O zabranym mandacie, czyli polskie absurdy wyborcze

Dariusz Barski i Bogdan Święczkowski, którzy w wyborach uzyskali mandaty parlamentarne, nie będą posłami. Wszystko dlatego, że obydwaj to prokuratorzy w stanie spoczynku. Obaj kandydowali z PiS, a ustępujący marszałek sejmu Grzegorz Schetyna (PO) uchylił im mandaty. Powód – nie można być jednocześnie posłem i prokuratorem, nawet w stanie spoczynku. Tak stanowi polskie prawo. Trudno też przypuszczać, że jakiś rodzaj międzypartyjnej rywalizacji nie miał w tej sprawie żadnego znaczenia.

Zatem wyborcy, którzy głosowali na konkretnych ludzi w Sejmie, swoich przedstawicieli mieć nie będą. Mają prawo czuć się oszukani: kto oddał głos przykładowo na Barskiego, a takich osób było 12 tysięcy, będzie musiał czuć się wyborcą innego parlamentarzysty. Tu akurat, najprawdopodobniej, Jarosława Jagiełły. Prywatnie bardzo Jarka lubię, to spokojny i kulturalny człowiek – lecz jeśli ktoś nie czuje do niego zaufania ani sympatii, musi żyć ze świadomością, że oddał głos nie temu, kogo widziałby w sejmowych ławach.

Ciśnie się na usta natychmiastowe pytanie: kto, na rany Chrystusa, decyduje o wpuszczaniu na listy wyborcze ludzi, którzy zgodnie z prawem nie mogą być posłami? Albo inne: kto uchwala tak absurdalne prawa, że później – zupełnie legalnie – cały proces wybierania ludzi traci sens?

Odpowiedź jest bardzo prosta: w Polsce nie wybieramy żadnych ludzi. Wybieramy partie. Oszustwo polega na tym, że oddany głos liczy się najpierw dla listy, potem dla określonej osoby. Najpierw zlicza się ogólną liczbę głosów na listę i dopiero później, z tejże listy, wybiera się osoby z największym poparciem. To po pierwsze, po drugie – nie ma żadnych jasnych procedur, określających możliwość zarejestrowania listy wyborczej (sprawa Kongresu Nowej Prawicy i Janusza Korwin – Mikkego) ani żadnych czytelnych zasad, zakazujących udziału w wyborach osobom w określonych warunkach jeszcze przed dniem elekcji (niniejsza sprawa Barskiego i Święczkowskiego).

Co ciekawe, są tacy, którzy obecny stan rzeczy nazywają wolnością. Nie należę do tych osób.

O marnotrawstwie, czyli jak łódzkie ZOO od Magistratu zależy

Przy okazji regularnych ostatnio wizyt w łódzkim ZOO zwróciłem uwagę na specyficzny model finansowania tego miejsca. Ogród Zoologiczny jest utrzymywany przez Urząd Miasta, można powiedzieć, że jest miejskim zakładem. Utrzymuje się z dotacji, jakie Magistrat przeznacza dla ZOO każdego roku, uchwałą budżetową.

Jest to kwota, którą w rocznym budżecie rezerwują radni, a potem Prezydent Łodzi ma – jako władza wykonawcza – obowiązek utrzymywania swojego podmiotu. Łatwo się domyśleć, że pieniądze nie wystarczają na pokrycie wszystkich wydatków. To częsty przypadek, dana instytucja korzysta z finansowania urzędowego opiekuna, ale jej rachunek wydatków nijak się ma do otrzymywanej kwoty. Akurat ZOO radzi sobie dobrze: można w Ogrodzie zostać sponsorem wybranego zwierzaka, przeznaczać pieniądze na jego utrzymanie w zamian za tabliczkę z nazwiskiem (lub nazwą) donatora przy klatce bądź wybiegu. Ale inne, podobne „zakłady budżetowe” samorządowych opiekunów nie mają możliwości, by korzystać z opieki sponsorów. Ani rzeczywistej (nie mają czym „handlować”), ani prawnej.

Interesuje mnie jednak mechanizm innego rodzaju: czy wiecie, co dzieje się z pieniędzmi, które w kasie Ogrodu zostawiają zwiedzający? Otóż, Szanowni Czytelnicy, trafiają one nie do ogrodowej księgowości, tylko do Urzędu Miasta. Dokładnie – dochód ze sprzedaży biletów przejmuje Magistrat, konretnie Wydział Ochrony Środowiska, pieniądze służą następnie na pokrycie bliżej niesprecyzowanych wydatków Urzędu. Zaś ZOO nie ma z tego tytułu żadnych dochodów, to znaczy wpływy z kasy oddaje w całości, korzysta z kwoty przez radnych wyznaczonej, bez względu na ilość sprzedanych biletów.

Konkluzja jest precyzyjna: w utrzymaniu tak dużej instytucji jak Ogród Zoologiczny rachunek ekonomiczny nie ma żadnego znaczenia! Obowiązują czysto komunistyczne zasady podziału budżetowego tortu na poszczególne, urzędowo wyznaczone kawałki – a takie subtelności, jak przedsiębiorczość, marketing, starania o lepszą frekwencję w ogóle nie są w tym systemie brane pod uwagę.

Po co o tym mówię? Bo obserwujemy w ZOO mały przykład, jak w naszym kraju działa to, co nie jest prywatne. Strat i zysków przedsięwzięcia (jak zrobiłby każdy właściciel prywatnej firmy) nikt nie liczy, bo politycy /urzędnicy wymyślili sobie prawo, które na to pozwala. Zatem prawo to stosują, a prowadzone przez nich instytucje budżetowe produkują deficyt. Małe – jak ZOO – straty w skali lokalnej, duże – a takie utrzymuje budżet centralny, budują nam straty na poziomie krajowym.

I to jest odpowiedź, dlaczego naszym władzom ciągle brakuje pieniędzy na wydatki, potrzebne do utrzymania państwa. Po pierwsze, rozdęta biurokracja. Po drugie – procedury wydatkowania pieniędzy, które nic wspólnego nie mają z zasadami normalnej ekonomii.  Czy dziwić może w takim wypadku upadek socjalistycznej Grecji???

O pomyśle na podatek od dzieła, czyli kolejne złodziejstwo!

Dzisiejsza (19.10.2011) „Gazeta Wyborcza” daje na pierwszej stronie artykuł pt.: „Umowy mniej śmieciowe”. Mowa tam o pomyśle rządzących, a reprezentuje ich Minister Finansów Michał Boni, na obciążenie obowiązkową składką ZUS wszystkich, którzy zatrudniani są na umowę o dzieło. Według Ministra osoby te powinny płacić składki, bo za kilkanaście lat i tak wylądują na utrzymaniu państwa. Będą żyć z dopłat do emerytury minimalnej lub z opieki społecznej, pasożytując w ten sposób na polskim systemie socjalnym.

Bezczelność Pana Ministra jest tak potworna, że aż zatyka. Kolejny akt „legalnego” złodziejstwa ze stoickim spokojem zapowiada urzędnik systemu, w którym – bez żadnych konsekwencji – notuje się każdego roku 40 miliardów złotych BRAKU pieniędzy na emerytury! Przy obowiązkowej składce na ten cel!!!

Pracuję od lat na umowę o dzieło, więc zgodnie z dewizą Ministra Boniego, jestem złodziejem, oszukującym Skarb Państwa. Wprawdzie, chcąc jednak zaoszczędzić na emeryturę, odkładam sobie każdego miesiąca stosowną kwotę na prywatnych kontach. Zatem nie zamierzam w przyszłości żerować na polskim systemie socjalnym. Ale nic to, potencjalnym złodziejem i tak jestem… Lepiej więc mój złodziejski zamiar ukrócić, każąc mi płacić dodatkowy podatek. Nie łudźmy się, żadnej emerytury z tego nie będzie! Ale za to złupione ludziom pieniądze (a beneficjentów „umów śmieciowych” jest w Polsce około ośmiuset tysięcy) mogą znakomicie posłużyć na pokrycie kosztów rozdętego ponad miarę systemu biurokratycznej władzy urzędników państwowych. I corocznych strat, jakie każdego roku obciążają z tytułu biurokracji fundusz rzeczywistych wypłat emerytalnych.

Znów Rząd chce przerzucić koszta funkcjonowania państwa na nas, obywateli – w tym przypadku na część, utrzymujących się przy życiu dzięki umowom o dzieło. Światły Rząd nie ma jeszcze pomysłu, czy nowe składki ma płacić sam pracownik, czy jego pracodawca… Pięknie – ciekawe, ilu ludzi zwolnią właściciele firm, gdy dowiedzą się, że muszą ponosić dodatkowe koszta zatrudniania osób, za które dotąd nie płacili… Ciekawe, ilu ludzi radykalnie zbiednieje, jeśli ich dochody – z racji obowiązkowej składki – spadną o jakieś 20 procent! To wszystko Rządu w ogóle nie interesuje, ważne jest utrzymanie systemu, w którym lukratywne posady urzędnicze dzierżą krewni i znajomi polityków zwycięskich partii.

Tymczasem każdy pracodawca, gdy chce zatrudnić kogoś na etat w wysokości 2,5 tysiąca złotych, musi z tego tytułu płacić ZUS-owi 3,5 tys. dodatkowo! Gdyby miał płacić składkę za „śmieciówkę” tej samej wysokości – płaciłby „tylko” 2,7 tys. zł. I według Rządu wszystko jest OK, nic nie trzeba z tym robić! Właściciel firmy to przecież wredny kapitalista, kolejny złodziej, wysysający krew z „opiekuńczego” systemu socjalnego… Zobaczymy, jeśli nie daj Boże naszym władcom uda się ten podatek wprowadzić, ile firm się zwinie. Zobaczymy, jak wzrośnie bezrobocie. I przekonamy się też, jak znacząco zbiednieją ludzie. Ale to nieważne – Rząd przecież sam się wyżywi. Znów – niestety – naszym kosztem.

O parytetach, czyli triumf durnokracji

Nie głosowałem. Spora w tym zasługa Rozalki, bo jej młody wiek każe tatusiowi siedzieć przy córce, ale były też powody inne, polityczno-ustrojowe.

Po pierwsze nie było kandydatów, których program wypełniałby także moją wizję Polski. Nie głosuję ani na mniejsze zło, ani z zatkanym nosem, tak już mam. Jeśli chciałbym, by mój kraj wyglądał tak a nie inaczej, nie będę głosował na tych, którzy mogą zrobić w Polsce „trochę” tak, jak chcę. Jajko nie może być częściowo nieświeże. Myślę, że wielu dorosłych Polaków robi podobnie – i jest to jeden z powodów zaledwie połowicznej frekwencji wyborczej w tym kraju

Po drugie, absurdy systemowe jak nasza ordynacja wyborcza (głosujesz na listę, nie na człowieka). Oraz parytet, absolutna i rewelacyjna nowość naszego systemu elekcyjnego. Komitety wyborcze musiały mieć na swoich listach określoną liczbę kobiet. Dziwię się, że Panie milczały, nie czując się urażone. Ja bym się wściekł, jeśli miałbym cokolwiek znaczyć ze względu na swoją płeć, a nie z powodu kompetencji. Pomyślmy tak: oto Komitet Wyborczy X ma obowiązek zawrzeć na listach określoną liczbę kobiet. Ma jednak w swoim gronie kandydatów merytorycznych (to znaczy fachowców w określonych dziedzinach) tylko płci męskiej, tak się akurat składa. Wolałby wystawić ekspertów, ale wystawia kobiety, bo innego wyjścia nie ma. Niestety, są to kobitki, które o wszystkim generalnie mają takie pojęcie, że wiedzą, kiedy trzeba wyłączyć zupę… A te dziewczyny potem wchodzą do Sejmu. To nie żarty, znam osobiście kilka z tych pań posłanek, które właśnie do Sejmu weszły, gwarantując nam wszystkim majestat władzy parytetowego debila. A raczej debilki, pilnujmy tu równości płci… I taki Sejm będzie rządził polskim narodem, ośmieszając wszelkie demokratyczne idee. Uwaga – gdyby parytet obowiązywał w drugą stronę, byłbym idealnie tak samo przeciwny jego wprowadzaniu!!! Ludzie, przede wszystkim, dzielą się na mądrych i głupich. A jest mi dokładnie obojętne, czy debil chodzi w spodniach czy w spódnicy. Na pewno nie powinien rządzić.

Jeśli jestem szefem firmy, to dbam o to, żeby zatrudniać pracowników kompetentnych – mądrych, pracowitych, uczciwych. A nie, żeby zatrudniać połowę kobiet, Żydów, murzynów, gejów czy marsjan –  bez względu na to, z jak kompetentnym  pracownikiem mam do czynienia. Pomijam, że byłby to ewidentny rasizm i bezprawie (zatrudnianie kobiet w parytetowej ilości jest ewidentnym rasizmem płciowym wobec mężczyzn), ale byłoby to przede wszystkim działanie samobójcze dla mojej firmy. Otóż państwo działa dokładnie tak samo, jest firmą, której funkcjonowanie (cele i związane z tym koszta) zabezpieczają finansowo wszyscy obywatele, będąc w tym sensie jego udziałowcami. W interesie nas wszystkich jest więc, żeby rządzili nami ludzie mądrzy, pracowici, uczciwi – a nie połowa kobiet lub połowa mężczyzn, bez względu na kompetencje.

Myślę, że wielu rodaków uważa podobnie – i to jest kolejny powód, dla którego 50% Polaków nie chodzi na wybory. Niektórym się nie chce, ale pozostali umieją myśleć logicznie.

O skandalu w biały dzień, czyli Korwin wypchnięty z wyborów

Klamka zapadła, Janusz Korwin – Mikke nie wystartuje w wyborach. Jego ugrupowanie, Kongres Nowej Prawicy, nie zostało całościowo zarejestrowane w Państwowej Komisji Wyborczej. Ta instytucja powołała się na fakt, że… nie zdążyła sprawdzić ważności złożonych podpisów! Pomimo, iż komitet wyborczy złożył podpisy w wymaganym terminie. Korwin się poskarżył, a Wojewódzki Sąd Administracyjny w Warszawie dziś protest odrzucił twierdząc, że… nie jest instancją właściwą do rozstrzygnięcia tego sporu!!! Odesłał sprawę z powrotem do PKW, która skargę rozpatrzy. Ale po wyborach. W nich zabraknie samego JKM a Kongres Nowej Prawicy wystawi swoje listy jedynie w tej części okręgów, które nie budziły zastrzeżeń światłej komisji.

To jest skandal, który stanowi jawną kpinę z prawa, przyzwoitości i całej instytucji tzw. państwa demokratycznego. To również biurokratyczny absurd, ale pokazujący całą bezczelną siłę politycznego układu, jaki rządzi Polską w nienaruszalnym, betonowym systemie władzy.

Albowiem Korwin, wraz ze swoim młodym zespołem prawicowych pretorian, jest jedynym politykiem tzw. krajowego establishmentu, który nie waha się system ten jawnie krytykować. Mówi o „bandzie czworga” (PO – PiS – PSL – SLD), która nigdy nie będzie zainteresowana zmianą systemu polityczno – gospodarczego Polski. Czyli jedynym sposobem na poprawę zamożności obywateli tego kraju. Biurokratyczny nowotwór, rozdymający się i rosnący na organizmie państwowej tkanki, wciąż kosztuje coraz więcej. Mnożą się urzędy, etaty, posady dla polityków wszystkich szczebli – swoich, tych, którzy dzielą między siebie smakowity tort budżetu, nieważne, z czarnym, czerwonym czy różowym sztandarem nad głową. „Banda” jednoznacznie pokazała, gdzie ma Korwina, katrupiąc jego polityczne ambicje u samego początku jakiejkolwiek działalności, która mogłaby stworzyć zręby upadku obecnego układu.

Wielu śmieje się z poglądów JKM, mówiąc o utopii i spiskowej teorii dziejów. Chyba nie trzeba wyraźniejszego dowodu, że spisek istnieje. Chodzi o utrzymanie się – za wszelką cenę! – przy pełnym korycie, dojenie ludzi w myśl szlachetnej idei „walki o lepszą Polskę” oraz uwalenie na starcie wszystkich, którzy mogliby w tym procesie jakkolwiek przeszkodzić.

Korwin nigdy nie sprawował władzy więc nie wiemy, czy zestaw jego radykalnych poglądów to jedynie czcza gadanina, czy też realny sposób na wypełnianie pustych kieszeni mieszkańców Polski. Ale teraz już na pewno się tego nie dowiemy, przynajmniej (znów) nie tym razem. Ciekawe, ile lat upłynie, zanim ludzie tu, nad Wisłą, zrozumieją wreszcie jak są bezczelnie okradani – w majestacie prawa i obowiązujących przepisów, oczywiście tworzonych przez ludzi, którzy potem sami z nich skwapliwie korzystają. Bo najbardziej w tym skandalicznym procederze martwi cisza – ze strony tych, którzy mogliby podnieść rejwach przeciwko istnieniu jawnego, wyborczego bezprawia. Nie polityków, którym an bloc uwalenie KNP jest na rękę. Ze strony zwykłych ludzi, którzy oddają swoje głosy, podobno w „państwie prawa” i w uczciwych, demokratycznych warunkach.

O przechrztach czyli uważajmy, na kogo głosujemy!

Idą wybory, więc politycy coraz chętniej zmieniają barwy klubowe. Takich, którzy nagle, z zaskoczenia rzucają się w objęcia dotychczasowych wrogów politycznych jest w czasie elekcyjnym całkiem sporo. Tłumaczą się – to jasne – własnymi skłonnościami do zgody, porozumienia i współpracy w imię lepszej Polski. Oraz własnymi kompetencjami, dzięki którym (lepiej wykorzystanym) Polska będzie lepsza.

Nie mogę na takich ludzi patrzeć bez mdłości. Tak już mam, skażenie zawodowe oraz ideologiczne. Zaczęło się oczywiście od „wspierania lewej nogi”. Wszyscyśmy, z pokolenia dzisiejszych czterdziestolatków, zainteresowani w roku 89 życiem (wreszcie!) w normalnym kraju, głosowali „z sensem na Wałęsę”. Chwilę później widać było, co wyczynia z tym krajem nasz czcigodny Pan Prezydent Rzeczpospolitej – tylko po to, by udało mu się za wszelką cenę utrzymać przy władzy… Późniejsze ujawnienie faktu, że był po prostu agentem wyjaśniło sprawę – ale cóż, Polska została taka, jaką nam okrągłostołowcy zafundowali.

Wprawdzie Wałęsa nie zdradził konkretnej partii, ale epigonów, owijających się wciąż innym sztandarem doczekał się wielu. Od początku, przez całe dwadzieścia lat pokomunistycznego wyzwolenia, co chwilę nowy diabeł z tego pudełka wyskakuje. Gwiazda salonów, Olechowski – był chyba w każdej partii. Niesiołowski – zgroza, jak ten człowiek sam rozszarpuje własną, opozycyjną, piękną legendę. A dalej idą szerokim strumieniem dawniejsi idealiści, teraz „pragmatycy”: Gilowska, Pitera, Arłukowicz, Kluzik – Rostkowska, Jakubiak, Piekarska, Poncyliusz… Wymieniam tylko głośne nazwiska przechrztów z pierwszych stron gazet. Sprawę ułatwiło powstanie Platformy Obywatelskiej, która do swej szerokiej piersi przytula każdego, „z kim tylko można się dogadać”. Ale zjawisko politycznej migracji występuje u nas powszechnie, a jego fale skierowane są we wszystkie strony, nie tylko w kierunku platformerskiego lewo-centrum.

Lokalnie zjawisko jest mniej widoczne, co nie znaczy, że mniej znamienne. Kilka lat temu w Łodzi sławę wśród dziennikarzy zdobył ex wojewoda Michał Kasiński, który po kolejnych wyborach samorządowych (bodaj po to, by zachować fotel w prezydium Sejmiku Województwa) ogłaszał z trybuny, jak wielką miłością zapałał nagle do PSL. Był wtedy członkiem PiS, dla jasności. Procesowi jawnego (na oczach opinii publicznej) przechodzenia z partii do partii towarzyszyła tak czytelna pogarda ze strony środowisk opiniotwórczych, że Kasiński natychmiast wycofał się z życia politycznego. To człowiek wrażliwy, prawnik, naukowiec – toteż nie dziwię się, że obciążenia nie wytrzymał. Dziś mamy kolejną „sensację” – były marszałek regionu, Włodzimierz Fisiak, niegdysiejsza gwiazda regionalnego ROP, dziś wciąż aktywny człowiek PO, przyjął od SLD wsparcie własnej kandydatury do Senatu… Oczywiście wszem i wobec głosi, że ma doświadczenie i wystarczające kompetencje, by sprawdzić się w Senacie, bliskim obecnie idei rozwoju samorządności…

Wszystko to razem jest tak cyniczne i bezczelne, że aż boli. Ludzie, idący do polityki z określonym programem, poglądami, zamiarami ustrojowymi – nagle wszystko rzucają w imię „porozumienia i współpracy”. A my, wyborcy, mamy im wierzyć… Przysięgam, że bardziej wierzę betonowym komunistom, resztkom starego ustroju, jak Miller, Kwaśniewski czy Oleksy. Dlatego, że nie próbują udawać innych, niż są w istocie. Jak pozostali, walczą o własny kawał tortu – ale przynajmniej rzucają się na te ochłapy pod tymi samymi co dawniej sztandarami. „Lepsza prawa lewiczka niż lewa prawiczka”, choć oczywiście nigdy nie przyszłoby mi do głowy głosować na komunistów.

Czemu politycy się przepoczwarzają? To tak samo czytelne (i bezczelne) jak ich własny cynizm: chodzi o zwykły dostęp do żłoba. Nic innego, choć oni zawsze pałają świętym oburzeniem, gdy zarzucić im koniunkturalizm. Niezniszczalna żądza władzy, stanowiska, dostępu do legalnych i podskórnych źródeł dochodów, potrzeba ustawienia się i wygodnego życia – to wszystko argumenty, które w życiu tych ludzi tysiąckrotnie przewyższają jakąkolwiek polityczną ideologię. I dlatego właśnie państwo powinno być jak najskromniejsze! Należy dążyć do tego, by wszelkim politykom i urzędasom dawać jak najmniej szans dorabiania się naszym kosztem, między innymi drogą politycznych wykrętów. Zgodnie z zasadą ula, w którym im mniej jest trutni, tym więcej miodu. Gdy liczba nierobów przerasta liczbę robotnic, ul ginie…

O dziwnościach w sporcie, czyli wiek oszustów

Sport staje się coraz mniej „sportowy”, to znaczy, ma coraz mniej wspólnego z uczciwą rywalizacją. Afery dopingowe, dziwne majstrowanie w zasadach gry (systemy rozgrywek, ale też np. kostiumy pływaków czy skoczków narciarskich), wielkie pieniądze i niejasne układy. Kolejne dyscypliny dołączają do listy podejrzanych, bo kibice – choć niby wszystko lub prawie wszystko jest legalne – widzą gołym okiem, że za rywalizacją stoi gigantyczny przekręt.

Najpierw świat bulwersował się aferami dopingowymi – kolarzy, sztangistów… Nawet dzielna Justyna Kowalczyk każdej zimy walczyć musi z naszprycowaną Norweżką, bo władze światowego związku narciarzy pozwalają Bjoergen „leczyć się na astmę”, oczywiście zupełnie przypadkowo lekiem, dzięki któremu łatwiej się biega…

Teraz obudziły się demony lekkiej atletyki, konkretnie – dwa. Jeden nazywa się Caster Semenya i biega jako kobieta w reprezentacji RPA. Kłopot w tym, że nie wiadomo, czy przypadkiem nie jest facetem. Przeprowadzono tzw. test płci zawodniczki, czyli mówiąc trywialnie ktoś zajrzał jej pod majtki. Niestety, wyniku testu nie ujawniono. Ciekawe, dlaczego. Jakieś dwa lata temu specjalna komisja międzynarodowych ekspertów przyznała, że Caster jest obojnakiem, ma wewnątrz ciała ukryte męskie jądra, wskutek czego ma też o wiele więcej testosteronu niż kobiety, z którymi rywalizuje na bieżni. Ale nikomu nie przyszło do głowy, by ją dyskryminować, zakazując startu w jednej konkurencji z kobietami.

Drugi demon to Oscar Pistorius, również reprezentujący barwy Republiki Południowej Afryki. Czterystumetrowiec stracił w dzieciństwie obie nogi, ze specjalnymi protezami startował jednak w paraolimpiadach. Od czterech lat biega również w imprezach dla pełnosprawnych zawodników, szykuje się na przyszłoroczne igrzyska w Londynie. Jest tylko mały problem: protezy z włókna węglowego, na których Oscar mknie po medale, dają mu według ekspertów dużą przewagę nad zawodnikami, walczącymi o zwycięstwa na naturalnych kończynach.

Dla kibiców na całym świecie jest jasne, że oba przypadki absolutnie przeczą zasadzie równych szans na starcie. Z pozasportowych powodów nikt z rządzących sportem nie widzi potrzeby zawieszenia Caster do chwili, gdy zdecyduje się na medyczne rozwiązanie problemu swojej męskości (jeśli chce biegać z kobietami, to niech sobie jądra usunie) – ani też zorganizowania na igrzyskach specjalnej konkurencji dla biegaczy o stalowych nogach… Czemu równych szans nie ma? Spytajcie urzędników, zajmujących się ustalaniem zasad rywalizacji różnych dyscyplin sportowych, oczywiście za pieniądze podatników w molochach, jakimi są związki sportowe w każdym państwie i na każdym poziomie, również międzynarodowym. Dopóki sportem kierować będą urzędnicze koterie, podatne na finansowe wpływy ze strony m.in. podejrzanych środowisk, zajmujących się dystrybucją nie do końca jawnych pieniędzy, sport czysty nie będzie.

Podzielam zdanie osób, które głosują za legalizacją dopingu: jeśli tak ciężko zwalczać doping, jeśli z wielkimi oporami idzie zorganizowanie jakiegokolwiek systemu, wykluczającego stosowanie w sporcie „dopalających” substancji – zalegalizujmy wszelki doping! I tak wiadomo, że szprycują się zawodnicy każdej dyscypliny, niech więc robią to legalnie. Że narażają w ten sposób swoje zdrowie – a, to już ich prywatny problem.Chcącemu nie dzieje się krzywda. Przynajmniej kibice będą świadkami uczciwej rywalizacji.

O nowych departamentach UMŁ, czyli znowu wydatki na biurokrację

Nastąpiła tzw. reorganizacja Urzędu Miasta Łodzi. Prezydent Hanna Zdanowska powołała siedmiu wysokich urzędników: dyrektorów nowych departamentów. Nie likwiduje się żadnego wydziału (to dla uspokojenia kadr pracowniczych Magistratu), niektórym komórkom organizacyjnym zmienia się tylko nazwy.  To znaczy, że za pieniądze podatników znów zwiększa się wydatki na biurokrację. Wszystko w czasie, gdy media całego kraju trąbią o rosnącym kryzysie i jego skutkach…

Siedmiu dyrektorów z wysoką pensją, każdy (lub każda, bo są też panie) będzie miał sekretarkę, pewnie zaraz powołają asystentów… Komu się chce, niech policzy, ile to będzie miesięcznie kosztowało łódzkiego podatnika. Wszystko w imię zatrudnienia na lukratywnych etatach „swoich” ludzi, którym wcześniej obiecało się nagrodę za polityczne usługi lub inne formy udanej kooperacji.

Ktoś powie, że nie ma o co kruszyć kopii w skali lokalnej. Ale każdego roku, już w skali kraju, zwiększa się liczba osób, zatrudnianych na etatach w instytucjach publicznych. Pod światłym przewodnictwem Rządu, którego Premier promuje od wielu miesięcy politykę oszczędności państwowych. Oczywiście w teorii. Bo, ciąglę powtarzam tę smutną prawdę, od roku 1989 z każdym kolejnym aparatem władzy rosną w Polsce koszta biurokracji państwowej. Wszyscy tylko gadają, że trzeba ciąć  wydatki państwa, a w praktyce ciągle je zwiększają, oczywiście w imię własnych, politycznych interesów.

I znów oczywista prawda – państwo działa jak każda, zwykła firma. Ma przychody (nasze podatki w różnych formach) i wydatki, m.in. w postaci wszelkich instytucji budżetowych, które utrzymujemy. Właściciel firmy pilnuje wydatków, żeby ich nie przekroczyć – bo się zadłuży i w końcu zbankrutuje. Rządzący naszym krajem mają gdzieś szacunek wobec bilansu dochodów i kosztów, bo za wszystko zapłacą polscy obywatele, w przymusowych obciążeniach podatkowych oraz w podatkach ukrytych, jak np. ceny nośników energii.

Dopóki wreszcie nie zrozumiemy, że trzeba radykalnie zmienić system gospodarczy, prywatyzując wszystko, poza wojskiem, policją i sądami, będziemy żyć coraz gorzej. I będziemy coraz biedniejsi, by w końcu przeżyć  traumę w rodzaju argentyńskiej lub greckiej wersji wydarzeń. No, ale cóż, demokracja – „sami tego chcieliśmy”.

O zamieszkach w Anglii, czyli raz jeszcze o wolności

Zdumiewające, jak mocno rozszerzyła się w angielskich miastach skala chuligańskich awantur. Młodzież przeciwko Policji, na sztandarach podpalaczy i szabrowników hasła walki ze stróżami porządku oraz bogatą warstwą społeczeństwa. Powody narastającej agresji? Pytani eksperci mówią o co najmniej kilku: słabość brytyjskiego prawa (Policja nie może używać przemocy wobec przestępców), wzrastająca liczba kolorowych imigrantów oraz kryzys światowy, nawet w Anglii zwiększający obszary bezrobocia oraz ubóstwa.

Powody są zrozumiałe – jeszcze kilka lat socjalistycznych rządów, promujących biurokrację i życie na kredyt, a rozsypywać zaczną się nie tylko gospodarki poszczególnych krajów, ale też sieci międzynarodowych powiązań ekonomicznych (już dziś bogu ducha winni Polacy płacą horrendalne raty kredytów we frankach, bo świat źle reaguje na zawahania rynku USA).

Niezroumiałe są działania angielskich służb mundurowych, a właściwie całkowity brak reakcji na bezczelność brutalnych hord, ograbiających brytyjskie sklepy, podpalających domy, terroryzujących niewinnych ludzi. Luki w prawie? Nikt nie uruchamia procedur awaryjnych, by w trybie pilnym nadać uprawnienia Policji. Nie wkracza wojsko ani żadne służby, zwyczajowo powoływane do walki z takimi zamieszkami. Nic się nie dzieje, a strwożeni mieszkańcy angielskich miast czekają, kto i kiedy wpadnie do mieszkania, żeby „pokazać bogatym, kto tu naprawdę rządzi”.

Można do znudzenia powtarzać starą prawdę – wolność człowieka kończy się tam, gdzie naruszana jest wolność drugiego człowieka. Angielska Policja już pierwszego dnia powinna była całe to tałatajstwo rozpędzić na cztery wiatry! A skoro tego nie zrobiła, należy natychmiast powstrzymać kolejne szarże współczesnych wandali, używając wszelkich dostępnych środków, nie oglądając się na obowiązujące ustawy. To te dranie łamią prawo, a nie Policja, więc zasłanianie się brakiem przepisów jest zwykłą hipokryzją lub tchórzostwem angielskich urzędników.

Bierność tylko prowokuje kolejnych bandytów, pewnie zaraz ruszy się podobny motłoch w innych krajach… Jeśli brytyjskie służby zbagatelizują tę sprawę, równowaga współczesnego świata ma wielką szansę rozsypać się w drobny mak.

O świecie pourlopowym, czyli powrót do codzienności

Kilka dni nad morzem, czyli próba przetrwania na obrzeżach pogodowej traumy… Zachodniopomorskie szczęśliwie uniknęło nawałnic, ale zwyczajowi bywalcy plaż wolą chyba poczekać, aż pogoda się w sierpniu trochę ustabilizuje. Nam się udało: tylko trzy doby opadów. I znów potwierdzenie starej, banalnej prawdy – dopiero zwolnienie tempa pozwala w pełni docenić smak życia. A zarazem uwypukla straszną świadomość, jak wiele z tego życia zabiera nam wszystkim praca…

Powrót do codzienności naznaczają głównie politycy, czający się w blokach startowych. Dziwne, że w dużych miastach wszyscy tak bardzo ekscytują się kolejnymi wyścigami po budżetowe konfitury. Na prowincji zasadniczo nikt nie interesuje się polityką. Z perspektywy urlopowicza widać, dlaczego frekwencje wyborcze są w naszym kraju tak niskie. Generalnie wszyscy mają gdzieś, kto będzie rządził tym smutnym grajdołkiem… Skoro przez lata i tak niewiele się zmienia a ci, co zarabiają mało i tak tworzą dolną warstwę pozbawioną szans na wzlot w lepsze życie… Natomiast drapieżniki, bez względu na kolor sztandaru, znów będą toczyć pokazową walkę o stanowiska i dostęp do żłoba –  potem, na zakończenie krwiożerczej rywalizacji, wspólnie napiją się wódki przy biesiadnym stole.

Sportowo jakby lepiej – skazany zaocznie Widzew zaczął całkiem nieźle rywalizację w lidze, Wisła bije kolejnych rywali w drodze do piłkarskiej elity. Ale jakaś taka dziwna. Czy ktokolwiek z interesujących się sportem w skali krajowej będzie utożsamiał się z zespołem, w którym stale występuje najwyżej trzech Polaków? Rasistą nie jestem, dobrze, gdy nasza drużyna z sukcesami przebija się w pucharowej rywalizacji. Tylko, że jakoś ciężko uwierzyć, że to faktycznie rozgrywki między krajowymi klubami – a nie kolejna część intratnego, futbolowego biznesu. Ze sportem ma to coraz mniej wspólnego.

Muzycznie – duże nadzieje. Electric Chair wygląda coraz lepiej przed debiutanckim występem – przypomnę, trzeciego września w Aleksandrowie Łódzkim. Chyba mogę uchylić rąbka tajemnicy: oprócz utworów premierowych szykujemy specjalny składak. Zlepek  utworów kapel, w których wcześniej graliśmy: Aion, Sacriversum, jest też Agatowy Pathfinder. Kto zgadnie, jakie to utwory i z jakich płyt, przyjdzie po koncercie – ma ode mnie browara. 🙂

No i najważniejsze. Dzidzia już prawie z nami! Czekamy niecierpliwie na przybycie Amelki, póki co – szkoła rodzenia i odliczanie kolejnych tygodni. Mam nadzieję, że Mała nie będzie się ociągać, ma czas do końca września! 🙂