O skandalu, czyli smutnych losów ZOO ciąg dalszy

Minęło pięć miesięcy,  odkąd łódzkim ZOO zawiadują urzędnicy. Platformerskie władze miasta, nawet nie siląc się na jakiekolwiek udawanie, powołały Zarząd Zieleni Miejskiej. Każdy to wie –  z wdzięczności dla kilku swoich ludzi za pracę w kampanii wyborczej… Niektórzy nie otrzymali dotąd przyobiecanych synekur, należnych przecież po osiągnięciu elekcyjnej wiktorii.  Radni Łodzi przegłosowali stosowną uchwałę, bo większościowa PO miała narzuconą dyscyplinę głosowania: kto się chciał wyłamać, mógł wylecieć z partii.  Argumenty władz magistrackich, na czele z wiceprezydentem Łodzi Radosławem Stępniem? Oczywiście – trzeba zrobić oszczędności. Nie wiadomo jakim sposobem powołanie biurokratycznej „czapy” z urzędników nad (jednocześnie) ZOO, Ogrodem Botanicznym, Leśnictwem i Zielenią Miejską miało przynieść miastu spore zyski finansowe.

No właśnie, jak wyglądają działania oszczędnościowe mianowanych (za wysokie pensje) nowych urzędników miejskich? Tego dowiadujemy się z dramatycznego listu, skierowanego na ręce szefa ZZM Arkadiusza Jaksy przez Komisję Zakładową „Solidarności” w Zarządzie.  Otóż według związkowców władze Zarządu zwalniają kolejnych pracowników, ale na to miejsce zatrudniają nowych (urzędników) za większe wynagrodzenia. Młoda biurokracja rodzi zatrważający bałagan: nie wiadomo, kto za co odpowiada, załatwienie najprostszej sprawy pochłania całe dnie chodzenia po kolejnych pokojach i zbierania podpisów „na bumażkach”. Spóźniono się z przetargami na dostawy jedzenia dla zwierząt, przez co – w myśl sugestii autorów pisma – podopieczni ZOO głodują lub otrzymują karmę o niepełnej wartości. Brakuje lekarstw, co w połączeniu ze złym żywieniem tworzy ryzyko chorób… Nakładane są kary finansowe, ludzie są zastraszani. Kilku zrezygnowało z pracy, niektórzy uciekli na zwolnienia lekarskie – jak się dowiadujemy, uciekając przed mobbingiem. Związkowcy domagają się od władz ZZM „zdecydowanych działań w kierunku uzdrowienia sytuacji w Zarządzie Zieleni Miejskiej”.

Szef nowo utworzonej jednostki budżetowej Miasta, Arkadiusz Jaksa, jednoznacznie odpiera wszystkie zarzuty. Mówi, że zwierzęta nie głodują i są zdrowe, a szerzenie plotek na ten temat jest absurdem. Potwierdza: przetargi na dostawy karmy faktycznie się spóźniły, ale już są rozstrzygnięte, w przyszłym roku sytuacja się nie powtórzy. Ludzie? Cóż, niektóre zwolnienia, te w pionie administracji, były zaplanowane. Nowe etaty urzędnicze? Przyjęto tylko trzy osoby, których obecność jest niezbędna dla prawidłowego działania jednostki. Zastraszanie, mobbing? To żarty, nic się takiego nie dzieje… Kto odchodził, robił to na własne życzenie i do lepszej pracy. Jednym słowem – wszystko działa jak należy.

Pytamy – jeśli jest tak dobrze, to dlaczego (zdaniem „Solidarności”) jest tak źle? Skąd aż tak ostry protest, skierowany w formie listu do nowych władz? No i symptomy, widoczne gołym okiem, gdy tylko przejść się po ogrodzie… Baczne oko dostrzeże, jakie jedzenie i w jakiej ilości znajduje się w pomieszczeniach z kolejnymi zwierzakami. Zwłaszcza, gdy wiedziało się, co i ile te same zwierzęta jadły wcześniej: tu nie trzeba zaglądać w tzw. zlecenia paszowe, potwierdzające ilość dostarczanej karmy w poszczególnych dniach. Ludzie? Nie chcą rozmawiać z dziennikarzami, boją się o pracę. Ale nieoficjalnie, półgębkiem, dają się nakłonić na strzępy zwierzeń. Niektórzy ze łzami w oczach, bo poświęcają swojej pracy – wcale dobrze nie opłacanej – kolejne lata swego pracowitego życia. I wtedy wysłuchać można opowieści, które dają prawdziwy obraz zarządzanej przez „klasę panów” nowej jednostki miejskiej. Obraz bliski całkowitej degrengoladzie i upadkowi.

Jak bowiem, w przypadku choćby rocznego bilansu działania, będą przedstawiać swój niewątpliwy sukces urzędnicy? Ano, trzeba będzie udowodnić założoną tezę o oszczędnościach dla miejskiego budżetu. Jeśli zwolni się, lub doprowadzi do rezygnacji z pracy, pewną liczbę pracowników merytorycznych (choć szef ZZM zastrzega się, że tego nie robi) – jeśli dzięki bałaganowi i kreatywnej księgowości da się obciąć wydatki na jedzenie lub leki dla zwierząt, wtedy bilans na pewno wyjdzie na plus. I da się z pewnością jakoś zbilansować zakup nowego sprzętu komputerowego dla urzędniczej kadry Zarządu, remont pomieszczeń dla jego siedziby jak również zatrudnienie kolejnych „krewnych i znajomych” na etaty, opłacane sowicie z miejskiej kasy. Zawsze da się tak wyliczyć, żeby wyszło „na nasze”.  A wtedy wszelkie argumenty przeciwników nowego tworu można już jednoznacznie obalić. No, bo skoro oszczędzamy pieniądze łódzkich podatników – to znaczy, że jest OK.

Pytanie, jakim dzieje się to kosztem, pozostawiam bez odpowiedzi. Łódzki Ogród Zoologiczny, jak wiemy nieoficjalnie, staje się dzięki utracie samodzielności pośmiewiskiem krajowego środowiska hodowców. W innych ogrodach wieszczy się rychły upadek łódzkiej kolekcji, dotąd cenionej m.in. za rozmnażanie wielu gatunków ginących. Dzięki zarządzaniu urzędniczej sitwy wkrótce całkowicie zatraci swe walory, część gatunków powymiera, reszta zagubi zdolności rozrodcze. No, ale cóż – ważne, że urzędnicy (politycy) mają się dobrze. Upadek ZOO nie przeszkadza wiceprezydentowi Stępniowi snuć absurdalnych wizji rozbudowy ogrodu i połączenia go w jedną całość – systemem kładek! – z sąsiedzkimi obiektami rekreacyjnymi… Takich bredni urzędnicy miejscy w Łodzi opowiadali przez lata mnóstwo, nigdy z nich nic nie było i nie będzie. A dziś Magistrat może łatwo stracić nawet to, co zostało z ZOO a nie padło jeszcze dzięki uczciwej robocie poprzedników pana Jaksy i jego ekipy.

 

O donkiszoterii, czyli jak położyć ważną imprezę

Łódzkie Triennale Tkaniny zapewne się nie odbędzie. Imprezę od kilkunastu lat (w trybie trzyletnim właśnie) organizuje grupa zapaleńców, skupionych wokół Centralnego Muzeum Włókiennictwa i Akademii Sztuk Pięknych. Środowisko tkaniny artystycznej uznaje tę konkursową wystawę za jedno z najważniejszych, światowych wydarzeń w branży. Z tej okazji zjeżdżali do Łodzi twórcy gobelinów z całego globu. Tym razem – jakżeby inaczej – brakuje pieniędzy. Z pięciuset pięćdziesięciu tysięcy złotych, potrzebnych w bilansie na zorganizowanie ekspozycji, Magistrat znalazł trzysta pięćdziesiąt. Dwustu tysięcy brakuje, a wydatki (choć wystawa startuje w maju) trzeba ponosić już teraz… Spore koszta generuje transport prac, często wielkopowierzchniowych i sprowadzanych z wielkich odległości. W tej sytuacji dyrektor muzeum Norbert Zawisza – główny animator przedsięwzięcia od początku jego istnienia, złożył na ręce urzędników miejskich dymisję. Została ona przyjęta i będzie rozpatrzona do końca kwietnia.

Nie pierwszy to raz, gdy miasto Łódź staje przed szansą pięknego pogrzebania imprezy kulturalnej o międzynarodowym prestiżu. Mimo całych kontrowersji wokół osoby Marka Żydowicza, festiwal operatorów filmowych Camerimage z dużym hukiem upadł w Łodzi, przenosząc się do Bydgoszczy. Choć Żydowicz obcesowo wyciągał rękę po publiczne fundusze, oferował przynajmniej towar wysokiej jakości: dzięki Camerimage pojawiały się w mieście takie osoby jak David Lynch, Martin Scorsese, Keanu Reaves, Viggo Mortensen, Laura Dern, Frank Gehry i wielu innych. Trudno zaprzeczyć, że bez tego pretekstu wszyscy oni mieliby wizytę w zapadłej części Europy głęboko gdzieś. Wprawdzie tkanina artystyczna to nie film, nie skupia powszechnie znanych gwiazd ekranu – ale do Łodzi na Triennale zawsze dojeżdżali artyści z Japonii, USA, Ameryki Południowej. Rywalizowali ze sobą, pokazywali się, tworzyli aurę artystycznego fermentu wokół swojej pasji – to dla nich festiwal tkaniny był od zawsze robiony, przyczyniając się do promocji Łodzi jako miasta przyjaznego gobelinom. W oparciu zresztą o wieloletnią tradycję i renomę łódzkiej szkoły plastycznej, wypuszczającej w świat pokolenia wybitnych specjalistów,  z zakresu tkaniny właśnie… Cała ta tradycja ma teraz szansę runąć i roztrzaskać się w kawałki, oczywiście przy cichym akompaniamencie zbiorowego milczenia łódzkiego środowiska kulturalnego.

Na sprawę zagrożonego Triennale gładko nakłada się wątek personalny.  Dyrektor Norbert Zawisza piastuje swą funkcję od trzydziestu jeden lat. Nieoficjalnie, w rozmowach prawie prywatnych, urzędnicy miejscy z pionu odpowiedzialnego za kulturę nazywają dyrektora „komunistycznym złogiem” – człowiekiem, z którym trudno się dogadać ze względu na wiecznie roszczeniową postawę. Ma też ponoć muzeum znaczne przerosty zatrudnieniowe na poziomie administracji, wskutek czego trudno dokonać tam jakże potrzebnych cięć budżetowych. Nie było jednak dotąd wyraźnego pretekstu, by zasłużonemu dyrektorowi wręczyć zwolnienie dyscyplinarne. Niczego nie zbroił, nikt na niego nie złożył oficjalnej skargi. Nie dokonał też jak dotąd żadnej finansowej malwersacji. Ma natomiast dorobek: stworzył i wypromował Triennale, organizuje ciekawe wystawy (ostatnio – Michał Batory, znany w świecie łódzki twórca plakatów i okładek), rozbudował siedzibę muzeum, otworzył skansen. Trudno mu zatem wytknąć nieefektywne działanie. No, ale cóż – Centralne Muzeum Włókiennictwa, choć nazwa sugeruje finansowy mecenat Ministerstwa Kultury, jest miejską placówką kulturalną. Znajduje się więc pod zarządem „platformerskich” urzędników łódzkiego Magistratu, którym jakoś nieporęcznie wychodzi polityka kadrowa w podległych placówkach… Jak już prezydent Hanna Zdanowska chce zdymisjonować jakiegoś dyrektora, na przeszkodzie stoi brak argumentów merytorycznych, za to odzywa się natychmiast chór podejrzeń o prywatę i chęć obsadzania lukratywnych stanowisk swoimi ludźmi.

Możliwe, że  muzeum istotnie potrzebuje przewietrzenia, odchudzenia etatów. Pewnie, gdyby się uprzeć, prezydent Łodzi i zastępująca ją w nadzorze spraw kultury wiceprezydent Agnieszka Nowak znalazłyby „coś” na dyrektora Zawiszę. Ale nie ma takiej konieczności, bo dyrektor sam złożył głowę na katowski pieniek. Jeśli nie ma skąd wziąć pieniędzy na Triennale, bo urzędnicy nie dali potrzebnej kwoty, nie można naruszać dyscypliny budżetowej placówki, pokrywając wydatki z imprezą związane. No, bo gdy się taką dyscyplinę naruszy, jest to już ewidentny powód do zwolnienia dyrektora za niegospodarność. Toteż, widząc  nieuchronność swego losu, dyrektor złożył dymisję nie czekając na przesądzający werdykt… Wiceprezydent Agnieszka Nowak przysłała mu pismo, w którym informuje o wdrożeniu procedury odwołania ze stanowiska, która ma zakończyć się w kwietniu. Tuż przed planowanym rozpoczęciem Triennale… Trzeba przyznać, że los podarował niechętnym Zawiszy urzędnikom okoliczność nader sprzyjającą. Wystarczyło tylko skorzystać z prezentu.

Nie mam pojęcia, czy rządząca Łodzią Platforma Obywatelska ma już swojego kandydata na stanowisko dyrektora Centralnego Muzeum Włókiennictwa. Cóż, gdy wakat już będzie, z pewnością odpowiedni człowiek, „fachowiec dużej klasy” znajdzie się w szeregach wiodącej partii – lub w ich pobliżu. Gdy zaś bardzo się chce znaleźć na kogoś bat, z reguły łatwo się go znajduje, wyszukując odpowiedni paragraf – w myśl dobrze sprawdzonej, śledczej regułki z czasów PRL. Ale spod, lekko cuchnącej, części personalnej całej sprawy, wybucha z całą mocą prawda znacznie dla Łodzi groźniejsza. Oto znów partykularny interes urzędniczej kasty, która akurat jest przy korycie i wykorzystuje swoje pięć minut władzy, przysłania ewidentną korzyść promocyjną, jaką miasto odnosi z odbywania się imprezy o zasięgu międzynarodowym. Jeśli bowiem lokalne władze poprzez wstrzymanie dotacji na Triennale ( a równolegle dwieście dodatkowych tysięcy otrzymała chałtura  o nazwie Łódź Dialogu Czterech Kultur!) odbierze Łodzi ważną imprezę, a potem zwolni dyrektora – bo przecież niby sam tego chciał – trudno będzie uciec nam od wniosku, że oto rządząca klika znów stosuje politykę TKM. I że partykularny interes partyjny, w którym chodzi o zabezpieczenie stołków swoim ludziom, znów wyrasta ponad ważny interes ogółu mieszkańców miasta.

Wolałbym oczywiście żyć w świecie, w którym prywatne instytucje zajmują się tworzeniem kultury – za pieniądze własne lub możnych mecenasów, jak w dobie renesansu. Chciałbym też, by Polacy – każdy z nich – mieli dość pieniędzy, by wydawać je na spełnianie swych kulturalnych potrzeb. Ale żyjemy w świecie zgoła odwrotnym: tu większość instytucji kultury utrzymuje się z publicznej składki. A o jej podziale decydują urzędnicy, dokonując rozdawnictwa według swoich własnych, opartych o własne widzimisię, kryteriów podziału.  Ten system jest biurokratyczny, pełen możliwości korupcyjnych i z gruntu niesprawiedliwy: o dotacji finansowej nie musi wcale decydować merytoryczna wartość produktu, ani też jego rynkowa atrakcyjność. Dopóki jednak system działa, to właśnie kasta urzędników, mianowanych dzięki oszukańczej ordynacji w kulawym systemie ochlokratycznym, będzie decydować, jaka kultura, na jakim poziomie i z jakimi ludźmi będzie w miastach realizowana… Oby nie stało się to przyczyną jej rychłego upadku.

EDIT:

Pani wiceprezydent Łodzi Agnieszka Nowak zamieszcza na swoim blogu komentarz do całej sprawy:

http://www.agnieszkanowak.pl/2013/02/07/zamieszanie-wokol-triennale-zupelnie-niepotrzebne/

Podaję adres, bo uczciwa polemika jest dowodem rzetelności publicystycznej. Ale wnioski wyciągną Państwo sami.

O „predatory state”, czyli państwie drapieżczym

Okazuje się, że istnieje niezła definicja rządów, jakie obecnie rozwijają się nad Wisłą. „Państwo drapieżcze”, z angielska „predatory state”, charakteryzuje się tym, że władza wysysa z nas pieniądze, niczym drapieżca krew swej ofiary. Rzekomo na cele publiczne, a tak naprawdę wydaje tę kasę na własne interesy.  Bartosz Marczuk w „Rzeczpospolitej” (nr 23, 28.01.2013) podaje tę definicję za Bartłomiejem Radziejewskim („Rzeczy wspólne”) – złorzecząc Donaldowi Tuskowi za fotoradary.  Urządzenia te – „szpony drapieżcy” – służą wszechwładnym urzędnikom do wydzierania z nas pieniędzy, które (choć z deklaracji mają pójść na drogi) gdzieś na pewno rozpłyną się w morzu polskiej biurokracji…

Świetnie, że komentatorzy widzą wreszcie problem i nie boją się nazywać zjawiska wprost. Ale też warto przy tej okazji spojrzeć nieco szerzej: czy „szponami predatora” nie będą dla nas takie instytucje współczesnej władzy, jak choćby ZUS, NFZ czy izby skarbowe? To wszystko jedynie pośrednicy w  zbieraniu od narodu haraczu zbyt wysokiego niż to, co aparat polskiej biurokracji daje obywatelom w zamian. Nie mamy godziwych emerytur, rzetelnej opieki zdrowotnej, niskich podatków. Oczywiście – dróg też nie mamy, ale trzeba podkreślać z całą mocą: fotoradary to tylko jeden z elementów systemu, przez który wszyscy polscy obywatele systematycznie biednieją, nie otrzymując w zamian (jak piszą przywoływani tu publicyści) odpowiedniego „serwisu” w postaci usług publicznych. Lub pieniędzy, zostawianych w kieszeni dzięki przyjaznemu systemowi podatkowemu.

Polska, choć chwali się w świecie sukcesami swojego „młodego kapitalizmu” jest w gruncie rzeczy państwem znacznie bardziej socjalistycznym, niż uchodząca za taką Szwecja. Czemu Szwedom, płacącym swojemu fiskusowi średnio 50% własnych dochodów, żyje się lepiej, niż (teoretycznie) mniej uciskanym Polakom? Ano, Szwedzi mają na każdym kroku usługi publiczne na wysokim poziomie. Wiedzą i widzą za co płacą każdego miesiąca ciężką kasę z własnych kieszeni. Ten „socjalizm z ludzką twarzą” daje im komfort bieżącego życia, bo ich składki idą naprawdę NA NICH. A nie na utrzymanie żarłocznej, „drapieżczej” właśnie, państwowej biurokracji. Na co idą składki Polaków? To jasne – w pierwszej kolejności na utrzymanie urzędników, a etatów biurokratycznych nasza władza każdego roku tworzy coraz więcej. Nie są to bynajmniej produktywne miejsca pracy: zatrudniani tam ludzie, oczywiście „krewni i znajomi królika”, często pobierają sowite apanaże z publicznej składki za pracę, którą trudno ocenić czy wymierzyć. Nie wiadomo, co dają społeczeństwu setki posad urzędników NFZ w sytuacji, gdy pieniędzy na godziwe leczenie publiczne wciąż jest za mało…  Ciekawe byłyby konkretne obliczenia: ile złotych zyskają polscy pacjenci, gdyby zlikwidować jednocześnie NFZ i Ministerstwo Zdrowia – a pieniądze, potrzebne miesięcznie na ich utrzymanie, przekazać szpitalom i poradniom???

Szwedzi świetnie wiedzą o tym, że nie stać ich na biurokrację. W stutysięcznym Orebro jest tylko JEDEN ośrodek władzy politycznej, nazywa się Landstyrensen. Na jego czele stoi wojewoda i nadzoruje również sprawy lokalne, jako regionalny samorząd. W każdym polskim mieście wojewódzkim są tymczasem trzy ośrodki władzy: jeden centralny (Urząd Wojewódzki) i dwa samorządowe (Urząd Miasta, Urząd Marszałkowski). Łatwo policzyć,  ile pieniędzy są w stanie zaoszczędzić Szwedzi na zbędnych etatach biurokratycznych. Mogli dzięki temu wybudować np. sieć podziemnych parkingów pod całym Orebro. Nie trzeba przypominać, jakie problemy z parkingami mają duże polskie miasta.

Przykłady można by mnożyć i rozszerzać. „Drapieżcze” polskie państwo nie liczy pieniędzy, bowiem przyjęło strategię łupieżczą: jak nam zabraknie, to zabierzemy ludziom. W końcu mamy władzę i każemy im płacić… Tymczasem banalna prawda ekonomiczna kłuje w oczy: im więcej państwowego interwencjonizmu, im więcej biurokracji i niepotrzebnych wydatków systemowych, państwo będzie biedniejsze.  To znaczy, że ludzie w nim mieszkający będą biedniejsi – to właśnie nad Wisłą boleśnie przerabiamy od 1989 roku. A wszystkim, którzy twierdzą, że w naszej gospodarce powinniśmy wzorować się na pomysłach, sprawdzonych w bogatych krajach zachodnich, powtórzmy kolejną z banalnych prawd. Otóż Polska NIE JEST bogatym krajem zachodnim. I żadne z keynesistowskich, czyli socjalistycznych rozwiązań ekonomicznych, sprawdzić się tu nie ma prawa. Po prostu nas na to nie stać.

O katastrofalnym proroctwie, czyli jaki będzie rok 2013…

Ledwie umilkły obawy w sprawie rzekomego końca świata, a już rozlegają się  pierwsze proroctwa, wieszczące Polsce totalną zapaść finansową w nowym roku. Przestrzegają autorytety, głównie ze strony opozycji: uwaga, zjeżdżamy po równi pochyłej! A wszystko za sprawą mitu kryzysowego i wewnętrznych walk w Platformie Obywatelskiej, ponoć coraz bardziej zajadłych. Niektórzy, jak choćby prof. Jadwiga Staniszkis, nazywają premiera Tuska „już nieistniejącym” pionkiem w brutalnej grze, jaka toczy się za kulisami teatru działań politycznych.

O micie kryzysowym od dawna wiemy, że wykorzystywany jest przez krajowe władze na usprawiedliwienie własnych, niepopularnych decyzji. Łatwo wprowadzać w życie kolejne działania, które drenują ludziom kieszenie, a potem zwalić na „ogólnoświatowy kryzys ekonomiczny”. Ale czy rację mają przerażeni profeci, wieszczący atak strasznej biedy w  roku 2013, właśnie z powodu szykowanych nam, a ewidentnie szkodliwych, posunięć gospodarczych władzy? Nie wiemy, natomiast jedno jest pewne: niektóre zamiary (lub dokonane posunięcia)  rządzącej Polską ekipy faktycznie mogą budzić niepokój „przeciętnych Kowalskich”. A strach to poważny: o pracę lub koszta życia, które w najbliższym roku faktycznie ulec mogą podwyższeniu, o ile rząd nie wycofa się z pewnych zamiarów. Lub nie zmieni obecnie wdrażanych, a szkodliwych, zmian prawnych.

Najprościej sięgnąć po trzy konkretne przykłady, więcej nie trzeba, bo jeśli każdy z nich się sprawdzi, będzie to oznaczało wymierne zubożenie mieszkających w Polsce ludzi. Oczywiście z wyłączeniem sekty polityków i zblatowanych z nimi wielkich oligarchów finansowych.

Po pierwsze: planowane faktycznie przez rząd wejście do strefy Euro. Może jeszcze nie w tym roku, ale rację ma prof. Staniszkis mówiąc, że samo wejście na drogę zmiany monetarnej będzie dla Polski kosztowne. Oznacza bowiem konieczność dostosowania do Euro cen podstawowych artykułów, zapewniających ludziom przetrwanie, a od których zależy przecież dochód budżetowy. Benzyna już jest droga „europejsko”, zdrożeją pozostałe nośniki energii oraz te artykuły rynku wewnętrznego (głównie żywność), które dotąd broniły się przed wpływami politycznych euro-doktrynerów. A „Kowalski”? Jeśli będzie musiał zapłacić za chleb i najtańszą wędlinę tyle, co jego odpowiednik w Niemczech – na pewno odczuje to w kieszeni. I zbiednieje, bo droższe będzie wszystko, co potrzebne mu do przetrwania na podstawowym poziomie. Pensji nikt nie podwyższy, nadto – gdy już Euro wejdzie – duża część handlowców wykorzysta ten fakt do podwyżek cen na swoje produkty. Pamiętacie? Identycznie było przy denominacji! I nijak nie da się z tym zawalczyć… Zatem, wniosek pierwszy już mamy: zmiana waluty w Polsce niewątpliwie złączy się ze zubożeniem ogromnej części mieszkających w Polsce ludzi, zwłaszcza tych najbiedniejszych, najmniej zarabiających.  I będzie to widoczne już na etapie „wstępnym”…

Po drugie: na krajowej piętnastce pod Bydgoszczą władza testuje nowy system do ścigania piratów drogowych, są kamery, obliczanie średniej prędkości. Jeśli politycy/urzędnicy zafundują nam takie systemy na wszystkich trasach, nadto – zgodnie z zapowiedziami – stawiane będą nowe fotoradary, zwiększy się ilość wystawianych mandatów drogowych. A to znaczy, że w kieszeniach odczują wszystko kierowcy. Nic dziwnego – rząd nie kryje swych planów ściągnięcia haraczu w postaci kar za wykroczenia drogowe w wysokości półtora miliarda złotych w tym roku! Przyznacie, to wyjątkowa bezczelność: określić, ile ma być ściągnięte z ludzi, ogłosić to publicznie – a do tego zapisać te pieniądze na pokrycie wydatków budżetowych, które spowodowało się własną, szkodliwą polityką! Dopóki kierowcy w Polsce będą traktowani jak dojne krowy, „kułacy”, którzy powinni płacić mandaty, bo i tak mają pieniądze (przecież inaczej nie mieliby aut…) – dobrze nam nie będzie. Bo dziś posiadanie auta nie jest  żadnym luksusem, a mandaty robią największą krzywdę tym, którzy używają samochodu do ciężkiej pracy, wcale kokosów nie przynoszącej…

Trzeci przykład: tu już krótko. W bieżącym roku wzrastają (zamiast maleć) koszta funkcjonowania firm. Zwiększają się wszystkie obowiązkowe składki dla przedsiębiorców. I to nie są jedynie zamiary władzy, ale konkrety. Nie znamy na razie skali wysokości składki zdrowotnej, ale to się wkrótce okaże… Tak, jakby faktycznie opływały w dostatek, polskie firmy (zwłaszcza małe i średnie) znów muszą wziąć na siebie koszta nadmiernie rozbuchanej biurokracji, interwencjonizmu państwowego i marnotrawstwa pieniędzy publicznych. Czyli socjalizmu Tuskowego w europejskim, nowoczesnym wydaniu. Wiele z tych firm nie przetrzyma nowych obciążeń, będzie zwalniać ludzi – lub upadnie. Wzrost bezrobocia stanie się faktem.

Konkluzja może być zatem bolesna: jeśli władza istotnie zrealizuje swój plan maksimum w obciążaniu nas kosztami swojej politycznej działalności, bieda się zwiększy. Może być tylko tak, że ludzie rządzącej PO z premierem na czele zatrzymają się na chwilę w krwiożerczym pędzie do samozagłady w walce o całość władzy – i przemyślą swoje kroki finansowe. Dopóki jednak rządzących angażować będą pospołu: bój o pozycję we własnej partii oraz walka o zniszczenie PiS-owskiej opozycji, czasu na przemyślenia gospodarcze może zabraknąć. A przyszły rok, wyborczy przecież, może dać ludziom w Polsce kilka gorzkich argumentów na rzecz potrzeby wymiany rządzącej ekipy. Byle tylko na jej miejscu znów nie pojawili się jacyś socjaliści.

O rundzie Widzewa, czyli wielki brak równowagi

Druga połowa wieńczącego jesień meczu z Podbeskidziem pokazała, niczym mały model, formę Widzewa w przekroju całej rundy. Ospałość i zachowawcze odbijanie piłki, dopóki przeciwnik nie załaduje nam gola lub dwóch. Wtedy zaczyna być gorąco, to i my ruszamy do boju, żeby odrobić straty. Zespół „załapuje”, rusza się lepiej cała druga linia i od razu też inaczej wyglądają poczynania ofensywnie. Jeszcze nie jest to wówczas futbol totalny a la Barcelona, z udziałem całej drużyny zarówno w obronie jak i w ataku. Ale jeśli zespół rusza zdesperowany do walki, zupełnie inaczej patrzy się na ich grę.

Problem w tym, że zespołowi w przekroju rundy zbyt rzadko chciało się grać w ten sposób. Widzew prezentował się nierówno, dlatego też nie zajmuje wyższej niż dziewiąta pozycji w tabeli. Po zadziwiającym początku, meczach u siebie pełnych animuszu i zadziorności, nastąpił okres marazmu, gry słabej, momentami fatalnej, zachowawczej. Czy jest tak, że drużyna zbudowana w znacznej części z piłkarzy na progu dorosłości ma prawo zachowywać się chimerycznie? Może tak jest. Ale czynników, składających się na brak równowagi formy zespołu w przekroju rundy jest z pewnością więcej. Tymczasem cieszmy się, że przewaga nad strefą spadkową jest bezpieczna. Jednak kibice chcieliby wreszcie oglądać drużynę, która swoją ambicją i zaangażowaniem pokazałaby wolę walki o coś więcej… Może będzie to realne po zimowych transferach, choć osobiście nie wierzę w żadne cuda i raczej godzę się z myślą, że ten sezon jest kolejnym na przeczekanie trudnych czasów. Może też zdarzy się tak, że rozwiązanie problemów ze stadionem wyprostuje przyszłość klubu i drużyny. Naiwnie wierzę, że w końcu zobaczymy światełko w tunelu.

Tradycyjnie warto na koniec rundy pokusić się o krótkie oceny Widzewskich piłkarzy. Na plus, minus lub znak zapytania.

Maciej Mielcarz – ? Jego występy w pierwszych meczach sezonu napawały optymizmem. Widać było pewność, doświadczenie, pracę pod okiem Andrzeja Woźniaka. Rutynowany bramkarz wprowadzał spokój w defensywnych poczynaniach drużyny. Niestety, przytrafiła mu się poważna kontuzja, poprzedzona kilkoma głupimi wpadkami w ostatnich przed urazem występach ligowych.

Miloś Dragojević – minus. To podobno wielki talent, na treningach odbijający wszystko, co leci w jego stronę. Moim zdaniem w ani jednym meczu ze swoim udziałem nie potwierdził tych możliwości. Niepewny na przedpolu, zbyt wolny na linii, wpuścił dwie bramki między nogami. Zdrowy Mielcarz jest zdecydowanie od niego lepszy, przynajmniej w tej chwili.

Łukasz Broź – plus. Niezła rudna w wykonaniu prawego obrońcy, kapitana zespołu, a ostatnio nawet reprezentanta Polski. Pewny przy wykonywaniu jedenastek, aktywny w ofensywie, w zasadzie bezbłędny pod swoją bramką. Szkoda tylko, że deklaruje odejście w przerwie zimowej…

Thomas Phibel – plus. Wprawdzie konto czarnoskórego gladiatora obciąża kilka poważnych błędów z wczesnej fazy rozgrywek, ale generalnie pozyskanie tego piłkarza jest jednym z najlepszych transferowych strzałów Widzewa. Na pewno wypełnił lukę po Ukahu na środku obrony, a napastnicy rywali już zaczynają powtarzać, jak trudny do przejścia jest Thomas Phibel. Na pewno przyda się wiosną.

Hachem Abbes – ? Zanotował kilka rażących błędów, będąc drugim filarem środka defensywy, a rywale strzelali nam wtedy bramki. Mądrze grający, spokojny, nieźle wyprowadzający piłkę i groźnie uderzający głową Tunezyjczyk ma jeden problem. Niefrasobliwość pod bramką. Gdyby nie głupie wpadki, byłby jednym z najlepiej grających stoperów ligi.

Jakub Bartkowski – ? Uniwersalny boczny defensor i to jest jego atut. Ma obie nogi, dzięki czemu spokojnie może grać z każdej strony bloku defensywnego. Jednak zbyt wiele bramek dla przeciwników padło jesienią po jego błędach. Musi zdobyć doświadczenie, niezbędne do skutecznej gry w obronie. Właśnie je gromadzi, więc wiosną powinno być lepiej.

Alex Bruno – plus. Dla mnie jest to odkrycie rundy i nie rozumiem zupełnie, dlaczego trener Mroczkowski się na niego obraził. Najlepszy technik w zespole, waleczny, przebojowy, skuteczny. Gdy on gra dobrze, budzi się cała drużyna. Jest jakiś problem na linii zawodnik – sztab trenerski w widzewskiej szatni, niewątpliwie zadaniem trenerów będzie na wiosnę wyprostowanie tej sytuacji.

Radosław Bartoszewicz – ? To jest wół roboczy, specjalista od czarnej roboty, typowy defensywny pomocnik, który zbiera wśród kibiców komplementy za pracowitość. Rzeczywiście dobrze wspomaga blok obronny, miał też dwie lub trzy asysty w przekroju rundy. Ale mam wrażenie, że jest zbyt mało widoczny w ofensywie, ma też kłopot z wyprowadzaniem piłki przy przejściu do ataku. Zbyt często podaje do tyłu lub do kolegi obok. Trochę więcej gry do przodu i będzie OK.

Princewill Okachi – plus. Boguś Kukuć pisze w „Widzewiaku”, że trenerzy znaleźli na Malcie perełkę, ale ja będę nieco chłodniejszy w ocenie Okachiego po jesieni. Facet narobił nam ogromnego apetytu w pierwszych meczach, gdy rzeczywiście jak profesor ośmieszał rywali, przecinając ich akcje niczym podwórkowym dzieciakom. Miał też przebłyski znakomitej gry ofensywnej. Ale właśnie dlatego oczekujemy po nim znacznie więcej: stać go na super grę, którą jednak  zbyt rzadko prezentuje! Ma wahania formy, ale jest młody. Poczekamy.

Sebastian Dudek – minus. Wahałem się, czy ocena nie jest zbyt surowa, ale po namyśle zostaję przy swoim. Problem taki jak z Okachim: oczekiwania wobec tego piłkarza po przyjściu ze Śląska były znacznie większe. W pierwszych meczach grał świetnie, rozgrywał, ożywiał poczynania zespołu. A potem zgasł, skończył na ławie, by obudzić się dopiero pod koniec meczu z Podbeskidziem. Jest świetnym ofensywnym pomocnikiem, o ile mu się chce. Jak mu się wiosną nie zachce, trzeba go komuś sprzedać.

Marcin Kaczmarek – plus. Nie ma co dywagować, serce i płuca zespołu. Ma ogromny walor, jakim jest waleczność, którą sympatyczny lewoskrzydłowy przykrywa braki w wyszkoleniu technicznym. No i latka lecą… Ale mimo to Kaczmarek był jednym z tych zawodników, którzy jesienią w Widzewie prezentowali się najrówniej. Był niezawodny.

Ben Difallah – minus. Chyba większość fanów Widzewa nie kryje rozczarowania postawą tego zawodnika. Zamiast strzelać bramki markował grę, przewracał się, narzekał i kaprysił. A pożytku dawał z siebie niewiele.  Jeśli się nie przebudzi na wiosnę, pewnie odejdzie. Inna sprawa, że napastnicy żyją z dokładnych podań, ich często Benowi brakowało pod bramką rywala.

Mariusz Stępiński – plus. Bardzo udany start do kariery młodego napastnika, który już zbiera na sobie łakome spojrzenia bogatszych klubów, nie tylko polskiej ligi. Niewątpliwy talent, poparty rzadkim w tym wieku rozsądkiem, chłodną głową i inteligencją na boisku. Widać, że chłopak jest w domu i w klubie świetnie prowadzony. Jeśli tego nie zepsuje, zrobi karierę jak Boniek, ma ku temu wszelkie szanse.

Mariusz Rybicki – plus. Kolejna „młoda strzelba”, bardzo atrakcyjnie grający zawodnik, do szybkości i dobrej techniki dokładający boiskową uniwersalność. To m.in. na nim opiera się nadzieja kibiców, że wielki Widzew da się wkrótce jakoś odbudować. Za Mariuszem przemawia specyficzna bezczelność w grze i czujna opieka, jaką roztacza nad nim sztab trenerski. Będą z niego ludzie.

Takim piłkarzom jak Krystian Nowak, Sebastian Radzio, Sebastian Duda czy Adrian Pietrowski bardzo dziękujemy za niezłe występy i życzymy powodzenia w drodze do pierwszej jedenastki. Takim zawodnikom, jak Adam Banasiak, Aleksander Lebiediew  a w szczególności Jakub Kowalski – serdecznie dziękujemy i żegnamy bez żalu. Papa! A takich ludzi, jak Emerson Carvalho czy Patryk Stępiński z największą chęcią zobaczylibyśmy w końcu na murawie, panie trenerze! Być może wiosną będzie ku temu okazja.

O tym, jak znów dostaliśmy od Legii, czyli Widzew poważnie dołujący

No i sprawdziło się nędzne krakanie czarnowidzów: w Warszawie znów dostaliśmy baty, wprawdzie tylko jednym golem, ale po meczu, na który trzeba jak najszybciej spuścić zasłonę milczenia…

Na Widzew wystarczyła tym razem bardzo słaba Legia. Taka, której nie chciało się grać i która nie miała dobrego sposobu na zespół ustawiony bardzo defensywnie, jak ustawia się na Łazienkowskiej większość przyjezdnych drużyn w tym sezonie. Z tym tylko, że na przykład Jagiellonii udało się przeprowadzić dwie skuteczne akcje. Widzew w ofensywie nic do powiedzenia nie miał, za to Legia miała Koseckiego, który sprytnie wykorzystał ospałość naszych obrońców, ośmieszył ich, na końcu bramkarza – i Legia zrobiła swoje. Gol w 46 minucie, potem już obie drużyny darowały sobie granie: jednej się nie chciało, a druga (czyli przyjezdna) nie umiała.

Martwi schemat poczynań drużyny trenera Mroczkowskiego, bo Widzew – po zaskakującym kibiców i rywali początku rundy – ma tak niewiele do zaoferowania w taktyce, że rozgryzienie ich na boisku staje się zadaniem banalnie prostym. Wystarczy pressing w ataku pozycyjnym, odcięcie skrzydłowych i napastnika od podań ze środka boiska. Efekt? Widzew od trzech spotkań nie może stworzyć więcej niż jednej sytuacji bramkowej na mecz. To tragiczny bilans i słabo przekonują mnie coraz bardziej rozpaczliwe argumenty trenera, że nie ma kim grać. Piłkarzy jest dziś w Widzewie sporo, niektórzy grać potrafią (być może im się odechciało) – problemem staje się ustawienie zespołu oraz przećwiczenie z nim kolejnych wariantów gry ofensywnej, bo zdaje się, że na jednym w tej chwili poprzestajemy… Zawodnicy mówią zresztą w wywiadach, że trener każe im odbierać piłkę w środku pola, a następnie grać do boku. Jakoś to nie idzie od paru kolejek: raz, że środkowi pomocnicy w ogóle nie biegną za akcją po odbiorze, dwa, że skrzydłowym coraz rzadziej udają się skuteczne centry. W końcu nie jest łatwo celnie podać jednemu napastnikowi, obstawionemu przez trzech obrońców…  Stałe fragmenty gry też nie powalają skutecznością. Wniosek? Przed ostatnimi, arcyważnymi pojedynkami z Koroną i Podbeskidziem na koniec jesieni trzeba koniecznie coś zmienić w taktyce. Uruchomić środek. Pytam po raz kolejny, gdzie jest Sebastian Dudek??? Na początku rundy potrafił się przedrzeć z piłką, strzelić, podać ze środka: działał, był niekonwencjonalny, aktywny. Teraz śpi: albo trener mu kazał się cofać i nie wystawiać nosa, albo sam tak gra, nie dając de facto nic zespołowi jako trzeci defensywny pomocnik.

To zresztą nie moje zadanie, wymyślać trenerowi Mroczkowskiemu taktykę na odważną i skuteczną grę. To jemu płacą za kombinowanie przy drużynie, szukaniu i wykorzystywaniu jej najmocniejszych stron. Myślę jednak, że wszyscy kibice chcieliby wreszcie zobaczyć Widzew walczący, stwarzający okazję i strzelający gole. Inaczej – spadniemy. Bo Zagłębie ma na wiosnę pieniądze, a Bełchatów Michała Probierza.

Na koniec, zupełnie od czapy, mała łyżka dziegciu z innej (choć też sportowej) strony. Widzieliście naszych skoczków narciarskich w Lillehammer? Zwłaszcza drugi konkurs, na większej skoczni potoczył się ciekawie. Pierwszą serię rozpoczęła kilkuosobowa ekipa Norwegów z tak zwanej grupy krajowej, „fuksiarzy”, wystawianych przez gospodarzy dzięki przywilejowi własnej skoczni. My też tak robimy w Zakopanem. Otóż każdy z tych norweskich juniorków skoczył powyżej stu trzydziestu metrów – a żaden z naszych reprezentacyjnych orłów do tej granicy nie doleciał. Niech to wystarczy za cały komentarz – i za perspektywę (kolejny rok z rzędu) bardzo marnej formy tej kadry w zaczynającym się sezonie.  A Justyna Kowalczyk??? Znów zimą trzeba będzie pasjonować się kulturą, a nie sportem.

O przebrzmiałym klasyku, czyli znów Legia gra z Widzewem

Najpierw dobry tekst kibica Legii, na zachętę:

http://www.weszlo.com/news/12824-Szkoda_ze_dzis_to_bedzie_taki_gowniany_mecz

Po co komu zachęta? Ano, dzisiaj niewielu pasjonuje się stawką pojedynku, który jeszcze 15 lat temu przyciągnął by uwagę całej piłkarskiej Polski. Rację ma autor wpisu na „weszło” , dziś Widzew skapcaniał, od lat klasa jego drużyny wyraźnie Legii ustępuje. Lecz mimo to, mimo utyskiwań legionistów, że dziś Widzew przyjeżdża do nich jak Siarka, po łomot – mam na plecach jakiś dziwny dreszcz przed tym spotkaniem. Jak zawsze. I zupełnie irracjonalną nadzieję, że jednak z tą Legią powalczymy.

Albowiem, podobnie jak piszący wyżej kolega z drugiej strony barykady, przeżyłem na własnej skórze dekadę elektryzującej wojny Legii z Widzewem o prymat w polskiej lidze. Biliśmy wtedy wszystkich, jak szło. Każdy dostawał po cztery – pięć do zera. Mecze były nudne w swej przewidywalności, szło się na stadion jak do rzeźni. Interesowały nas wyłącznie rozmiary wiktorii, było wiadomo, że nikt nam nie podskoczy. Stawiała się tylko Legia. I dlatego zwycięstwa na jej stadionie, dramatyczne, w ostatnich minutach wyszarpywane, smakowały wyjątkowo… Jak kolega legionista również pamiętam przyśpiewki, niestety te niecenzuralne najłatwiej wbijały się w głowę: „Gdzie twoje berło, berło i korona, było już dwa zero…” – ostatniego wersetu przytaczał nie będę. To był dla nas wszystkich – kibiców najlepszej drużyny na świecie – czas szczególny. To wtedy na Piotrkowską, po kolejnych triumfach i tytułach mistrzowskich, wychodziliśmy tysiącami. I lokalny rywal nie miał nawet czelności wychylać nosa z bram i podwórek… To wtedy dziesiątki rąk podsadzały mnie na dach kiosku z gazetami, bym mógł, pijany do nieprzytomności, wywrzaskiwać jak inni kolejne triumfalne rymy na cześć ukochanego Widzewa, na którego nie było wtedy mocnych – wierzyliśmy, że w całej Europie. To wtedy walczyliśmy jak równy z równym przeciwko najbardziej utytułowanym drużynom kontynentu i nie było szkoda moknąć w strugach deszczu na trybunie bez dachu, gdy Marek Citko strzelał z połowy boiska gola bramkarzowi Atletico Madryt… To wówczas kolorowi fani Borussi Dortmund zalewali miasto żółto-czarnym potokiem klubowych pamiątek, ucząc nas, jak się kibicuje w cywilizowanym świecie… A potem drżeli o wynik na trybunach naszego obiektu, oddychając z ulgą po remisie 2:2. Która polska drużyna zremisuje dzisiaj z Borussią??? W Lidze Mistrzów???

Takich wspomnień mam całe mnóstwo i nikt mi ich nie odbierze. Czekam, podobnie jak tysiące mnie podobnych wariatów o czerwono – biało – czerwonych sercach, na powtórkę tamtych wspaniałych czasów. Może przed śmiercią da się jeszcze przeżyć choć kilka tak triumfalnych chwil. A dzisiejszy mecz przeciwko Legii? Niech chłopaki walczą, niech uczą się, co znaczy „Widzewski charakter”. Mogą przegrać, ale braku walki na Łazienkowskiej kibic nie wybaczy im nigdy.

O jesiennym niepokoju, czyli Widzew przegrywający

Lepiej złego nie kusić, toteż obiecałem sobie nie pisać o Widzewie do końca rundy.  Zamiar upadł, bo też w drużynie – dość niespodziewanie – zaczęło się nagle robić bardzo źle. Po znakomitym starcie pojawiła się seria porażek i bolesny kurs w dół tabeli. Co się wydarzyło z zespołem, który tak ładnie rozpoczął sezon, mieszając w głowach domorosłym specjalistom od futbolu? No właśnie, nie wiadomo, co się stało. Eksperci twierdzą, że młoda drużyna ma prawo, a nawet powinna grać w kratkę, a z natury rzeczy juniorzy dobre mecze muszą przeplatać słabszymi. Mnie taka opinia słabo przekonuje –  mam raczej wrażenie, że jeśli ktoś już pokazał, że umie grać w piłkę, to po prostu umie, nawet jeśli jest młody. Udowadniają to liczne przypadki młodych piłkarzy w innych ligach… Rzecz w tym, czy chce się grać w tę piłkę, a jest z pewnością mnóstwo powodów, dla których by się grać nie chciało. Mowa tu zarówno o pojedynczych zawodnikach, jak też o drużynie, która może zastosować wspólną strategię markowania gry, o ile ma aktualnie taki interes.

Podobno teraz Widzew płaci. Zawodnicy nie powinni zatem mieć bezpośrednich powodów do ukrytego strajku, choć oczywiście zaległości istnieją. Oto pierwsze pytanie, które pozostanie tu bez odpowiedzi: czy zawodnicy z aktualnie grającej drużyny mogą już teraz mieć powód do wdrażania przysłowia „nie ma sianka – nie ma granka”? To zależy od wielu czynników, m.in. od wpływu tzw. klubowej starszyzny na młodzików w zespole.

Jeśli nie kasa, to co innego może być powodem rozkładu piłkarskiej formy? Spójrzmy na Widzew w perspektywie mijających spotkań: cały kłopot zaczął się w chwili, gdy za jakąś tajemniczą przyczyną trenerowi Mroczkowskiemu podpadł Alex Bruno. Brazylijczyk, będąc w tak zwanym gazie, nagle począł być z boiska zdejmowany, rzekomo po to, by nie poczuł wody sodowej, nadmiernie uderzającej do głowy. Przyznam szczerze, nie pojmuję takiej strategii – zwłaszcza, że Alex grał dobrze i strzelał bramki. Wyjątkiem ostatni przypadek z ręką na Lechii, ale, powtarzam, oceniajmy przebieg całej rundy. Zastępujący Alexa Jakub Kowalski to kompletne nieporozumienie, kompromitacja. Jeszcze nie zagrał nic, co jakkolwiek pomogłoby drużynie, za to popełnia non-stop kardynalne błędy. Co dalej? No cóż, wraz z kłopotami Alexa – jednocześnie! – zaczął się totalny upadek Sebastiana Dudka w roli kreatora gry Widzewa. Tak, jakby te dwa ważne ogniwa drużyny pękły w tej samej chwili, być może właśnie z powodów poza sportowych. Nie mnie wnikać w wewnętrzne sprawy zespołu, ale dokładnie w momencie pierwszych kłopotów z wynikami trener Mroczkowski zaczął kombinować w składzie, szukając optymalnych ustawień, przydzielając piłkarzom inne pozycje. Doszły kontuzje, zniżka formy kolejnych liderów (Broź, Okachi, Ben) i mamy problem. A przed nami Legia. Bardzo się  boję, że w obecnej formie jednej i drugiej drużyny przywieziemy stamtąd „piątkę”. Obym był złym prorokiem…

O wielkim kolarzu ukamienowanym, czyli znów doping w sporcie

Lance Armstrong na śmietniku historii: strzelają do niego wszyscy, wielkie instytucje sportowe, związki kolarskie, eksperci, dziennikarze. Jest mały szkopuł – nikt nie pokazał światu niezbitego dowodu, że Armstrong naprawdę się szprycował. Owszem, były liczne zeznania kolegów sportowców, opinie znawców. Ale nikt go za rękę nie złapał i chyba tak naprawdę nikt nie musiał, bo wszyscy wiedzą, że i tak koszmarny proceder dopingowy jest faktem.

Właśnie, proceder. Nikt o zdrowych zmysłach nie będzie negował istnienia koksowej mafii w zawodowym peletonie. Tyle, że akurat na Armstronga poza licznymi słowami nie znaleziono nic, ani grama dowodu. A to nam każe przypuszczać, że z postaci siedmiokrotnego triumfatora TdF, nadto wsławionego dzielnością w walce ze śmiertelną chorobą, uczyniono blaskomiotny przykład sukcesu w walce z dopingową hydrą. Czyli zrobiono z niego kozła ofiarnego, by pokazać, że oto cały sztab ludzi, pracujących w pocie czoła w bardzo potrzebnych instytucjach, ma odpowiednie wyniki swej działalności.

Oczywiście cała ta pokazówa niczego nie zmieni. Doping w kolarstwie, jak i w każdej innej dyscyplinie sportu, pozostanie i będzie się krzewił jak dotychczas.  Sposobem na jego likwidację, a przynajmniej wydatne zmniejszenie szkodliwości zjawiska, nie jest bynajmniej osądzanie wielkich postaci współczesnego sportu, tylko zwykła legalizacja dopingu. Sprawa jest prosta: trzeba natychmiast pozwolić pełnoletnim sportowcom zawodowym na zażywanie wszelkich substancji, na jakie tylko mają ochotę.

Rzecz ma się identycznie jak z narkotykami. Jeśli je zalegalizujemy, nikt tym samym nie będzie zmuszał do ich stosowania! A pozytywnym skutkiem takiej decyzji, zarówno w świecie dragów jak i sportowych dopalaczy, będzie natychmiastowa likwidacja czarnego rynku, związanego z ich produkcją oraz obrotem. Jeśli sportowiec zechce wziąć doping, będzie to jego wyłączna i samowolna decyzja, ze świadomością konsekwencji dla zdrowia czy życia. Proszę zauważyć, jaką korzyść odniósłby świat kibiców: wszystkie rozgrywki sportowe byłyby z gruntu uczciwe, bez posądzeń o niedozwolone wspomaganie. A ile pieniędzy świat zaoszczędziłby, likwidując wszystkie te instytucje publiczne, zajmujące się bohaterskim zwalczaniem dopingu w sporcie?

Nie bądźmy naiwni, szprycują się wszyscy zawodowi sportowcy. Inaczej ci „czyści” nijak nie mogliby nadążyć za „koksiarzami”. Chodzi o to, by nie wpaść na stosowaniu zabronionych chemikaliów. Legalizacja cały ten proces bezpowrotnie by przecięła, to znaczy – albo świat sportowy oczyściłby się samoistnie, albo zjawisko dopingu doszłoby do ściany, oferując (już legalnie!) środki o takiej mocy, że po ich zażyciu kolarze padaliby na zawał po przejechaniu już pierwszego etapu…

Rzecz w tym, że jest to ich problem i ich decyzja. Chcesz się ścigać w zawodach mafijnych, gdzie pęd do pieniędzy regulowany jest przez gangsterskie systemy wspomagaczy – twoja wola, wybór i decyzja. Możliwe konsekwencje znasz, jeśli zginiesz, sam sobie to załatwisz… I tyle, całe zagadnienie. Człowiek ma prawo decydować o tym co sam robi z własnym organizmem. Czy zawodowi sportowcy an bloc by wolnego dopingu chcieli? Nie sądzę. Raczej zebraliby się w kupę, przepędziliby na cztery wiatry całe to dopingowe tałatajstwo – i zaczęliby znów rywalizować normalnie, bez wszelkiego typu wspomagań chemicznych. A i łamistrajków samo towarzystwo prędzej czy później przegnałoby precz z branży.

Tylko takie prawo, gdzie zażywanie substancji dopingujących byłoby całkowicie legalne, uwolni sportowy świat od oszustwa, hipokryzji, biurokracji i żenady, związanej z udawaną troską świata o zdrowie zawodników oraz czystość rywalizacji. Tak samo jest z narkotykami – i obawiam się, że nigdy prawo takie nie zostanie wprowadzone. Naruszałoby interesy zbyt wielu złych ludzi.

O składkach ZUS od śmieciówek, czyli samobójstwo rządu

Jeśli Donald Tusk wprowadzi obowiązkowe składki ZUS od umów o dzieło i od zleceń, będzie to jego gwóźdź do trumny – czyli samobójstwo rządu Platformy Obywatelskiej.

Dlaczego? Bo decyzja oznaczać będzie większe wydatki dla firm, zatrudniających ludzi – oraz mniejsze dochody dla tych, którzy pracę na dzieło wykonywali. Nikomu, poza oczywiście rządzącym politykom, kolejny przymusowy haracz na rzecz państwowej biurokracji opłacać  się nie będzie. Wykreuje za to u nas większy obszar biedy, bezrobocia i kolejny pretekst do ucieczki zagranicę w poszukiwaniu normalnego życia wielu młodym i wykształconym Polakom.

Umowy o dzieło ratowały dotąd sytuację bardzo wielu małych i średnich przedsiębiorstw, których nie stać było na zatrudnianie ludzi umowami o pracę. Tworzenie etatów jest drogie, bo firma zatrudniając tak człowieka musi 80 % wartości jego pensji zapłacić ZUS-owi w obowiązkowych kosztach pracy. Czyli płaci dwa razy. Są firmy, które odnawiają co miesiąc umowy o dzieło swoim pracownikom, bo nie stać by je było na utrzymywanie zespołu etatowców. Gdy od „dzieła” trzeba będzie zapłacić ZUS, firmy te zwolnią większość pracowników lub padną.

Pracobiorcy nauczyli się pracować na dzieło. Wiem, co mówię – sam tak pracuję od wielu lat! I nieprawdą jest, że oszukuję w ten sposób skarb państwa lub krajowy system fiskalny. Byłbym idiotą, nie odkładając sobie pieniędzy na emeryturę lub nie ubezpieczając się zdrowotnie. Z tym, że robię to DOBROWOLNIE, zawierając umowy ubezpieczeniowe z ZUS-em (zdrowotnie) i z prywatnym ubezpieczycielem (emerytura). Kosztuje mnie to mniej, niż gdyby pracodawca zabierał mi na etacie przymusowy haracz na ZUS. Co mi teraz da przymusowa składka, jeśli w ogóle pracodawca dalej będzie chciał mnie zatrudniać? Ile mogę odłożyć na „emeryturę” gdy zacznę składać od dziś, po osiemnastu latach pracy, mając przed sobą jedynie połowę zawodowego życia? Ile uzbieram? Na jaką wysokość emerytalnego świadczenia? W identycznej sytuacji jest ogromna rzesza ludzi, uprawiających tzw. zawody twórcze – a w przypadku podjęcia przez Tuska zapowiadanego działania, doprowadzonych do kompletnej ruiny kleconego z mozołem zasobu emerytalnych finansów…

Ci właśnie ludzie, jeśli Tusk faktycznie poważy się dokonać zamachu na ich kasę, zdecydują z pewnością o rychłym upadku tego rządu. Byłby czas ku temu najwyższy, bo naprawdę kończą się już żarty. Złodziejskie pomysły, by pod pretekstem światowego kryzysu okradać obywateli z kolejnych transz odkładanych, życiowych oszczędności, zasługują na podjęcie natychmiastowego odwetu ze strony krzywdzonych obywateli. Każde złodziejstwo ma swoje granice, a ludzie nie pozwolą się okradać w nieskończoność – zwłaszcza w sytuacji, gdy za nasze pieniądze tworzone są w administracji publicznej etaty urzędnicze dla kolegów pana Tuska i jego regionalnych podwładnych. Bo – nie łudźmy się – dokładnie po to są potrzebne Platformie Obywatelskiej środki finansowe, wyciągane z coraz bardziej drenowanych naszych kieszeni.