspektach jednocześnie. Chodzi mianowicie o wulgarne, obraźliwe napisy, wciąż malowane przez kiboli na łódzkich murach. Pan poseł Biedroń czuje wstyd, zażenowanie i czuje się osobiście obrażony tymi ściennymi inwektywami.  Wjechał do Łodzi pociągiem i (jak sam stwierdził) było mu wstyd za miasto, które wita gości napisami w stylu „pedały do gazu”. Kartkę ze zdjęciem takiego napisu trzymał poseł Biedroń przed sobą w czasie zorganizowanej przed łódzkim Magistratem konferencji prasowej. Złośliwi paparazzi chcieli strzelić mu taką fotkę, by zamieścić na Facebooku z podpisem – „autopromocja”. Nie wiem, czy w końcu któryś to zrobił, odradzałem. I nie widziałem też na „fejsie”, oby Matka Boska broniła ich od takich pomysłów!  To jednak nie zmienia faktu, że Biedroń – wciąż mocno poruszony łódzkimi pseudo-graffiti – ostro przejechał się po władzach miasta za opieszałość w zamalowywaniu podobnych napisów.  Objechał też bezlitośnie wszystkich tego miasta mieszkańców, że przecież „ktoś wyraża zgodę” na bezczelne, chamskie przejawy ksenofobii, ciemnoty, antysemityzmu, faszyzmu i zacofania widoczne na łódzkich murach.

Nigdy nie poprę twórców tego typu inskrypcji. Nie poprę też władz Łodzi, gdy ustawiają się ( w blasku fleszy i obiektywów) do zdjęć z pędzlami w dłoniach. Po to, by wesprzeć coroczną akcję zamalowywania wulgaryzmów i Gwiazd Dawida, pod hasłem „Kolorowa Tolerancja”. Akcja nie daje nic – kompletnie. Kosztuje tylko kasę miejską wydatki na farbę, a hordy gangsterów w szalikach i tak wymalują co swoje na miejscu zamazanych bazgrołów. Nigdy też nie udało się tak zwane wychowywanie młodzieży w „duchu tolerancji”. Porządna młodzież i tak się bazgrołami nie zajmuje, a do wulgarnych graficiarzy „pozytywny przekaz” nie trafia zupełnie. Nie są w stanie zrozumieć niczego więcej poza świętością własnej drużyny piłkarskiej: stadionowi wrogowie to zawsze „żydzi” lub „pedały”. Tylko jeden sposób może być na nich skuteczny: surowe kary i ścisłe ich egzekwowanie. Grafficiarze obraźliwych wulgarności muszą się bać. Inaczej nie przestaną pisać na murach.

Poseł Biedroń nie rozumie tego zupełnie. Zamiast walczyć w Sejmie o zaostrzenie prawa i zwiększenie skuteczności egzekwowania zakazu bazgrolenia po murach, apeluje o zrzucenie odpowiedzialności na innych. A to znaczy:  na miasto (jego mieszkańców i władze) oraz na właścicieli nieruchomości, za nie usuwanie inskrypcji, gdy już się pojawiły. Sami sprawcy są w tej filozofii protestu jakby na ostatnim miejscu – ich wina pozostaje najmniejsza, do nich Biedroń pretensji nie ma. Czemu? Aaa, o to trzeba spytać Biedronia. Pytałem – jasnej odpowiedzi mi nie udzielił.

Ważne, by lewicowi politycy, w tym poseł Biedroń, wreszcie pojęli, że Polska natychmiast powinna stworzyć prawo radykalnie skuteczne wobec sprawców zła, a przyjazne wobec uczciwych obywateli. Nie odwrotnie. Ciągłe zamazywanie odpowiedzialności, wieczny relatywizm, odwracający uwagę od prawdziwych przestępców, a obarczający winą ich „środowisko”, „otoczenie” lub „obojętne społeczeństwo”  – to droga, która doprowadzi nasz kraj do całkowitej wszechwładzy kryminalistów, mafiosów, morderców, bandytów, złodziei i kiboli. To jest już zresztą bliskie realności: wystarczy przyjrzeć się dokładnie śledztwie w sprawie zabójstwa generała Papały. Dopóki nie będziemy skutecznie ścigać i karać wszystkich, którzy zakłócają spokój życia społecznego, w Polsce dobrze nie będzie. I aktywiści w rodzaju posła Biedronia czuć będą się tutaj jeszcze mniej bezpiecznie niż dzisiaj.

O bryłce węgla, czyli jak nasza Polska z daleka wygląda…

Podróże kształcą. Już krótki urlop zagranicą daje szansę innego spojrzenia, dystansu, z jakim można obserwować sprawy bliskie ukochanemu narodowi polskiemu. Dzięki satelitarnej TVP Polonia turyści w hotelach nie tracą kontaktu z macierzą, jest na przykład Teleexpress, świetna podczas wakacji  – bo i szybka i wesoła – forma pozyskiwania wiadomości. W tymże Teleekspressie, wśród innych rewelacji sezonu ogórkowego podano, że oto w jakiejś wiosce na wschodzie Polski (wybaczcie, nie pamiętam nazwy ) została przypadkiem wykopana bryłka węgla. Na miejscu pojawili się wkrótce państwowi eksperci od spraw wydobywczych i rozpoczęto bezzwłocznie próbne odwierty. A nuż da się odkryć nowe źródełko zwiększania narodowego dochodu.

Reporter Teleekspresu –  szybki i zabawny przecież – od razu poszedł we wsi do ludzi, co to dziewięćdziesiąt procent na bezrobotnym siedzi… Czekacie na pracę, są chętni? A jakże, chyba wszyscy, bo taka kopalnia w okolicy, to byłoby coś. Już chyba nie byłoby chłopa, co do tej roboty by nie poszedł. A jak wiercą, to na pewno jakąś kopalnie będą budować, nie? Sympatyczny jak zwykle Maciej Orłoś konkluduje materiał kolegi: no, do roboty to może by i chcieli, ale problem w tym, że jeśli w ogóle w tym miejscu jest węgiel i jakaś kopalnia powstanie, to dopiero za jedenaście lat.  Tak długo? No cóż. Tyle trwa w Polsce wydawanie wszystkich urzędniczych pozwoleń na budowę inwestycji tej wielkości…

Jedenaście lat. Tak, to nie Ameryka. U nas nie da się wsadzić łopaty w ziemię, dostać się do ropy a potem założyć prywatne kurki na złotonośną strużkę: o, nie! U nas, co w ziemi i w wodzie, to państwowe. Jak coś znajdziesz, masz od razu zgłosić urzędom, bo inaczej okradasz państwo. Wszystko jedno, węgiel, ropa, gaz, zabytek archeologiczny, nawet ryba w stawie – co państwowe, masz oddać, ani się waż złodziejskiej ręki do państwowego przystawiać. Ale niechby i „opiekuńcze państwo” nam ten węgiel od razu z łapska wyrwało: jak to jest, czemu tak długo czekać by na taką kopalnię? To i logiczniej byłoby nawet budowę przyśpieszyć, bo jak pańswo biedne i gotówki potrzebuje, to chyba lepiej, jak w krótszym czasie do złoża się dostanie? Ano, właśnie – nie. U nas , jak w Rosji, „na abarot”. Albo „po adnamu”, inaczej.  Jedenaście lat to jedenaście, nijak przyśpieszyć się nie da, bo powaga istniejących praw i urzędów zachowana być musi! A, wiadomo, jak decyzja miesiąc nie odleżakuje, wagi państwowej, prawomocności nie nabierze, to uznana być nie może. Jeszcze by ją jacyś zieloni albo mieszkańcy okoliczni do sądu zaskarżyli, że im kopalnia w życiu przeszkadzać będzie…

Polska z zewnątrz straszna i śmieszna zarazem wydaje się… Jak ten Teleekspress, który całą sprawę jak zwykle w żart obrócił.

O zamieszaniu w Radzie Miejskiej, czyli jak PO traci łódzki przyczółek

Rada Miejska w Łodzi odwołała dziś ze stanowiska przewodniczącego Tomasza Kacprzaka, oraz wiceprzewodniczącą, Elżbietę Królikowską – Kińską. Oboje to członkowie Platformy Obywatelskiej z tak zwanej „frakcji Grabarczyka”, blisko współpracujący z prezydent Łodzi Hanną Zdanowską.   Zostali odwołani stosunkiem głosów 25 do 18 – to znaczy, że decyzja nie zapadła wyłącznie głosami opozycji SLD – PiS (egzotyczny, łódzki układ zwykle kontrujący uchwały „prezydenckie”). To oznacza również, że do akcji w Łodzi włączyła się dzisiaj grupa radnych PO zwanych ładnie „florystami”,  bo reprezentujących w  tutejszej Platformie tzw. frakcję Krzysztofa Kwiatkowskiego. Głosowanie było wprawdzie tajne, ale rozkład głosów jednoznacznie wskazuje na złamanie dyscypliny partyjnej przez siedmioosobową grupę radnych Kwiatkowskiego. Jest to grupa, która już od pewnego czasu zapowiadała nieoficjalne kontestowanie, wraz z partiami jawnie opozycyjnymi, pomysłów rządzącej miastem części Platformy Obywatelskiej. A wynik głosowania to jednocześnie pierwszy tak wyraźny sygnał zagrożenia dla polityki Hanny Zdanowskiej i jej otoczenia: pani prezydent od dzisiaj nie może być pewna bezwzględnego wsparcia Rady Miejskiej, uzyskiwanego dzięki dyscyplinowaniu większości, trzymanej na sali przez radnych Platformy.

Historia ścierania się w Łodzi dwóch PO-wskich frakcji jest długa, pisałem zresztą o niej przy okazji sprawy prezesa Technoparku, Andrzeja Stycznia. Nawiasem – dla niego dzisiejsza akcja na sesji to niedobry znak, oznaczający wedle wszelkich znaków utratę stanowiska, niestety… Ale odwołanie przewodniczących to fatalny sygnał dla samej prezydent Zdanowskiej. Za wszelką cenę, m.in. metodą częstej obecności w mediach, stara się dziś ona utrzymać społeczne poparcie wśród mieszkańców Łodzi przed najbliższymi  wyborami samorządowymi. Niewątpliwie walka ta jest również elementem szerszej strategii wojennej całej Platformy: Donalda Tuska, jak słychać z przecieków, bardzo martwią nie tylko opadające słupki sondaży, ale też wymykająca się z rąk władza na poziomie ośrodków lokalnych. Dziś ośrodek łódzki pojawia się na mapie strat obok Rybnika i Elbląga, to oczywiście jak dotąd największy punkt tego schematu. Leżący ponadto niebezpiecznie blisko Warszawy, angażujący też ludzi, którzy zajmują pozycję tuż pod samym szczytem partyjnej wierchuszki.

Łódzki stan posiadania interesuje bowiem nie tylko marszałka Cezarego Grabarczyka (to patron, sprawujący kontrolę nad poczynaniami ludzi PO u władzy w samej Łodzi), ale też posła Andrzeja Biernata, kontrolującego władzę na obszarze całego województwa łódzkiego. Pewność sukcesów na polu łódzkim, czyli spokój głosowań w Radzie Miejskiej dzięki „swojej” większości radnych, była dotąd filarem poczynań Zarządu Regionalnego PO w umacnianiu hegemonii własnej władzy w mieście. Czyli krótko – panowaniem nad potężnym majątkiem publicznym. Kreowano bezkarnie kosztowne stanowiska dla ludzi partii w sektorze administracji, czego przykładem stworzenie sieci departamentów w Urzędzie Miasta. A później powołanie Zarządu Zieleni Miejskiej dla Arkadiusza Jaksy, wypróbowanego człowieka Andrzeja Biernata w Pabianicach…  Wprawdzie na poziomie regionu PO nadal sprawuje niepodzielną władzę dzięki sojuszowi z PSL w Sejmiku Województwa. Ale rozpad w ławach łódzkiej Rady Miasta to już spory wyłom w tej – dotąd nienaruszalnej – ogromnej bryle władzy, jaką Platforma Obywatelska zapewniła tu sobie od początku samorządowej kadencji. I mogła robić wszystko – nieważne, czy z korzyścią dla ogółu mieszkańców. Ważne, że z korzyścią dla siebie i ludzi ze swoich szeregów. Coraz bardziej cynicznie (jak udzielni książęta na stanowiskach) reagujących na kolejne przejawy społecznego niezadowolenia.

Mamy zatem w Radzie Miejskiej Łodzi sytuację bardzo szczególną. „Floryści”, poza dwójką usuniętych wcześniej radnych wciąż formalnie członkowie PO, rozpoczynają krucjatę przeciwko swojej macierzystej formacji, tworząc nieformalną koalicję z partiami opozycyjnymi. By ten zakulisowy układ ściągnął przyłbicę i objawił się światu w postaci rąk, śmiało podniesionych w górę na sesji, potrzebne jest pierwsze jawne głosowanie. Ludzie „Kwiatka” mają co najmniej dwa wyjścia: albo wciąż uprawiać partyzantkę, nie przyznając się wśród swoich do popierania opozycji (co wydaje się mało realne, mleko jest już wylane) – albo demonstracyjnie opuścić Platformę i utworzyć klub radnych niezależnych. I z tej pozycji czekać na wybory. Ale, uwaga! Jest oczywiste, że do samorządowej elekcji Platforma Obywatelska pójdzie wciąż jako partia bardzo silna, pewna sporej części społecznego poparcia… Nie wiadomo, czy „florystom” będzie opłacać się postawa renegatów:  z odejściem tracą szansę na utrzymanie finansowego stanu podsiadania. Cała siódemka świetnie żyje z kilku etatów, piastowanych w spółkach miejskich. Po wyborach, jeśli ich odrębne ugrupowanie przepadłoby w głosowaniu, trzeba by było pożegnać się z lukratywnymi posadami. No, ale cóż – kto ryzykuje w kozie nie siedzi, a dzisiejsza akcja z przewodniczącymi to już był akt dużej odwagi politycznej. Zobaczymy. Jeśli „floryści” odejdą z Platformy, nie muszą zakładać partii, mogą przed wyborami utworzyć swoją listę jako bezpartyjny komitet obywatelski – i też pozostaną z szansami na utrzymanie się przy atrakcyjnym korytku.  Wydaje się, że sprawy dla nich zaszły na tyle daleko, że podobny scenariusz będzie najlepszym rozwiązaniem…

Bardzo cicho przy całej tej awanturze zachowuje się sam Krzysztof Kwiatkowski. Od czasu słynnej dymisji to dla niego typowe. Eks – minister czeka zapewne na stosowną chwilę, by oznajmić światu swoje polityczne zamiary. A od nich, czyli od posunięć patrona całej frakcji, zależy w największym stopniu dalsza przyszłość „zbuntowanych” radnych. Jedno jest pewne: w najbliższym czasie nie będziemy w Łodzi cierpieć z nadmiaru politycznej nudy.

O bandytach drogowych, czyli Polska barbarzyńska

Sobota, godzina 19-ta, jeszcze widno. Centrum Łodzi, ulica Pomorska. Krótkim odcinkiem drogi ucieka przed policyjnym radiowozem czerwony, osobowy mercedes. Kierowca skręca gwałtownie pod prąd, w ulicę Wschodnią. Przejeżdża może dwieście metrów do następnego skrzyżowania: ucieka dalej, w ulicę Rewolucji 1905. Nie wyrabia na zakręcie i z całą siłą uderza w znak drogowy, potrącając jednocześnie młodą kobietę, spacerującą obok  z dziecięcym wózkiem.  Kobieta pada pod kołami, ale sprawca jeszcze kilkakrotnie przejeżdża po niej, bo chce wydostać się spod złamanego znaku… Ucieka, ale policjanci łapią go dwa skrzyżowania dalej, gdzie wpada na kolejny słup. Jest agresywny, odmawia badań na trzeźwość, zostaje zabrany do aresztu. Potrącona dziewczyna umiera w karetce, roczny synek żyje, przebywa w szpitalu na obserwacji. Bandycie za kółkiem grozi – najwyżej – dwanaście lat więzienia.

Pijany, agresywny dwudziestotrzylatek, znany policji, notowany za różne konflikty z prawem. Pójdzie siedzieć na dwanaście lat, jeśli sąd w swej łaskawości nie wymierzy mu mniejszej odsiadki… Odbębni za kratami może dziesięć lat, nawet mniej – są amnestie, nagrody za dobre sprawowanie. Wyjdzie z aresztu około trzydziestki, będzie sobie spokojnie dalej żył na wolności. Pewnie wkrótce zapomni,  że zabił młodą kobietę a jej rocznemu synkowi odebrał matkę…

Czy to jest sprawiedliwe???

Pytam raz jeszcze: CZY TO JEST SPRAWIEDLIWOŚĆ???

Żyjemy w barbarzyńskim kraju, gdzie prawa morderców, bandytów, gangsterów i złodziei cenione są znacznie wyżej, niż prawa niewinnych ludzi – ofiar przestępstw. Nie ma słów oburzenia, jak można tak konstruować, tak układać prawo, by ułatwiać życie wszelkiej maści degeneratom, psującym spokój życia normalnych obywateli. Albo wręcz mordującym ludzi – w zasadzie bezkarnie.

Oczywiście – wypadek drogowy nierówny wypadkowi. Ale czym innym jest, gdy człowiek ginie przypadkowo: kierowca jest trzeźwy, jedzie z dozwoloną prędkością, zgodnie z przepisami, a jednak potrąci człowieka. Stało się nieszczęście. Ale gdy pijany małolat, wracający z zakrapianej imprezy ucieka policji, świadomie zabija samochodem matkę, spacerującą z dzieckiem – jest to normalne zabójstwo. A barbarzyńskie, polskie prawo nie pozwala traktować tego czynu w kategoriach zabójstwa, tylko wypadku ze skutkiem śmiertelnym.

Tego drania należałoby natychmiast, bez żadnej dyskusji, wysłać na szubienicę. I zrobić pokazową egzekucję, w centrum miasta, żeby podobne bydlaki tysiąc razy zastanowiły się, zanim po pijanemu wsiądą za kółko. A jeśli ktoś powie mi, że nie mam racji, wówczas poradzę, by zwolennicy teorii postępowych sami postawili się w sytuacji męża lub syna tej zabitej dziewczyny…

 

 

O sprawie prezesa Stycznia, czyli jak się łódzka PO sama w pień wycina…

Andrzej Styczeń, prezes łódzkiego Technoparku, może w najbliższym czasie stracić swoje stanowisko. Atrakcyjny fotel pełni rolę kwoty przetargowej w gorącej wojnie między wrogimi sobie frakcjami łódzkiej Platformy Obywatelskiej. Kolejny raz, gdy w grę wchodzą profity z władzy płynące, w kąt odchodzą merytoryczne kryteria oceny pracy pojedynczych ludzi. Majątek, tworzony z publicznej składki, jest zbyt atrakcyjnym kąskiem, by politycy mogliby zostawić go w rękach ludzi kompetentnych – gdy nie są to „swoi”, mianowani według aktualnego klucza politycznego.

Od dawna w Łodzi ścierają się dwie wrogie frakcje PO, obydwie skupione wokół mocnych funkcjonariuszy partyjnych. Nieoficjalnym patronem silniejszej frakcji (z rządzącą miastem prezydent Hanną Zdanowską) jest Cezary Grabarczyk – dziś wicemarszałek Sejmu RP. Odłam działa w ścisłym porozumieniu z grupą ludzi posła Andrzeja Biernata, szefa regionalnych struktur PO: z tego nadania ogromną władzę sprawuje dziś marszałek Województwa Łódzkiego Witold Stępień. W jego rękach spoczywa cała praktycznie unijna pomoc finansowa dla regionu… Ta potężna frakcja ściera się na obydwu poziomach, miejskim i terenowym, z ludźmi Krzysztofa Kwiatkowskiego –  jeszcze nie tak dawno Ministra Sprawiedliwości RP, przed laty sekretarza premiera w AWS-owskim rządzie Jerzego Buzka. Podopieczni „Kwiatka” to głównie siedmioosobowa grupa miejskich radnych (dwoje, po kolejnej wewnątrzpartyjnej bitwie, zostało ostatnio wydalonych z szeregów Platformy). W Łodzi działają też – mniej lub bardziej wpływowe – mniejsze grupki i frakcje, które na zarządzie wojewódzkim partii wyrażają swoje poparcie dla strony, która aktualnie gwarantuje im lepsze przetrwanie lub większe profity. Sytuacja w łódzkiej PO nie jest dla politycznych obserwatorów żadną tajemnicą: za wycieki, przed kilku laty zdradzające opinii publicznej konfliktową atmosferę, zapłacili ministerialnymi stanowiskami obydwaj patroni zwalczających się ugrupowań.

Łódzka Platforma jest też lokalnym odwzorowaniem konfliktów w centrali rządzącej Polską partii. Można powiedzieć, że jej małym modelem – po osłabieniu pozycji obu łódzkich baronów energia premiera Tuska spala się w ograniczaniu roli największych konkurentów do szefostwa w partii, Jarosława Gowina i Grzegorza Schetyny. Choć, jak się zdaje, premier wciąż ma w tej przepychance kontrolę nad wewnętrzną sytuacją,  zarówno opadające słupki sondaży jak też coraz głośniejsze plotki o usamodzielnianiu się sekcji „Gowinowych konserwatystów” , każą Tuskowi poświęcać gros uwagi na rozwój własnego wizerunku politycznego… Bardzo podobnie dzieje się w samej Łodzi: prezydent Hanna Zdanowska mocno ostatnio udziela się w mediach, podkreśla zakres inwestycji w Łodzi prowadzonych (faktycznie – tyle naraz nikt tu przed nią nie budował), a zarazem próbuje ze wszystkich sił trzymać w szachu tych spośród radnych PO, którzy coraz wyraźniej wymykają się spod jej kontroli. Mowa oczywiście o siedmioosobowej „grupie Kwiatkowskiego” w Radzie Miejskiej, od głosowania których może zależeć poparcie dla konkretnych pomysłów Zdanowskiej: większość działań prezydenta zatwierdzają w samorządach radni, głosując nad konkretnymi projektami uchwał, zgłaszanych przez rządzącą ekipę.  Jeśli przed wyborami lokalnymi za rok  Zdanowska nie zrealizuje swoich planów, głównie inwestycyjnych, stawiając pod znakiem zapytania wygranie kolejnej kadencji, cały układ władzy POsypie się jak domek z kart… Na tym straciłaby na pewno opcja Grabarczyka w łódzkiej PO, ale być może też cała Platforma – o ile wcześniej „opcja Kwiatkowskiego” spektakularnie w całości nie opuściłaby jej szeregów, włączając się na przykład w szeregi nowo tworzonej partii Gowina (wszystko jedno, czy pod republikańskim, czy też innym szyldem).

Gra toczy się więc pełną parą, a wymieniony na wstępie Andrzej Styczeń, prezes łódzkiego Technoparku, staje właśnie w samym centrum pola bitewnego. Kilka lat temu dostał prezesurę Technoparku jako „człowiek znikąd”, lecz z dobrymi notowaniami jako skuteczny urzędnik bankowy. Mianowała go opcja Kwiatkowskiego, ale Styczeń szybko wyzwolił się spod łatki politycznego spadochroniarza. Rozbudował Technopark do skali ogólnopolskiej bazy nowoczesnego biznesu, łączącej funkcje inkubatora dla młodych firm i laboratorium, gdzie odważni naukowcy patentują już – na spółkę z biznesmenami – swoje wynalazki. Na przykład implanty medyczne, robione na zamówienie konkretnego pacjenta.  Albo roboty, pomagające dzieciom niepełnosprawnym ruchowo… Miejsce zaczęło być dumą Łodzi od strony innowacyjności i żyje własnym życiem, przydając renomy prezesowi Styczniowi – choć niekoniecznie jego politycznym mecenasom.

Pech Andrzeja Stycznia na tym bowiem polega, że Technopark jest spółką dwóch dużych, publicznych – i kilku mniejszych – udziałowców. Największym z nich jest Miasto, w praktyce decyzja o obsadzie fotela prezesa leży w rękach prezydent Zdanowskiej. Dnia dwudziestego szóstego czerwca, w środę, łódzka Rada Miejska udzielać będzie absolutorium pani prezydent, czyli tak naprawdę oceniać jej kadencję. To ważny moment ze strony politycznej, w kontekście budowania renomy Zdanowskiej przed wyborami: w tle rozgrywa się też referendum, w którym grupa przeciwników Hanny Zdanowskiej chce zrzucić ją ze stanowiska… Na dzień później, dwudziestego siódmego czerwca – oczywiście zupełnie przypadkowo! – zwołano zgromadzenie udziałowców Technoparku. Ocena działań prezesa będzie jednym z punktów  zebrania… Trzeba być ślepcem, by nie dostrzec, że udzielenie przez „radnych Kwiatka” poparcia dla prezydentki w absolutorium to warunek konieczny pozostawienia Andrzeja Stycznia tam, gdzie jest. Tak to wygląda z zewnątrz – i to wiemy też nieoficjalnie z naszych własnych źródeł wewnątrz łódzkiej Platformy.

Mamy więc kolejny odcinek serialu, w którym polityczny interes rządzącej kasty dominuje nad uczciwą, rzetelną oceną ludzkich kompetencji. Oczywiście oficjalnie wszystko jest w porządku, zgodnie z prawem i procedurą.  Niemniej, jak mówił z trybuny Rady Miejskiej jeden z radnych opozycji: „decyzje w sprawach Łodzi zapadają na zarządzie wojewódzkim Platformy Obywatelskiej”. Warto, byśmy o tym pamiętali, udając się w następnych latach do urn wyborczych. Nie tylko w Łodzi.