O rewolucji w Widzewie, czyli klub na wirażu

Sytuacja kadrowa w Widzewie, tuż po zakończeniu sezonu, stała się bardzo dynamiczna. Rozwiązano kontrakty z czterema piłkarzami, dotąd współtworzącymi trzon piłkarskiej drużyny. Ugo Ukah, Pihneiro, Dudu, Panka – można powiedzieć, że działacze za jednym zamachem wywalili najważniejszych zawodników pierwszego składu, prokurując całkiem sporą rewolucję kadrową.  Powód, choć oficjalnie utajniony, jest czytelny: chodzi o likwidację kominów płacowych, z jednoczesnym  pozbyciem się kłopotu zaległości finansowych wobec najwyżej opłacanych graczy. Rozwiązujemy umowy, otrzymując zgodę piłkarzy na rezygnację z części kontraktowych należności – a co za tym idzie, unikamy ich roszczeń, mogących zagrozić licencji dla klubu na grę w Ekstraklasie przez najbliższy rok.

To, że w Widzewie nie ma gotówki, wiadomo od dawna. Kibice wstrzymują jednak oddechy, bo nie wiadomo, co działacze w obecnej sytuacji postanowią zrobić. Warianty są dwa. Albo, licząc na oszczędności po rozwiązaniu czterech najdroższych umów, kupujemy tańszych zawodników – albo gramy tym, co mamy, uzupełniając luki graczami z drużyny juniorskiej.

Oczywiście drugi wariant wydaje się znacznie groźniejszy pod względem sportowym. Już teraz Widzew, mocno promując młodzików, w zasadzie tylko nimi wypełniając ławkę rezerwowych, narażał się na znaczą obniżkę sportowej siły drużyny… Jak można wyobrazić sobie teraz pierwszą jedenastkę bez wzmocnień? Jakoś tak: Mielcarz – Broź, Bieniuk, Duda, Bartkowski (Abbes?) – Ben Radhia, Mroziński (Abbes?), Okachi, Kaczmarek – Ben Difallah, Matusiak. Teoretycznie jest to skład, który mógłby gwarantować utrzymanie na kolejny sezon, ale raczej (mówmy uczciwie) trudno byłoby walczyć z tymi piłkarzami o coś więcej. Nie mówiąc już o tym, kto zostałby na ławce rezerwowych w tym wariancie: z klubu docierają informacje o kolejnych graczach, planowanych do zwolnienia (Ostrowski, Żigajevs).

Klub, oby szczerze a nie dla uspokojenia kibiców, mówi również o prowadzonych rozmowach z kilkoma zawodnikami, branymi pod uwagę na wakujące pozycje. Na pewno przydaliby się: prawy pomocnik, rozgrywający, może obrońca/pomocnik defensywny albo skuteczny strzelec do ataku. Wszystko zależy od tego, jaką siłą finansową tak naprawdę Widzew dysponuje… Jest trochę czasu do nowego sezonu, warto śledzić pilnie doniesienia transferowe.

Z ostatniej chwili: Widzew nie dostał licencji! Nie do wiary… Zobaczymy, co przyniosą najbliższe dni.

O końcu sezonu Widzewa, czyli – czekamy, co dalej…

Widzew przez większą część rundy jesiennej 2011/12 nie grał dobrze w piłkę. Specjaliści piszą: „bezbarwny Widzew”, coś w tym jest, choć brak kolorytu czy polotu w grze zespołu chyba nie był największym powodem kibicowskich zmartwień.

Albowiem, od chwili zapewnienia sobie utrzymania, zawodnicy Widzewa udawali, że grają. Czyli – markowali pracę. Mówi dziś o tym w wywiadach Ugo Ukah, opuszczający po pięciu latach drużynę. Twierdzi wprost, że sprawy pozaboiskowe przez całe półrocze miały ogromny wpływ na postawę zespołu. Razem z nim, z  powodu długów finansowych,  odchodzi z Widzewa Bruno Pinheiro. Kiedy następni? Jeszcze nie wiemy, ale pewnie za chwilę wszystko się wyjaśni. Nieoficjalne przecieki z klubu mówią, że nikt już nie ma nadziei na utrzymanie w zespole Dudu Paraiby. Niejasne są sytuacje kilku innych zawodników z tak zwanego trzonu drużyny, o których wiadomo, że działacze są im winni duże pieniądze, lub że kończą się im kontrakty.

Niektórych żałować nie będziemy, ale jedno wydaje się pewne: skład Widzewa, jeszcze dziś nazywany obecnym, pretendował drużynę do zajęcia na koniec sezonu miejsca znacznie wyższego, niż jedenaste.  Gdy drużyna musiała lub naprawdę chciała grać,  objawiała na boisku potencjał do skutecznej walki z najlepszymi w polskiej lidze. Niestety – tajemnicze kontuzje, zniżki formy, przytrafiały się nazbyt często, zarówno całemu zespołowi jak i pojedynczym zawodnikom.

Smutne, że przyznać trzeba banalną prawdę: nie ma sianka, nie ma granka. Wierzę klubowym działaczom, że w ciągu minionego roku sprowadzali na Piłsudskiego zawodników o wystarczających na ekstraklasę umiejętnościach. Kłopot w tym, by oni chcieli te umiejętności demonstrować. I choć to naganne, gdy klub „grajkom” nie płaci, oni potrafią wyjść na boisko, by tylko markować grę, a potem tłumaczyć zły wynik różnymi czynnikami…

Skąd, oficjalnie deklarowane w prasie, kłopoty władz klubu „z płynnością finansową”? Cóż, pewnie właściciel (a Sylwester Cacek jest doświadczonym biznesmenem) w kolejnym sezonie działalności nie otrzymuje z niej takich profitów, lub nie osiąga takich celów, które w założeniu miały nastąpić. Jest tu kilka poziomów: mocno skomplikowana i przedłużająca się sprawa budowy stadionu, zaległości kontrahentów w płatnościach za sprzedanych piłkarzy (M. Robak) oraz problem, związany z niemożnością sprzedania deweloperowi terenów klubowych niedaleko ulicy Brzezińskiej.  Wszelkie te okoliczności zapewne irytują prezesa Cacka, bo pewnie nic tak nie wyprowadza z równowagi prywatnego przedsiębiorcy jak bezczelność urzędników lub niesolidność wierzycieli…   Nie wątpię więc, że opóźnienia w zakładanych wpływach musiały w ogólnym bilansie dotknąć sfery wydatków, wszak jeśli nie dokładamy z zewnątrz pieniędzy w obrocie firmy, to nie mamy środków na własne zobowiązania – jak choćby pensje zawodników.

Ma zatem prezes Cacek pewną zagwozdkę, bo sam już wielokrotnie deklarował, że z zewnątrz pieniędzy klubowi nie dołoży. Widzew musi się sam bilansować, czyli prowadzić działalność finansową z zyskiem, a nie stratą. Zawodowy klub piłkarski jest pewnie bardziej, w dzisiejszych realiach, zabawką dla milionerów, a nie żyłą złota – ale w końcu biznesmeni na całym świecie jakoś te inwestycje prowadzą. A Sylwester Cacek, na szczęście dla kibiców, deklaruje długofalową politykę działania klubu, w oparciu o biznesplan i wieloletnie założenia.

Pytanie, czy rozumieją to piłkarze. Nowy sezon, to już widać, będzie kolejnym rokiem dużych zmian kadrowych. Oby nie kolejnego odmładzania zespołu, bo promowani od jakiegoś czasu młodzicy jeszcze odbijają się od dorosłych rywali. Na szczęście trenerzy dobrze to rozumieją, więc pewnie głosować będą za sprawdzonym modelem typu „mieszanka rutyny z młodością”. Czekamy więc z niecierpliwością na ruchy kadrowe, na nowy kręgosłup drużyny, wreszcie – na stabilizację finansową w klubie, by nowy zespół mógł od pierwszych treningów skupić się wyłącznie na grze. Wtedy być może kibice Widzewa doczekają się wreszcie gry na miarę tradycji i realnych, czyli wysokich, możliwości.

O charakterze narodowym, czyli co by Niemcy na naszym miejscu robili?

Wraca temat charakteru narodowego, bo przed turniejem EURO 2012 coraz więcej spraw w Polsce się sypie. Nie zdążymy z autostradami, bo z jednej strony Chińczycy „się mocno nie utrzymali”, a z drugiej urzędnicy – zamiast budować most – przerzucali się dokumentami. Zapomnijmy o szybkich kolejach. Nie będzie na czas terminala lotniczego w Łodzi, bo rura nad taśmociągiem do bagaży została za nisko założona: laptop przejedzie, a walizka już nie. I tak dalej, i w kółko, i znów… Wszyscy mówią – tak, my Polacy jesteśmy beznadziejnym narodem. Niczego tu nie można zrobić dla dobra ogółu – a jak już jest pomysł, to realizacja ciągnie się latami, aż (bardzo często) do całkowitej rezygnacji z przedsięwzięcia, najczęściej z braku pieniędzy. Albo kończy się partactwem, takim jak na lotnisku w Łodzi – aż opadają ręce.

A ja ciągle powtarzam, że nie ma czegoś takiego jak narodowy charakter Polaków.  I stawiam tezę, że np. Niemcy w naszym położeniu – czyli mając 60 lat komunizmu po „wygranej” wojnie – mieliby identyczne problemy gospodarcze, jak my teraz.

Albowiem nie „charakter narodowy” decyduje o powodzeniu przedsięwzięć w sferze publicznej danego kraju, tylko system gospodarczo-prawny, jaki w tym państwie panuje. W Polsce mamy „kapitalizm dla wybranych, komunizm dla reszty”, a mówiąc poważnie: ustrój, w którym zręby wolnego rynku nałożono na komunistyczną, w wielkiej części nie zmienioną, sieć prawnych przepisów. I na biurokrację – potworną, rozrośniętą niczym wrzód, blokującą setkami papierków i  przekładanych z biurka na biurko decyzji, wszelkie działania, jakie mogłyby przynieść korzyść ogółowi.

Skierujmy znów wzrok na Niemcy – to prawda, że po upadku berlińskiego muru szybko, błyskawicznie rozciągnęli sieć autostrad na wschodnią część kraju. I wprowadzili tam normalny, zachodni dobrobyt. Ale czy „ossies” za Honeckera byli normalnym krajem? Otóż nie, żyło się tam tak samo źle, jak u nas. A to przecież także Niemcy! Tyle, że wówczas komunistyczne. Zatem nie „typowo niemiecka zaradność” decydowała tam o poziomie życia, a marksistowska gospodarka, zaszczepiona po II Wojnie Światowej przez czerwoną hordę po drugiej stronie Odry…

Odpowiedź, co zatem zrobić, by w Polsce było lepiej, wydaje się rażąco prosta: należy w Polsce natychmiast  zmienić system gospodarczy. Sprywatyzować, co się da (na uczciwych zasadach), zlikwidować biurokrację, setki niepotrzebnych urzędów – i zmienić prawo, które istnienie owych tworów dotychczas uzasadniało.  Ba, łatwo powiedzieć – trudniej zrobić. Cały czas czekamy na takie wybory, które dadzą do ręki władzę politykom – samobójcom. Czyli takim, którzy wprowadzą tutaj zasady życia dobre dla wszystkich, a nie tylko dla polityczno / urzędniczej kasty. Jeszcze się łudzę, że jest to możliwe.

O sportowych świętach, czyli więcej dziegciu niż miodu

Drużyna Bogdana Wenty odpadła w walce o igrzyska olimpijskie. Zabrakło chyba dwudziestu sekund w zremisowanym meczu z Serbią… Bo z Hiszpanami biało – czerwoni walki nie podjęli, a szkoda. Pewnie zabrakło pary, większość z naszych szczypiorniakowych gwiazd jest dobrze po trzydziestce, należałoby kadrę odmłodzić. Sęk w tym, że nie ma kim. Grają ci, którzy jakoś odnaleźli się  drużynach zagranicznych i dobijają tam ostatnich lat swej wysługi. Młodsi nie załapują się do lepszych klubów zagranicą, a krajowa piłka ręczna to niestety inny sport niż ten, niż – dla przykładu – w lidze niemieckiej. Bogdana Wenty też chyba nikt nie jest w stanie zastąpić. Mamy więc kilka wyraźnych znaków zapytania, które trzeba wyjaśnić przed eliminacjami do następnej wielkiej imprezy.

Drugi świąteczny temat ze sportowego podwórka to remis Widzewa w derbach, a raczej zaprzepaszczona szansa na zdobycie trzech punktów. Mecz był wyrównany, bo ŁKS grał bardzo ambitnie – ale jeśli Widzewiacy już dochodzą do takich sytuacji, jakie mieli Abbes i Matusiak, to wynik 1:1 trzeba otwarcie nazwać frajerstwem. Cichym bohaterem spotkania był Marcin Kaczmarek. Zagrał najlepszy mecz w Widzewie od czasu przejścia z zespołu lokalnego rywala, strzelił bramkę, walczył, a wszystko kilka dni po tym, jak na zawsze stracił ojca… Bydło na trybunach oczywiście ubliżało zawodnikowi, miotając w jego kierunku wulgaryzmy. Odwdzięczył się im pięknie, klękając i wznosząc oczy do nieba po strzelonym golu. Nie łudźmy się, spłynęło to po nich, ale Marcin pokazał wielką klasę i za to należy mu się uznanie. Szkoda, że koledzy chwilę później dali się w szkolny sposób ograć duetowi Łukasiewicz / Saganowski, niwecząc szansę na piękną, symboliczną wygraną z chamstwem i ludzką podłością. Może następnym razem, mam przynajmniej nadzieję. A ŁKS od sportowej strony? Cóż, jeśli jednak klub utrzyma się w ekstraklasie, w co głęboko wierzę, trzeba to będzie określić mianem sportowego cudu. Ale nie takie cuda oglądaliśmy już w polskiej lidze.

O wolnorynkowej nadziei, czyli spadkobiercy von Hayek’a

Mija dwadzieścia lat od śmierci Friedricha Augusta von Hayek’a. Austriacki ekonomista utworzył podwaliny współczesnej teorii wolnego rynku. Naśladował  Ludwika von Misesa, inspirował m.in. Miltona Friedmana czy naszego Stefana Kisielewskiego. Dzięki tym właśnie,  wybitnym postaciom światowej ekonomii wolnorynkowej, nie zginęła – na szczęście – wiedza, związana z mechanizmami działania swobodnego przebiegu pieniądza. Dziś w Polsce rośnie grupa młodych naukowców, skupionych (w różnych ośrodkach akademickich) wokół  idei, propagowanych m.in. przez Centrum im. A. Smitha.

Hayek przez całe życia udowadniał, współtworząc tzw. Austriacką Szkołę Ekonomii, że kryzysy gospodarcze wcale nie są skutkiem kapitalizmu, lecz ich przyczyną jest zawsze państwowy interwencjonizm gospodarczy. W latach 30-tych ubiegłego wieku, tocząc słynną do dziś dyskusję z ideowym przeciwnikiem, socjalistą Johnem Keynesem, krzewił wiedzę o szkodliwej roli państwa w gospodarce, optując jednocześnie za całkowitą  wolnością ekonomiczną rynkowych podmiotów – czyli po prostu przedsiębiorstw. Co ważne – teorie von Hayeka przekonały ekonomistów amerykańskich, dzięki czemu USA zbudowały zręby zamożnego państwa, opartego na dużej sile nabywczej bogatych obywateli. Myśmy w tym czasie mieli tu komunizm, po którym – jak dowodzą współcześni admiratorzy hayekowskiej idei – polskie elity polityczne „przeszły suchą nogą na keynesizm”, czyli najzwyczajniej w świecie utrwaliły nad Wisłą socjalizm.

To tragiczne, że pomimo całej akademickiej spuścizny, dostępu do amerykańskich doświadczeń oraz własnych kłopotów gospodarczych Polska, w swojej demokracji, nie dała jeszcze władzy prawdziwym wolnorynkowcom. Mamy za to chaos pojęciowy, w którym rządowy interwencjonizm (typowy dla socjalistycznej gospodarki) nazywany jest kapitalizmem. Z pewnością o to chodzi elitom politycznym, czyli wciąż tym samym ludziom, którzy – zmieniając jedynie, dla niepoznaki, kolory sztandarów partyjnych – znakomicie żyją na państwowo/urzędniczym wikcie, za nic mając sobie dobro polskiego ogółu. Jest jednak nadzieja na zmiany, bo Hayek coraz bardziej popularny staje się wśród młodej polskiej inteligencji.  Może z tego grona, za ileś lat, wyrośnie środowisko prawdziwych liberałów gospodarczych, które przejmie władzę i zaprowadzi w Polsce dobrobyt. Oby nastąpiło to jak najszybciej!

O ludowcach rządzących, czyli aby tylko chłop krzywdy nie miał…

Koalicjanci nie mogą dojść do zgody w sprawie podniesienia wieku emerytalnego. Twarde stanowisko rządu napotyka sprzeciw ludowców z PSL, jak łatwo się domyśleć, głównie w zakresie planowanej reformy KRUS. To ponoć największa zadra w historii koalicji – wiadomo, chłop żywemu nie przepuści, zatem sejmowe głosy ludowców, tak potrzebne Platformie do przeprowadzenia „działań reformatorskich”, stanęły pod dużym znakiem zapytania.

Z chłopem, wiadomo, należy się liczyć. A do PSL-u chyba nikt w tym układzie pretensji mieć nie może. Jak świat światem partia ta przejawiała jedną polityczną funkcję: rządzić z kimkolwiek, byle ugrać dla chłopstwa swoje – i tego nie stracić. Nie ma chyba w historii naszej polityki ugrupowania, które mocniej trzymałoby się rozbujanego wahadła, od lewa do prawa. Nie ma też w PSL żadnej ideologii ustrojowej, żadnej wizji zmian radykalnych – chodzi tylko o to, by socjalistyczny tort budżetowych pieniędzy został pokrojony z dużą dbałością o rozmiary chłopskiej części. Czy będą kroić czerwoni, czarni czy różowi – różnicy nie ma żadnej, byleby polska wieś, żywiąca przecież całą resztę narodu, nie miała krzywdy podczas dzielenia łupów…

Powiadam – taka filozofia, chłopska przecież, dziwić nikogo nie może. Chłop w rozmyślania ustrojowe nie wdaje się, z natury rzeczy, a głosuje na swoich – nomen omen – nagminnie. Bo jeśli wybierze takich, co to interesu wsi „tam, na górze” przypilnują, to i żadnych zmian nie potrzeba. Najbardziej  śmieszą za to ci, którzy w dużych miastach, mając zupełnie zerowe związki z wsią w ogóle, a z chłopstwa interesem w szczególności, ubierają się w PSL-owskie znaczki, często przenosząc się do ludowców z innych partii. Oczywiście po to, by robić polityczną karierę, wypełniać następnie lukratywne kontrakty na posadach urzędniczych, krótko mówiąc – korzystać pełną garścią z  dobrego wyniku wyborczego. Pisałem onegdaj o łódzkim eks-wojewodzie, Michale Kasińskim, który na oczach zdumionej prasy tłumaczył swą wielką miłość do PSL-u… Drugim „specjalistą” od zachwytu nad polską wsią jest w Łodzi Marek Pyka – działacz opozycyjnej Solidarności, przyjaciel Jerzego Kropiwnickiego, dawny aktywista ZCHN, były wiceprezydent miasta, radny, były prezes Zakładu Wodociągów i Kanalizacji…  Gdy tylko, na skutek referendum, ekipa rządzącego Łodzią „Kropy” musiała zwijać żagle i wynosić się z Magistratu, zniknął także pan Marek, w międzyczasie (to oddzielny temat) potraktowany bardzo nieładnie przez dawnego przyjaciela i pryncypała. Zniknął, by po kilku miesiącach odnaleźć się w szeregach łódzkiego oddziału PSL. Służąc bogatym (ma się rozumieć!) doświadczeniem samorządowym pomógł pan Pyka swojej nowej macierzy politycznej w wywalczeniu stosownej ilości wyborczych głosów. Teraz jest wiceprezesem Łódzkiej Specjalnej Strefy Ekonomicznej, gdzie wszyscy wysoko cenią jego kwalifikacje, polityczną bezstronność i biznesowe doświadczenie. Nikt już nie pamięta, jak Marek Pyka – w gronie najbardziej zapalczywych pretorian gabinetu Kropiwnickiego – giął się w ukłonach czołobitnych przy każdej publicznej prezentacji wodza, niemal go w rękę całując… Ot, życie. A można by pomyśleć, że słynne zdanie z filmu Barei: „Mój mąż jest z zawodu dyrektorem!” odnosiło się wyłącznie do czasów twardej komuny…

A co do emerytur – cóż, dopóki ZUS (i KRUS!) nie zostanie zlikwidowany, a państwowa „emerytura”  nie będzie zastąpiona wolnorynkowym systemem całkowicie dobrowolnych składek, dyskusje o wieku beneficjentów wydają się zupełnie bezprzedmiotowe. Brzydko mówiąc – znów mamy wybór między dżumą a tyfusem.

O meczu Widzewa z Bełchatowem, czyli kompleks przełamany

Widzew wygrał z GKS-em Bełchatów 1:0 – i bardzo dobrze się stało, z paru powodów.

Po pierwsze, wreszcie wygraliśmy z rywalem,  który od wielu (podobno aż trzynastu) lat kompletnie Widzewowi „nie leży”. Ciekawe, skąd się biorą takie sytuacje, ale bez względu na aktualną kadrę czy trenera, zawsze znajdą się w lidze takie drużyny, z którymi naszym kiepsko idzie. Widzew przed laty miał ciągłe problemy z pokonaniem Bałtyku Gdynia. Potem kibice nie rozumieli, co się dzieje  po meczach z taką na przykład Odrą Wodzisław. Albo Zagłębiem Lubin czy Bełchatowem właśnie… Znamienne, że Widzew, jako uznana firma z tradycjami, toczył zwykle porywające boje z Legią, Wisłą, Górnikiem, Lechem, lub rozgrywał rządzące się swoimi prawami derby z ŁKS-em. A najwięcej krwi psuły nam zawsze zespoły z mniejszym dorobkiem historycznym, nigdy nie stawiane w roli faworytów. Patrzę oczywiście w wieloletniej perspektywie – a wczorajszy mecz pokazał, że jeden z tych uciążliwych mitów właśnie upada.

Po drugie – był to kolejny mecz Widzewa, po którym widać było, że drużynie chce się grać. Wokół, choć wreszcie trochę ciszej, trąbi się o kłopotach finansowych w klubie, pewnie one nie zostały ostatecznie rozwiązane. Ale jeśli zespołowi mimo wszystko motywacji nie brakuje, kibic to widzi, cieszy się – i może wybaczyć nawet porażki w meczu z silniejszym rywalem. Ostatnie wyniki Widzewa pokazują, że ekipa jest dobrze przygotowana do sezonu, sytuacja kadrowa na tle innych drużyn też źle nie wygląda (dojście Matusiaka uspokoiło – uff –  sytuację w ofensywie), atmosfera w szatni też podobno zagościła nie najgorsza. No to, jak mawia klasyk, alleluja i do przodu! Pytanie, czy faktycznie ewentualne dołączenie do stawki drużyn „zagrożonych” występami pucharowymi nie zmąci trochę planów finansowych zarządu – ale spokojnie, nie obawiajmy się przedwcześnie. Zresztą gra w pucharach po to, by się w nich skompromitować nikomu radości nie przynosi. Lepiej poczekać sezon lub dwa, wyjść na prostą – kadrowo i finansowo – po czym zgłosić się do walki na kontynentalnym poziomie z szansami na jakiekolwiek sukcesy.

No i ostatni, bardzo pozytywny aspekt wczorajszego meczu. Pożegnanie Włodka Smolarka wypadło naprawdę wzruszająco… Ciepłe reakcje musi budzić też fakt przyłączenia się innych stadionów do tej podniosłej żałoby: brawa i podziękowania należą się nie tylko polskim ligowcom. Feyenoord z Utrechtem zrobili podobną akcję. Takie wydarzenia sprawiają, że futbol przestaje kojarzyć się z bandytyzmem.

O Włodzimierzu Smolarku, czyli piłkarzu, który przed nikim nie klękał…

Jako mały chłopak, w chyba szóstej lub siódmej klasie podstawówki, jechałem z wujkiem tramwajem na mecz, w stronę Alei Unii. To nie pomyłka – mój Widzew nie miał wtedy stadionu z odpowiednim oświetleniem, więc mecze pucharowe rozgrywał na ŁKS-ie. Co zresztą nikomu nie przeszkadzało, kibice dwóch łódzkich drużyn na początku lat 80- tych zachowywali się jeszcze normalnie względem siebie.  A myśmy z zatłoczonej „ósemki” widzieli z daleka blask rozpalanych przed meczem jupiterów; nie było ważne, czy w tramwaju więcej jechało „widzewiaków” czy „ełkaesiaków”. Wszystkich równo elektryzowała marka rywala: do Łodzi przyjechała mocna wówczas potwornie Borussia Moenchengladbach. Mecz był rewanżowy, a pierwszy łodzianie w Niemczech bezbramkowo zremisowali. Tak więc łódzcy kibice, zjednoczeni walką z rywalem, reprezentującym nieosiągalną wówczas rzeczywistość spoza żelaznej kurtyny, przeżywali mocno wydarzenie, które dawało szanse złoić skórę „zachodniemu” potentatowi…

Na rozgrzewkę Niemcy wyszli butni i pewni siebie. Nie wiem, jak to się rozpoznaje, ale jakoś tak jest, że kibice na trybunach umieją wyczuć nastawienie rywala po jego pierwszym wyjściu z szatni… Pamiętam gwiazdę niemieckiej Borussii, długowłosego Ewalda Lienena, z wyższością i niemal agresją rozdającego wokół wściekłe spojrzenia… Wszystko w ich nastawieniu zdawało się mówić: „Co my tu, w tej zaprzałej, komunistycznej wiosce, w ogóle robimy? Krótkie dwa strzały i wracamy, szkoda czasu na bujanie się po trzecim świecie”… Naprzeciwko butnej, niemieckiej armady stanęli nasi Widzewiacy z parą „kieszonkowych” napastników – Włodka Smolarka wspierał wtedy z przodu Wiesław Wraga. Wybiegł na boisko chory, z wysoką gorączką. To po tym spotkaniu rozpoczęły się poważne kłopoty zdrowotne Wiesia, których nie pozbył się aż do końca kariery… Ale wtedy grał fantastycznie, gryzł trawę – tak jak wszyscy nasi piłkarze.  I właśnie ten „kieszonkowy” atak rozmontował pancerną niemiecką obronę. Smolarek i Wraga dosłownie ośmieszali obrońców Borussii, zaskoczonych, że w tej „sowieckiej wsi” ktoś w ogóle ma czelność stawiać im opór… Mecz był dla nas ciężki, ale znakomity. Długo utrzymywał się bezbramkowy remis, wreszcie pod koniec, nie pamiętam dokładnie w której, ale około sześćdziesiątej minuty, jedna akcja naszego duetu napastników rozstrzygnęła sprawę. Długo nie wiedzieliśmy, kto tę bramkę strzelił, Smolarek czy Wraga? W końcu okazało się, że jednak Włodek Smolarek! Niemcy już do końca spotkania, choć atakowali wściekle, nie byli w stanie zrobić nam krzywdy. Po ostatnim gwizdku sędziego Ewald Lienen, spluwając ze złością na murawę, niemal zbiegł do szatni, rzucając długą – i mokrą – czupryną…

Dziś próżno liczyć na takie spotkania pucharowe, podobne emocje czy sukcesy autorstwa polskich drużyn na arenie międzynarodowej. Obawiam się, że jeszcze wiele lat przyjdzie nam czekać na nawiązanie równorzędnej walki ze światowymi potęgami. Ale wtedy Widzew lał ich wszystkich, nie patrząc, czy przyjeżdża Manchester City, Borussia, Liverpool czy Juventus. To wtedy narodziła się pieśń: „Nawet słynna Barcelona dziś Widzewa nie pokona!” Wszystko to przypadło na czasy mojego dzieciństwa, dorastania – było kroplą radości w przaśnym świecie, gdy w sklepach nie dostawało się nawet chleba a dzieci musiały same wymyślać sobie zabawki…

I właśnie za to dziękuję Panu, Panie Włodzimierzu.

O rocznicy, czyli jak Polska – krwawiąc – do cywilizacji ruszyła…

W trzydziestą rocznicę wprowadzenia stanu wojennego telewizja Canal + dała film pt.: „Czarny czwartek. Janek Wiśniewski padł”, chyba najnowsze dzieło z polskiego nurtu obrachunkowego. Niezły, udany obraz Antoniego Krauze, prosta opowieść paradokumentalna o trójmiejskich zdarzeniach roku 1970. Ten dystans czasowy każe nam pamiętać, że stan wojenny nie zaczął się wcale grudniowym apelem Jaruzelskiego… Przejmujące zdanie, wypowiedziane w filmie ustami partyjnego watażki, Zenona Kliczki (świetny Piotr Fronczewski):  „z kontrrewolucją się nie dyskutuje, do niej się strzela”, wystarczająco dosadnie tłumaczy wieloletnią politykę rządzących ludową Polską bandytów  – w służbie sowieckiego najeźdźcy.  Od tzw. wyzwolenia w roku 1945 aż do „miękkiej rewolucji” Solidarności:  Polska, choć formalnie wolna, znajdowała się de facto w rękach i na usługach czerwonego okupanta. Trzeba o tym pamiętać, zwłaszcza teraz, gdy rozmaite siły coraz głośniej apelują o spuszczenie – i to jak najszybciej – kurtyny niepamięci na komunistyczne czasy.

Pamięć jednak żyje, bo wciąż żyją ci, którzy owe termina skutecznie nam fundowali. Niechby i żyli  – ale wciąż są obecni w życiu publicznym. Patrzą na nas z telewizyjnych ekranów, ciesząc się dobrym zdrowiem, ba, uznaniem szerokich mas społecznych…  Niektórzy biorą się nawet za przewodniczenie całkiem współczesnym partiom o lewicowym rodowodzie. Zdaje się to (nawet w świetle rozrachunków, jak ten Krauzego) wyjątkowo złośliwym chichotem historii.

U nas temat lustracji, przez tzw. postępowców oddzielany grubą krechą od początku wolności, nie został tak naprawdę nigdy zamknięty. Młodzi mają dość grzebania w pożółkłych aktach, ale starsi? Nie zawsze musi chodzić o palenie czarownic. Czesi wybrnęli świetnie: osoby, pełniące jakiekolwiek funkcje publiczne za komuny, zostały pozbawione możliwości ich pełnienia. I koniec – nikt nikogo nie rozstrzelał, jak w sąsiedzkiej Rumunii, gdzie (dla kontrastu) wściekli obywatele niemal rozszarpali na strzępy bożków poprzedniej władzy…  Czesi mają teraz porządek oraz komfort przekonania, że jakaś dziejowa sprawiedliwość jednak się wydarzyła. U nas każdy, kto obejrzy „Czarny czwartek” spytać może – co wyście, dranie, z tą Polską zrobili? I będzie miał na myśli nie tylko oprawców spod znaku czerwonego sztandaru – także tych, którzy poprzez alianse z komunistyczną hołotą zapewnili nam w ostatnim trzydziestoleciu biedę, miast spodziewanych awansów gospodarczych.

Bo historia stanu wojennego to nie tylko krew, przelana w solidarnościowych demonstracjach. To przede wszystkim droga, na jaką wtedy weszła i po której kroczy dzisiejsza Polska, powiedziałbym – okrągłostołowa. Polska, z której nadal trzeba uciekać promami za chlebem…

O średniej rundzie, czyli bilans Widzewa

Widzew zakończył rundę mocnym akcentem, wygrywając w Poznaniu z Lechem. Nie było to błyskotliwe zwycięstwo, raczej wymęczone trzy punkty po skutecznym murowaniu własnej bramki i jednej szczęśliwej akcji. Ale dobrze, że Łodzianie wykorzystali słabą formę rywala,  bo w przekroju rundy bywało z tym różnie. Zdarzały się błyskotliwe sukcesy, jak z Jagiellonią czy Śląskiem – i wstydliwe wpadki, jak z ŁKS-em czy Legią… Bilans wychodzi więc na zero, a raczej tak na trzy z plusem, w szkolnej skali ocen od 1 do 6.

Jak grali poszczególni piłkarze?

Maciej Mielcarz – nadal twierdzę, że nie jest to żaden wybitny zawodnik. Ale w ostatnich meczach imponuje skutecznością, ma dobry refleks – odbija wtedy, gdy jest to potrzebne. To na polską ligę wystarcza w zupełności. Dobry bilans Mielcarza to w znacznym stopniu zasługa postawy obrońców, nie dopuszczających do zbyt wielu groźnych sytuacji pod własną bramką. Niemniej oddajmy Maćkowi sprawiedliwość, rundę na pewno może zaliczyć do udanych, co wyraźnie znalazło potwierdzenie w statystykach rundy: Widzew stracił bardzo mało goli. Oby tak dalej!

Jakub Bartkowski – młody obrońca w pełni wykorzystał okazję, jaka nadarzyła się po kontuzji Łukasza Brozia. Wskoczył na prawą flankę i okazał się jednym z objawień rundy! Gra bez żadnych kompleksów, nie boi się żadnego rywala. Może tylko zbyt mało wspiera kolegów w poczynaniach ofensywnych – ale mając przed sobą bardzo aktywnego z przodu Adriana Budkę, asekuruje doświadczonego kolegę… Zdecydowanie, runda na plus i gratulacje za udany debiut.

Jarosław Bieniuk – w tym półroczu defensywa jest najmocniejszą stroną Widzewa, a „Palmer” to najbardziej doświadczony i chyba najpewniejszy punkt naszej obrony. Zdarzały mu się wpadki, jak w meczu z Wisłą – ale generalnie, w przekroju rundy, trzeba nazwać Bieniuka zawodnikiem niezastąpionym. Potrafi stworzyć zagrożenie przy stałych fragmentach gry, dzięki wzrostowi wygrywa w polu karnym pojedynki główkowe. Byle tylko umiał inicjować ataki, jak niezapomniany Tomasz Łapiński…

Ugo Ukah – oto facet, który pracuje na pozytywach: gdy tylko mu się powodzi, notuje serię udanych wydarzeń. Tak było z nominacją do kadry Nigerii, która wyraźnie wzmocniła psychikę naszego piłkarza, jednego z najdłuższym stażem w drużynie. Ugo jest twardzielem, kibice mówią, że potrafiłby przyjąć na głowę cegłę, spadającą z trybun… To widać na boisku, choć czasami sympatycznego obrońcę ponoszą nerwy – może bezmyślnym zagraniem osłabić drużynę, schodząc do szatni z czerwoną kartką na koncie. Mimo to świetnie współpracuje z Bieniukiem, tworzą jedną z najlepszych par stoperów w lidze – nadto Ukah, mimo słusznej postury, umie poradzić sobie także na boku obrony.

Sebastian Madera – wciąż niespełniony talent, który do kłopotów ze zdrowiem dołożył w tej rundzie konflikt z kibicami. Nie wiadomo, czy zostanie wiosną w zespole, chodzą pogłoski o jego zamiarach transferowych. Byłoby szkoda, gdy Sebastian jest w formie, tworzy dużą wartość w defensywie, wprowadzając tam spokój i porządek. Podobnie jak Bieniuk czy Ukah – dobrze gra głową.

Dudu – to lewy obrońca, jakich w polskiej lidze brakuje, bo świetnie umie zainicjować akcję ofensywną skrzydłem oraz dośrodkować po stałym fragmencie. Dzięki temu jest skutecznym asystentem. Obecny Widzew atakuje głównie skrzydłami, więc Dudu jest w zespole niezbędny – zwłaszcza, że wciąż nie mamy lewego pomocnika z prawdziwego zdarzenia. Mimo to ocenę Brazylijczyka muszą obniżyć niepewne interwencje w defensywie, a takich zdarzyło mu się w tej rundzie kilka.

Hachem Abbes – sprowadzony do Widzewa jako zmiennik na lewą obronę, z konieczności grał na prawie każdej pozycji w defensywie. I błysnął talentem, a przede wszystkim uniwersalizmem: gdy musiał zastąpić stopera czy defensywnego pomocnika, w ogóle nie było widać w zespole luki na tej pozycji. Dlatego Hachem okazał się cennym nabytkiem i dobrze się stało, że Widzew ma takiego piłkarza.

Adrian Budka – zaczynamy przegląd drugiej linii od prawej strony, a tam z pewnością działo się przez pół roku najwięcej dobrego. Adrian jest dobrym duchem, liderem i motorem napędowym zespołu. Wyróżniał się walecznością w każdym meczu i choć krytycy wypominają mu podeszły wiek oraz braki techniczne – uważam, że w przekroju rundy nie można wskazać w zespole aktywniejszego piłkarza. Nie jest tajemnicą, że Budka zostawia serce na Widzewie, możemy więc być pewni jego postawy, nawet wtedy, gdy czasy nie są najlepsze. Budka odpowiada za konstruowanie większości akcji ofensywnych zespołu, młodsi koledzy na pewno mają się od kogo uczyć – przede wszystkim motywacji, postawy na boisku.

Mindaugas Panka – reprezentant Litwy jest zawodnikiem, po którym na pewno możemy spodziewać się dużo więcej. Środkowy, defensywny pomocnik – na pewno waleczny, dobry w destrukcji. Ale zdecydowanie zbyt mało kreatywny. Bardzo często myli się w wyprowadzaniu piłki po odbiorze, zbyt rzadko skutecznie podaje w ataku pozycyjnym, gdzieś zniknęła jego umiejętność strzału z dystansu… W tej rundzie zdecydowany spadek dyspozycji.

Bruno Pinheiro – spisałbym go na straty, gdyby nie zaskakująco udany mecz z Lechem. Kilka świetnych podań otwierających, sztuczki techniczne – wreszcie bramka, przesądzająca o sukcesie na trudnym terenie… Może to jest sposób na wykorzystanie chłopaka: ustawiać go z przodu, za napastnikami lub w roli kreatora gry. Ma duże umiejętności indywidualne, jest w miarę szybki i zwinny, może powinien odpowiadać za konstruowanie akcji? Zwłaszcza, że w Widzewie takiego zawodnika bardzo brakuje.

Krzysztof Ostrowski – moja ocena tego piłkarza jest jednoznacznie negatywna a mijająca runda tego w żaden sposób nie zmieniła. Gdy wychodzi w pierwszej jedenastce, zawsze jest najsłabszym punktem drużyny. Mówiąc szczerze, nie wiem co on jeszcze robi w Widzewie.

Piotr Grzelczak – w systemie gry z jednym napastnikiem, wystawiony do walki „na aferę” i to bez należytego wsparcia ze środka boiska, nie miał Piotrek łatwego zadania. I to go trochę rozgrzesza ze słabej skuteczności, jaką Grzelczak prezentował w tej rundzie. Mimo to uważam, że stać go na więcej. Przy obecnej sytuacji kadrowej wróciłbym do koncepcji z Piotrem na lewej pomocy: jest silny, przebojowy, dobrze dośrodkowuje lewą nogą. Byłby chyba bardziej przydatny z boku boiska, dogrywając kolegom.

Nika Dzalamidze – okrzyknięty gwiazdą, rewelacją i zbawieniem pokazał się w dwóch meczach i zgasł. Próbowano to na wszelkie sposoby wyjaśniać. Mnie się wydaje, że młodemu piłkarzowi trochę zawrócili w głowie niezbyt odpowiedni doradcy… Wygląda na to, że ktoś za wszelką cenę próbuje robić z Gruzina towar eksportowy o dużej wartości. Pewnie po to, by zgarnąć prowizję z jego transferu na klubu na Zachodzie. Póki co, Widzew nie ma z Dzalamidze większego pożytku i jeśli rzeczywiście Jagiellonia zdecyduje się go wykupić, raczej żadnej tragedii z tego u nas robić nie należy.

Princewill Okachi – mam wrażenie, że ten chłopak ma papiery na dobrą grę, ale jego potencjał pozostaje niewykorzystany. Chyba niepotrzebnie ustawiany jest często na lewej pomocy, bo ma umiejętności gry kreatywnej. Mógłby grać jako playmaker, cofnięty napastnik lub egzekutor: oczywiście warunkiem jest stworzenie mu takiej szansy. Jest młody, wszystko przed nim.

Przemysław Oziębała – ma wśród kibiców wielu przeciwników, ale potrafi strzelać ważne bramki, jak ta przeciwko Wiśle na inaugurację. Cały czas jestem zdania, że „Ozi” to typowy snajper, którego wszakże musi obsługiwać podaniami jakiś kreatywny pomocnik. W takim systemie Przemek umie zdobywać gole, co udowadniał wcześniej, m. in. jako gracz Zagłębia Sosnowiec. Problem w tym, że Widzew nie ma kreatywnego pomocnika. Albo inaczej,  żadnego z posiadanych piłkarzy w tej roli nie wykorzystuje.

Ben Radhia – wymieniany jako napastnik, bo grał tam ostatnio, zadziwiając umiejętnościami skutecznych działań w pierwszej linii. Mam wrażenie, że Benowi nie brakuje dobrej woli i ambicji, potrafi być na boisku wojownikiem, posiada do tego predyspozycje. Ale kontuzje przytrafiają mu się zbyt często. Podobnie jak Igorovi Alvesowi, przy którym można zakończyć podsumowanie drużyny twierdząc, że jeśli piłkarz z Brazylii ma talent do rozgrywania piłki, musi poczekać, aż zdrowie pozwoli mu na pełne wykorzystanie możliwości…

Pomijam świadomie całą armię juniorów, z której można by wyróżnić jedynie Piotra Mrozińskiego – ten umiał przebić się do zespołu i z roli defensywnego pomocnika wywiązał się poprawnie, kilka razy. Pozostali czekają na swoją szansę i niewątpliwie są przyszłością drużyny.

Czekamy więc na wiosnę w wykonaniu podopiecznych Radosława Mroczkowskiego, który musi sobie radzić zarówno z problemami kadrowymi, jak i z niezbyt jasną sytuacją materialną klubu. Na razie radzi sobie dobrze, umiejętnie wykorzystując dany potencjał, zbierając punkty jak tylko się da, choć czasem kosztem atrakcyjności gry zespołu. Zdaje się, że nie ma co liczyć na spektakularne transfery w przerwie zimowej, więc obserwujmy to dalej z nadzieją, że przyszły rok przyniesie więcej pozytywnych wiadomości.