O dwudziestu kilometrach wstydu, czyli jak odróżnić Polskę od normalności

Te dwadzieścia kilometrów autostrady A2, których nie zdążymy zrobić na Euro, wzbudza od kilku dni ferment w mediach. Głosują politycy, wykonawcy robót, wreszcie przypadkowo sondowani obywatele. Jeden głos wybrzmiewa najgłośniej: „nie oszukujmy się, autostrady do Warszawy na Euro nie będzie”.

Oczywiście, najmocniej zaciera ręce PiS-owska opozycja. Ma do dyspozycji corpus delicti – prawdziwy dowód na to, jak działają platformerskie obietnice wprowadzenia Polski  na poziom normalnej, europejskiej cywilizacji. Fakt:  niedokończenie autostrad jest prawdziwą klęską, przerażającym znakiem nieudolności naszej władzy, wstydem przed światem, kompromitacją wobec normalnych krajów. Ale czy winę za to ponoszą jedynie obecni władcy spod znaku PO?

Nie jestem wyborcą Platformy, ale – drodzy czytelnicy – bądźmy uczciwi. Od 1989 roku, czyli przez dwadzieścia trzy ostatnie lata, nie zrobiono w Polsce nic, by zbudować tu normalną, praktyczną sieć szybkiej komunikacji drogowej. Tymczasem Niemcy, gdy tylko udało im się zburzyć Mur Berliński, obwiązali całe wschodnie landy siecią autostrad w kilkanaście miesięcy.  Oczywiście mieszkańcy części zachodniej kręcili nosami, bo na rozbudowę „ossies” poszła spora część narodowego budżetu ich landów. Ale, jakby nie patrzeć: udało się, Niemcy się „odkuli”, mają autostrady i jeżdżą sobie nimi bez najmniejszych problemów, bo narzekania zgasły bardzo szybko.

A w Polsce? Zadajmy sobie proste pytanie: dlaczego w Polsce nie można zbudować dróg?

Przypominam sobie spotkanie w Strykowie za rządów Kaczyńskich, gdy ówczesny premier Kazimierz Marcinkiewicz wraz z ministrem infrastruktury Jerzym Polaczkiem (obydwaj z PiS) szumnie zapowiadali błyskawiczną pracę nad dokończeniem A2 do stolicy. „Kaz” robił wszystko, by wylansować swą luzacką pewność siebie, przestraszony Polaczek pocił się, by nie podpaść premierowi z jednej, a Kaczyńskim z drugiej strony. Ale obydwaj, pamiętam to doskonale, zapowiadali prawie natychmiastowe zamknięcie linii autostradowej Poznań – Warszawa… Co z tego wynikło, wszyscy wiemy. Zdążyło upłynąć półtorej kadencji następnej władzy, a droga się w polu kończy… A raczej biegnie z dwóch stron do wielkiej dziury, jaką w transeuropejskiej trasie wybija wał piachu, pozostawiony przez niesolidnych Chińczyków z Covec.

Zdjąłbym więc z Cezarego Grabarczyka przynajmniej część odium, jakie spadło na niego po niesławnej rejteradzie chińskiej firmy z inwestycji. Oczywiście przetarg na wykonanie tej pracy to wielka skaza na procesie rozpaczliwego naprawiania cywilizacyjnych zaległości przez goniącą na Euro Platformę. Niemniej opóźnienia i wstyd, jakie zagwarantowali nam pospołu żółtoskórzy drogowcy i rząd PO, to tylko część prawdy o degrengoladzie, jaka od samego początku rozkłada polską infrastrukturę.

Mówiąc najprościej, powodem, dla którego nasz kraj jest największą w Europie wiochą, gdzie kończą się dobre drogi z każdej strony świata, jest BIUROKRACJA. Potworny gąszcz przepisów, pisanych przez niezliczone urzędy, jakie tworzy się nad Wisłą dla partyjnych kolesiów udając, że są potrzebne, by rozwiązywać bohatersko wielkie problemy drogowe. Tyle, że gdyby tych urzędów i przepisów nie było, wszystkie problemy by się skończyły. Wlokące się latami, bez końca, procedury i formalne procesy, łańcuszki spraw „nie do załatwienia” bez setek pieczątek, zezwoleń i konsultacji. Wreszcie – przetargi, realizowane wyłącznie  w oparciu o polityczno / urzędnicze układy. Bez należytych zabezpieczeń, gwarancji i bez żadnej skuteczności w wyciąganiu ewentualnych konsekwencji. Politykom każda decyzja musi się opłacać, dyskontować albo w interesie partii (efekt wyborczy) albo w biznesie indywidualnym, członków ugrupowania, w którego rękach spoczywa podejmowanie decyzji dla sfery publicznej. Papiery, brak jednoznacznej odpowiedzialności, długość procedur, łapownictwo: tak wygląda łańcuszek, odcinający Polskę od normalnej cywilizacji.

Niemcy są również krajem, w którym pracują urzędnicy. Prawo tamtejsze jednak wygląda inaczej – i dlatego Niemcy mają autostrady, a my nie. Bowiem tam, u nich, prawo jest tak wymyślone, żeby w rękach biurokratów (polityków, urzędników) nie zostało zbyt wiele władzy. By w istotnych sprawach publicznych przepisy działały na korzyść ogółu obywateli, a nie na rzecz interesu aktualnej „grupy trzymającej władzę”.   W Polsce od czasu upadku komuny niestety nie da się ani ograniczyć biurokracji, ani zmienić prawa tak, by pomagało – a nie przeszkadzało – obywatelom. Dopóki ten proces się nie zdarzy, nadal między Łodzią a Warszawą będzie leżała góra piachu, a wjazd do Polski od południa będzie biegł wiejskimi ścieżkami, bo jakaś lokalna banda urzędasów nie zbudowała na czas mostu w odpowiedni sposób…  Najwyższy czas zmienić system, a nie ludzi przy tym samym korycie.

O telewizji publicznej, czyli skończmy wreszcie z udawaniem!

Ostatnio mnożą się doniesienia w sprawie marnej kondycji TVP. Nasza telewizja publiczna, według oficjalnych danych,  zamknęła miniony rok budżetowy stratą w wysokości 88 mln zł. Przerażające są również prognozy, te najbliższe, związane z obsługą przez publicznego nadawcę tv zbliżającego się turnieju Euro 2012. Podobno, jeśli tylko uda się dopiąć negocjowane jeszcze reklamowe kontrakty, Telewizja Polska zamknie turniej – uwaga – STRATĄ, w wysokości ok. 50 mln zł. Strach pomyśleć co będzie, jeśli część z tych negocjacji zakończy się fiaskiem.

Na naszym krajowym podwóreczku dyskusje medialne, związane z upadającą TVP dotyczą najczęściej pytania, ile z telewizji ma rządząca PO (z przyległościami, czyli PSL i SLD), a ile być może chciałoby z tego PiS. Jak zwykle, gdy małostkowa debata skupia się wyłącznie na wojnie między rządzącymi a ich przeciwnikami, zapomina się o sensie sprawy… A sens jest czytelny, chodzi o pytanie, czy wynalazek pod tytułem „telewizja publiczna” jest w ogóle komukolwiek potrzebny.

Otóż jest absolutnie zbędny, nie tylko w Polsce, ale w każdym innym kraju. Bez względu na system prasowy, media (na szczęście!) są na świecie elementem normalnej, wolnorynkowej gry. Oczywiście mam na myśli tzw. cywilizowane kraje.  Z reguły nadawcy publiczni są w ową rynkową rzeczywistość wprzęgnięci, lecz nie na zasadzie uczciwej konkurencji, ale jako podmiot publicznych subsydiów. Tak jest i w Polsce: TVP otrzymuje budżetowe wsparcie poprzez abonament tv, za to ma obowiązek nie przerywać swoich programów reklamami w trakcie ich trwania. Niestety, nawet pompowanie budżetowej gotówki nie jest w stanie reanimować państwowego molocha. Dochody z abonamentu systematycznie spadają, a TVP – jakież to smutne! – nijak nie radzi sobie z pozyskiwaniem nowych klientów reklamowych.

Jest publiczna telewizja, takoż w Polsce jak i w innych krajach cywilizowanych, znakomitym narzędziem politycznej propagandy. Zawsze, jakkolwiek nie głowilibyśmy się nad wartością tzw. publicznej misji, TVP znajduje się u nas w rękach aktualnie rządzących panów. Nie chodzi tylko o posiadanie tuby o krajowym zasięgu, przez którą pompować można do głów głosującej masy wszelką dowolność politycznych treści. Chodzi też o lukratywne posady, zarówno w zarządzie TVP jak i towarzyszącej przedsiębiorstwu Radzie Nadzorczej. Osobny organ, jedynie częściowo związany z istnieniem mediów publicznych – a mianowicie Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji – również (rzecz jasna, zgodnie z prawem) pełni funkcje nadzorcze wobec TVP. Jest także, co oczywiste, kolejną bazą znakomicie płatnych stanowisk z politycznego klucza, obciążonych nadto wielce korupcyjnym umocowaniem prawnym: wszak rozdawanie koncesji zawsze może znaczyć, że jednym damy, a innym nie, co tworzy ogromną pokusę łapówkarstwa. Oczywiście nikt nikogo za rękę nie złapał, więc żaden z byłych ani obecnych członków KRRiTv nie może być posądzany o branie w łapę… Co nie zmienia faktu, że nikomu, obok partii obsadzających solidarnie stołki w Krajowej Radzie, instytucja ta nikomu potrzebna nie jest, za to kosztuje polskich podatników grube pieniądze.

KRRiTv zajmuje się m.in. pilnowaniem, czy w mediach publicznych, za naszą kasę, realizowana jest wspomniana wyżej „misja”. Cóż to takiego? Ano, TVP zobowiązana jest do przekazywania „edukacyjnych”, „kulturalnych” i „społecznych” treści. Podobno ich telewizyjna produkcja jest z założenia deficytowa, dlatego publiczna telewizja dostaje swój kawałek budżetowego tortu, czyli abonament. A skoro telewizje komercyjne obowiązku krzewienia edukacji i kultury nie mają, to niech się wykrwawiają na reklamowym rynku.

Najważniejsze pytanie w tej sprawie brzmi: do kogo docierają owe szlachetne treści, publikowane w TVP, kto jest ich czynnym odbiorcą. Naród Polski? Wolne żarty, kto dzisiaj ma ochotę oglądać w TVP programy edukacyjne, poświęcone kulturze wysokiej lub (radzący sobie wśród nich najlepiej) Teatr Telewizji? Młodzież woli blanty, dyskoteki oraz „Koko – Euro spoko!”. Publikowanie „misyjnych” audycji przypomina zapędzanie na siłę, za komuny, wiejskich dzieci na spektakle teatralne…  Odsetek narodu, naprawdę zainteresowany publikacjami o szlachetnym charakterze, jest znikomy. Czy to wystarczający powód, by pieniądze publiczne wciąż wrzucane były do worka bez dna, jakim jest TVP? Dla wszystkich jest zrozumiałe, że funkcję wychowawczą ( w tym kulturotwórczą) wobec dzieci ma pełnić najpierw dom, a potem szkoła. Gdy komuś rodzice wpoją zamiłowanie do teatru, literatury, muzyki klasycznej – ten ktoś pójdzie do teatru, kina, filharmonii. Oraz, co najważniejsze, obejrzy telewizyjny kanał o takiej tematyce. Na przykład Mezzo TV. Lub włączy radio z muzyką klasyczną, choćby RMF Classic. Komercyjni nadawcy o „misyjnym” charakterze są obecni na platformach cyfrowych i radzą sobie na wolnym rynku mediów bez żadnej państwowej pomocy. Nie ma wątpliwości, klepanie o rzekomej misji TVP jest bzdurnym gadaniem, mającym szlachetnie uzasadnić istnienie deficytowego giganta, znakomicie służącego polityczno – urzędniczej kaście tego kraju.

Nie tylko zresztą w Polsce. Ostatnio angielscy przeciwnicy BBC wychodzą z demonstracjami na ulice, niosąc transparenty z napisem „Bolshevick Broadcasting Company”… Aż nie wypada wspominać, że reakcja ta dotyczy dziennikarskiego guru nadawców, wzorca wszystkich telewizji, nieskazitelnej i ultra-rzetelnej stacji/matki, dotąd nie tkniętej choćby cieniem jakiejkolwiek krytyki merytorycznej. Jak widać, cudów nie ma – tak, jak nie ma żadnej „misji telewizji publicznej”. Są tylko telewizyjne narzędzia propagandy, które – za pieniądze wszystkich podatników danego państwa – bezczelnie i cynicznie wykorzystują zwycięzcy ostatnich wyborów. A po nich kolejni, i znów… I karuzela się kręci.

Skończmy zatem z udawaniem i z okradaniem obywateli. Zlikwidujmy TVP lub chociaż zabierzmy jej abonament, włączając automatycznie w nurt normalnej, wolnorynkowej rywalizacji nadawców telewizyjnych. Zwłaszcza, że niektóre stacje komercyjne z powodzeniem emitują programy o „misyjnym” charakterze, nie korzystając przy tym z ani jednej złotówki składki publicznej.

O przyszłości ewolucyjnej świata, czyli – kto po nas?

Podobno przyszłość rozumnego życia na Ziemi należy do… głowonogów. Można to wyczytać w publikacjach, umieszczanych tu i ówdzie przez autorytety z całego świata. Czy łatwo nam wyobrazić sobie cywilizację inteligentnych ośmiornic? Trudno, bo głowonogi mogłyby wprawdzie dokonywać manualnych cudów z udziałem swych ośmiu odnóży (jakie konstrukcje – architektura, sztuki plastyczne, jaka muzyka!), ale pod wodą raczej trudno znaleźć materiały do rozbudowy nowoczesnej cywilizacji.

Zresztą, cóż my wiemy o tym, jakie skarby kryją się pod wodą? Człowiek jedzie z Łodzi nad morze kilka godzin – i już ma dosyć. A niezbadany obszar tylko jednego z ziemskich oceanów równa się powierzchni mniej więcej trzech kontynentów europejskich… Pewnie jakichś rewolucyjnych form podmorskiej natury tam nie znajdziemy, ale strach bierze na samą myśl, ile jeszcze nieodkrytych gatunków morskich zwierząt kryje się przed człowiekiem na takiej przestrzeni. Na pewno jakieś tajemnicze, nieznane dotąd głowonogi też byśmy tam spotkali.  Niewykluczone więc, że za kilka tysięcy lat międzygwiezdna wycieczka przybyszów z innej galaktyki będzie musiała zanurkować głęboko pod ziemską wodę, by nawiązać kontakt z przedstawicielami cywilizacji rozumnej.

Kto zresztą może wiedzieć – a jeśli mądre ośmiornice postanowią wydostać się na ląd? Właśnie z powodów czysto technicznych, z braku odpowiedniego budulca dla planowanych miast czy centrów nowoczesnego bytowania. Najpierw wymyślą sobie, przypuśćmy, specjalny system do oddychania powietrzem (taka odwrotność akwalungu). A jak już znajdą się na lądzie, rozpoczną przyspieszoną ewolucję – po to, by żaden aparacik, pozwalający każdej „osobie” swobodnie przyjmować tlen, nie był już potrzebny. Zapewne mądrzy inżynierowie tej cywilizacji będą dokładnie wiedzieć, w jaki sposób przyspieszyć ewolucję, żeby płuca miast skrzeli bądź innych tchawek (nie pamiętam, czym dzisiaj oddychają ośmiornice…) wykształciły się bez zbędnych strat czasowych. Cóż, wtedy planeta inteligentnych głowonogów będzie gotowa na przyjęcie gości z innych galaktyk już na swojej lądowej powierzchni.

To wszystko brzmi dziś absurdalnie, ale nabiera kształtów przybliżonej realności, gdy zabieramy się za ogląd współczesnej cywilizacji ludzkiej. Otóż podobno grozi nam wymarcie i jest nieuniknione. Można straszyć człowieka zmianami klimatu, atakiem bezmyślnego meteorytu czy podbojem Ziemi przez obcą, agresywną cywilizację. Niestety najbardziej prawdopodobne jest, że sami się skutecznie wytłuczemy, pozwalając, by niektóre grupy cwanych i zaradnych (lecz złych) ludzi, realizując swoje partykularne cele, doprowadziły całą populację ludzką do zagłady.  Niektórzy profeci, a ja im wierzę, są skłonni zakładać, że śmierć gatunku ludzkiego zacznie się od nadmiaru polityki socjalistycznej. Gdy w ulu procent trutni, czyli osobników, żyjących kosztem innych, przewyższa liczbę pracowitych robotnic, ul ginie. Tak samo wśród ludzi – gdy liczba osób, żywiących się pieniędzmi z publicznej składki przewyższy procent osób, składkę tę wytwarzających, cywilizacja upadnie. Nie można w nieskończoność zadłużać się, pożyczać od bogatszych – każdy kredyt musi być spłacony, a na to trzeba zysków, których w podobnej gospodarce zawsze brakuje. Jest zatem bardzo prawdopodobne, że rozwój socjalistycznych idei przypłacimy niebawem, wszyscy na Ziemi, globalnym głodem. I pewnie za czas jakiś faktycznie o globalną równowagę ekonomiczną martwić się będą nie ludzie, a ośmiornice.

O słowackim Gorylu, czyli – żyjemy w Matriksie…

Peter Holubek, niczym się nie wyróżniający pracownik SIS, czyli tajnej Słowackiej Służby Informacyjnej, żył sobie spokojnie w jednej z kamienic, zdobiących stare centrum Bratysławy.  Życie pana Holubka toczyło się w leniwym tempie aż do chwili, gdy siedem lat temu jego uwagę zaprzątnęła dziwna prawidłowość. Oto pod oknami mieszkania pana Holubka z regularnością parkować zaczęły auta na rządowych tablicach rejestracyjnych – a obok nich pojazdy, należące do jednej z potężniejszych na Słowacji grup kapitałowych, mianowicie Penta. Posługując się służbowymi kontaktami, jak również własnym zmysłem obserwacyjnym, pan Holubek szybko ustalił, że wysiadający z samochodów mężczyźni spotykają się w mieszkaniu niejakiego Zoltana Vargi, zajmującego sąsiedzki lokal w holubkowej kamienicy, na tym samym piętrze.

Zaniepokojony pan Holubek szybko podjął dalsze służbowe kroki – i wkrótce miał w ręku sądowe pozwolenie na podsłuch w mieszkaniu Zoltana Vargi, ochroniarza („goryla”) prezesa firmy Penta. To, co przez ścianę podsłuchał, a następnie nagrał pan Holubek, jest obecnie powodem buzującej na Słowacji afery korupcyjnej – a jednocześnie jednym z najpoważniejszych dowodów na ścisłą współpracę tamtejszych sfer rządowych z kapitałem, zawiadywanym przez ludzi gangsterskiej konduity.

Pan Holubek szybko odkrył, że w spotkaniach u Vargi – poza szefem Penty Jaroslavem Haszczakiem  – biorą udział prominentni członkowie ówczesnego słowackiego rządu: minister gospodarki Jirko Malcharek i szefowa Funduszu Majątku Narodowego, Anna Bubenikova. Pan Haszczak najczęściej tłumaczył, jakie sfery planowanej przez  słowacki rząd prywatyzacji interesują go najbardziej. Był uprzejmy, jak wynika z holubkowych stenogramów, widzieć swój interes w sektorze kolei, sieci energetycznych oraz w rozwoju energetyki jądrowej na Słowacji. Tak czy owak, rządowi funkcjonariusze zostali w cyklu spotkań dokładnie poinformowani, do kogo – i na jakich zasadach – mają trafić najobfitsze konfitury, spływające z narodowego, przeznaczonego do prywatyzacji majątku.

Skąd tak dokładnie znamy treść zapisków pana Holubka? Otóż zostały one opublikowane w internecie. Pan Holubek, przypomnijmy – funkcjonariusz słowackich służb specjalnych, zobowiązany był do sprawozdawania przełożonym wyników swej służbowej działalności. I wtedy właśnie zaczęły się jego kłopoty.   Przez dwa lata wyniki śledztwa nie ujrzały światła dziennego. Zwłaszcza po tym, gdy okazało się, że poinformowany o możliwym zamachu na suwerenność rządu ówczesny premier, Mikulasz Dziurinda, sam zamieszany jest w prywatyzacyjne konszachty, co ujawnił Holubek w kolejnych podsłuchach… Milczeli prokuratorzy, a poproszony przez Holubka o współpracę kanadyjski dziennikarz Tom Nicholson odchodził z kwitkiem z kolejnych redakcji, gdzie proponował opublikowanie sensacyjnego materiału, opartego na wiarygodnych źródłach śledczych.

W międzyczasie rząd na Słowacji zmienił się, na skutek wyborów – co w żaden sposób nie zmieniło układu, jaki rozgrywał się za holubkową ścianą. Wymienili się tylko uczestnicy, bo pan Haszczak zaczął spotykać się z prominentami kolejnej ekipy. A pan Holubek wciąż nagrywał wszystkie rozmowy… Aż do chwili, gdy został zwolniony z SIS. Stenogramy chciał wykorzystać Nicholson, ale napisana przez niego książka „Goryl” (bo taki kryptonim, od postaci Zoltana Vargi, nadali akcji podsłuchowej słowaccy tajniacy) do dziś nie zostaje wydana. To prawnicy firmy Penta skutecznie blokują publikację. Niemniej przy okazji kolejnych, już tegorocznych wyborów na Słowacji w atmosferze kampanii wyborczej materiały, ujawniające wieloletni proceder znalazły się w sieci. Nie wiadomo, kto je tam wrzucił. Ten ponad stu stronicowy dokument, trudny do odcyfrowania przez zwykłego zjadacza chleba, to – podobnie, jak niedawne ACTA – źródło społecznych protestów, jakie właśnie trwają u naszych słowackich sąsiadów. Poprzebierani za goryle aktywiści wręczają łapówki osobom w maskach członków rządu. I dopiero po internetowym wycieku podsłuchowych materiałów, gdy naprawdę nie dało się już zamiatać sprawy pod dywan, zaczęły pisać o niej słowackie gazety – najpełniej tygodnik „Respekt”, na który powołuje się w swoim artykule zeszłotygodniowa „Polityka” (nr 11/2012, piórem Tomasza Maćkowiaka).

Uliczne demonstracje, internetowe zbiórki pieniędzy dla bezrobotnych Holubka i Nicholsona, zaciekła walka prawników Penty przeciwko następnym publikacjom prasowym, wreszcie – gorliwe zaprzeczanie wszystkich osób, których głosy zapisane są w stenogramach akcji „Goryl”.  Oraz milczenie SIS, wciąż przepytywanej o autentyczność holubkowych zapisków. To wszystko krajobraz, o którym Zuzana Wienk – szefowa jednej ze słowackich organizacji antykorupcyjnych – mówi, że „korupcja jest elementem całej wschodnioeuropejskiej kultury życia publicznego”…

No właśnie. Istnieje wrażenie, że przypadek słowackiej afery – choć wciąż podobne, także i u nas, wychodzą na jawnie jest w stanie niczego nauczyć wschodnioeuropejskich uczestników życia obywatelskiego. Czyli po prostu wyborców. Także i w Polsce, bo przecież to nas interesuje najbardziej. Wciąż słyszymy wokół o spiskowej teorii dziejów, o bredniach, rozpowiadanych przez wrogów demokracji, prawicowych oszołomów, faszystów. Choć dowodów na to, że funkcjonujemy w matriksie (podczas, gdy politycy na spółkę z mafiozami rozdrapują między siebie publiczny majątek) jest coraz więcej. I nawet te kłujące w oczy dowody na złodziejstwo i bezczelność współpracujących ze sobą mafii: politycznych, korporacyjnych i tych najzwyklejszych, kryminalnych, nie są w stanie niczego zmienić. I wciąż system, w którym „dymanie” normalnych ludzi jest powszechną zasadą, ma się dobrze i nic mu nie grozi. Bo istnieje koryto, przy którym wszyscy ci złodzieje – zupełnie legalnie – mogą okradać resztę frajerów, godzących się biernie wypełniać rolę „pożytecznych idiotów”.

O dramacie na Słowacji, czyli znów Cygan zawinił…

Spłonął zamek Krasna Horka na Słowacji. Ktokolwiek wrażliwy jest na piękno średniowiecznych zabytków (a wierzę, że wielu), oglądał telewizyjne relacje ze zgrozą i przerażeniem… Dach, wieża cudownego obiektu, płonęły niczym nasz Zamek Królewski po hitlerowskich bombardowaniach. A wydawać by się mogło, że w XXI wieku można już skutecznie zabezpieczać światowe dziedzictwo kulturalne przed bezmyślnym zniszczeniem.

Tymczasem słowacka policja ustaliła, że pożar wywołało dwóch cygańskich chłopców. Mali Romowie, 11-to i 12-to latek, eksperymentowali z pierwszymi w życiu papierosami… Zaprószyli ogień, od którego natychmiast zajęła się drewniana część konstrukcji budynku. Dla słowackich nacjonalistów, partii SNS Jana Sloty, jest to pretekst do kolejnego ataku na romską społeczność tego kraju. Cyganie na Słowacji tworzą liczną grupę mniejszościową, ponoć największą w Europie – a między nimi a „rdzennymi” Słowakami wciąż dochodzi do napięć etnicznych. Pod krasnohorskim wzgórzem ma dojść w niedzielę do nacjonalistycznej demonstracji. SNS będzie domagał się represji, jeśli nie całkowitego wypędzenia Cyganów ze Słowacji.

Patrzę na tę politykę z nie mniejszym przerażeniem, niż na pożar zamkowej wieży. A w sprawie Krasnej Hory należałoby zadać kilka podstawowych pytań. Przede wszystkim, kto w chwili wybuchu pożaru, wznieconego w biały dzień, odpowiadał za bezpieczeństwo historycznego obiektu? Dlaczego nikt nie zwrócił uwagi na dzieci, wałęsające się bez opieki w pobliżu zamkowego wzgórza? Do romskich rodziców można mieć jedynie słuszne pretensje o to, że nie dopilnowali swego nastoletniego potomstwa. I w związku z tym konkretne osoby, właśnie owi rodzice, powinny przed sądem odpowiadać za karygodne zaniedbanie w opiece nad nieletnimi, skutkujące poważnymi stratami społecznymi. A przed sąd muszą trafić również ci, którzy zarządzają mieniem Krasnej Hory – a zaniedbali najistotniejszą kwestię, pożarowego bezpieczeństwa bezcennego zabytku.

Nasuwa się pytanie, czy gdyby „rdzennie słowackie” dzieci podpaliły ten zamek, ktokolwiek z tamtejszych nacjonalistów podnosiłby rejwach w obronie narodowego skarbu, jakim jest zamek na Krasnej Horce? Pewnie nie. Ważne jest nabicie politycznych punktów, wykorzystanie sytuacji do zwiększenia wyborczego kapitału. Tym bardziej obrzydliwe, że wcelowane w niewinną grupę ludzi, różniącą się od „naszej” pod względem etnicznym… Tak właśnie rodzi się faszyzm.

Nigdy nie zaakceptuję świata, w którym „każdy Żyd i Cygan to złodziej” albo „każdy Murzyn to dureń”. Nie ma ludzi czarnych, białych, innowierców, kobiet czy pedałów. Świat dzieli się na ludzi mądrych i głupich – oraz dobrych i złych. Tak przynajmniej wolę na niego patrzeć.

O sponsoringu, czyli dlaczego dziewczyny sprzedają się za kasę?

Dużo ostatnio w mediach o zjawisku sponsoringu, bo na ekrany kin wszedł film o podobnej tematyce. Pojawił się zatem pretekst, by dać wyraz swojemu oburzeniu (dla moralnego upadku lub, przeciwnie, prób ograniczania damskiej wolności) – a najchętniej, by przy tej okazji dokopać politycznym, ideowym przeciwnikom.

Zjawisko sponsoringu, lub jak kto woli zwyczajnej prostytucji, istnieje jak świat światem, zawsze stając ością w gardle aktualnie żyjącym specjalistom od spraw moralnych. Jak dawniej, także i dziś problemu rozwiązać się nie da: skoro istnieje potrzeba (popyt), istnieje także podaż, wszystko odbywa się w układzie idealnej „handlowej” równowagi. I byłoby w porządku, gdyby nie obyczajowe wątpliwości… Mnie tym razem poruszyły argumenty konserwatywnych obrońców moralnego porządku społecznego.

Mnożą się bowiem utyskiwania, jakoby winien obyczajowej zagładzie miał być rozbuchany konsumpcjonizm. Dziewczyny mają ponoć sprzedawać się dlatego, że wokół (telewizja, internet, wpływ szkoły i „podwórka”) pełno jest złych bodźców, zachęcających do nadmiernego posiadania. Kult pieniędzy, luksusowych przedmiotów,  łatwego zysku ma jakoby sączyć się zewsząd do młodych, delikatnych mózgów, wzbudzając dziką chęć posiadania – za wszelką cenę – tego, co mają rówieśniczki, obserwowane ukradkiem z sąsiedniej ławki w klasie…  A już lansowane w telewizyjnych programach rozrywkowych, to obłęd: mają taaaaką kasę, super auta, kosmetyki, biżuterię! By im dorównać – nic łatwiejszego – wystarczy wskoczyć do łóżka z jakimś bogatym kolesiem, lub zorganizować sobie kilku takich. Parę spotkań – i to nam koleżanki z klasy zazdrościć będą drogich „fantów”…

Liberała, a ściślej: libertarianina (by uniknąć nieścisłości z wypaczanym dziś nagminnie znaczeniem słowa „liberalizm”) ta konserwatywna argumentacja nijak przekonać nie może, wręcz wzbudza odruch gwałtownego protestu. Otóż nikt ani nic – żadne prawo, żaden urząd ani system polityczny – nie może, według zasad wolnościowych, zabronić człowiekowi chęci posiadania własności. Wolność, Własność, Sprawiedliwość – te trzy hasła organizują wokół siebie libertariańską ideę. Pytanie brzmi, w jaki sposób można ową własność gromadzić, by nie naruszać wolności innych ludzi. Bo etyka, czyli moralna strona procesu gromadzenia dóbr, to odrębny temat.

Każdy człowiek ma święte prawo bogacenia się. Musi to jednak robić w sposób uczciwy (koniecznie), a powinien w sposób etyczny. Przepisy prawa są po to, by nie można było nikogo zabić ani okraść w celu zdobycia pieniędzy lub przedmiotów wartościowych. Zaś etyka mówi o tym, jak powinno się postępować, by nie krzywdząc innych (ani nie naruszając norm społecznych) gromadzić dobra materialne.

Dlaczego dziewczyny, chcąc zarobić pieniądze, prostytuują się? Na pewno kusi łatwy i szybki zarobek, ale zapytajmy – czy te dziewczyny mają, szczególnie w naszym kraju, inną (realną) możliwość znaczącego pomnażania swoich dochodów? Nie żartujmy, w Polsce, gdzie prawie 20% obywateli w różnym wieku ma kłopoty z jakimkolwiek zatrudnieniem, gadanie o dużej forsie bez złodziejstwa i – przepraszam – kurewstwa, jest abstrakcją.

Trzeba więc zacząć od tego, że „sponsoring” jest dla tych dziewcząt najczęściej nawet nie najłatwiejszą, ale jedyną drogą zarobienia  pieniędzy.  Nie mogą więc one, jak powinno być w normalnym kraju, wybierać spośród wielu możliwych sposobów pomnażania majątku. I choć prostytucja istnieje na całym świecie, nie tylko w krajach biednych, dziewczyny na „zgniłym zachodzie” mają z pewnością znacznie więcej możliwości życia na godziwym poziomie materialnym. Tu wrócić należy to spraw moralnych, czyli wprowadzić kryterium przyzwoitości.

Albowiem o wejściu na drogę prostytucji decyduje na pewno, oprócz kryterium czysto bytowego, tak zwana zwykła przyzwoitość. Normalna, dobrze wychowana, przyzwoita dziewczyna nie pójdzie się puszczać, nawet jeśli żyje w biedzie, często nawet przymierając głodem. I krzywdy jej nie zrobią tysiące dolarów na palcach, szyjach i zgrabnych ciałach rówieśniczek, pokazywanych na telewizyjnych ekranach – lub nawet siedzących po sąsiedzku w szkolnej ławce. Jak ona – znów przepraszam – kurewstwa z domu nie wyniesie, tzw. konsumpcjonizm zgubnego wpływu na nią mieć nie będzie. A ponieważ owej zwykłej przyzwoitości najczęściej w domach (i szkołach) brakuje, mamy oto najprostsze wytłumaczenie zjawiska sponsoringu. Czy pokazywanie reklam piwa spowoduje, że nagle wszyscy będą alkoholikami? Nie, ci, którzy znają zagrożenie, zachowują umiar i przyzwoitość, na drogę uzależnienia nie wejdą. Tak samo jest z prostytucją, samo epatowanie dobrobytem nie zrobi dziwki z każdej dziewczyny.

Tak więc ustalmy, że to nie zewsząd płynący kult majątku jest powodem narastającego zjawiska sprzedawania się nastolatek. Owszem, one chcą mieć pieniądze, jak każdy. Ale o tym, czy będą się puszczać za kasę decyduje w pierwszej kolejności ich dom, rodzina, wychowanie – przekazany system wartości, a nie telewizyjne reklamy czy teledyski. A ponieważ polska klasa polityczno-biurokratyczna w największym stopniu odpowiada za kompletny brak szans zawodowych młodych ludzi, można właśnie ją w równym stopniu obciążyć winą za narastanie problemu. Przerzucanie tej odpowiedzialności na zachodni kapitalizm i jego rzekomo zgubny wpływ na polską młodzież jest tak samo absurdalne, jak bezczelne.

O deregulacji, czyli wreszcie powiew wolności!

Podobno w sobotę Donald Tusk ma ogłosić dzień pierwszej deregulacji, czyli rządowego planu uwolnienia dostępu do zawodów, wcześniej blokowanych systemem rozmaitych ograniczeń. Oznaczałoby to wielkie uwolnienie rynku koncesjonowanych profesji – m.in. przewodnik turystyczny, kierowca taksówki, pośrednik w handlu nieruchomościami – oraz (tak naprawdę) ogromny skok cywilizacyjny dla Polski w drodze do zachodniej normalności.

Pisałem wcześniej o gwałtownym proteście korporacji prawniczej na wieść o zaplanowanej deregulacji:

http://remigiuszmielczarek.blog.pl/2011/12/14/o-korporacjach-czyli-wreszcie-popieram-tuska/

Tym razem chodzi o konkretne wprowadzanie reformy deregulacyjnej, szczegóły ujawnia dzisiejsza (28.02.12) Rzeczpospolita w artykule „Zawody dla każdego”. Cóż, nie wszystkie zawody, jedynie tylko część dotychczas regulowanych – ale dobre i to, jaskółka ma tym razem szanse zapowiedzieć prawdziwą wiosnę.

W Polsce, jak odkryli dziennikarze „Rzepy”, jest 380 zawodów, wymagających różnego typu uprawnień – czyli „papierów”, przyznawanych najczęściej przez środowiskowe komisje. Dla porównania, w uchodzącej za socjalistyczną Szwecji jest ich 91. U nas na początek uwolnionych będzie 46 specjalności i to nie z puli tych, których przedstawiciele najbardziej protestowali w obronie interesów własnych gildii: prawnicy i lekarze, specjaliści tzw. zaufania publicznego. Wrzeszczą do dziś wniebogłosy, obawiając się, rzecz jasna, wolnej konkurencji. To ze strachu przed rosnącą liczbą prywatnych gabinetów na wolnym rynku porad prawniczych świetnie dziś prosperujący adwokaci lub radcy straszą nas „bandą źle przygotowanych gówniarzy”, jacy mogą zalać Polskę i narażać biednych ludzi na niekompetentne doradztwo, czyli przegrywanie spraw w sądach. W tym samym czasie setki i tysiące absolwentów kierunków prawniczych wypruwa żyły i kieszenie, by dostać się na wymarzoną aplikację – lub od razu ucieka z kraju, będąc pewnym, że nad Wisłą nie znajdzie pracy w wyuczonym zawodzie.

Jak dalej tłumaczy „Rzeczpospolita”, pierwsza deregulacja stworzy od razu sto tysięcy nowych miejsc pracy. Nie rozwiąże to problemu naszego bezrobocia – ale już ujawnia skalę zjawiska! Ograniczanie, koncesjonowanie dostępu do zawodów jest wciąż w Polsce jednym z najohydniejszych spadków po komunie – biurokratycznym, nepotycznym mechanizmem obrony interesów wąskiej grupy kolesi, którzy w ramach własnej korporacji nie dopuszczają do „tortu”  innych, nowych ludzi. Młodych, często znacznie lepiej przygotowanych do pracy niż „leśni dziadkowie”, dla których wolny rynek byłby zagrożeniem, również ze względu na konieczność dokształcania się, by nadążać za nowoczesnymi trendami w ich specjalności…

Co deregulacja oznacza dla przeciętnego Kowalskiego? Więcej będzie osób, wykonujących pewne zawody – zatem większe też ryzyko, że zamawiając jakąś usługę (np. dzwoniąc po taksówkę) trafimy źle. Ale, bądźmy uczciwi – „koncesjonowani specjaliści” również nie zawsze gwarantują nam dobrą jakość pracy! Metodą pozostaje szukanie rekomendacji – trochę jak podczas kupowania na Allegro. Gdy szukałem dobrego chirurga, zapytałem kuzynki, pracującej w szpitalu, którego specjalistę może mi polecić. Facet okazał się znakomitym fachowcem – i żeby takich znaleźć wszyscy przecież dowiadujemy się, kto ma dobrą opinię. Jest natomiast pewne, że zasady gry wolnorynkowej, czyste i niezakłócone ingerencją socjalistycznych biurokratów, same gwarantują określony poziom specjalistów: w warunkach rynkowej wolności słaby pracownik ma gorzej, bo nie wytrzyma konkurencji lepszych od siebie. Ponadto fama o jego partactwie szybko się rozejdzie.

Dlatego uważam, że deregulacja, o ile będzie konsekwentnie robiona, ma szansę stać się sukcesem obecnego rządu. Niestety, jednym z nielicznych. Dlatego, choć nie jestem wyborcą PO, jako wolnościowiec mocno popieram premiera Tuska we wszelkich działaniach naprawdę liberalnych. Czyli takich, które przyniosą Polakom prawdziwą wolność.

O Łodzi na Street View, czyli jak pięknie zepsuć genialny prezent

Łódź jako pierwsze miasto w Polsce ma swoją wizytówkę na Street View. Wchodząc na popularny przewodnik Google można obejrzeć najbardziej okazały fragment ulicy Piotrkowskiej. Kolejne, wielkie polskie miasta dopiero przed turniejem Euro 2012 zamieszczą swoje foto-wizytówki. Pięknie, można rzec. Władze miasta postarały się, konkurs wygrany, Łódź zyskuje genialne narzędzie promocyjno – turystyczne…

…wystarczy jednak „przejść się” Piotrkowską w Google Street View, by ręce same się załamały. Równiutko przed Magistratem, obok sławetnej Ławeczki Tuwima, na zdjęciach Google ekipa kilku umorusanych smarem „mietków” stoi z taczką, zasypując dziurę w chodniku. Oczywiście nikt spośród magistrackich urzędników nie zadbał o to, by w czasie objazdu ekipy Street View wstrzymać, choćby na kilka minut, roboty przed Ratuszem. Wszyscy wiedzieli, kiedy Google będzie robić zdjęcia na Piotrkowskiej, tylko nie magistraccy urzędnicy. I kolejny raz my – Łodzianie, zamiast cieszyć się żmudnie wypracowanym sukcesem promocyjnym, załamujemy ręce w bezradnym geście.

Oczywiście nikt nie rozliczy urzędników – nawet nie wiadomo, kto personalnie odpowiada za wizerunkową wpadkę. Zdarzenie miało miejsce w przestrzeni publicznej, a więc „niczyjej”. W normalnych miastach cywilizowanego świata posesje na reprezentacyjnych ulicach są własnością prywatną. Łódź jest największym polskim kamienicznikiem, zawłaszczając większość budynków ulicy Piotrkowskiej – i bardzo niechętnie pozbywając się tej własności. A wystarczyłoby, jak w normalnej cywilizacji, po prostu ustanowić prawo: ktokolwiek jest właścicielem budynku przy Piotrkowskiej ma obowiązek dbać o wygląd, stan i czystość. Zarówno samego gmachu, jego elewacji, jak i otoczenia. W sytuacji, gdy wszystkie budynki przy „wizytówce” miasta, jaką jest główna ulica, są prywatne, ustanowienie stosownego prawa załatwia sprawę. Jak w Szwajcarii, gdzie posiadanie kamienicy przy „głównej” jest splendorem – choć raz do roku wszyscy właściciele mają obowiązek odmalowywać elewację, chętnie to robią! Założę się, że na wieść o filmowaniu przez Google prywatni właściciele łódzkich kamienic wyszli by ze skóry, żeby korzystnie zaprezentować swój wizerunek. I nawet jeśli jeden Magistrat zostałby tam budynkiem publicznym, łatwiej byłoby urzędnikom zarządzać tym niewielkim otoczeniem. W polskiej rzeczywistości – socjalizmu i biurokracji – taki stan rzeczy możliwy nie jest. Nie dziwmy się więc, że wciąż mnożą się urzędnicze kompromitacje, za które wszyscy płacimy – tak, jak za pensje na mnożących się ponad miarę etatach biurokratów, na każdym poziomie władzy publicznej.

O sprawie ACTA, czyli gdzie leży prawda?

Prawda wcale nie leży pośrodku, tylko leży tam, gdzie leży – mawia klasyk. Może dlatego wszyscy intensywnie starają się wytłumaczyć, zwłaszcza osobom spoza internetowego kręgu, o co chodzi z tymi demonstracjami  w sprawie ACTA.

Publicyści, socjologowie, fachowcy różnych specjalności dają nam coraz to inną wykładnię nowego ruchu społecznego. Tworzą się w pośpiechu mądre teorie o całkiem nieznanej, uśpionej dotąd grupie społecznej, którą dopiero na ulicach zauważyli politycy…   Najczęściej mowa o tym, że młodzież broni internetu jako jedynej ostoi wolności, skoro w świecie realnym brakuje szans na zawodową karierę – pracę, rozwój zawodowy i materialny. Można  więc powiedzieć, że  obrońcy sieciowej niezależności dają sygnał władzy – „odczepcie się chociaż od naszych komputerów!” (Tomasz Lis w ubiegłotygodniowym „Wprost” daje taką właśnie interpretację zdarzeń).

Pewnie coś w tym jest, ale sprawa wydaje się prostsza. Spójrzmy nieco szerzej na fakt burzliwego rozwoju technologii elektronicznej w ostatnim – powiedzmy – dwudziestoleciu. A nie jest ono wyłącznie czasem komputerów. Podobnych (wciąż doskonalszych) narzędzi rozrywki pojawiło się więcej. Są to przede wszystkim telefony komórkowe, wyposażone w szereg usprawnień: aparaty, kamery filmowe dużej rozdzielczości, w końcu zupełnie swobodne kanały dostępowe do sieci internetowej. Ludzie nauczyli się z tego korzystać, a robienie filmu telefonem ma sens dopiero wtedy, gdy możemy wrzucić swoje dzieło w sieć, by film poznali inni. Taka aktywność, powiedzmy – kulturowa, stała się bardzo popularnym działaniem całego pokolenia ludzi. Już w zasadzie uzależnionych od nowych technologi – i jest to proces nieodwracalny.

Dlatego stawiam tezę, że bitwa o wolność od ACTA jest w gruncie rzeczy walką o Youtube. Zagrożenie dla portali, w których każdy prezentować może swój dorobek, tak naprawdę promować siebie – jest niebezpieczeństwem dla całego pokolenia dzisiejszych użytkowników wirtualnego świata. Czyli miejsca, gdzie każdy jest naprawdę równy (stąd maska Anonymousa) – a dostęp  do nieograniczonego odbiorcy jest pełen, nie zarezerwowany dla polityków, gwiazd mediów czy innych celebrytów.

Walka o wolność w sieci jest więc wypełniona swoistym, zrozumiałym egalitaryzmem – ale jest też słusznym dopominaniem się o przestrzeganie w realnym systemie władzy państwowej swobód obywatelskich. Zgadzam się, że wejście w życie w ACTA zagroziłoby przede wszystkim takim portalom, jak Youtube – co przy założonej w gronie autorów paktu walce z piractwem odcięłoby milionom ludzi na świecie szansę na swobodną ekspresję samego siebie. Gdyby więc ACTA wprowadzono, byłby to klasyczny przykład wylewania dziecka z kąpielą. Lub obcinania całej ręki, gdy boli palec.

Dlatego popieram ruch przeciwko ACTA. Nie można ludziom zabierać ich świata, trzeba natomiast walczyć ze złodziejstwem, piractwem i innymi przestępstwami. W tym zakresie świat wirtualny niczym nie różni się od rzeczywistego! Jednakże istnienie internetowej przestępczości powinno być wyzwaniem dla obrońców prawa, w tym polityków – nie zaś pretekstem do wprowadzania reguł wygodnych dla nich samych, a godzących w miliony użytkowników sieci. I na skuteczną realizację tegoż wyzwania wszyscy czekamy.

O pewnym liście, czyli jak Francuzi Polaków postrzegają…

Sporo zamieszania na facebooku wywołał ostatnio fragment artykułu w jednej z francuskich gazet:

http://www.facebook.com/photo.php?fbid=152242368180693&set=a.109687442436186.14999.100001847930149&type=1&theater

Ktoś zadał sobie trud by odkryć, że to list Jean – Paula Sartre’a, cytowany w książce Normana Daviesa, napisanej i wydanej u nas w latach siedemdziesiątych XX wieku. Tekst wprawdzie stary, ale dziwnie – groteskowo – aktualny. Znaleźć można wręcz dosłowne przykłady opisywanej, komunistycznej rzeczywistości, które w dzisiejszej Polsce są wciąż obecne, nie drgnęły ani o jotę.

Gdy zacytowałem tekst na facebookowej tablicy, odezwały się rozmaite, kąśliwe komentarze. Jakobym niepotrzebnie podniecał się dawno nieaktualnym opisem, rzekomo (w domyśle) flekując obecną władzę za stan rzeczy, który przecież nie ma nic wspólnego z komunistyczną rzeczywistością… Przypominano, że przecież można kupić dobre buty za 139 złotych. Że większość spraw, opisywanych przez zgryźliwego Francuza dawno przestała być aktualna. I żeby wreszcie przestać narzekać, bo przecież w Polsce nie jest aż tak źle, mocno się wszystkim poprawiło – a z czasami komunizmu to już w ogóle nie ma co porównywać.

Pomijam fakt, że w polemikę z moim cytatem wdali się zwolennicy rządzącej Platformy Obywatelskiej, nawet jej politycy. Trudno się przeto dziwić, że stawali w obronie tego, co aktualnie wszystkich Polaków otacza – między cenami benzyny, aferami w służbie zdrowia i arogancją władzy w sprawie ACTA.

Co innego może frapować obserwatora rozlicznych komentarzy pod wpisem. To mianowicie, że mnóstwo ludzi bardzo łatwo godzi się z tym, co jest nam wszystkim dane – przez system polityczny, ludzi zarządzających krajem i rzeczywistość, która (tu już nikt rozsądny polemiki nie podejmie) jednak znacząco różni się od tego, co mają wokół siebie mieszkańcy normalnych krajów.

Polska, jak mawia Nergal, jest wiochą. Zaściankiem, zapadłym i prymitywnym krańcem Europy, w którym życie jest drogie, urzędnicy i politycy bezczelni i bezkarni, a ludzie (choć wyjątkowy zryw Solidarności potwierdza regułę) biernie godzą się być „dymani za własną kasę”. A to dlatego, że z czasów komunistycznych przetrwało do dziś w Polsce BARDZO WIELE. Pewnie, że nie wszystko i nie w groteskowo wydętej formie. Ale, niestety, zręby ustrojowe są wciąż te same. I jesteśmy tak samo wobec Zachodu zacofani, jak za komuny. Jak mawia mój teść: we Francji i Włoszech szybkie pociągi jeżdżą od trzydziestu lat, a u nas za trzydzieści lat zacznie się dopiero je budować…

Najprostsze porównanie dotyczy poziomu życia, w Polsce i sąsiednich Niemczech. Dziś średnia pensja w Polsce wynosi 3500 złotych brutto, przy czym np. w Łodzi odsetek osób tyle zarabiających jest znikomy. W Niemczech, według różnych źródeł, średnia pensja to ok. 2900 euro brutto, przy czym odsetek osób, zarabiających powyżej średniej jest o wiele wyższy niż w Polsce. Niemiec, zarabiający 3500 Euro (czyli przeciętny) płaci w swojej walucie za litr paliwa 1,76 euro. Polak, zarabiający 3500 złotych (czyli, jak na nasz kraj, zamożny) płaci za litr tego samego paliwa 5,76 złotych. I to, jak sądzę, jest wystarczający dowód na to, jak bardzo poziom życia w naszym kraju odstaje w dół od normalnego.

Oczywiście, jeśli w Polsce ktoś zarabia 12 tysięcy złotych, jak niektórzy politycy, to nie musi przejmować się rosnącą drożyzną. Tak samo, identycznie, reaguje zamożny obywatel Europy Zachodniej. Że socjaliści, rządzący Unią Europejską, doprowadzają powoli ten twór do upadku, również wiemy – spójrzmy na to, co aktualnie dzieje się w Belgii, gdzie właśnie zaczęła się kolejna fala strajków. Nie zmienia to jednak faktu, że z Polski, z powodów gospodarczo-ustrojowych, wciąż opłaca się uciekać jak najdalej. Najlepiej do Ameryki.