O aferze międzynarodowej, czyli kibice rosyjscy są u siebie…

Turniej EURO pięknie się rozwija: mamy ekscytujące mecze, niespodziewane porażki faworytów (kto obstawiał Duńczyków w meczu przeciwko Holandii???), mamy też – obiegając szybko relacje z wszystkich „stadionowych” miast po stronie polskiej – bardzo miłą atmosferę wśród kibiców, zwłaszcza zagranicznych, dobrze się nad Wisłą czujących… Cóż, kto jak kto, ale Polacy w imprezowaniu mało komu dają się wyprzedzić. Gościnni też – po słowiańsku – jesteśmy. I bardzo dobrze: niech pozytywna fama o Polsce i Polakach świat obiega!

Pytanie, czy trochę nie za dużo mamy tej gościnności. Zwłaszcza wobec osób, wykorzystujących (niczym gangsterskie bojówki) przykrywkę kibicowania do działań zgoła nie kibicowskich. Jeszcze nie umilkło gorzkie echo po incydencie we Wrocławiu, a już rosyjscy tzw. kibice szumnie zapowiadają na jutro marsz z okazji swego narodowego święta…

Pomijam fakt, że ichniejszy batiuszka, czyli nieformalny szef grupy szalikowców narodowej reprezentacji Rosji, to ponoć znajomek Putina i autor proputinowskich akcji wyborczych w szalikowej ekipie… Zmilczę też doniesienia, jakoby zamiar rosyjskich kibiców miał przez to „ciche wsparcie” kremlowskich władz. Nurtuje mnie inne pytanie: jakimże to prawem rosyjscy rzekomi kibice mają organizować polityczne wiece na terenie obcego, ponoć suwerennego państwa? Że są akurat na mistrzostwach i mają prawo manifestować swoje poglądy? A czy kiedykolwiek polscy kibice organizowali gdzieś zagranicą swoje narodowe święta? Wolne żarty!

Święto jest oczywiście pretekstem. Mamy szytą grubymi nićmi, międzynarodową aferę, która już z daleka wygląda na prowokację. Wszystko teraz w rękach polskich władz, które – myślę, że nie tylko moim zdaniem – powinny absolutnie zakazać jakichkolwiek manifestacji politycznych obcej narodowo grupie, choćby pod słusznym pretekstem spokoju w czasie mistrzostw. Jeśli polscy nacjonaliści zorganizują jakąś kontrdemonstrację, a nie daj Boże skończy się to przypadkowo mordobiciem, w świat pójdzie fama o „polskich bandytach” rozbijających pokojowo nastawionych demonstrantów rosyjskich. No i stosunki z naszym „wielkim bratem” zostaną dodatkowo zaognione… Można się jedynie obawiać, czy polskie władze podołają kolejnemu, zdaje się karkołomnemu zadaniu, postawienia się Rosjanom.

Że to sprawa niełatwa, przekonał nas gorzko Smoleńsk – Rosja pokazała nam, że na jej terytorium ona będzie decydować, jakie śledztwo, jak prowadzone i z jakimi wynikami trzeba będzie uznać za ostateczne. Tu jest gorzej, bo temat wkracza na terytorium Polski i tylko od nas zależy, jak „atut własnego boiska” będzie przez władze wykorzystany. Po tej zaminowanej łączce trzeba stąpać bardzo delikatnie – ale też po to naród utrzymuje służby dyplomatyczne, by one w godzinie próby zdawały egzamin. Jak będzie on zdany – już jutro się przekonamy. Nie tylko na boiskowej murawie.

Obawiam się jednak, że nasz rząd nic nie zrobi, strach przed Putinem okaże się silniejszy. Bo niby kto się w razie czego za nami wstawi? Obama, jak się niedawno dowiedzieliśmy z przypadkowego nagrania tv, przed Rosją wymięka. To znaczy – oops, przepraszam uprzejmie – „jest otwarty na wszelkie argumenty rosyjskiego partnera”…  Jeszcze pamiętam, a innym chętnie przypomnę, że nie tylko bohaterskiej „Solidarności” (wspartej autorytetem Jana Pawła II), ale w równym stopniu Reaganomice i niezłomności USA w wyścigu zbrojeń, zawdzięczamy ostateczny upadek komunizmu w Europie Wschodniej. Dziś takiego wsparcia Ameryki ze świecą szukać. To i ruski niedźwiedź podnosi głowę, walcząc na wszystkich frontach „ziem utraconych” o wpływy na terenach dawnych wasali.

Zastanawiające, z jaką ciszą wszystkiemu przygląda się UEFA. Europejskie futbolowe władze wyraźnie unikają wtrącania się w „kibicowskie” konflikty. Zupełnie odwrotnie ludzie Platiniego poczynają sobie nad Wisłą w sprawie samego EURO. Polskie stadiony, wybudowane na polskiej ziemi za pieniądze podatników zostały już kilka dni przed inauguracją całkowicie zaanektowane przez UEFA – i nikt tam nie miał nawet prawa wstępu! Oczywiście o wszystkim decydowały „względy bezpieczeństwa”. A „troska o komfort kibiców” zdecydowała o tym, że dach na Stadionie Narodowym został dzień przed meczem otwarcia zasunięty, bez możliwości jakiejkolwiek dyskusji w tej sprawie. No dobrze, Grecy mieli tak samo duszno, jak Polacy: ale chodzi, do diabła, o zasadę! Jakimże to prawem grupa piłkarskich urzędasów wjeżdża nam na stadiony i robi, co się jej żywnie podoba, niczym BOR podczas obstawy wizyty dostojników państwowych? Czy to nie jest czasem pogwałcenie naszej suwerenności?

Ano właśnie. Może jest w tych słowach przesada, ale od lat dominuje wrażenie, że federacje sportowe o kontynentalnym i globalnym zasięgu za nic mają sobie prawa, ustanawiane w poszczególnych krajach. A politycy boją się im „podskoczyć”. Temat jest ciekawy, warto będzie do niego wrócić. A kibice rosyjscy? Niech wracają nad Wołgę i tam świętują swoje narodowe obchody.

 

EDIT: Wklejam swój własny argument z „fejsbukowej”dyskusji pod wpisem, bo nie do końca uprzednio wyjaśniłem, czym moim zdaniem różni się przemarsz na stadion od narodowej manifestacji:

Wyjaśnię to zresztą dosadniej. Polska ma obowiązek ZAKAZAĆ grupie maszerujących na stadion kibiców Rosji wszelkich manifestacji politycznych. Odbywa się przemarsz na mecz. Wiadomo, nie mamy wpływu na to, co kibice Rosji będą krzyczeć ani czym machać. Ale jeśli dojdzie do rozróby, czyli walki z Policją lub polskimi bojówkami – wówczas Policja ma obowiązek rozpędzić tałatajstwo. I skoro był ZAKAZ manifestacji, wówczas dochodzi do rozpędzenia rozrabiających kiboli rosyjskich – A NIE ROZBICIA POKOJOWEJ MANIFESTACJI ROSJI! Tu jest pies pogrzebany!

O Euromanii, czyli – wielki cyrk wystartował!

Długo przed pierwszym gwizdkiem sędziego, oznajmiającym w Warszawie początek turnieju EURO 2012 obserwowaliśmy w całej Polsce sympatyczne przejawy Euromanii. Na samochodach – flagi i wkładki na lusterka, transparenty w oknach i na ulicach, stawaliśmy do hymnu, kupowaliśmy produkty z piłkarzami na opakowaniach. Jak za czasów Małysza, gdy cały naród solidarnie stawał za naszym dzielnym skoczkiem, by dodać mu otuchy przed kolejnymi zawodami. Z tym, że obecne przejawy uwielbienia dla biało-czerwonych futbolistów znacznie przerastają objawy Małyszomanii w szczytowym okresie. Nic dziwnego, wszak futbol elektryzuje znacznie większy procent kibiców, niż narciarskie skoki.

O stworzenie atmosfery „piłkoszału”, identycznie zresztą, jak w przypadku Małyszomanii, zadbali bardzo skrupulatnie producenci – reklamodawcy przy pomocy agencji reklamowych. Ci, którym opłaca się wykreowanie mitu: gdy coś uwielbiamy, zbiorowo trzymamy kciuki, znacznie łatwiej nam integrować się także przed sklepowymi ladami, kupując gadżety ulubionej drużyny czy sportowca. Fanatyzm tworzy popyt, ten kreuje podaż – i dzięki prostemu łańcuszkowi, w którego tworzeniu wielką rolę odgrywają też ogólnokrajowe media, interes dla wielu branż producenckich kręci się jak szalony. I bardzo dobrze! Nie mam nic przeciwko takiemu nakręcaniu koniunktury! Jednakże „mania” szybko zamienia się w groteskę, gdy za nadmuchanym ponad miarę marketingowym balonem nie idzie rzeczywisty sukces sportowy. O tym zapominają twórcy wszelkich manii, gryząc w konfuzji palce, gdy „naszym jakoś nie idzie”…

Pamiętacie ostatnie lata Małyszomanii? Nasz dzielny skoczek, choć daleko już mu było do dawnej formy (upływ lat w sporcie widać najbardziej!) nadal dźwigał na sobie obowiązki reklamowo/promocyjne, a choć tabuny kibiców jeździły za nim jak kiedyś, sukcesy nie przychodziły. Prezenterzy redakcji sportowej TVP dwoili się i troili by przekonywać nas, że Adam wciąż świetnie fruwa i to dziesiąte miejsce jest jedynie wypadkiem przy pracy… Kibice wykruszali się, Małysz coraz rzadziej wchodził do dziesiątki – a specjaliści od PR wciąż podsycali wygasające uwielbienie dla mistrza. Gdy poziom groteski przekroczył normę, Małysz (czy naprawdę on sam?) podjął decyzję o zakończeniu kariery.

Dlatego reagowałem z ogromnym spokojem, widząc błyskawicznie pęczniejący balon sukcesu polskich piłkarzy na EURO. Entuzjastom trzeba przypomnieć – dwa miesiące temu, jeszcze przed wielkimi meczami Borussii Dortmund z Bayernem w Bundeslidze, eksperci wskazywali Polskę jako jedną z dwóch NAJSŁABSZYCH drużyn w turniejowej obsadzie.  Wszyscy tonowali nastroje uciszając optymistów: poziom naszych zawodników, ich porównanie do światowej czołówki, wciąż nie pozwala nam wierzyć w jakikolwiek sukces na EURO. Ale wystarczył błyskotliwy triumf naszej dortmundzkiej trójki w lidze niemieckiej, a już polscy kibice uznali, że biało-czerwoni są niepokonani. A nastrój ten chętnie podciągnęli spece od rozpędzania „manii”.

Przyznaję, przez chwilę uległem nastrojowi słodkiego triumfalizmu. Zwłaszcza, gdy przecierając oczy ze zdumienia, obserwowałem grę chłopców Smudy w pierwszej połowie meczu z Grecją. Tam było wszystko: idealne rozpracowanie rywala, mądrość taktyczna, piękna bramka „Lewego” po bajkowej centrze Kuby, czerwona kartka – rywal na kolanach. Światowy poziom…  Później? Kreowany na jednego z naszych bożków Wojtuś Szczęsny zagrał tak, jak na co dzień gra w Arsenalu, świetne mecze przeplatając fatalnymi występami. Czyli po prostu minął się z piłką, jak się mu czasem zdarza. Grecy, z golem w plecy i grając w dziesiątkę cofnęli się pod własną bramkę, czekając na cud. I cud się zdarzył, bo Wojtek jest po prostu jeszcze za młody na utrzymywanie równej, wysokiej formy przez pełen sezon klubowo/reprezentacyjny. Wszyscy wierzyliśmy, że zagra świetnie – ale zapytajcie, jakiego chcecie znawcę tematu. Takie koszmarne błędy to w jego wieku jeszcze coś zupełnie normalnego (wie o tym Arsene Wenger i dlatego Szczęsny wciąż stoi między słupkami w klubie). Akurat zdarzyły się teraz – i to dwa, bo po kretyńskim faulu Wojtek z grzeczną miną zdjął rękawice, udając się do szatni z czerwoną kartką na koncie. Tak oto przestał być bożkiem EURO, staczając się z powrotem „from hero to zero”. Jak to zwykle bywa, w próżnię po Szczęsnym ktoś wskoczył: Przemysław Tytoń jakimś kolejnym cudem wybronił nam jeden punkt, resztki honoru i nadziei w tej grupie. Tylko dlatego Euromania ma szansę przeżyć do wtorku, gdy walczyć będziemy o wszystko z Rosją. Gdy to piszę, rozkłada właśnie ona drużynę Czech na łopatki, więc zwycięstwo z nami da „Sbornej” pewne wyjście z grupy: odpuszczania nie będzie.

Polacy z Grekami w drugiej połowie stanęli, nie rozumiejąc po meczu, co się stało. Podobno to zamknięty dach stadionu spowodował duchotę… Teraz to już nieważne: tylko cud da nam wygraną z Rosją i ewentualne wyjście z grupy. Póki mamy na to nadzieję, Euromania żyje i sprzedają się jej produkty. Jako efekt uboczny wytworzonego mirażu siły naszych zawodników z orłem na piersi, tym razem już ustawowym. Nie mam wątpliwości, że większość narodu śnić będzie ten piękny sen jeszcze długo po naszym odpadnięciu z turnieju. Pewnie takie sny są nam potrzebne – śnijmy więc. Zwłaszcza, że turniej jest super. Polacy gościnnie witają przyjezdnych, integrują się z nimi, jest spokojnie, rozpoczął się karnawał i wielka, zbiorowa impreza. Przekonujemy się, że nie jesteśmy gorsi od tych, co organizowali podobne imprezy wcześniej, a my tylko oglądaliśmy to w telewizji. Poczucie specyficznej równości, europejskiego egalitaryzmu jest tu nad Wisłą bardzo wyczekiwane i potrzebne. Nie jesteśmy już kopciuszkiem Europy, choć pewnie piłkarze zaraz z turniejem się pożegnają. Żyjmy tą chwilą.

O historycznej chwili, czyli jak autostrada Warszawę z Berlinem połączyła…

Stało się to o jakieś dwadzieścia lat za późno, ale – jest. Mamy wreszcie autostradę, łączącą dwie nader istotne w perspektywie naszego kraju stolice, nadto w bliskim sąsiedztwie mojej Łodzi… Wreszcie „Boat People”, czyli łodzianie od lat egzystujący dzięki pracy w Warszawie, mają cywilizowane warunki dojazdu. Być może niskie ceny mieszkań i lokali użytkowych spowodują w najbliższych latach, że i w drugą stronę rozwinie się tak zwany transfer biznesowy: Łódź potrzebuje gotówki, inwestorów i pracodawców.

Oto właśnie największe dobrodziejstwo EURO: drogi. Mimo wszystkich afer, opóźnień i potwornej biurokracji w ich budowie. Nie łudźmy się – stadiony jeszcze dadzą nam popalić. Może nie wszystkie, ale Narodowy na pewno. Byłem w Atenach rok po olimpiadzie. Grecy mocno głowili się wtedy, jak wykorzystać licznie podówczas zbudowane, za pieniądze rozmaitych dobrodziejów unijnych i komitetów olimpijskich, obiekty sportowe. Bo tuż po zamknięciu igrzysk pozostały one nieczynne. Oczywiście nasz stadion przyda się kilka razy w roku na różne mecze i koncerty, ale po EURO 2012 stanie się deficytowym „zakładem budżetowym”, przynoszącym regularnie duże straty.  Wprawdzie identycznie działa np. Stadion im. Happela w Wiedniu, ale różnica polega na tym, że Austriacy są bogaci – a my nie. Zatem obciążenia finansowe, związane z utrzymywaniem państwowych molochów sportowych będą dla nas tym bardziej dotkliwe. A Grecja? Cóż, chyba nie trzeba przypominać, co się tam teraz dzieje.

Zatem – dziś rano łodzianie po raz pierwszy obudzili się z przekonaniem, że mają autostradę do Warszawy. Co prawda po EURO znów będzie zamknięta na kilka miesięcy, ale nie narzekajmy. Wreszcie cywilizacyjne zapóźnienie, jedno z najbardziej bolesnych, jest w Polsce regularnie likwidowane. Jeśli spełnią się rządowe obietnice i bieżący rok zamknie się nad Wisłą chwilą posiadania „autostradowego krzyża”, wreszcie cywilizacyjne minimum transportowe zostanie tu wprowadzone. Trzeba się cieszyć.

Tymczasem już jutro mecz z Grecją i wokół widać wyraźnie objawy „Euromanii”. Jak „Małyszomania”, organizuje ów zbiorowy szał życie większości narodu… Kto za tym stoi? O tym – następnym razem. Jak również o tym, czy byłaby możliwa piłka nożna po zlikwidowaniu na świecie mafijnych organizacji nią zarządzających: FIFA, UEFA i krajowych związków sportowych.

O dwudziestu kilometrach wstydu, czyli jak odróżnić Polskę od normalności

Te dwadzieścia kilometrów autostrady A2, których nie zdążymy zrobić na Euro, wzbudza od kilku dni ferment w mediach. Głosują politycy, wykonawcy robót, wreszcie przypadkowo sondowani obywatele. Jeden głos wybrzmiewa najgłośniej: „nie oszukujmy się, autostrady do Warszawy na Euro nie będzie”.

Oczywiście, najmocniej zaciera ręce PiS-owska opozycja. Ma do dyspozycji corpus delicti – prawdziwy dowód na to, jak działają platformerskie obietnice wprowadzenia Polski  na poziom normalnej, europejskiej cywilizacji. Fakt:  niedokończenie autostrad jest prawdziwą klęską, przerażającym znakiem nieudolności naszej władzy, wstydem przed światem, kompromitacją wobec normalnych krajów. Ale czy winę za to ponoszą jedynie obecni władcy spod znaku PO?

Nie jestem wyborcą Platformy, ale – drodzy czytelnicy – bądźmy uczciwi. Od 1989 roku, czyli przez dwadzieścia trzy ostatnie lata, nie zrobiono w Polsce nic, by zbudować tu normalną, praktyczną sieć szybkiej komunikacji drogowej. Tymczasem Niemcy, gdy tylko udało im się zburzyć Mur Berliński, obwiązali całe wschodnie landy siecią autostrad w kilkanaście miesięcy.  Oczywiście mieszkańcy części zachodniej kręcili nosami, bo na rozbudowę „ossies” poszła spora część narodowego budżetu ich landów. Ale, jakby nie patrzeć: udało się, Niemcy się „odkuli”, mają autostrady i jeżdżą sobie nimi bez najmniejszych problemów, bo narzekania zgasły bardzo szybko.

A w Polsce? Zadajmy sobie proste pytanie: dlaczego w Polsce nie można zbudować dróg?

Przypominam sobie spotkanie w Strykowie za rządów Kaczyńskich, gdy ówczesny premier Kazimierz Marcinkiewicz wraz z ministrem infrastruktury Jerzym Polaczkiem (obydwaj z PiS) szumnie zapowiadali błyskawiczną pracę nad dokończeniem A2 do stolicy. „Kaz” robił wszystko, by wylansować swą luzacką pewność siebie, przestraszony Polaczek pocił się, by nie podpaść premierowi z jednej, a Kaczyńskim z drugiej strony. Ale obydwaj, pamiętam to doskonale, zapowiadali prawie natychmiastowe zamknięcie linii autostradowej Poznań – Warszawa… Co z tego wynikło, wszyscy wiemy. Zdążyło upłynąć półtorej kadencji następnej władzy, a droga się w polu kończy… A raczej biegnie z dwóch stron do wielkiej dziury, jaką w transeuropejskiej trasie wybija wał piachu, pozostawiony przez niesolidnych Chińczyków z Covec.

Zdjąłbym więc z Cezarego Grabarczyka przynajmniej część odium, jakie spadło na niego po niesławnej rejteradzie chińskiej firmy z inwestycji. Oczywiście przetarg na wykonanie tej pracy to wielka skaza na procesie rozpaczliwego naprawiania cywilizacyjnych zaległości przez goniącą na Euro Platformę. Niemniej opóźnienia i wstyd, jakie zagwarantowali nam pospołu żółtoskórzy drogowcy i rząd PO, to tylko część prawdy o degrengoladzie, jaka od samego początku rozkłada polską infrastrukturę.

Mówiąc najprościej, powodem, dla którego nasz kraj jest największą w Europie wiochą, gdzie kończą się dobre drogi z każdej strony świata, jest BIUROKRACJA. Potworny gąszcz przepisów, pisanych przez niezliczone urzędy, jakie tworzy się nad Wisłą dla partyjnych kolesiów udając, że są potrzebne, by rozwiązywać bohatersko wielkie problemy drogowe. Tyle, że gdyby tych urzędów i przepisów nie było, wszystkie problemy by się skończyły. Wlokące się latami, bez końca, procedury i formalne procesy, łańcuszki spraw „nie do załatwienia” bez setek pieczątek, zezwoleń i konsultacji. Wreszcie – przetargi, realizowane wyłącznie  w oparciu o polityczno / urzędnicze układy. Bez należytych zabezpieczeń, gwarancji i bez żadnej skuteczności w wyciąganiu ewentualnych konsekwencji. Politykom każda decyzja musi się opłacać, dyskontować albo w interesie partii (efekt wyborczy) albo w biznesie indywidualnym, członków ugrupowania, w którego rękach spoczywa podejmowanie decyzji dla sfery publicznej. Papiery, brak jednoznacznej odpowiedzialności, długość procedur, łapownictwo: tak wygląda łańcuszek, odcinający Polskę od normalnej cywilizacji.

Niemcy są również krajem, w którym pracują urzędnicy. Prawo tamtejsze jednak wygląda inaczej – i dlatego Niemcy mają autostrady, a my nie. Bowiem tam, u nich, prawo jest tak wymyślone, żeby w rękach biurokratów (polityków, urzędników) nie zostało zbyt wiele władzy. By w istotnych sprawach publicznych przepisy działały na korzyść ogółu obywateli, a nie na rzecz interesu aktualnej „grupy trzymającej władzę”.   W Polsce od czasu upadku komuny niestety nie da się ani ograniczyć biurokracji, ani zmienić prawa tak, by pomagało – a nie przeszkadzało – obywatelom. Dopóki ten proces się nie zdarzy, nadal między Łodzią a Warszawą będzie leżała góra piachu, a wjazd do Polski od południa będzie biegł wiejskimi ścieżkami, bo jakaś lokalna banda urzędasów nie zbudowała na czas mostu w odpowiedni sposób…  Najwyższy czas zmienić system, a nie ludzi przy tym samym korycie.

O telewizji publicznej, czyli skończmy wreszcie z udawaniem!

Ostatnio mnożą się doniesienia w sprawie marnej kondycji TVP. Nasza telewizja publiczna, według oficjalnych danych,  zamknęła miniony rok budżetowy stratą w wysokości 88 mln zł. Przerażające są również prognozy, te najbliższe, związane z obsługą przez publicznego nadawcę tv zbliżającego się turnieju Euro 2012. Podobno, jeśli tylko uda się dopiąć negocjowane jeszcze reklamowe kontrakty, Telewizja Polska zamknie turniej – uwaga – STRATĄ, w wysokości ok. 50 mln zł. Strach pomyśleć co będzie, jeśli część z tych negocjacji zakończy się fiaskiem.

Na naszym krajowym podwóreczku dyskusje medialne, związane z upadającą TVP dotyczą najczęściej pytania, ile z telewizji ma rządząca PO (z przyległościami, czyli PSL i SLD), a ile być może chciałoby z tego PiS. Jak zwykle, gdy małostkowa debata skupia się wyłącznie na wojnie między rządzącymi a ich przeciwnikami, zapomina się o sensie sprawy… A sens jest czytelny, chodzi o pytanie, czy wynalazek pod tytułem „telewizja publiczna” jest w ogóle komukolwiek potrzebny.

Otóż jest absolutnie zbędny, nie tylko w Polsce, ale w każdym innym kraju. Bez względu na system prasowy, media (na szczęście!) są na świecie elementem normalnej, wolnorynkowej gry. Oczywiście mam na myśli tzw. cywilizowane kraje.  Z reguły nadawcy publiczni są w ową rynkową rzeczywistość wprzęgnięci, lecz nie na zasadzie uczciwej konkurencji, ale jako podmiot publicznych subsydiów. Tak jest i w Polsce: TVP otrzymuje budżetowe wsparcie poprzez abonament tv, za to ma obowiązek nie przerywać swoich programów reklamami w trakcie ich trwania. Niestety, nawet pompowanie budżetowej gotówki nie jest w stanie reanimować państwowego molocha. Dochody z abonamentu systematycznie spadają, a TVP – jakież to smutne! – nijak nie radzi sobie z pozyskiwaniem nowych klientów reklamowych.

Jest publiczna telewizja, takoż w Polsce jak i w innych krajach cywilizowanych, znakomitym narzędziem politycznej propagandy. Zawsze, jakkolwiek nie głowilibyśmy się nad wartością tzw. publicznej misji, TVP znajduje się u nas w rękach aktualnie rządzących panów. Nie chodzi tylko o posiadanie tuby o krajowym zasięgu, przez którą pompować można do głów głosującej masy wszelką dowolność politycznych treści. Chodzi też o lukratywne posady, zarówno w zarządzie TVP jak i towarzyszącej przedsiębiorstwu Radzie Nadzorczej. Osobny organ, jedynie częściowo związany z istnieniem mediów publicznych – a mianowicie Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji – również (rzecz jasna, zgodnie z prawem) pełni funkcje nadzorcze wobec TVP. Jest także, co oczywiste, kolejną bazą znakomicie płatnych stanowisk z politycznego klucza, obciążonych nadto wielce korupcyjnym umocowaniem prawnym: wszak rozdawanie koncesji zawsze może znaczyć, że jednym damy, a innym nie, co tworzy ogromną pokusę łapówkarstwa. Oczywiście nikt nikogo za rękę nie złapał, więc żaden z byłych ani obecnych członków KRRiTv nie może być posądzany o branie w łapę… Co nie zmienia faktu, że nikomu, obok partii obsadzających solidarnie stołki w Krajowej Radzie, instytucja ta nikomu potrzebna nie jest, za to kosztuje polskich podatników grube pieniądze.

KRRiTv zajmuje się m.in. pilnowaniem, czy w mediach publicznych, za naszą kasę, realizowana jest wspomniana wyżej „misja”. Cóż to takiego? Ano, TVP zobowiązana jest do przekazywania „edukacyjnych”, „kulturalnych” i „społecznych” treści. Podobno ich telewizyjna produkcja jest z założenia deficytowa, dlatego publiczna telewizja dostaje swój kawałek budżetowego tortu, czyli abonament. A skoro telewizje komercyjne obowiązku krzewienia edukacji i kultury nie mają, to niech się wykrwawiają na reklamowym rynku.

Najważniejsze pytanie w tej sprawie brzmi: do kogo docierają owe szlachetne treści, publikowane w TVP, kto jest ich czynnym odbiorcą. Naród Polski? Wolne żarty, kto dzisiaj ma ochotę oglądać w TVP programy edukacyjne, poświęcone kulturze wysokiej lub (radzący sobie wśród nich najlepiej) Teatr Telewizji? Młodzież woli blanty, dyskoteki oraz „Koko – Euro spoko!”. Publikowanie „misyjnych” audycji przypomina zapędzanie na siłę, za komuny, wiejskich dzieci na spektakle teatralne…  Odsetek narodu, naprawdę zainteresowany publikacjami o szlachetnym charakterze, jest znikomy. Czy to wystarczający powód, by pieniądze publiczne wciąż wrzucane były do worka bez dna, jakim jest TVP? Dla wszystkich jest zrozumiałe, że funkcję wychowawczą ( w tym kulturotwórczą) wobec dzieci ma pełnić najpierw dom, a potem szkoła. Gdy komuś rodzice wpoją zamiłowanie do teatru, literatury, muzyki klasycznej – ten ktoś pójdzie do teatru, kina, filharmonii. Oraz, co najważniejsze, obejrzy telewizyjny kanał o takiej tematyce. Na przykład Mezzo TV. Lub włączy radio z muzyką klasyczną, choćby RMF Classic. Komercyjni nadawcy o „misyjnym” charakterze są obecni na platformach cyfrowych i radzą sobie na wolnym rynku mediów bez żadnej państwowej pomocy. Nie ma wątpliwości, klepanie o rzekomej misji TVP jest bzdurnym gadaniem, mającym szlachetnie uzasadnić istnienie deficytowego giganta, znakomicie służącego polityczno – urzędniczej kaście tego kraju.

Nie tylko zresztą w Polsce. Ostatnio angielscy przeciwnicy BBC wychodzą z demonstracjami na ulice, niosąc transparenty z napisem „Bolshevick Broadcasting Company”… Aż nie wypada wspominać, że reakcja ta dotyczy dziennikarskiego guru nadawców, wzorca wszystkich telewizji, nieskazitelnej i ultra-rzetelnej stacji/matki, dotąd nie tkniętej choćby cieniem jakiejkolwiek krytyki merytorycznej. Jak widać, cudów nie ma – tak, jak nie ma żadnej „misji telewizji publicznej”. Są tylko telewizyjne narzędzia propagandy, które – za pieniądze wszystkich podatników danego państwa – bezczelnie i cynicznie wykorzystują zwycięzcy ostatnich wyborów. A po nich kolejni, i znów… I karuzela się kręci.

Skończmy zatem z udawaniem i z okradaniem obywateli. Zlikwidujmy TVP lub chociaż zabierzmy jej abonament, włączając automatycznie w nurt normalnej, wolnorynkowej rywalizacji nadawców telewizyjnych. Zwłaszcza, że niektóre stacje komercyjne z powodzeniem emitują programy o „misyjnym” charakterze, nie korzystając przy tym z ani jednej złotówki składki publicznej.

O pewnym teatrze, czyli kultura w krzywym zwierciadle…

Teatr Powszechny w Łodzi, będący „własnością” Miasta, ma jednego dyrektora od siedemnastu lat. Pani Ewa Pilawska przetrwała kilka samorządowych kadencji, gdy Łodzią rządzili chyba wszyscy – od betonowych komunistów do czarnego dworu Jerzego Kropiwnickiego. Przewróciła się na Platformie Obywatelskiej: obecna prezydent Łodzi, Hanna Zdanowska, postanowiła zmienić dyrekcję w Powszechnym. Władze w Urzędzie Miasta ogłoszą, jeszcze przed wakacjami, konkurs na to stanowisko.

Zdawałoby się, że skoro po siedemnastu latach władza zmienia dyrektora, musi mieć po temu wyraźny powód. W tym sęk – takiego powodu urzędnicy bardzo intensywnie szukają, próbując jakoś swoją decyzję uzasadnić. Kilka miesięcy temu, ponoć na skutek donosu, rozpoczęto w teatrze finansową kontrolę. Okazało się, że dyrektor Pilawska przyznała sporą premię finansową swojej księgowej. A poza tym finanse teatru są w normie. Wprawdzie kontrola jeszcze trwa, ale z magistrackich kuluarów wiemy, że nikt nic nie znajdzie.

Jeśli nie malwersacje finansowe, to może argumenty merytoryczne? Teatr Powszechny przedstawia repertuar lekki,  o wybitnie rozrywkowym charakterze – komedie, farsy. Zespół aktorski nie uchodzi w ocenie fachowców za wybitny, ale jest z pewnością wyrównany. Ponieważ nikt tam się na dramatyczną klasykę nie porywa, solidne aktorskie rzemiosło  Powszechnego zupełnie wystarcza do codziennej pracy na poprawnym poziomie. A skutek jest taki, że przychodzą ludzie. Teatr gra przy pełnej widowni, a niektóre hity, jak „Szalone nożyczki”, biją rekordy obecności na scenie. Wprawdzie Portner to nie Szekspir, ale widzowie głosują nogami, wypełniając teatralną salę od lat: każdy, kto w Łodzi do teatru chadza, był „na Nożyczkach”. Są sponsorzy, są komplety na codziennych przedstawieniach. Jest, od początku kadencji przez Pilawską robiony, Festiwal Sztuk Przyjemnych (któremu po czasie dodano przyrostek: „i Nieprzyjemnych”), uchodzący dziś za jedną z najważniejszych teatralnych imprez festiwalowych w Polsce. Jest też, przez Pilawską wymyślone, Polskie Centrum Komedii – konkurs dla dramatopisarzy, dzięki któremu ktokolwiek jest w stanie pióro uchwycić, pisze teksty, reanimując od lat zdychającą resztkę naszej literatury komediowej. Te sztuki są potem w Powszechnym wystawiane, dzięki czemu taki np. Juliusz Machulski ma regularną szansę realizacji scenicznej własnych tekstów komediowych. Trudno więc dyrekcję obalić argumentami o braku aktywnej działalności, przeciwnie, sukcesy Pilawskiej są regularnie odnotowywane przez opiniotwórczych dziennikarzy kulturalnych w całej Polsce.

A zatem – o co chodzi? Próbowałem się tego dowiedzieć w Magistracie. Od wiceprezydent Łodzi Agnieszki Nowak, nadzorującej sprawy łódzkiej kultury, otrzymałem odpowiedź. Otóż na samorządowców, jakżeby inaczej, obowiązek działania nakłada znowelizowana „Ustawa o prowadzeniu działalności kulturalnej”. W myśl tego aktu każdy dyrektor miejskiego teatru, który ma umowę na czas nieokreślony, musi być poddany weryfikacji. Do końca roku 2012. Zupełnie nie wiem, po co, ale tak ma być – jeśli urzędnicy nie „zweryfikują” dyrektorów, umowy zostaną automatycznie wygaszone… Oczywiście, przez zupełny przypadek, spośród wszystkich dyrektorów miejskich teatrów jedynie Ewa Pilawska nie została jeszcze zweryfikowana. Aha, jeszcze dyrektor Teatru Arlekin – ale Miasto, przynajmniej na razie, „weryfikacji przeprowadzać nie zamierza”.

Rzecz jasna Miasto, jako właściciel Teatru Powszechnego, ma prawo zmieniać dyrektora. Delikatny problem łączy się z faktem, że jest to własność publiczna, a nie prywatna. Czyli o obsadzie stanowisk dyrektorskich decydują tam urzędnicy z danej, aktualnie rządzącej partii politycznej, a nie właściciel prywatny. I tutaj kończą się wszelkie racjonalne argumenty: nie ma znaczenia, czy teatr ma widzów, czy radzi sobie finansowo. On jest „nasz” i my będziemy decydowali, kto będzie nim rządził. Może to być np. kolega z naszej partii, który pomógł przy wyborach i nie ma jeszcze żadnego stanowiska. A przy protestach z zewnątrz najwygodniej zwalić winę na wyższą instancję, w tym wypadku uchwalający ustawy Sejm. W którym, oczywiście zupełnym przypadkiem, większość akurat stanowią politycy tej samej partii, z której rekrutują się obecne władze Miasta.

„Ten jest winien, kto ma z tego korzyść” – mówi stare, chińskie przysłowie. W łódzkim „światku” nie od dziś wiadomo, że Zdanowska nie lubi Pilawskiej. Czemu? Bo sukcesy pani dyrektor teatru nijak przylgnąć nie mogą do osoby obecnej prezydent Łodzi. Pilawska wypracowała po prostu własną markę i ciężko pracuje na siebie. Nie przeszkadzało to poprzednim prezydentom, uważającym widocznie, że część splendoru, jaki wypracowuje Teatr Powszechny, jednak zostawia dobry ślad na ich własnej, politycznej renomie. Widocznie Hanna Zdanowska tak nie sądzi, w dodatku – już po zakończeniu konkursu – przekonamy się, czy argument o politycznej wdzięczności wobec jakiegoś zasłużonego działacza PO znajdzie rację bytu. Pewnie nowy dyrektor członkiem partii nie będzie, ale obawiam się, że odnalezienie jego „podskórnych” powiązań z platformerską wierchuszką kłopotów wielkich nie nastręczy.

Nie uprzedzajmy jednak faktów: dopiero czekamy na ogłoszenie konkursu, w którym Ewa Pilawska nie wystartuje. W pełni ją rozumiem. Jest osobą hiper-wrażliwą, kruchą, zupełnie pozbawioną odporności na krytykę, a przez to być może nie dla wszystkich łatwą we współpracy. Ale ma swój dorobek, który za nią stoi – mam nadzieję, że dzięki tym dokonaniom znajdzie łatwo miejsce dla siebie na teatralnej mapie Polski. A w Łodzi, po wieloletnim i hańbiącym Miasto serialu z usilnym narzucaniem przez urzędników Grzegorza Królikiewicza na stanowisko dyrektora Teatru Nowego, znów jak na dłoni ujawnia się słabość systemu. Takiego, w którym polityczna i urzędnicza koteria – a nie jakość pracy, jej opłacalność, ani też zwykły zdrowy rozsądek, decydują o zarządzaniu instytucjami kultury.

Albowiem jestem przekonany, że gdyby Teatr Powszechny – I KAŻDY INNY – miał prywatnego właściciela, Ewa Pilawska nie miałaby najmniejszego problemu z utrzymaniem się na dyrektorskim stanowisku, choćby i na następne kilkanaście lat. Jej dokonania spokojnie by ją do tego pretendowały.

O mordercy z Tuluzy, czyli znów pytanie o wymiar kary…

Siedmioletnia Miriam Monsonego. Trzydziestoletni nauczyciel, Jonathan Sandler i jego dwaj synowie: pięcioletni Gabriel i trzyletni Arieh. Trzech anonimowych francuskich żołnierzy. Plus ranni… Oto (prawie) pełna lista ofiar zatrzymanego wczoraj w Tuluzie Mohammeda Merafa, francuza algierskiego pochodzenia, przyznającego się do strzelaniny w żydowskiej szkole i swoich związków z terrorystyczną al – Kaidą. Mężczyzna zarejestrował swoje zbrodnie i w nagraniu oświadczył, że chciał zabić więcej osób.

Pomijam fakt zaciekłej walki francuskich polityków o przekucie zbrodni w wyborczy sukces… Najważniejsze pytanie brzmi: czy w „postępowej” Francji Meraf zostanie stracony – tak, jak na to zasługuje.

To kolejny żelazny argument dla zwolenników kary śmierci. Mamy listę siedmiu konkretnych ofiar, niewinnych ludzi –  w tym dzieci. Facet z zimną krwią wziął karabin i zastrzelił ich wszystkich. Przyznaje się do tego i jeszcze żałuje, że nie dokonał większej zbrodni.

Na miłość boską, czy po tym wszystkim NAPRAWDĘ są jakieś racjonalne argumenty za tym, żeby łajdaka zostawić przy życiu? Czy NAPRAWDĘ byłoby sprawiedliwe pozwolić, by taki bydlak, nie wahający się z zimną krwią mordować  kilkuletnie dzieciaki, chodził po ziemi? Absolutnie nie ma takich argumentów, przynajmniej ja ich nie znajduję. I nie zamierzam dawać się przekonywać jakimś oszołomom, bredzącym o potrzebie zachowania „norm cywilizacyjnych” albo „chrześcijańskiego miłosierdzia”. Gówno! Mordercę należałoby wbić na pal, jak Azję Tuchajbejowicza, żeby jemu podobni mieli dodatkowy powód, żeby się bać.

EDIT: Mamy oto najnowsze informacje z Tuluzy: ponoć zamachowiec został zabity w czasie policyjnej akcji. Ale obława prowadzona była „na wymęczenie” – żeby wziąć zabójcę żywego, ponoć dla ustalenia, z kim współpracował…

O ludowcach rządzących, czyli aby tylko chłop krzywdy nie miał…

Koalicjanci nie mogą dojść do zgody w sprawie podniesienia wieku emerytalnego. Twarde stanowisko rządu napotyka sprzeciw ludowców z PSL, jak łatwo się domyśleć, głównie w zakresie planowanej reformy KRUS. To ponoć największa zadra w historii koalicji – wiadomo, chłop żywemu nie przepuści, zatem sejmowe głosy ludowców, tak potrzebne Platformie do przeprowadzenia „działań reformatorskich”, stanęły pod dużym znakiem zapytania.

Z chłopem, wiadomo, należy się liczyć. A do PSL-u chyba nikt w tym układzie pretensji mieć nie może. Jak świat światem partia ta przejawiała jedną polityczną funkcję: rządzić z kimkolwiek, byle ugrać dla chłopstwa swoje – i tego nie stracić. Nie ma chyba w historii naszej polityki ugrupowania, które mocniej trzymałoby się rozbujanego wahadła, od lewa do prawa. Nie ma też w PSL żadnej ideologii ustrojowej, żadnej wizji zmian radykalnych – chodzi tylko o to, by socjalistyczny tort budżetowych pieniędzy został pokrojony z dużą dbałością o rozmiary chłopskiej części. Czy będą kroić czerwoni, czarni czy różowi – różnicy nie ma żadnej, byleby polska wieś, żywiąca przecież całą resztę narodu, nie miała krzywdy podczas dzielenia łupów…

Powiadam – taka filozofia, chłopska przecież, dziwić nikogo nie może. Chłop w rozmyślania ustrojowe nie wdaje się, z natury rzeczy, a głosuje na swoich – nomen omen – nagminnie. Bo jeśli wybierze takich, co to interesu wsi „tam, na górze” przypilnują, to i żadnych zmian nie potrzeba. Najbardziej  śmieszą za to ci, którzy w dużych miastach, mając zupełnie zerowe związki z wsią w ogóle, a z chłopstwa interesem w szczególności, ubierają się w PSL-owskie znaczki, często przenosząc się do ludowców z innych partii. Oczywiście po to, by robić polityczną karierę, wypełniać następnie lukratywne kontrakty na posadach urzędniczych, krótko mówiąc – korzystać pełną garścią z  dobrego wyniku wyborczego. Pisałem onegdaj o łódzkim eks-wojewodzie, Michale Kasińskim, który na oczach zdumionej prasy tłumaczył swą wielką miłość do PSL-u… Drugim „specjalistą” od zachwytu nad polską wsią jest w Łodzi Marek Pyka – działacz opozycyjnej Solidarności, przyjaciel Jerzego Kropiwnickiego, dawny aktywista ZCHN, były wiceprezydent miasta, radny, były prezes Zakładu Wodociągów i Kanalizacji…  Gdy tylko, na skutek referendum, ekipa rządzącego Łodzią „Kropy” musiała zwijać żagle i wynosić się z Magistratu, zniknął także pan Marek, w międzyczasie (to oddzielny temat) potraktowany bardzo nieładnie przez dawnego przyjaciela i pryncypała. Zniknął, by po kilku miesiącach odnaleźć się w szeregach łódzkiego oddziału PSL. Służąc bogatym (ma się rozumieć!) doświadczeniem samorządowym pomógł pan Pyka swojej nowej macierzy politycznej w wywalczeniu stosownej ilości wyborczych głosów. Teraz jest wiceprezesem Łódzkiej Specjalnej Strefy Ekonomicznej, gdzie wszyscy wysoko cenią jego kwalifikacje, polityczną bezstronność i biznesowe doświadczenie. Nikt już nie pamięta, jak Marek Pyka – w gronie najbardziej zapalczywych pretorian gabinetu Kropiwnickiego – giął się w ukłonach czołobitnych przy każdej publicznej prezentacji wodza, niemal go w rękę całując… Ot, życie. A można by pomyśleć, że słynne zdanie z filmu Barei: „Mój mąż jest z zawodu dyrektorem!” odnosiło się wyłącznie do czasów twardej komuny…

A co do emerytur – cóż, dopóki ZUS (i KRUS!) nie zostanie zlikwidowany, a państwowa „emerytura”  nie będzie zastąpiona wolnorynkowym systemem całkowicie dobrowolnych składek, dyskusje o wieku beneficjentów wydają się zupełnie bezprzedmiotowe. Brzydko mówiąc – znów mamy wybór między dżumą a tyfusem.

O słowackim Gorylu, czyli – żyjemy w Matriksie…

Peter Holubek, niczym się nie wyróżniający pracownik SIS, czyli tajnej Słowackiej Służby Informacyjnej, żył sobie spokojnie w jednej z kamienic, zdobiących stare centrum Bratysławy.  Życie pana Holubka toczyło się w leniwym tempie aż do chwili, gdy siedem lat temu jego uwagę zaprzątnęła dziwna prawidłowość. Oto pod oknami mieszkania pana Holubka z regularnością parkować zaczęły auta na rządowych tablicach rejestracyjnych – a obok nich pojazdy, należące do jednej z potężniejszych na Słowacji grup kapitałowych, mianowicie Penta. Posługując się służbowymi kontaktami, jak również własnym zmysłem obserwacyjnym, pan Holubek szybko ustalił, że wysiadający z samochodów mężczyźni spotykają się w mieszkaniu niejakiego Zoltana Vargi, zajmującego sąsiedzki lokal w holubkowej kamienicy, na tym samym piętrze.

Zaniepokojony pan Holubek szybko podjął dalsze służbowe kroki – i wkrótce miał w ręku sądowe pozwolenie na podsłuch w mieszkaniu Zoltana Vargi, ochroniarza („goryla”) prezesa firmy Penta. To, co przez ścianę podsłuchał, a następnie nagrał pan Holubek, jest obecnie powodem buzującej na Słowacji afery korupcyjnej – a jednocześnie jednym z najpoważniejszych dowodów na ścisłą współpracę tamtejszych sfer rządowych z kapitałem, zawiadywanym przez ludzi gangsterskiej konduity.

Pan Holubek szybko odkrył, że w spotkaniach u Vargi – poza szefem Penty Jaroslavem Haszczakiem  – biorą udział prominentni członkowie ówczesnego słowackiego rządu: minister gospodarki Jirko Malcharek i szefowa Funduszu Majątku Narodowego, Anna Bubenikova. Pan Haszczak najczęściej tłumaczył, jakie sfery planowanej przez  słowacki rząd prywatyzacji interesują go najbardziej. Był uprzejmy, jak wynika z holubkowych stenogramów, widzieć swój interes w sektorze kolei, sieci energetycznych oraz w rozwoju energetyki jądrowej na Słowacji. Tak czy owak, rządowi funkcjonariusze zostali w cyklu spotkań dokładnie poinformowani, do kogo – i na jakich zasadach – mają trafić najobfitsze konfitury, spływające z narodowego, przeznaczonego do prywatyzacji majątku.

Skąd tak dokładnie znamy treść zapisków pana Holubka? Otóż zostały one opublikowane w internecie. Pan Holubek, przypomnijmy – funkcjonariusz słowackich służb specjalnych, zobowiązany był do sprawozdawania przełożonym wyników swej służbowej działalności. I wtedy właśnie zaczęły się jego kłopoty.   Przez dwa lata wyniki śledztwa nie ujrzały światła dziennego. Zwłaszcza po tym, gdy okazało się, że poinformowany o możliwym zamachu na suwerenność rządu ówczesny premier, Mikulasz Dziurinda, sam zamieszany jest w prywatyzacyjne konszachty, co ujawnił Holubek w kolejnych podsłuchach… Milczeli prokuratorzy, a poproszony przez Holubka o współpracę kanadyjski dziennikarz Tom Nicholson odchodził z kwitkiem z kolejnych redakcji, gdzie proponował opublikowanie sensacyjnego materiału, opartego na wiarygodnych źródłach śledczych.

W międzyczasie rząd na Słowacji zmienił się, na skutek wyborów – co w żaden sposób nie zmieniło układu, jaki rozgrywał się za holubkową ścianą. Wymienili się tylko uczestnicy, bo pan Haszczak zaczął spotykać się z prominentami kolejnej ekipy. A pan Holubek wciąż nagrywał wszystkie rozmowy… Aż do chwili, gdy został zwolniony z SIS. Stenogramy chciał wykorzystać Nicholson, ale napisana przez niego książka „Goryl” (bo taki kryptonim, od postaci Zoltana Vargi, nadali akcji podsłuchowej słowaccy tajniacy) do dziś nie zostaje wydana. To prawnicy firmy Penta skutecznie blokują publikację. Niemniej przy okazji kolejnych, już tegorocznych wyborów na Słowacji w atmosferze kampanii wyborczej materiały, ujawniające wieloletni proceder znalazły się w sieci. Nie wiadomo, kto je tam wrzucił. Ten ponad stu stronicowy dokument, trudny do odcyfrowania przez zwykłego zjadacza chleba, to – podobnie, jak niedawne ACTA – źródło społecznych protestów, jakie właśnie trwają u naszych słowackich sąsiadów. Poprzebierani za goryle aktywiści wręczają łapówki osobom w maskach członków rządu. I dopiero po internetowym wycieku podsłuchowych materiałów, gdy naprawdę nie dało się już zamiatać sprawy pod dywan, zaczęły pisać o niej słowackie gazety – najpełniej tygodnik „Respekt”, na który powołuje się w swoim artykule zeszłotygodniowa „Polityka” (nr 11/2012, piórem Tomasza Maćkowiaka).

Uliczne demonstracje, internetowe zbiórki pieniędzy dla bezrobotnych Holubka i Nicholsona, zaciekła walka prawników Penty przeciwko następnym publikacjom prasowym, wreszcie – gorliwe zaprzeczanie wszystkich osób, których głosy zapisane są w stenogramach akcji „Goryl”.  Oraz milczenie SIS, wciąż przepytywanej o autentyczność holubkowych zapisków. To wszystko krajobraz, o którym Zuzana Wienk – szefowa jednej ze słowackich organizacji antykorupcyjnych – mówi, że „korupcja jest elementem całej wschodnioeuropejskiej kultury życia publicznego”…

No właśnie. Istnieje wrażenie, że przypadek słowackiej afery – choć wciąż podobne, także i u nas, wychodzą na jawnie jest w stanie niczego nauczyć wschodnioeuropejskich uczestników życia obywatelskiego. Czyli po prostu wyborców. Także i w Polsce, bo przecież to nas interesuje najbardziej. Wciąż słyszymy wokół o spiskowej teorii dziejów, o bredniach, rozpowiadanych przez wrogów demokracji, prawicowych oszołomów, faszystów. Choć dowodów na to, że funkcjonujemy w matriksie (podczas, gdy politycy na spółkę z mafiozami rozdrapują między siebie publiczny majątek) jest coraz więcej. I nawet te kłujące w oczy dowody na złodziejstwo i bezczelność współpracujących ze sobą mafii: politycznych, korporacyjnych i tych najzwyklejszych, kryminalnych, nie są w stanie niczego zmienić. I wciąż system, w którym „dymanie” normalnych ludzi jest powszechną zasadą, ma się dobrze i nic mu nie grozi. Bo istnieje koryto, przy którym wszyscy ci złodzieje – zupełnie legalnie – mogą okradać resztę frajerów, godzących się biernie wypełniać rolę „pożytecznych idiotów”.

O dramacie na Słowacji, czyli znów Cygan zawinił…

Spłonął zamek Krasna Horka na Słowacji. Ktokolwiek wrażliwy jest na piękno średniowiecznych zabytków (a wierzę, że wielu), oglądał telewizyjne relacje ze zgrozą i przerażeniem… Dach, wieża cudownego obiektu, płonęły niczym nasz Zamek Królewski po hitlerowskich bombardowaniach. A wydawać by się mogło, że w XXI wieku można już skutecznie zabezpieczać światowe dziedzictwo kulturalne przed bezmyślnym zniszczeniem.

Tymczasem słowacka policja ustaliła, że pożar wywołało dwóch cygańskich chłopców. Mali Romowie, 11-to i 12-to latek, eksperymentowali z pierwszymi w życiu papierosami… Zaprószyli ogień, od którego natychmiast zajęła się drewniana część konstrukcji budynku. Dla słowackich nacjonalistów, partii SNS Jana Sloty, jest to pretekst do kolejnego ataku na romską społeczność tego kraju. Cyganie na Słowacji tworzą liczną grupę mniejszościową, ponoć największą w Europie – a między nimi a „rdzennymi” Słowakami wciąż dochodzi do napięć etnicznych. Pod krasnohorskim wzgórzem ma dojść w niedzielę do nacjonalistycznej demonstracji. SNS będzie domagał się represji, jeśli nie całkowitego wypędzenia Cyganów ze Słowacji.

Patrzę na tę politykę z nie mniejszym przerażeniem, niż na pożar zamkowej wieży. A w sprawie Krasnej Hory należałoby zadać kilka podstawowych pytań. Przede wszystkim, kto w chwili wybuchu pożaru, wznieconego w biały dzień, odpowiadał za bezpieczeństwo historycznego obiektu? Dlaczego nikt nie zwrócił uwagi na dzieci, wałęsające się bez opieki w pobliżu zamkowego wzgórza? Do romskich rodziców można mieć jedynie słuszne pretensje o to, że nie dopilnowali swego nastoletniego potomstwa. I w związku z tym konkretne osoby, właśnie owi rodzice, powinny przed sądem odpowiadać za karygodne zaniedbanie w opiece nad nieletnimi, skutkujące poważnymi stratami społecznymi. A przed sąd muszą trafić również ci, którzy zarządzają mieniem Krasnej Hory – a zaniedbali najistotniejszą kwestię, pożarowego bezpieczeństwa bezcennego zabytku.

Nasuwa się pytanie, czy gdyby „rdzennie słowackie” dzieci podpaliły ten zamek, ktokolwiek z tamtejszych nacjonalistów podnosiłby rejwach w obronie narodowego skarbu, jakim jest zamek na Krasnej Horce? Pewnie nie. Ważne jest nabicie politycznych punktów, wykorzystanie sytuacji do zwiększenia wyborczego kapitału. Tym bardziej obrzydliwe, że wcelowane w niewinną grupę ludzi, różniącą się od „naszej” pod względem etnicznym… Tak właśnie rodzi się faszyzm.

Nigdy nie zaakceptuję świata, w którym „każdy Żyd i Cygan to złodziej” albo „każdy Murzyn to dureń”. Nie ma ludzi czarnych, białych, innowierców, kobiet czy pedałów. Świat dzieli się na ludzi mądrych i głupich – oraz dobrych i złych. Tak przynajmniej wolę na niego patrzeć.