O ubezpieczeniach dla artystów, czyli problem, którego nie da się rozwiązać…

Zastrajkowali artyści. Niby to zabawne, ale problem jest poważny: kilka muzeów wzięło wspólny udział w akcji strajkowej, zamykając się przed zwiedzającymi na godzinę. Gest tyleż symboliczny, co znaczący – pokazuje siłę, a w zasadzie jej brak, środowiska artystycznego, które czuje się pokrzywdzone w brutalnej rzeczywistości.

Czego chcą artyści? Cóż, nihil novi. Chcą „jakiegoś systemu”, który gwarantowałby im korzystanie ze „zdobyczy socjalnych”, ubezpieczeń emerytalnych i zdrowotnych. Jest w tym pewna racja, bo nie ma zawodu: artysta. Wskutek tego znaczna część malarzy, rzeźbiarzy, kompozytorów, literatów i wielu innych (dziennikarze!)  nie pracuje na etatach. Zlecenie lub umowa o dzieło rodzi natomiast konieczność samodzielnego płacenia ubezpieczeń. Można też założyć firmę, czyli płacić miesięcznie fiskusowi tysiąc złotych bez względu na dochody.

Inne kraje rozwiązują tzw. problem wolnych zawodów na różne sposoby. Oczywiście, twórcy najlepiej mają tam, gdzie państwo jest najbogatsze i może przeznaczyć budżetowo-składkowe nadwyżki na jakieś fundusze, zabezpieczające świadczenia artystom. Na przykład Szwecja, znana ze swoich lewicowych wynalazków, tworzy fundusz ubezpieczeniowy grupie wolnych zawodów, w oparciu o przymusowe składki (podatki), ściągane od najbogatszych przedstawicieli tej grupy. To tak, jakby u nas kazać Sasnalowi oddawać część forsy ze sprzedanych płócien na rzecz najbiedniejszych malarzy, którzy nie mają rzecz jasna najmniejszych szans, by swoje obrazy spieniężyć z odpowiednim zyskiem.

Wprawdzie nie widać w takich pomysłach nawet krzty sprawiedliwości –  nie po to  Sasnal całe życie pracował na swoją markę i sprzedawalność, by teraz (niby z jakiej racji?) oddawać część ciężko zarobionych pieniędzy innym, pewnie mniej zdolnym i bardziej leniwym przedstawicielom swojego zawodu… No, ale cóż:  są tacy, którzy uważają, że świętym obowiązkiem Sasnala (czy On tego chce czy nie) jest przymusowe wspomaganie kolegów po fachu. Państwo w takim układzie pełniłoby funkcję zbója Janosika: zabieramy bogaczom i przekazujemy zrabowane łupy biednym, oczywiście nie zapominając o swojej, ciężko zapracowanej, prowizji.

Jak zawsze w sytuacji tak zwanego socjalu, czyli darmowego zapewnienia czegoś komuś kosztem innych, dobrego wyjścia nie ma. Czy zabierzemy bogatym malarzom, czy wszystkim ludziom w państwie, wspomagając artystów biednych, zawsze ktoś będzie „w plecy” – komuś trzeba zabrać, bo darmowych obiadów nie ma. Można więc uznać, że problem strajkujących w Polsce artystów jest nie do rozwiązania…

…chyba, że przyjmiemy czysto wolnościowy (prawdziwie liberalny) punkt widzenia. Otóż w każdym fachu – wolnym, regulowanym czy diabli wiedzą jakim – są lepsi i gorsi fachowcy. I jest to zupełnie normalne: lepszy, bardziej zdolny i pracowity lekarz, hydraulik, prawnik, mechanik samochodowy czy malarz zawsze będzie miał lepiej, niż jego leniwy kumpel po fachu. Kwestia talentu? Cóż, bozia daje jednym więcej, drugim mniej – na to też sposobu nie mamy. Trzeba po prostu znaleźć w sobie za młodu własny talent i pójść we właściwą stronę – tak ma każdy człowiek, obojętnie w jakim kraju. Dopóki w ten – sprawiedliwy, wolnorynkowy – układ rzeczywistości nie wplączą się urzędnicy, mamy sytuację klarowną:  jeden  jest Sasnalem i będzie zarabiał krocie, a drugi jest przeciętnym malarzem i zarobi mniej. Naprawdę nie uważam, żeby miało to jakkolwiek uwłaczać malarzowi, który Sasnalem nie został!!! Oprócz talentu i pracowitości w zawodach artystycznych potrzebne jest również szczęście i tak już jest. Jednemu się wiedzie, staje się gwiazdą – a inny nie. Czy naprawdę musi być tak, że owych mniej uzdolnionych musielibyśmy, przymusowo, zasilać jakąkolwiek społeczną składką?

Jestem w identycznej sytuacji, jak strajkujący artyści. Od wielu lat pracuję na umowę o dzieło, odpłacam sam składki, emerytalną i rentową. Płacę wszystkie świadczenia, bilans miesiąca rozpoczynam kwotą MINUS trzy tysiące złotych, bo tyle jestem winien wszelkim wierzycielom systemowym. Czy miałbym z tego tytułu strajkować, domagać się od państwa jakiejś składki na moją rzecz? A jakim prawem? Ile miesięcznie zarobię  zależy tylko ode mnie – i uważam ten stan za absolutnie sprawiedliwy…

Być może jestem w sytuacji bardziej komfortowej niż większość malarzy. Przychodzę bowiem do pracy każdego dnia rano i codziennie jest zapotrzebowanie na moje dziennikarskie usługi. Malarz musi namalować obraz, który sprzeda raz w miesiącu, albo nie. Z tym tylko, że mnie miejsca w redakcji nikt za darmo nie dał. Musiałem przejść kilka lat różnych – czasem bardzo ciężkich – doświadczeń zawodowych, by na lokalnym rynku pracy doceniono mnie jako potrzebnego fachowca. Gdybym nie wypracował sobie marki, nikt by mnie nie zatrudnił. Ani tu gdzie jestem, ani nigdzie indziej – wiem, bo okres bezrobocia również dane mi było zaliczyć. Pytam więc – dlaczego kiepski malarz, literat, dziennikarz ma mieć lepiej, niż ten dobry? Czemu nie uznamy wreszcie za normalne, że człowiek musi DO CZEGOŚ DOJŚĆ, jak w Ameryce, by mówić o spokojnym życiu, z wszelkimi zabezpieczeniami??? Nikt nie broni malarzowi malowania dobrych płócien. Jak maluje słabe, których nikt nie chce, to niech ma pretensje do siebie – i tylko do siebie. A nie do „systemu”… Nie idzie ci malowanie, to zostań hydraulikiem. I nie zawracaj uczciwym ludziom  głowy.

O złodziejskim fiskusie, czyli Kilkujadek wiecznie żywy…

Pewna gdańszczanka dostała spadek. Kuzynka w Niemczech zapisała jej w testamencie mieszkanie i ponad dziewięćdziesiąt tysięcy euro. Po śmierci krewnej, pani zajęła się organizacją pogrzebu (co pochłonęło 10 tys. euro) oraz zapłaciła niemieckiej skarbówce podatek od spadku, czyli 20 tys. euro. W przekonaniu, że formalności się zakończyły, kobieta – w uczciwym zamiarze informowania krajowego fiskusa o wszelkich operacjach finansowych z jej udziałem – powiadomiła gdańską Izbę Skarbową o spadku i dokonanych w Niemczech płatnościach. Była pewna, że przejęcie majątku zmarłej kuzynki wyczerpuje w ten sposób wszelkie znamiona legalności.

Jakież było zdumienie uczciwej beneficjentki, gdy polska Izba Skarbowa (a był to rok 2008) zaczęła przysyłać pisma, wzywające do zapłacenia na rzecz polskiego fiskusa daniny od przyjętego w spadku majątku. Na nic zdały się wyjaśnienia o zapłaconym już, po niemieckiej stronie, stosownym podatku spadkowym. Okazało się, że „Polska nie podpisała z Niemcami umowy o unikaniu podwójnego opodatkowania w sprawach spadkowych”, wskutek czego uczciwa obywatelka musi dwa razy płacić biurokracji za pozyskanie jednej korzyści majątkowej… Sprawa trafiła do sądu, po odwołaniach w kolejnych instancjach (po czterech latach!) zapadł prawomocny wyrok:  spadkobierczyni musi zapłacić polskiej skarbówce tyle, ile sobie ten urząd życzy. W sumie, z niemieckim podatkiem i kosztami pogrzebu, wyniosło to około 40-tu procent przejętej masy spadkowej…

Szczerze mówiąc nie wiem, czy bardziej wypada histerycznie śmiać się z tej upiornej przygody, czy też płakać nad losem ludzi, którzy otrzymują niemieckie spadki…  Sprawę opisuje bliżej „Rzeczpospolita” (nr z dnia 21.05.2012) – i nic nie wskazuje na to, by polska administracja publiczna zrobiła cokolwiek w sprawie ułatwienia spadkobiercom życia. Nic dziwnego – skoro można w majestacie prawa bezczelnie człowieka okradać (i to w nagrodę za uczciwość!), to po cóż rezygnować z przepisów, umożliwiających napychanie wora zawsze głodnej, marnotrawiącej miliony, biurokracji państwowej. Sądy, jak widać, niewiele w takich sprawach mogą pomóc.  I nic tu nie zmieniło ani bohaterskie wcielenie Polski do UE, ani usilne naprawianie prawnej rzeczywistości nad Wisłą przez kolejnych ministrów sprawiedliwości, wymieniających się u ekip spod różnych sztandarów partyjnych.

Polska nie jest krajem przyjaznym zwykłemu obywatelowi. Dobrze mają tu jedynie ci, którzy są u władzy, czyli ustanawiają prawa dobre dla siebie i swoich grup interesu. Szary człowiek żyje tu wciąż, jak za komuny, pod pręgierzem ucisku fiskalnego – oczywiście „na rzecz ogółu”, „dla dobra publicznego”. Nikt uczciwy, normalny nie jest tutaj w stanie odłożyć pieniędzy na godziwe życie, a jak szczęśliwym zrządzeniem losu, po śmierci krewnych dostanie mu się większy zastrzyk gotówki, już odpowiednie służby państwowe postarają się, żeby nie miał za dobrze. I znajdą paragraf, na mocy którego „wredny kapitalista” podzieli się swoim zyskiem z urzędnikami. A jak się nie chce podzielić, to my go tak długo będziemy prosić, aż on się w końcu podzieli… Jakby faktycznie upiorny wizerunek Nadszyszkownika Kilkujadka, pięknie portretujący dzięki Machulskiemu w „Kingsajzie” rzeczywistość czerwonej okupacji, ani o milimetr nie ustąpił z kraju nad Wisłą, a jedynie zmutował się w formy dopasowane do współczesnej nowomowy.

O dwudziestu kilometrach wstydu, czyli jak odróżnić Polskę od normalności

Te dwadzieścia kilometrów autostrady A2, których nie zdążymy zrobić na Euro, wzbudza od kilku dni ferment w mediach. Głosują politycy, wykonawcy robót, wreszcie przypadkowo sondowani obywatele. Jeden głos wybrzmiewa najgłośniej: „nie oszukujmy się, autostrady do Warszawy na Euro nie będzie”.

Oczywiście, najmocniej zaciera ręce PiS-owska opozycja. Ma do dyspozycji corpus delicti – prawdziwy dowód na to, jak działają platformerskie obietnice wprowadzenia Polski  na poziom normalnej, europejskiej cywilizacji. Fakt:  niedokończenie autostrad jest prawdziwą klęską, przerażającym znakiem nieudolności naszej władzy, wstydem przed światem, kompromitacją wobec normalnych krajów. Ale czy winę za to ponoszą jedynie obecni władcy spod znaku PO?

Nie jestem wyborcą Platformy, ale – drodzy czytelnicy – bądźmy uczciwi. Od 1989 roku, czyli przez dwadzieścia trzy ostatnie lata, nie zrobiono w Polsce nic, by zbudować tu normalną, praktyczną sieć szybkiej komunikacji drogowej. Tymczasem Niemcy, gdy tylko udało im się zburzyć Mur Berliński, obwiązali całe wschodnie landy siecią autostrad w kilkanaście miesięcy.  Oczywiście mieszkańcy części zachodniej kręcili nosami, bo na rozbudowę „ossies” poszła spora część narodowego budżetu ich landów. Ale, jakby nie patrzeć: udało się, Niemcy się „odkuli”, mają autostrady i jeżdżą sobie nimi bez najmniejszych problemów, bo narzekania zgasły bardzo szybko.

A w Polsce? Zadajmy sobie proste pytanie: dlaczego w Polsce nie można zbudować dróg?

Przypominam sobie spotkanie w Strykowie za rządów Kaczyńskich, gdy ówczesny premier Kazimierz Marcinkiewicz wraz z ministrem infrastruktury Jerzym Polaczkiem (obydwaj z PiS) szumnie zapowiadali błyskawiczną pracę nad dokończeniem A2 do stolicy. „Kaz” robił wszystko, by wylansować swą luzacką pewność siebie, przestraszony Polaczek pocił się, by nie podpaść premierowi z jednej, a Kaczyńskim z drugiej strony. Ale obydwaj, pamiętam to doskonale, zapowiadali prawie natychmiastowe zamknięcie linii autostradowej Poznań – Warszawa… Co z tego wynikło, wszyscy wiemy. Zdążyło upłynąć półtorej kadencji następnej władzy, a droga się w polu kończy… A raczej biegnie z dwóch stron do wielkiej dziury, jaką w transeuropejskiej trasie wybija wał piachu, pozostawiony przez niesolidnych Chińczyków z Covec.

Zdjąłbym więc z Cezarego Grabarczyka przynajmniej część odium, jakie spadło na niego po niesławnej rejteradzie chińskiej firmy z inwestycji. Oczywiście przetarg na wykonanie tej pracy to wielka skaza na procesie rozpaczliwego naprawiania cywilizacyjnych zaległości przez goniącą na Euro Platformę. Niemniej opóźnienia i wstyd, jakie zagwarantowali nam pospołu żółtoskórzy drogowcy i rząd PO, to tylko część prawdy o degrengoladzie, jaka od samego początku rozkłada polską infrastrukturę.

Mówiąc najprościej, powodem, dla którego nasz kraj jest największą w Europie wiochą, gdzie kończą się dobre drogi z każdej strony świata, jest BIUROKRACJA. Potworny gąszcz przepisów, pisanych przez niezliczone urzędy, jakie tworzy się nad Wisłą dla partyjnych kolesiów udając, że są potrzebne, by rozwiązywać bohatersko wielkie problemy drogowe. Tyle, że gdyby tych urzędów i przepisów nie było, wszystkie problemy by się skończyły. Wlokące się latami, bez końca, procedury i formalne procesy, łańcuszki spraw „nie do załatwienia” bez setek pieczątek, zezwoleń i konsultacji. Wreszcie – przetargi, realizowane wyłącznie  w oparciu o polityczno / urzędnicze układy. Bez należytych zabezpieczeń, gwarancji i bez żadnej skuteczności w wyciąganiu ewentualnych konsekwencji. Politykom każda decyzja musi się opłacać, dyskontować albo w interesie partii (efekt wyborczy) albo w biznesie indywidualnym, członków ugrupowania, w którego rękach spoczywa podejmowanie decyzji dla sfery publicznej. Papiery, brak jednoznacznej odpowiedzialności, długość procedur, łapownictwo: tak wygląda łańcuszek, odcinający Polskę od normalnej cywilizacji.

Niemcy są również krajem, w którym pracują urzędnicy. Prawo tamtejsze jednak wygląda inaczej – i dlatego Niemcy mają autostrady, a my nie. Bowiem tam, u nich, prawo jest tak wymyślone, żeby w rękach biurokratów (polityków, urzędników) nie zostało zbyt wiele władzy. By w istotnych sprawach publicznych przepisy działały na korzyść ogółu obywateli, a nie na rzecz interesu aktualnej „grupy trzymającej władzę”.   W Polsce od czasu upadku komuny niestety nie da się ani ograniczyć biurokracji, ani zmienić prawa tak, by pomagało – a nie przeszkadzało – obywatelom. Dopóki ten proces się nie zdarzy, nadal między Łodzią a Warszawą będzie leżała góra piachu, a wjazd do Polski od południa będzie biegł wiejskimi ścieżkami, bo jakaś lokalna banda urzędasów nie zbudowała na czas mostu w odpowiedni sposób…  Najwyższy czas zmienić system, a nie ludzi przy tym samym korycie.

O telewizji publicznej, czyli skończmy wreszcie z udawaniem!

Ostatnio mnożą się doniesienia w sprawie marnej kondycji TVP. Nasza telewizja publiczna, według oficjalnych danych,  zamknęła miniony rok budżetowy stratą w wysokości 88 mln zł. Przerażające są również prognozy, te najbliższe, związane z obsługą przez publicznego nadawcę tv zbliżającego się turnieju Euro 2012. Podobno, jeśli tylko uda się dopiąć negocjowane jeszcze reklamowe kontrakty, Telewizja Polska zamknie turniej – uwaga – STRATĄ, w wysokości ok. 50 mln zł. Strach pomyśleć co będzie, jeśli część z tych negocjacji zakończy się fiaskiem.

Na naszym krajowym podwóreczku dyskusje medialne, związane z upadającą TVP dotyczą najczęściej pytania, ile z telewizji ma rządząca PO (z przyległościami, czyli PSL i SLD), a ile być może chciałoby z tego PiS. Jak zwykle, gdy małostkowa debata skupia się wyłącznie na wojnie między rządzącymi a ich przeciwnikami, zapomina się o sensie sprawy… A sens jest czytelny, chodzi o pytanie, czy wynalazek pod tytułem „telewizja publiczna” jest w ogóle komukolwiek potrzebny.

Otóż jest absolutnie zbędny, nie tylko w Polsce, ale w każdym innym kraju. Bez względu na system prasowy, media (na szczęście!) są na świecie elementem normalnej, wolnorynkowej gry. Oczywiście mam na myśli tzw. cywilizowane kraje.  Z reguły nadawcy publiczni są w ową rynkową rzeczywistość wprzęgnięci, lecz nie na zasadzie uczciwej konkurencji, ale jako podmiot publicznych subsydiów. Tak jest i w Polsce: TVP otrzymuje budżetowe wsparcie poprzez abonament tv, za to ma obowiązek nie przerywać swoich programów reklamami w trakcie ich trwania. Niestety, nawet pompowanie budżetowej gotówki nie jest w stanie reanimować państwowego molocha. Dochody z abonamentu systematycznie spadają, a TVP – jakież to smutne! – nijak nie radzi sobie z pozyskiwaniem nowych klientów reklamowych.

Jest publiczna telewizja, takoż w Polsce jak i w innych krajach cywilizowanych, znakomitym narzędziem politycznej propagandy. Zawsze, jakkolwiek nie głowilibyśmy się nad wartością tzw. publicznej misji, TVP znajduje się u nas w rękach aktualnie rządzących panów. Nie chodzi tylko o posiadanie tuby o krajowym zasięgu, przez którą pompować można do głów głosującej masy wszelką dowolność politycznych treści. Chodzi też o lukratywne posady, zarówno w zarządzie TVP jak i towarzyszącej przedsiębiorstwu Radzie Nadzorczej. Osobny organ, jedynie częściowo związany z istnieniem mediów publicznych – a mianowicie Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji – również (rzecz jasna, zgodnie z prawem) pełni funkcje nadzorcze wobec TVP. Jest także, co oczywiste, kolejną bazą znakomicie płatnych stanowisk z politycznego klucza, obciążonych nadto wielce korupcyjnym umocowaniem prawnym: wszak rozdawanie koncesji zawsze może znaczyć, że jednym damy, a innym nie, co tworzy ogromną pokusę łapówkarstwa. Oczywiście nikt nikogo za rękę nie złapał, więc żaden z byłych ani obecnych członków KRRiTv nie może być posądzany o branie w łapę… Co nie zmienia faktu, że nikomu, obok partii obsadzających solidarnie stołki w Krajowej Radzie, instytucja ta nikomu potrzebna nie jest, za to kosztuje polskich podatników grube pieniądze.

KRRiTv zajmuje się m.in. pilnowaniem, czy w mediach publicznych, za naszą kasę, realizowana jest wspomniana wyżej „misja”. Cóż to takiego? Ano, TVP zobowiązana jest do przekazywania „edukacyjnych”, „kulturalnych” i „społecznych” treści. Podobno ich telewizyjna produkcja jest z założenia deficytowa, dlatego publiczna telewizja dostaje swój kawałek budżetowego tortu, czyli abonament. A skoro telewizje komercyjne obowiązku krzewienia edukacji i kultury nie mają, to niech się wykrwawiają na reklamowym rynku.

Najważniejsze pytanie w tej sprawie brzmi: do kogo docierają owe szlachetne treści, publikowane w TVP, kto jest ich czynnym odbiorcą. Naród Polski? Wolne żarty, kto dzisiaj ma ochotę oglądać w TVP programy edukacyjne, poświęcone kulturze wysokiej lub (radzący sobie wśród nich najlepiej) Teatr Telewizji? Młodzież woli blanty, dyskoteki oraz „Koko – Euro spoko!”. Publikowanie „misyjnych” audycji przypomina zapędzanie na siłę, za komuny, wiejskich dzieci na spektakle teatralne…  Odsetek narodu, naprawdę zainteresowany publikacjami o szlachetnym charakterze, jest znikomy. Czy to wystarczający powód, by pieniądze publiczne wciąż wrzucane były do worka bez dna, jakim jest TVP? Dla wszystkich jest zrozumiałe, że funkcję wychowawczą ( w tym kulturotwórczą) wobec dzieci ma pełnić najpierw dom, a potem szkoła. Gdy komuś rodzice wpoją zamiłowanie do teatru, literatury, muzyki klasycznej – ten ktoś pójdzie do teatru, kina, filharmonii. Oraz, co najważniejsze, obejrzy telewizyjny kanał o takiej tematyce. Na przykład Mezzo TV. Lub włączy radio z muzyką klasyczną, choćby RMF Classic. Komercyjni nadawcy o „misyjnym” charakterze są obecni na platformach cyfrowych i radzą sobie na wolnym rynku mediów bez żadnej państwowej pomocy. Nie ma wątpliwości, klepanie o rzekomej misji TVP jest bzdurnym gadaniem, mającym szlachetnie uzasadnić istnienie deficytowego giganta, znakomicie służącego polityczno – urzędniczej kaście tego kraju.

Nie tylko zresztą w Polsce. Ostatnio angielscy przeciwnicy BBC wychodzą z demonstracjami na ulice, niosąc transparenty z napisem „Bolshevick Broadcasting Company”… Aż nie wypada wspominać, że reakcja ta dotyczy dziennikarskiego guru nadawców, wzorca wszystkich telewizji, nieskazitelnej i ultra-rzetelnej stacji/matki, dotąd nie tkniętej choćby cieniem jakiejkolwiek krytyki merytorycznej. Jak widać, cudów nie ma – tak, jak nie ma żadnej „misji telewizji publicznej”. Są tylko telewizyjne narzędzia propagandy, które – za pieniądze wszystkich podatników danego państwa – bezczelnie i cynicznie wykorzystują zwycięzcy ostatnich wyborów. A po nich kolejni, i znów… I karuzela się kręci.

Skończmy zatem z udawaniem i z okradaniem obywateli. Zlikwidujmy TVP lub chociaż zabierzmy jej abonament, włączając automatycznie w nurt normalnej, wolnorynkowej rywalizacji nadawców telewizyjnych. Zwłaszcza, że niektóre stacje komercyjne z powodzeniem emitują programy o „misyjnym” charakterze, nie korzystając przy tym z ani jednej złotówki składki publicznej.

O gdakaniu na Euro, czyli kompromitacja przed turniejem…

Jedna duża stacja telewizyjna razem z drugą, radiową (też sporą) wymyśliły, że będzie „hymn Euro”. Pomysł chwycił, zgłaszano piosenki, głosowano w internecie. Plenerowa impreza w Warszawie, kończąca plebiscyt i pomysłowo złączona w jedno z ujawnieniem przez trenera Smudę składu na turniej skupiła w piątkowy wieczór uwagę narodu.

Naród, w większości ten z wiosek i małych miasteczek, nie szczędził głosów, energii i pieniędzy na sms-y. I wybrał. Ludową piosenkę, zerżniętą po części z repertuaru Zespołu Pieśni i Tańca „Śląsk”, a częściowo z disco-polowego hitu bohaterów serialu „Ranczo”. Piosenka, brawurowo wykonana przez dziarskie Koło Gospodyń Wiejskich (wybaczcie, nie pamiętam, z jakiej wsi) ma prostą melodię, takiż tekst – a w refrenie rozlega się gdakanie. „Kokokoko, Euro – spoko!”, podśpiewują dziarskie gospodynie, a z nimi naród – szczęśliwy, że wreszcie ma hymn na miarę swoich możliwości. Taki, co to wszyscy rozumieją tekst, kumają melodię, mogą se pośpiewać przy piwku i grillu, jest luz i zabawa…

Jest też kompromitacja. Ten pseudo utwór to żałosny pokaz najgorszych, prymitywnych gustów. Żenada, porównywalna jedynie z poetyką disco-polo w podłym wydaniu. I coś takiego będzie reprezentowało Polskę na imprezie, którą bez przesady można nazwać promocyjną szansą stulecia. No, ale cóż, naród chciał – naród ma. Pytanie, jaki naród… Ano polski, a raczej jego większość, ci, co głosowali. Przecie nikt nie bronił tym mądrzejszym, muzycznie wyrobionym, znającym się, wysyłać sms-y, nie? Zresztą wynocha, jak się jaśniepaństwu nie podoba!

Przypominam, Kochani, że dokładnie w taki, identyczny sposób działa demokracja! Nie ma w tym układzie znaczenia, czy większość ma do dyspozycji karty do głosowania, czy guziczki w telefonie, pozwalającym wysyłać wiadomości tekstowe. Nie ma znaczenia, czy wybór większości ma jakikolwiek sens, czy nie jest przypadkiem jawną kpiną ze zdrowego rozsądku. Liczy się urobienie mas, żeby się pofatygowały oddać głos. Polityka czy rozrywka, chodzi o to samo: „przekupić” niemoty, żeby się wypowiedziały i stworzyły większość. A to, wiadomo, jedyne kryterium racji w dzisiejszym świecie… „Jedzmy gówno, miliony much nie mogą się mylić”!

Nie wiem, jak Państwo – ja tam fanem demokracji nie jestem. Dlaczego? Posłuchajcie sobie „Kokokoko”, znajdziecie odpowiedź. Aha, dla zainteresowanych: fenomenalny (bez przesady!) hymn swojej reprezentacji na Euro 2012 ułożyli Irlandczycy. Piękny, oparty na folkowej skali, wyśpiewany z mocą przez fachowych wokalistów. Kto chce, znajdzie w sieci.  Niestety, Polaków w Irlandii już nie chcą, za dużo nas tam na chleb zarabia…

O charakterze narodowym, czyli co by Niemcy na naszym miejscu robili?

Wraca temat charakteru narodowego, bo przed turniejem EURO 2012 coraz więcej spraw w Polsce się sypie. Nie zdążymy z autostradami, bo z jednej strony Chińczycy „się mocno nie utrzymali”, a z drugiej urzędnicy – zamiast budować most – przerzucali się dokumentami. Zapomnijmy o szybkich kolejach. Nie będzie na czas terminala lotniczego w Łodzi, bo rura nad taśmociągiem do bagaży została za nisko założona: laptop przejedzie, a walizka już nie. I tak dalej, i w kółko, i znów… Wszyscy mówią – tak, my Polacy jesteśmy beznadziejnym narodem. Niczego tu nie można zrobić dla dobra ogółu – a jak już jest pomysł, to realizacja ciągnie się latami, aż (bardzo często) do całkowitej rezygnacji z przedsięwzięcia, najczęściej z braku pieniędzy. Albo kończy się partactwem, takim jak na lotnisku w Łodzi – aż opadają ręce.

A ja ciągle powtarzam, że nie ma czegoś takiego jak narodowy charakter Polaków.  I stawiam tezę, że np. Niemcy w naszym położeniu – czyli mając 60 lat komunizmu po „wygranej” wojnie – mieliby identyczne problemy gospodarcze, jak my teraz.

Albowiem nie „charakter narodowy” decyduje o powodzeniu przedsięwzięć w sferze publicznej danego kraju, tylko system gospodarczo-prawny, jaki w tym państwie panuje. W Polsce mamy „kapitalizm dla wybranych, komunizm dla reszty”, a mówiąc poważnie: ustrój, w którym zręby wolnego rynku nałożono na komunistyczną, w wielkiej części nie zmienioną, sieć prawnych przepisów. I na biurokrację – potworną, rozrośniętą niczym wrzód, blokującą setkami papierków i  przekładanych z biurka na biurko decyzji, wszelkie działania, jakie mogłyby przynieść korzyść ogółowi.

Skierujmy znów wzrok na Niemcy – to prawda, że po upadku berlińskiego muru szybko, błyskawicznie rozciągnęli sieć autostrad na wschodnią część kraju. I wprowadzili tam normalny, zachodni dobrobyt. Ale czy „ossies” za Honeckera byli normalnym krajem? Otóż nie, żyło się tam tak samo źle, jak u nas. A to przecież także Niemcy! Tyle, że wówczas komunistyczne. Zatem nie „typowo niemiecka zaradność” decydowała tam o poziomie życia, a marksistowska gospodarka, zaszczepiona po II Wojnie Światowej przez czerwoną hordę po drugiej stronie Odry…

Odpowiedź, co zatem zrobić, by w Polsce było lepiej, wydaje się rażąco prosta: należy w Polsce natychmiast  zmienić system gospodarczy. Sprywatyzować, co się da (na uczciwych zasadach), zlikwidować biurokrację, setki niepotrzebnych urzędów – i zmienić prawo, które istnienie owych tworów dotychczas uzasadniało.  Ba, łatwo powiedzieć – trudniej zrobić. Cały czas czekamy na takie wybory, które dadzą do ręki władzę politykom – samobójcom. Czyli takim, którzy wprowadzą tutaj zasady życia dobre dla wszystkich, a nie tylko dla polityczno / urzędniczej kasty. Jeszcze się łudzę, że jest to możliwe.

O przyszłości ewolucyjnej świata, czyli – kto po nas?

Podobno przyszłość rozumnego życia na Ziemi należy do… głowonogów. Można to wyczytać w publikacjach, umieszczanych tu i ówdzie przez autorytety z całego świata. Czy łatwo nam wyobrazić sobie cywilizację inteligentnych ośmiornic? Trudno, bo głowonogi mogłyby wprawdzie dokonywać manualnych cudów z udziałem swych ośmiu odnóży (jakie konstrukcje – architektura, sztuki plastyczne, jaka muzyka!), ale pod wodą raczej trudno znaleźć materiały do rozbudowy nowoczesnej cywilizacji.

Zresztą, cóż my wiemy o tym, jakie skarby kryją się pod wodą? Człowiek jedzie z Łodzi nad morze kilka godzin – i już ma dosyć. A niezbadany obszar tylko jednego z ziemskich oceanów równa się powierzchni mniej więcej trzech kontynentów europejskich… Pewnie jakichś rewolucyjnych form podmorskiej natury tam nie znajdziemy, ale strach bierze na samą myśl, ile jeszcze nieodkrytych gatunków morskich zwierząt kryje się przed człowiekiem na takiej przestrzeni. Na pewno jakieś tajemnicze, nieznane dotąd głowonogi też byśmy tam spotkali.  Niewykluczone więc, że za kilka tysięcy lat międzygwiezdna wycieczka przybyszów z innej galaktyki będzie musiała zanurkować głęboko pod ziemską wodę, by nawiązać kontakt z przedstawicielami cywilizacji rozumnej.

Kto zresztą może wiedzieć – a jeśli mądre ośmiornice postanowią wydostać się na ląd? Właśnie z powodów czysto technicznych, z braku odpowiedniego budulca dla planowanych miast czy centrów nowoczesnego bytowania. Najpierw wymyślą sobie, przypuśćmy, specjalny system do oddychania powietrzem (taka odwrotność akwalungu). A jak już znajdą się na lądzie, rozpoczną przyspieszoną ewolucję – po to, by żaden aparacik, pozwalający każdej „osobie” swobodnie przyjmować tlen, nie był już potrzebny. Zapewne mądrzy inżynierowie tej cywilizacji będą dokładnie wiedzieć, w jaki sposób przyspieszyć ewolucję, żeby płuca miast skrzeli bądź innych tchawek (nie pamiętam, czym dzisiaj oddychają ośmiornice…) wykształciły się bez zbędnych strat czasowych. Cóż, wtedy planeta inteligentnych głowonogów będzie gotowa na przyjęcie gości z innych galaktyk już na swojej lądowej powierzchni.

To wszystko brzmi dziś absurdalnie, ale nabiera kształtów przybliżonej realności, gdy zabieramy się za ogląd współczesnej cywilizacji ludzkiej. Otóż podobno grozi nam wymarcie i jest nieuniknione. Można straszyć człowieka zmianami klimatu, atakiem bezmyślnego meteorytu czy podbojem Ziemi przez obcą, agresywną cywilizację. Niestety najbardziej prawdopodobne jest, że sami się skutecznie wytłuczemy, pozwalając, by niektóre grupy cwanych i zaradnych (lecz złych) ludzi, realizując swoje partykularne cele, doprowadziły całą populację ludzką do zagłady.  Niektórzy profeci, a ja im wierzę, są skłonni zakładać, że śmierć gatunku ludzkiego zacznie się od nadmiaru polityki socjalistycznej. Gdy w ulu procent trutni, czyli osobników, żyjących kosztem innych, przewyższa liczbę pracowitych robotnic, ul ginie. Tak samo wśród ludzi – gdy liczba osób, żywiących się pieniędzmi z publicznej składki przewyższy procent osób, składkę tę wytwarzających, cywilizacja upadnie. Nie można w nieskończoność zadłużać się, pożyczać od bogatszych – każdy kredyt musi być spłacony, a na to trzeba zysków, których w podobnej gospodarce zawsze brakuje. Jest zatem bardzo prawdopodobne, że rozwój socjalistycznych idei przypłacimy niebawem, wszyscy na Ziemi, globalnym głodem. I pewnie za czas jakiś faktycznie o globalną równowagę ekonomiczną martwić się będą nie ludzie, a ośmiornice.

O wolnorynkowej nadziei, czyli spadkobiercy von Hayek’a

Mija dwadzieścia lat od śmierci Friedricha Augusta von Hayek’a. Austriacki ekonomista utworzył podwaliny współczesnej teorii wolnego rynku. Naśladował  Ludwika von Misesa, inspirował m.in. Miltona Friedmana czy naszego Stefana Kisielewskiego. Dzięki tym właśnie,  wybitnym postaciom światowej ekonomii wolnorynkowej, nie zginęła – na szczęście – wiedza, związana z mechanizmami działania swobodnego przebiegu pieniądza. Dziś w Polsce rośnie grupa młodych naukowców, skupionych (w różnych ośrodkach akademickich) wokół  idei, propagowanych m.in. przez Centrum im. A. Smitha.

Hayek przez całe życia udowadniał, współtworząc tzw. Austriacką Szkołę Ekonomii, że kryzysy gospodarcze wcale nie są skutkiem kapitalizmu, lecz ich przyczyną jest zawsze państwowy interwencjonizm gospodarczy. W latach 30-tych ubiegłego wieku, tocząc słynną do dziś dyskusję z ideowym przeciwnikiem, socjalistą Johnem Keynesem, krzewił wiedzę o szkodliwej roli państwa w gospodarce, optując jednocześnie za całkowitą  wolnością ekonomiczną rynkowych podmiotów – czyli po prostu przedsiębiorstw. Co ważne – teorie von Hayeka przekonały ekonomistów amerykańskich, dzięki czemu USA zbudowały zręby zamożnego państwa, opartego na dużej sile nabywczej bogatych obywateli. Myśmy w tym czasie mieli tu komunizm, po którym – jak dowodzą współcześni admiratorzy hayekowskiej idei – polskie elity polityczne „przeszły suchą nogą na keynesizm”, czyli najzwyczajniej w świecie utrwaliły nad Wisłą socjalizm.

To tragiczne, że pomimo całej akademickiej spuścizny, dostępu do amerykańskich doświadczeń oraz własnych kłopotów gospodarczych Polska, w swojej demokracji, nie dała jeszcze władzy prawdziwym wolnorynkowcom. Mamy za to chaos pojęciowy, w którym rządowy interwencjonizm (typowy dla socjalistycznej gospodarki) nazywany jest kapitalizmem. Z pewnością o to chodzi elitom politycznym, czyli wciąż tym samym ludziom, którzy – zmieniając jedynie, dla niepoznaki, kolory sztandarów partyjnych – znakomicie żyją na państwowo/urzędniczym wikcie, za nic mając sobie dobro polskiego ogółu. Jest jednak nadzieja na zmiany, bo Hayek coraz bardziej popularny staje się wśród młodej polskiej inteligencji.  Może z tego grona, za ileś lat, wyrośnie środowisko prawdziwych liberałów gospodarczych, które przejmie władzę i zaprowadzi w Polsce dobrobyt. Oby nastąpiło to jak najszybciej!

O ludowcach rządzących, czyli aby tylko chłop krzywdy nie miał…

Koalicjanci nie mogą dojść do zgody w sprawie podniesienia wieku emerytalnego. Twarde stanowisko rządu napotyka sprzeciw ludowców z PSL, jak łatwo się domyśleć, głównie w zakresie planowanej reformy KRUS. To ponoć największa zadra w historii koalicji – wiadomo, chłop żywemu nie przepuści, zatem sejmowe głosy ludowców, tak potrzebne Platformie do przeprowadzenia „działań reformatorskich”, stanęły pod dużym znakiem zapytania.

Z chłopem, wiadomo, należy się liczyć. A do PSL-u chyba nikt w tym układzie pretensji mieć nie może. Jak świat światem partia ta przejawiała jedną polityczną funkcję: rządzić z kimkolwiek, byle ugrać dla chłopstwa swoje – i tego nie stracić. Nie ma chyba w historii naszej polityki ugrupowania, które mocniej trzymałoby się rozbujanego wahadła, od lewa do prawa. Nie ma też w PSL żadnej ideologii ustrojowej, żadnej wizji zmian radykalnych – chodzi tylko o to, by socjalistyczny tort budżetowych pieniędzy został pokrojony z dużą dbałością o rozmiary chłopskiej części. Czy będą kroić czerwoni, czarni czy różowi – różnicy nie ma żadnej, byleby polska wieś, żywiąca przecież całą resztę narodu, nie miała krzywdy podczas dzielenia łupów…

Powiadam – taka filozofia, chłopska przecież, dziwić nikogo nie może. Chłop w rozmyślania ustrojowe nie wdaje się, z natury rzeczy, a głosuje na swoich – nomen omen – nagminnie. Bo jeśli wybierze takich, co to interesu wsi „tam, na górze” przypilnują, to i żadnych zmian nie potrzeba. Najbardziej  śmieszą za to ci, którzy w dużych miastach, mając zupełnie zerowe związki z wsią w ogóle, a z chłopstwa interesem w szczególności, ubierają się w PSL-owskie znaczki, często przenosząc się do ludowców z innych partii. Oczywiście po to, by robić polityczną karierę, wypełniać następnie lukratywne kontrakty na posadach urzędniczych, krótko mówiąc – korzystać pełną garścią z  dobrego wyniku wyborczego. Pisałem onegdaj o łódzkim eks-wojewodzie, Michale Kasińskim, który na oczach zdumionej prasy tłumaczył swą wielką miłość do PSL-u… Drugim „specjalistą” od zachwytu nad polską wsią jest w Łodzi Marek Pyka – działacz opozycyjnej Solidarności, przyjaciel Jerzego Kropiwnickiego, dawny aktywista ZCHN, były wiceprezydent miasta, radny, były prezes Zakładu Wodociągów i Kanalizacji…  Gdy tylko, na skutek referendum, ekipa rządzącego Łodzią „Kropy” musiała zwijać żagle i wynosić się z Magistratu, zniknął także pan Marek, w międzyczasie (to oddzielny temat) potraktowany bardzo nieładnie przez dawnego przyjaciela i pryncypała. Zniknął, by po kilku miesiącach odnaleźć się w szeregach łódzkiego oddziału PSL. Służąc bogatym (ma się rozumieć!) doświadczeniem samorządowym pomógł pan Pyka swojej nowej macierzy politycznej w wywalczeniu stosownej ilości wyborczych głosów. Teraz jest wiceprezesem Łódzkiej Specjalnej Strefy Ekonomicznej, gdzie wszyscy wysoko cenią jego kwalifikacje, polityczną bezstronność i biznesowe doświadczenie. Nikt już nie pamięta, jak Marek Pyka – w gronie najbardziej zapalczywych pretorian gabinetu Kropiwnickiego – giął się w ukłonach czołobitnych przy każdej publicznej prezentacji wodza, niemal go w rękę całując… Ot, życie. A można by pomyśleć, że słynne zdanie z filmu Barei: „Mój mąż jest z zawodu dyrektorem!” odnosiło się wyłącznie do czasów twardej komuny…

A co do emerytur – cóż, dopóki ZUS (i KRUS!) nie zostanie zlikwidowany, a państwowa „emerytura”  nie będzie zastąpiona wolnorynkowym systemem całkowicie dobrowolnych składek, dyskusje o wieku beneficjentów wydają się zupełnie bezprzedmiotowe. Brzydko mówiąc – znów mamy wybór między dżumą a tyfusem.

O sponsoringu, czyli dlaczego dziewczyny sprzedają się za kasę?

Dużo ostatnio w mediach o zjawisku sponsoringu, bo na ekrany kin wszedł film o podobnej tematyce. Pojawił się zatem pretekst, by dać wyraz swojemu oburzeniu (dla moralnego upadku lub, przeciwnie, prób ograniczania damskiej wolności) – a najchętniej, by przy tej okazji dokopać politycznym, ideowym przeciwnikom.

Zjawisko sponsoringu, lub jak kto woli zwyczajnej prostytucji, istnieje jak świat światem, zawsze stając ością w gardle aktualnie żyjącym specjalistom od spraw moralnych. Jak dawniej, także i dziś problemu rozwiązać się nie da: skoro istnieje potrzeba (popyt), istnieje także podaż, wszystko odbywa się w układzie idealnej „handlowej” równowagi. I byłoby w porządku, gdyby nie obyczajowe wątpliwości… Mnie tym razem poruszyły argumenty konserwatywnych obrońców moralnego porządku społecznego.

Mnożą się bowiem utyskiwania, jakoby winien obyczajowej zagładzie miał być rozbuchany konsumpcjonizm. Dziewczyny mają ponoć sprzedawać się dlatego, że wokół (telewizja, internet, wpływ szkoły i „podwórka”) pełno jest złych bodźców, zachęcających do nadmiernego posiadania. Kult pieniędzy, luksusowych przedmiotów,  łatwego zysku ma jakoby sączyć się zewsząd do młodych, delikatnych mózgów, wzbudzając dziką chęć posiadania – za wszelką cenę – tego, co mają rówieśniczki, obserwowane ukradkiem z sąsiedniej ławki w klasie…  A już lansowane w telewizyjnych programach rozrywkowych, to obłęd: mają taaaaką kasę, super auta, kosmetyki, biżuterię! By im dorównać – nic łatwiejszego – wystarczy wskoczyć do łóżka z jakimś bogatym kolesiem, lub zorganizować sobie kilku takich. Parę spotkań – i to nam koleżanki z klasy zazdrościć będą drogich „fantów”…

Liberała, a ściślej: libertarianina (by uniknąć nieścisłości z wypaczanym dziś nagminnie znaczeniem słowa „liberalizm”) ta konserwatywna argumentacja nijak przekonać nie może, wręcz wzbudza odruch gwałtownego protestu. Otóż nikt ani nic – żadne prawo, żaden urząd ani system polityczny – nie może, według zasad wolnościowych, zabronić człowiekowi chęci posiadania własności. Wolność, Własność, Sprawiedliwość – te trzy hasła organizują wokół siebie libertariańską ideę. Pytanie brzmi, w jaki sposób można ową własność gromadzić, by nie naruszać wolności innych ludzi. Bo etyka, czyli moralna strona procesu gromadzenia dóbr, to odrębny temat.

Każdy człowiek ma święte prawo bogacenia się. Musi to jednak robić w sposób uczciwy (koniecznie), a powinien w sposób etyczny. Przepisy prawa są po to, by nie można było nikogo zabić ani okraść w celu zdobycia pieniędzy lub przedmiotów wartościowych. Zaś etyka mówi o tym, jak powinno się postępować, by nie krzywdząc innych (ani nie naruszając norm społecznych) gromadzić dobra materialne.

Dlaczego dziewczyny, chcąc zarobić pieniądze, prostytuują się? Na pewno kusi łatwy i szybki zarobek, ale zapytajmy – czy te dziewczyny mają, szczególnie w naszym kraju, inną (realną) możliwość znaczącego pomnażania swoich dochodów? Nie żartujmy, w Polsce, gdzie prawie 20% obywateli w różnym wieku ma kłopoty z jakimkolwiek zatrudnieniem, gadanie o dużej forsie bez złodziejstwa i – przepraszam – kurewstwa, jest abstrakcją.

Trzeba więc zacząć od tego, że „sponsoring” jest dla tych dziewcząt najczęściej nawet nie najłatwiejszą, ale jedyną drogą zarobienia  pieniędzy.  Nie mogą więc one, jak powinno być w normalnym kraju, wybierać spośród wielu możliwych sposobów pomnażania majątku. I choć prostytucja istnieje na całym świecie, nie tylko w krajach biednych, dziewczyny na „zgniłym zachodzie” mają z pewnością znacznie więcej możliwości życia na godziwym poziomie materialnym. Tu wrócić należy to spraw moralnych, czyli wprowadzić kryterium przyzwoitości.

Albowiem o wejściu na drogę prostytucji decyduje na pewno, oprócz kryterium czysto bytowego, tak zwana zwykła przyzwoitość. Normalna, dobrze wychowana, przyzwoita dziewczyna nie pójdzie się puszczać, nawet jeśli żyje w biedzie, często nawet przymierając głodem. I krzywdy jej nie zrobią tysiące dolarów na palcach, szyjach i zgrabnych ciałach rówieśniczek, pokazywanych na telewizyjnych ekranach – lub nawet siedzących po sąsiedzku w szkolnej ławce. Jak ona – znów przepraszam – kurewstwa z domu nie wyniesie, tzw. konsumpcjonizm zgubnego wpływu na nią mieć nie będzie. A ponieważ owej zwykłej przyzwoitości najczęściej w domach (i szkołach) brakuje, mamy oto najprostsze wytłumaczenie zjawiska sponsoringu. Czy pokazywanie reklam piwa spowoduje, że nagle wszyscy będą alkoholikami? Nie, ci, którzy znają zagrożenie, zachowują umiar i przyzwoitość, na drogę uzależnienia nie wejdą. Tak samo jest z prostytucją, samo epatowanie dobrobytem nie zrobi dziwki z każdej dziewczyny.

Tak więc ustalmy, że to nie zewsząd płynący kult majątku jest powodem narastającego zjawiska sprzedawania się nastolatek. Owszem, one chcą mieć pieniądze, jak każdy. Ale o tym, czy będą się puszczać za kasę decyduje w pierwszej kolejności ich dom, rodzina, wychowanie – przekazany system wartości, a nie telewizyjne reklamy czy teledyski. A ponieważ polska klasa polityczno-biurokratyczna w największym stopniu odpowiada za kompletny brak szans zawodowych młodych ludzi, można właśnie ją w równym stopniu obciążyć winą za narastanie problemu. Przerzucanie tej odpowiedzialności na zachodni kapitalizm i jego rzekomo zgubny wpływ na polską młodzież jest tak samo absurdalne, jak bezczelne.