O złodziejskim PZPN, czyli mafia piłką zarządza

Mój kumpel z pracy mieszka „na wiosce” niedaleko Łodzi. Tam, z podobnymi sobie  miłośnikami piłkarstwa, postanowił założyć futbolową drużynę. Nie jakąś tam przypadkową, tylko normalny klub piłkarski, biorący udział w oficjalnych rozgrywkach ligowych, organizowanych przez PZPN.  Skrzyknęli się, a następnie zgłosili do łódzkiego oddziału władz piłkarskich, podejmując ochotę walki w najniższej możliwej klasie rozgrywkowej. W okręgu łódzkim jest to siódma liga (na osiem grających w Polsce), czyli tak zwana B Klasa.  Wiecie, ile kosztuje zgłoszenie do łódzkich rozgrywek jednego tylko piłkarza na poziomie B Klasy?  Dwieście złotych. Dwie stówy za samo uznanie przez światłych urzędników piłkarskiego związku, że pan Iksiński może sobie biegać po polu i grać w piłkę z kolegami na terenie rodzinnej wsi.

Ten drobny przykład z samego dołu futbolowego życia naszego kraju pokazuje, do jakich pieniędzy – już w skali ogólnonarodowej – mają na stałe dostęp urzędnicy piłkarskiej centrali. Ile jest takich drużyn, zawodników na ośmiu poziomach krajowego „futbolenia”, we wszystkich regionalnych – okręgowych oddziałach PZPN? Do tego jeszcze zewnętrzne źródła dochodów – sponsorzy, prawa telewizyjne, procenty z transferów…  Polski Związek Piłki Nożnej jest bardzo atrakcyjnym miejscem pracy dla wielu ludzi, można tam obracać ogromnymi pieniędzmi, właściwie bez żadnej poza-branżowej kontroli.

Trudno się przeto dziwić, że PZPN w roku 1989 (jak zresztą inne krajowe związki sportowe) stał się idealną bazą spoczynkową dla usuwanych ze służby oficerów komunistycznych służb specjalnych. Gdy starałem się dwanaście lat temu o licencję stadionowego spikera dyscypliny piłka nożna, PZPN skierował mnie na kilkudniowe szkolenie w stołecznym AWF-ie. W dwóch turach, wiosną i jesienią, oficerowie dawnego SB (nawet się przedstawiali, ze stopnia i nazwiska – to był rok dwutysięczny!!!) tłukli nam kursantom do głów jakieś przeokropne brednie z zakresu „utrzymania bezpieczeństwa na stadionie”. Ten kabaret zakończył się przyznaniem dyplomu w formie laminowanej kartki (oczywiście płatnej) i dzięki temu Polski Związek Piłki Nożnej zyskał grupę osób „uprawnionych do pracy na stadionie w rozgrywkach pierwszej i drugiej ligi”, bo wtedy obowiązywało jeszcze stare nazewnictwo.

Na tym bastionie czerwonych psów łamali sobie zęby kolejni ministrowie od spraw sportowych. Kilku chciało likwidować PZPN lub zmieniać bandyckie zasady wszechwładzy piłkarskiego urzędu, ale zawsze kończyło się tak samo. Straszeniem.  Że wywalą Polskę z międzynarodowych rozgrywek, co w perspektywie kolejnych wyborów żadnemu ministrowi (ani jego partii) się nie opłacało. PZPN jest bowiem krajową odnogą światowej, przestępczej organizacji o nazwie FIFA ze swym kontynentalnym oddziałem (UEFA), sprawującym niepodzielną władzę nad piłkarstwem europejskim.

Dlaczego przestępczej? To proste. W skali globalnej zasady funkcjonowania piłkarskiego związku są identyczne z krajowymi. Z takim samym dostępem do gigantycznych pieniędzy, kontroli nad obrotem transferowym (z własnym, niezawisłym prawodawstwem!) i finansowych wpływów zewnętrznych. To tak, jakby jakiś futbolowy Pablo Escobar sprawował niepodzielną kontrolę nad zyskami z produkcji i handlu największej na świecie wytwórni heroiny. Żadna Policja, żaden krajowy rząd ani międzynarodowa struktura polityczna (jak np. Unia Europejska) nie mają najmniejszego wpływu na finansowe obroty niezależnej organizacji piłkarskiej. Jej bezczelność jest do tego stopnia widoczna, że przed turniejem EURO 2012 działacze UEFA po prostu zamknęli dla innych ludzi polskie stadiony, nikogo tam nie wpuszczając pod pretekstem zachowania bezpieczeństwa…

Ta światowa mafia całkowicie kontroluje wszelkie przejawy gigantycznego biznesu, jakim stały się na Ziemi piłkarskie rozgrywki. Tu w Polsce aż tak bardzo by nas to nie bolało. Nawet byśmy się cieszyli, że na skutek UEFA-owskiej decyzji mamy nad Wisłą turniej, pomagający likwidować głębokie, cywilizacyjne zapóźnienia. I siedzielibyśmy cicho, gdyby nie baty, jakie nasi piłkarze od lat zbierają na wszystkich frontach międzynarodowych rozgrywek. Przeczuwamy, że coś jest nie tak, prawda? Bo niby zdolna młodzież piłkarska rodzi się  we wszystkich krajach. Dopiero potem „coś” powoduje, że zaczynamy odstawać od świata a najlepsi grajkowie znad Wisły natychmiast wyłapywani są przez czujnych skautów i transferowani, jak najszybciej, do klubów zachodnich.  Skutek jest taki, że Polska zostaje bez piłkarzy, w klubach i w reprezentacji. A jak się już jakiś zaciąg z zagranicy do kadry da przeprowadzić, to i tak Biało-Czerwona drużyna kończy rozgrywki gdzieś na pierwszym poziomie, w każdym znaczącym turnieju.

A frajdę z sukcesów kopaczy chcielibyśmy mieć jak wszyscy, to znaczy jak obywatele tzw. rozwiniętych krajów europejskich, z którymi jesteśmy w jednej Unii a po likwidacji granic jest nam do nich coraz bliżej. Tam jakoś się da zbudować drużyny, które są w stanie ze sobą rywalizować na poziomie chwilowo niedostępnym dla naszych zespołów, wszystko jedno – narodowego czy klubowych. Boli nas to, że w Polsce się do tego pułapu doskoczyć nie udaje.

Czemu tak jest? Odpowiedź jest banalna: tam są pieniądze. System globalnego zarządzania futbolem przez światową mafię FIFA powoduje, że stawki, obowiązujące w biznesie piłkarskim są nieosiągalne dla naszych struktur krajowych. Działacze PZPN zajęci są pozyskiwaniem zysków z rozgrywek wszystkich szczebli, a nie inwestowaniem tejże gotówki w system szkolenia, gwarantujący młodzieży rozwój, w warunkach nadążających za normalnym światem. Jak wszystko w Polsce, również i piłka nożna w swej biurokratycznej konstrukcji ślepo naśladuje to, co funkcjonuje w bogatych krajach zachodnich. Z tym, że Polska nie jest bogatym krajem zachodnim. I dlatego związkowych pieniędzy nie wystarcza jednocześnie na stworzenie treningowej struktury i napchanie kieszeni działaczom. Ci ostatni pilnują jednakowoż, by wystarczyło na to drugie. I to jest najważniejsza przyczyna kryzysu, gnębiącego od lat polską piłkę nożną.

Co zrobić, by się otrząsnąć? Oczywiście idealnym (oraz sprawiedliwym) wyjściem byłoby natychmiastowe zlikwidowanie FIFA wraz z wszystkim kontynentalnymi oraz krajowymi odnogami. Że nie miałby kto organizować rozgrywek? Wolne żarty – kluby i reprezentacje narodowe same by się dogadały co do terminarzy i organizacji, bez żadnych urzędasów, pośredniczących za grube pieniądze w tym procederze. Gdyby się nie dało, należałoby zlikwidować PZPN i w to miejsce pozwolić naszym podmiotom piłkarskim działać samodzielnie, na marginesie światowych rozgrywek. Bądźmy jednak realistami. Siły stojące za obecnym systemem są tak potężne, że zmian takich nie da się przeprowadzić. Wywalmy więc chociaż, metodą ściągniętą niestety z putinowskiej Rosji, wszystkich działaczy obecnego PZPN – wszystkich, do korzeni. I wybierzmy nowych z zastosowaniem praw lustracji: tym, którzy działali jeszcze za komuny, dziękujemy serdecznie. I narzućmy statutowy obowiązek rozliczania się PZPN z dochodów i inwestycji przed organami państwowej kontroli. Oraz nieprzekraczalny termin zbudowania systemu trenowania piłkarskiej młodzieży. W oparciu o stosowną bazę – personalną, terenową i sprzętową. Może chociaż w taki sposób dogonimy uciekającą Europę.

O aferze międzynarodowej, czyli kibice rosyjscy są u siebie…

Turniej EURO pięknie się rozwija: mamy ekscytujące mecze, niespodziewane porażki faworytów (kto obstawiał Duńczyków w meczu przeciwko Holandii???), mamy też – obiegając szybko relacje z wszystkich „stadionowych” miast po stronie polskiej – bardzo miłą atmosferę wśród kibiców, zwłaszcza zagranicznych, dobrze się nad Wisłą czujących… Cóż, kto jak kto, ale Polacy w imprezowaniu mało komu dają się wyprzedzić. Gościnni też – po słowiańsku – jesteśmy. I bardzo dobrze: niech pozytywna fama o Polsce i Polakach świat obiega!

Pytanie, czy trochę nie za dużo mamy tej gościnności. Zwłaszcza wobec osób, wykorzystujących (niczym gangsterskie bojówki) przykrywkę kibicowania do działań zgoła nie kibicowskich. Jeszcze nie umilkło gorzkie echo po incydencie we Wrocławiu, a już rosyjscy tzw. kibice szumnie zapowiadają na jutro marsz z okazji swego narodowego święta…

Pomijam fakt, że ichniejszy batiuszka, czyli nieformalny szef grupy szalikowców narodowej reprezentacji Rosji, to ponoć znajomek Putina i autor proputinowskich akcji wyborczych w szalikowej ekipie… Zmilczę też doniesienia, jakoby zamiar rosyjskich kibiców miał przez to „ciche wsparcie” kremlowskich władz. Nurtuje mnie inne pytanie: jakimże to prawem rosyjscy rzekomi kibice mają organizować polityczne wiece na terenie obcego, ponoć suwerennego państwa? Że są akurat na mistrzostwach i mają prawo manifestować swoje poglądy? A czy kiedykolwiek polscy kibice organizowali gdzieś zagranicą swoje narodowe święta? Wolne żarty!

Święto jest oczywiście pretekstem. Mamy szytą grubymi nićmi, międzynarodową aferę, która już z daleka wygląda na prowokację. Wszystko teraz w rękach polskich władz, które – myślę, że nie tylko moim zdaniem – powinny absolutnie zakazać jakichkolwiek manifestacji politycznych obcej narodowo grupie, choćby pod słusznym pretekstem spokoju w czasie mistrzostw. Jeśli polscy nacjonaliści zorganizują jakąś kontrdemonstrację, a nie daj Boże skończy się to przypadkowo mordobiciem, w świat pójdzie fama o „polskich bandytach” rozbijających pokojowo nastawionych demonstrantów rosyjskich. No i stosunki z naszym „wielkim bratem” zostaną dodatkowo zaognione… Można się jedynie obawiać, czy polskie władze podołają kolejnemu, zdaje się karkołomnemu zadaniu, postawienia się Rosjanom.

Że to sprawa niełatwa, przekonał nas gorzko Smoleńsk – Rosja pokazała nam, że na jej terytorium ona będzie decydować, jakie śledztwo, jak prowadzone i z jakimi wynikami trzeba będzie uznać za ostateczne. Tu jest gorzej, bo temat wkracza na terytorium Polski i tylko od nas zależy, jak „atut własnego boiska” będzie przez władze wykorzystany. Po tej zaminowanej łączce trzeba stąpać bardzo delikatnie – ale też po to naród utrzymuje służby dyplomatyczne, by one w godzinie próby zdawały egzamin. Jak będzie on zdany – już jutro się przekonamy. Nie tylko na boiskowej murawie.

Obawiam się jednak, że nasz rząd nic nie zrobi, strach przed Putinem okaże się silniejszy. Bo niby kto się w razie czego za nami wstawi? Obama, jak się niedawno dowiedzieliśmy z przypadkowego nagrania tv, przed Rosją wymięka. To znaczy – oops, przepraszam uprzejmie – „jest otwarty na wszelkie argumenty rosyjskiego partnera”…  Jeszcze pamiętam, a innym chętnie przypomnę, że nie tylko bohaterskiej „Solidarności” (wspartej autorytetem Jana Pawła II), ale w równym stopniu Reaganomice i niezłomności USA w wyścigu zbrojeń, zawdzięczamy ostateczny upadek komunizmu w Europie Wschodniej. Dziś takiego wsparcia Ameryki ze świecą szukać. To i ruski niedźwiedź podnosi głowę, walcząc na wszystkich frontach „ziem utraconych” o wpływy na terenach dawnych wasali.

Zastanawiające, z jaką ciszą wszystkiemu przygląda się UEFA. Europejskie futbolowe władze wyraźnie unikają wtrącania się w „kibicowskie” konflikty. Zupełnie odwrotnie ludzie Platiniego poczynają sobie nad Wisłą w sprawie samego EURO. Polskie stadiony, wybudowane na polskiej ziemi za pieniądze podatników zostały już kilka dni przed inauguracją całkowicie zaanektowane przez UEFA – i nikt tam nie miał nawet prawa wstępu! Oczywiście o wszystkim decydowały „względy bezpieczeństwa”. A „troska o komfort kibiców” zdecydowała o tym, że dach na Stadionie Narodowym został dzień przed meczem otwarcia zasunięty, bez możliwości jakiejkolwiek dyskusji w tej sprawie. No dobrze, Grecy mieli tak samo duszno, jak Polacy: ale chodzi, do diabła, o zasadę! Jakimże to prawem grupa piłkarskich urzędasów wjeżdża nam na stadiony i robi, co się jej żywnie podoba, niczym BOR podczas obstawy wizyty dostojników państwowych? Czy to nie jest czasem pogwałcenie naszej suwerenności?

Ano właśnie. Może jest w tych słowach przesada, ale od lat dominuje wrażenie, że federacje sportowe o kontynentalnym i globalnym zasięgu za nic mają sobie prawa, ustanawiane w poszczególnych krajach. A politycy boją się im „podskoczyć”. Temat jest ciekawy, warto będzie do niego wrócić. A kibice rosyjscy? Niech wracają nad Wołgę i tam świętują swoje narodowe obchody.

 

EDIT: Wklejam swój własny argument z „fejsbukowej”dyskusji pod wpisem, bo nie do końca uprzednio wyjaśniłem, czym moim zdaniem różni się przemarsz na stadion od narodowej manifestacji:

Wyjaśnię to zresztą dosadniej. Polska ma obowiązek ZAKAZAĆ grupie maszerujących na stadion kibiców Rosji wszelkich manifestacji politycznych. Odbywa się przemarsz na mecz. Wiadomo, nie mamy wpływu na to, co kibice Rosji będą krzyczeć ani czym machać. Ale jeśli dojdzie do rozróby, czyli walki z Policją lub polskimi bojówkami – wówczas Policja ma obowiązek rozpędzić tałatajstwo. I skoro był ZAKAZ manifestacji, wówczas dochodzi do rozpędzenia rozrabiających kiboli rosyjskich – A NIE ROZBICIA POKOJOWEJ MANIFESTACJI ROSJI! Tu jest pies pogrzebany!

O historycznej chwili, czyli jak autostrada Warszawę z Berlinem połączyła…

Stało się to o jakieś dwadzieścia lat za późno, ale – jest. Mamy wreszcie autostradę, łączącą dwie nader istotne w perspektywie naszego kraju stolice, nadto w bliskim sąsiedztwie mojej Łodzi… Wreszcie „Boat People”, czyli łodzianie od lat egzystujący dzięki pracy w Warszawie, mają cywilizowane warunki dojazdu. Być może niskie ceny mieszkań i lokali użytkowych spowodują w najbliższych latach, że i w drugą stronę rozwinie się tak zwany transfer biznesowy: Łódź potrzebuje gotówki, inwestorów i pracodawców.

Oto właśnie największe dobrodziejstwo EURO: drogi. Mimo wszystkich afer, opóźnień i potwornej biurokracji w ich budowie. Nie łudźmy się – stadiony jeszcze dadzą nam popalić. Może nie wszystkie, ale Narodowy na pewno. Byłem w Atenach rok po olimpiadzie. Grecy mocno głowili się wtedy, jak wykorzystać licznie podówczas zbudowane, za pieniądze rozmaitych dobrodziejów unijnych i komitetów olimpijskich, obiekty sportowe. Bo tuż po zamknięciu igrzysk pozostały one nieczynne. Oczywiście nasz stadion przyda się kilka razy w roku na różne mecze i koncerty, ale po EURO 2012 stanie się deficytowym „zakładem budżetowym”, przynoszącym regularnie duże straty.  Wprawdzie identycznie działa np. Stadion im. Happela w Wiedniu, ale różnica polega na tym, że Austriacy są bogaci – a my nie. Zatem obciążenia finansowe, związane z utrzymywaniem państwowych molochów sportowych będą dla nas tym bardziej dotkliwe. A Grecja? Cóż, chyba nie trzeba przypominać, co się tam teraz dzieje.

Zatem – dziś rano łodzianie po raz pierwszy obudzili się z przekonaniem, że mają autostradę do Warszawy. Co prawda po EURO znów będzie zamknięta na kilka miesięcy, ale nie narzekajmy. Wreszcie cywilizacyjne zapóźnienie, jedno z najbardziej bolesnych, jest w Polsce regularnie likwidowane. Jeśli spełnią się rządowe obietnice i bieżący rok zamknie się nad Wisłą chwilą posiadania „autostradowego krzyża”, wreszcie cywilizacyjne minimum transportowe zostanie tu wprowadzone. Trzeba się cieszyć.

Tymczasem już jutro mecz z Grecją i wokół widać wyraźnie objawy „Euromanii”. Jak „Małyszomania”, organizuje ów zbiorowy szał życie większości narodu… Kto za tym stoi? O tym – następnym razem. Jak również o tym, czy byłaby możliwa piłka nożna po zlikwidowaniu na świecie mafijnych organizacji nią zarządzających: FIFA, UEFA i krajowych związków sportowych.

O dwudziestu kilometrach wstydu, czyli jak odróżnić Polskę od normalności

Te dwadzieścia kilometrów autostrady A2, których nie zdążymy zrobić na Euro, wzbudza od kilku dni ferment w mediach. Głosują politycy, wykonawcy robót, wreszcie przypadkowo sondowani obywatele. Jeden głos wybrzmiewa najgłośniej: „nie oszukujmy się, autostrady do Warszawy na Euro nie będzie”.

Oczywiście, najmocniej zaciera ręce PiS-owska opozycja. Ma do dyspozycji corpus delicti – prawdziwy dowód na to, jak działają platformerskie obietnice wprowadzenia Polski  na poziom normalnej, europejskiej cywilizacji. Fakt:  niedokończenie autostrad jest prawdziwą klęską, przerażającym znakiem nieudolności naszej władzy, wstydem przed światem, kompromitacją wobec normalnych krajów. Ale czy winę za to ponoszą jedynie obecni władcy spod znaku PO?

Nie jestem wyborcą Platformy, ale – drodzy czytelnicy – bądźmy uczciwi. Od 1989 roku, czyli przez dwadzieścia trzy ostatnie lata, nie zrobiono w Polsce nic, by zbudować tu normalną, praktyczną sieć szybkiej komunikacji drogowej. Tymczasem Niemcy, gdy tylko udało im się zburzyć Mur Berliński, obwiązali całe wschodnie landy siecią autostrad w kilkanaście miesięcy.  Oczywiście mieszkańcy części zachodniej kręcili nosami, bo na rozbudowę „ossies” poszła spora część narodowego budżetu ich landów. Ale, jakby nie patrzeć: udało się, Niemcy się „odkuli”, mają autostrady i jeżdżą sobie nimi bez najmniejszych problemów, bo narzekania zgasły bardzo szybko.

A w Polsce? Zadajmy sobie proste pytanie: dlaczego w Polsce nie można zbudować dróg?

Przypominam sobie spotkanie w Strykowie za rządów Kaczyńskich, gdy ówczesny premier Kazimierz Marcinkiewicz wraz z ministrem infrastruktury Jerzym Polaczkiem (obydwaj z PiS) szumnie zapowiadali błyskawiczną pracę nad dokończeniem A2 do stolicy. „Kaz” robił wszystko, by wylansować swą luzacką pewność siebie, przestraszony Polaczek pocił się, by nie podpaść premierowi z jednej, a Kaczyńskim z drugiej strony. Ale obydwaj, pamiętam to doskonale, zapowiadali prawie natychmiastowe zamknięcie linii autostradowej Poznań – Warszawa… Co z tego wynikło, wszyscy wiemy. Zdążyło upłynąć półtorej kadencji następnej władzy, a droga się w polu kończy… A raczej biegnie z dwóch stron do wielkiej dziury, jaką w transeuropejskiej trasie wybija wał piachu, pozostawiony przez niesolidnych Chińczyków z Covec.

Zdjąłbym więc z Cezarego Grabarczyka przynajmniej część odium, jakie spadło na niego po niesławnej rejteradzie chińskiej firmy z inwestycji. Oczywiście przetarg na wykonanie tej pracy to wielka skaza na procesie rozpaczliwego naprawiania cywilizacyjnych zaległości przez goniącą na Euro Platformę. Niemniej opóźnienia i wstyd, jakie zagwarantowali nam pospołu żółtoskórzy drogowcy i rząd PO, to tylko część prawdy o degrengoladzie, jaka od samego początku rozkłada polską infrastrukturę.

Mówiąc najprościej, powodem, dla którego nasz kraj jest największą w Europie wiochą, gdzie kończą się dobre drogi z każdej strony świata, jest BIUROKRACJA. Potworny gąszcz przepisów, pisanych przez niezliczone urzędy, jakie tworzy się nad Wisłą dla partyjnych kolesiów udając, że są potrzebne, by rozwiązywać bohatersko wielkie problemy drogowe. Tyle, że gdyby tych urzędów i przepisów nie było, wszystkie problemy by się skończyły. Wlokące się latami, bez końca, procedury i formalne procesy, łańcuszki spraw „nie do załatwienia” bez setek pieczątek, zezwoleń i konsultacji. Wreszcie – przetargi, realizowane wyłącznie  w oparciu o polityczno / urzędnicze układy. Bez należytych zabezpieczeń, gwarancji i bez żadnej skuteczności w wyciąganiu ewentualnych konsekwencji. Politykom każda decyzja musi się opłacać, dyskontować albo w interesie partii (efekt wyborczy) albo w biznesie indywidualnym, członków ugrupowania, w którego rękach spoczywa podejmowanie decyzji dla sfery publicznej. Papiery, brak jednoznacznej odpowiedzialności, długość procedur, łapownictwo: tak wygląda łańcuszek, odcinający Polskę od normalnej cywilizacji.

Niemcy są również krajem, w którym pracują urzędnicy. Prawo tamtejsze jednak wygląda inaczej – i dlatego Niemcy mają autostrady, a my nie. Bowiem tam, u nich, prawo jest tak wymyślone, żeby w rękach biurokratów (polityków, urzędników) nie zostało zbyt wiele władzy. By w istotnych sprawach publicznych przepisy działały na korzyść ogółu obywateli, a nie na rzecz interesu aktualnej „grupy trzymającej władzę”.   W Polsce od czasu upadku komuny niestety nie da się ani ograniczyć biurokracji, ani zmienić prawa tak, by pomagało – a nie przeszkadzało – obywatelom. Dopóki ten proces się nie zdarzy, nadal między Łodzią a Warszawą będzie leżała góra piachu, a wjazd do Polski od południa będzie biegł wiejskimi ścieżkami, bo jakaś lokalna banda urzędasów nie zbudowała na czas mostu w odpowiedni sposób…  Najwyższy czas zmienić system, a nie ludzi przy tym samym korycie.

O telewizji publicznej, czyli skończmy wreszcie z udawaniem!

Ostatnio mnożą się doniesienia w sprawie marnej kondycji TVP. Nasza telewizja publiczna, według oficjalnych danych,  zamknęła miniony rok budżetowy stratą w wysokości 88 mln zł. Przerażające są również prognozy, te najbliższe, związane z obsługą przez publicznego nadawcę tv zbliżającego się turnieju Euro 2012. Podobno, jeśli tylko uda się dopiąć negocjowane jeszcze reklamowe kontrakty, Telewizja Polska zamknie turniej – uwaga – STRATĄ, w wysokości ok. 50 mln zł. Strach pomyśleć co będzie, jeśli część z tych negocjacji zakończy się fiaskiem.

Na naszym krajowym podwóreczku dyskusje medialne, związane z upadającą TVP dotyczą najczęściej pytania, ile z telewizji ma rządząca PO (z przyległościami, czyli PSL i SLD), a ile być może chciałoby z tego PiS. Jak zwykle, gdy małostkowa debata skupia się wyłącznie na wojnie między rządzącymi a ich przeciwnikami, zapomina się o sensie sprawy… A sens jest czytelny, chodzi o pytanie, czy wynalazek pod tytułem „telewizja publiczna” jest w ogóle komukolwiek potrzebny.

Otóż jest absolutnie zbędny, nie tylko w Polsce, ale w każdym innym kraju. Bez względu na system prasowy, media (na szczęście!) są na świecie elementem normalnej, wolnorynkowej gry. Oczywiście mam na myśli tzw. cywilizowane kraje.  Z reguły nadawcy publiczni są w ową rynkową rzeczywistość wprzęgnięci, lecz nie na zasadzie uczciwej konkurencji, ale jako podmiot publicznych subsydiów. Tak jest i w Polsce: TVP otrzymuje budżetowe wsparcie poprzez abonament tv, za to ma obowiązek nie przerywać swoich programów reklamami w trakcie ich trwania. Niestety, nawet pompowanie budżetowej gotówki nie jest w stanie reanimować państwowego molocha. Dochody z abonamentu systematycznie spadają, a TVP – jakież to smutne! – nijak nie radzi sobie z pozyskiwaniem nowych klientów reklamowych.

Jest publiczna telewizja, takoż w Polsce jak i w innych krajach cywilizowanych, znakomitym narzędziem politycznej propagandy. Zawsze, jakkolwiek nie głowilibyśmy się nad wartością tzw. publicznej misji, TVP znajduje się u nas w rękach aktualnie rządzących panów. Nie chodzi tylko o posiadanie tuby o krajowym zasięgu, przez którą pompować można do głów głosującej masy wszelką dowolność politycznych treści. Chodzi też o lukratywne posady, zarówno w zarządzie TVP jak i towarzyszącej przedsiębiorstwu Radzie Nadzorczej. Osobny organ, jedynie częściowo związany z istnieniem mediów publicznych – a mianowicie Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji – również (rzecz jasna, zgodnie z prawem) pełni funkcje nadzorcze wobec TVP. Jest także, co oczywiste, kolejną bazą znakomicie płatnych stanowisk z politycznego klucza, obciążonych nadto wielce korupcyjnym umocowaniem prawnym: wszak rozdawanie koncesji zawsze może znaczyć, że jednym damy, a innym nie, co tworzy ogromną pokusę łapówkarstwa. Oczywiście nikt nikogo za rękę nie złapał, więc żaden z byłych ani obecnych członków KRRiTv nie może być posądzany o branie w łapę… Co nie zmienia faktu, że nikomu, obok partii obsadzających solidarnie stołki w Krajowej Radzie, instytucja ta nikomu potrzebna nie jest, za to kosztuje polskich podatników grube pieniądze.

KRRiTv zajmuje się m.in. pilnowaniem, czy w mediach publicznych, za naszą kasę, realizowana jest wspomniana wyżej „misja”. Cóż to takiego? Ano, TVP zobowiązana jest do przekazywania „edukacyjnych”, „kulturalnych” i „społecznych” treści. Podobno ich telewizyjna produkcja jest z założenia deficytowa, dlatego publiczna telewizja dostaje swój kawałek budżetowego tortu, czyli abonament. A skoro telewizje komercyjne obowiązku krzewienia edukacji i kultury nie mają, to niech się wykrwawiają na reklamowym rynku.

Najważniejsze pytanie w tej sprawie brzmi: do kogo docierają owe szlachetne treści, publikowane w TVP, kto jest ich czynnym odbiorcą. Naród Polski? Wolne żarty, kto dzisiaj ma ochotę oglądać w TVP programy edukacyjne, poświęcone kulturze wysokiej lub (radzący sobie wśród nich najlepiej) Teatr Telewizji? Młodzież woli blanty, dyskoteki oraz „Koko – Euro spoko!”. Publikowanie „misyjnych” audycji przypomina zapędzanie na siłę, za komuny, wiejskich dzieci na spektakle teatralne…  Odsetek narodu, naprawdę zainteresowany publikacjami o szlachetnym charakterze, jest znikomy. Czy to wystarczający powód, by pieniądze publiczne wciąż wrzucane były do worka bez dna, jakim jest TVP? Dla wszystkich jest zrozumiałe, że funkcję wychowawczą ( w tym kulturotwórczą) wobec dzieci ma pełnić najpierw dom, a potem szkoła. Gdy komuś rodzice wpoją zamiłowanie do teatru, literatury, muzyki klasycznej – ten ktoś pójdzie do teatru, kina, filharmonii. Oraz, co najważniejsze, obejrzy telewizyjny kanał o takiej tematyce. Na przykład Mezzo TV. Lub włączy radio z muzyką klasyczną, choćby RMF Classic. Komercyjni nadawcy o „misyjnym” charakterze są obecni na platformach cyfrowych i radzą sobie na wolnym rynku mediów bez żadnej państwowej pomocy. Nie ma wątpliwości, klepanie o rzekomej misji TVP jest bzdurnym gadaniem, mającym szlachetnie uzasadnić istnienie deficytowego giganta, znakomicie służącego polityczno – urzędniczej kaście tego kraju.

Nie tylko zresztą w Polsce. Ostatnio angielscy przeciwnicy BBC wychodzą z demonstracjami na ulice, niosąc transparenty z napisem „Bolshevick Broadcasting Company”… Aż nie wypada wspominać, że reakcja ta dotyczy dziennikarskiego guru nadawców, wzorca wszystkich telewizji, nieskazitelnej i ultra-rzetelnej stacji/matki, dotąd nie tkniętej choćby cieniem jakiejkolwiek krytyki merytorycznej. Jak widać, cudów nie ma – tak, jak nie ma żadnej „misji telewizji publicznej”. Są tylko telewizyjne narzędzia propagandy, które – za pieniądze wszystkich podatników danego państwa – bezczelnie i cynicznie wykorzystują zwycięzcy ostatnich wyborów. A po nich kolejni, i znów… I karuzela się kręci.

Skończmy zatem z udawaniem i z okradaniem obywateli. Zlikwidujmy TVP lub chociaż zabierzmy jej abonament, włączając automatycznie w nurt normalnej, wolnorynkowej rywalizacji nadawców telewizyjnych. Zwłaszcza, że niektóre stacje komercyjne z powodzeniem emitują programy o „misyjnym” charakterze, nie korzystając przy tym z ani jednej złotówki składki publicznej.

O charakterze narodowym, czyli co by Niemcy na naszym miejscu robili?

Wraca temat charakteru narodowego, bo przed turniejem EURO 2012 coraz więcej spraw w Polsce się sypie. Nie zdążymy z autostradami, bo z jednej strony Chińczycy „się mocno nie utrzymali”, a z drugiej urzędnicy – zamiast budować most – przerzucali się dokumentami. Zapomnijmy o szybkich kolejach. Nie będzie na czas terminala lotniczego w Łodzi, bo rura nad taśmociągiem do bagaży została za nisko założona: laptop przejedzie, a walizka już nie. I tak dalej, i w kółko, i znów… Wszyscy mówią – tak, my Polacy jesteśmy beznadziejnym narodem. Niczego tu nie można zrobić dla dobra ogółu – a jak już jest pomysł, to realizacja ciągnie się latami, aż (bardzo często) do całkowitej rezygnacji z przedsięwzięcia, najczęściej z braku pieniędzy. Albo kończy się partactwem, takim jak na lotnisku w Łodzi – aż opadają ręce.

A ja ciągle powtarzam, że nie ma czegoś takiego jak narodowy charakter Polaków.  I stawiam tezę, że np. Niemcy w naszym położeniu – czyli mając 60 lat komunizmu po „wygranej” wojnie – mieliby identyczne problemy gospodarcze, jak my teraz.

Albowiem nie „charakter narodowy” decyduje o powodzeniu przedsięwzięć w sferze publicznej danego kraju, tylko system gospodarczo-prawny, jaki w tym państwie panuje. W Polsce mamy „kapitalizm dla wybranych, komunizm dla reszty”, a mówiąc poważnie: ustrój, w którym zręby wolnego rynku nałożono na komunistyczną, w wielkiej części nie zmienioną, sieć prawnych przepisów. I na biurokrację – potworną, rozrośniętą niczym wrzód, blokującą setkami papierków i  przekładanych z biurka na biurko decyzji, wszelkie działania, jakie mogłyby przynieść korzyść ogółowi.

Skierujmy znów wzrok na Niemcy – to prawda, że po upadku berlińskiego muru szybko, błyskawicznie rozciągnęli sieć autostrad na wschodnią część kraju. I wprowadzili tam normalny, zachodni dobrobyt. Ale czy „ossies” za Honeckera byli normalnym krajem? Otóż nie, żyło się tam tak samo źle, jak u nas. A to przecież także Niemcy! Tyle, że wówczas komunistyczne. Zatem nie „typowo niemiecka zaradność” decydowała tam o poziomie życia, a marksistowska gospodarka, zaszczepiona po II Wojnie Światowej przez czerwoną hordę po drugiej stronie Odry…

Odpowiedź, co zatem zrobić, by w Polsce było lepiej, wydaje się rażąco prosta: należy w Polsce natychmiast  zmienić system gospodarczy. Sprywatyzować, co się da (na uczciwych zasadach), zlikwidować biurokrację, setki niepotrzebnych urzędów – i zmienić prawo, które istnienie owych tworów dotychczas uzasadniało.  Ba, łatwo powiedzieć – trudniej zrobić. Cały czas czekamy na takie wybory, które dadzą do ręki władzę politykom – samobójcom. Czyli takim, którzy wprowadzą tutaj zasady życia dobre dla wszystkich, a nie tylko dla polityczno / urzędniczej kasty. Jeszcze się łudzę, że jest to możliwe.

O historii w szkole, czyli ktoś chyba zwariował…

Nie ma wątpliwości – większość młodych ludzi, uczących się w szkołach ponadgimnazjalnych nie wie, co się zdarzyło w Katyniu. Nie wiedzą też, co to takiego Stan Wojenny i kiedy został wprowadzony: nazwisko Jerzy Popiełuszko budzi zdumienie na ich twarzach…

…ale są i tacy, dla których niewiedza w tematach powyżej byłaby krępującym powodem do wzgardy wobec nieuka. Prawda, o historyczne wychowanie, zwłaszcza w zakresie dziejów współczesnych, dbają głównie świadomi rodzice. Ale i szkoła, zwłaszcza ta dobra, daje w lekcjach historii podstawowy zakres informacji, bez których zrozumienie otaczającej nas współczesności byłoby niezwykle trudne.

Tymczasem ktoś w sferach obecnej władzy – a sprawa wyszła z Ministerstwa Edukacji – lansuje nową teorię, jakoby lekcje historii w szkołach były zupełnie zbędne. Przedziwne myślenie… Jakby ktoś rozpoczął świadomą walkę o całkowite zatarcie w pamięci młodego pokolenia tych jeszcze strzępków historycznej wiedzy, jakie w nim pozostały. Trudno oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia z działaniem celowym i zdecydowanym.

Nawet unikając wchodzenia w politykę, trudno znaleźć racjonalne wytłumaczenie dla kwestionowania sensowności prowadzenia w szkole lekcji historii lub dla prób łączenia tego przedmiotu z innymi. Lekcje religii, które stają się świetnym tematem zastępczym dla każdego polskiego rządu, gdy tylko zaczyna wprowadzać podwyżki – to sprawa zupełnie odrębna. Przy okazji historii wchodzimy na teren bardzo niebezpiecznego zaniedbywania podstawowej dla edukacji kwestii, mianowicie pamiętania o tym, skąd się wzięliśmy i dlaczego teraz mamy to, co mamy. Z całą spuścizną tradycji i kultury – wszystko jedno, narodowej czy kontynentalnej. Nie mieści mi się w głowie, jak moglibyśmy wziąć na siebie tak dużą (i groźną) odpowiedzialność…

Być może jestem skażony. W klasie humanistycznej uczyłem się głównie polskiego i historii, kosztem matematyki, której kurs zakończyliśmy po drugim roku czteroletniego liceum. W życiu nie pomyślałbym, że pożałuję braków w rachunkowej wiedzy – do chwili, gdy kłopot z umiejętnością zaawansowanego liczenia naprawdę zaczął mi w życiu przeszkadzać. Po latach zrozumiałem więc argumenty obrońców obowiązkowej matmy na maturze. Sam oczywiście zdawałem historię. Nie każdy musi tak robić, ale – bądźmy uczciwi – historię kraju i świata każdy wykształcony człowiek powinien znać choćby w zakresie elementarnym. Jak mawia Andrzej Seweryn: „Ksiądz nie może nie wierzyć w Boga! No… nie może, po prostu!”

Rozmawiałem dziś z kilkoma licealistami. Nie byli zachwyceni programem historii w szkole, chętnie przenieśliby ciężar kursu na zdarzenia nowsze, kosztem choćby dziejów starożytnych i średniowiecza. Ale żaden z nich nie wyobrażał sobie szkoły bez historii. I polecam tę konstatację urzędnikom, bezkarnie grasującym w systemie polskiej edukacji. „Takie będą Rzeczypospolite, jakie jej młodzieży chowanie…”

O ludowcach rządzących, czyli aby tylko chłop krzywdy nie miał…

Koalicjanci nie mogą dojść do zgody w sprawie podniesienia wieku emerytalnego. Twarde stanowisko rządu napotyka sprzeciw ludowców z PSL, jak łatwo się domyśleć, głównie w zakresie planowanej reformy KRUS. To ponoć największa zadra w historii koalicji – wiadomo, chłop żywemu nie przepuści, zatem sejmowe głosy ludowców, tak potrzebne Platformie do przeprowadzenia „działań reformatorskich”, stanęły pod dużym znakiem zapytania.

Z chłopem, wiadomo, należy się liczyć. A do PSL-u chyba nikt w tym układzie pretensji mieć nie może. Jak świat światem partia ta przejawiała jedną polityczną funkcję: rządzić z kimkolwiek, byle ugrać dla chłopstwa swoje – i tego nie stracić. Nie ma chyba w historii naszej polityki ugrupowania, które mocniej trzymałoby się rozbujanego wahadła, od lewa do prawa. Nie ma też w PSL żadnej ideologii ustrojowej, żadnej wizji zmian radykalnych – chodzi tylko o to, by socjalistyczny tort budżetowych pieniędzy został pokrojony z dużą dbałością o rozmiary chłopskiej części. Czy będą kroić czerwoni, czarni czy różowi – różnicy nie ma żadnej, byleby polska wieś, żywiąca przecież całą resztę narodu, nie miała krzywdy podczas dzielenia łupów…

Powiadam – taka filozofia, chłopska przecież, dziwić nikogo nie może. Chłop w rozmyślania ustrojowe nie wdaje się, z natury rzeczy, a głosuje na swoich – nomen omen – nagminnie. Bo jeśli wybierze takich, co to interesu wsi „tam, na górze” przypilnują, to i żadnych zmian nie potrzeba. Najbardziej  śmieszą za to ci, którzy w dużych miastach, mając zupełnie zerowe związki z wsią w ogóle, a z chłopstwa interesem w szczególności, ubierają się w PSL-owskie znaczki, często przenosząc się do ludowców z innych partii. Oczywiście po to, by robić polityczną karierę, wypełniać następnie lukratywne kontrakty na posadach urzędniczych, krótko mówiąc – korzystać pełną garścią z  dobrego wyniku wyborczego. Pisałem onegdaj o łódzkim eks-wojewodzie, Michale Kasińskim, który na oczach zdumionej prasy tłumaczył swą wielką miłość do PSL-u… Drugim „specjalistą” od zachwytu nad polską wsią jest w Łodzi Marek Pyka – działacz opozycyjnej Solidarności, przyjaciel Jerzego Kropiwnickiego, dawny aktywista ZCHN, były wiceprezydent miasta, radny, były prezes Zakładu Wodociągów i Kanalizacji…  Gdy tylko, na skutek referendum, ekipa rządzącego Łodzią „Kropy” musiała zwijać żagle i wynosić się z Magistratu, zniknął także pan Marek, w międzyczasie (to oddzielny temat) potraktowany bardzo nieładnie przez dawnego przyjaciela i pryncypała. Zniknął, by po kilku miesiącach odnaleźć się w szeregach łódzkiego oddziału PSL. Służąc bogatym (ma się rozumieć!) doświadczeniem samorządowym pomógł pan Pyka swojej nowej macierzy politycznej w wywalczeniu stosownej ilości wyborczych głosów. Teraz jest wiceprezesem Łódzkiej Specjalnej Strefy Ekonomicznej, gdzie wszyscy wysoko cenią jego kwalifikacje, polityczną bezstronność i biznesowe doświadczenie. Nikt już nie pamięta, jak Marek Pyka – w gronie najbardziej zapalczywych pretorian gabinetu Kropiwnickiego – giął się w ukłonach czołobitnych przy każdej publicznej prezentacji wodza, niemal go w rękę całując… Ot, życie. A można by pomyśleć, że słynne zdanie z filmu Barei: „Mój mąż jest z zawodu dyrektorem!” odnosiło się wyłącznie do czasów twardej komuny…

A co do emerytur – cóż, dopóki ZUS (i KRUS!) nie zostanie zlikwidowany, a państwowa „emerytura”  nie będzie zastąpiona wolnorynkowym systemem całkowicie dobrowolnych składek, dyskusje o wieku beneficjentów wydają się zupełnie bezprzedmiotowe. Brzydko mówiąc – znów mamy wybór między dżumą a tyfusem.

O słowackim Gorylu, czyli – żyjemy w Matriksie…

Peter Holubek, niczym się nie wyróżniający pracownik SIS, czyli tajnej Słowackiej Służby Informacyjnej, żył sobie spokojnie w jednej z kamienic, zdobiących stare centrum Bratysławy.  Życie pana Holubka toczyło się w leniwym tempie aż do chwili, gdy siedem lat temu jego uwagę zaprzątnęła dziwna prawidłowość. Oto pod oknami mieszkania pana Holubka z regularnością parkować zaczęły auta na rządowych tablicach rejestracyjnych – a obok nich pojazdy, należące do jednej z potężniejszych na Słowacji grup kapitałowych, mianowicie Penta. Posługując się służbowymi kontaktami, jak również własnym zmysłem obserwacyjnym, pan Holubek szybko ustalił, że wysiadający z samochodów mężczyźni spotykają się w mieszkaniu niejakiego Zoltana Vargi, zajmującego sąsiedzki lokal w holubkowej kamienicy, na tym samym piętrze.

Zaniepokojony pan Holubek szybko podjął dalsze służbowe kroki – i wkrótce miał w ręku sądowe pozwolenie na podsłuch w mieszkaniu Zoltana Vargi, ochroniarza („goryla”) prezesa firmy Penta. To, co przez ścianę podsłuchał, a następnie nagrał pan Holubek, jest obecnie powodem buzującej na Słowacji afery korupcyjnej – a jednocześnie jednym z najpoważniejszych dowodów na ścisłą współpracę tamtejszych sfer rządowych z kapitałem, zawiadywanym przez ludzi gangsterskiej konduity.

Pan Holubek szybko odkrył, że w spotkaniach u Vargi – poza szefem Penty Jaroslavem Haszczakiem  – biorą udział prominentni członkowie ówczesnego słowackiego rządu: minister gospodarki Jirko Malcharek i szefowa Funduszu Majątku Narodowego, Anna Bubenikova. Pan Haszczak najczęściej tłumaczył, jakie sfery planowanej przez  słowacki rząd prywatyzacji interesują go najbardziej. Był uprzejmy, jak wynika z holubkowych stenogramów, widzieć swój interes w sektorze kolei, sieci energetycznych oraz w rozwoju energetyki jądrowej na Słowacji. Tak czy owak, rządowi funkcjonariusze zostali w cyklu spotkań dokładnie poinformowani, do kogo – i na jakich zasadach – mają trafić najobfitsze konfitury, spływające z narodowego, przeznaczonego do prywatyzacji majątku.

Skąd tak dokładnie znamy treść zapisków pana Holubka? Otóż zostały one opublikowane w internecie. Pan Holubek, przypomnijmy – funkcjonariusz słowackich służb specjalnych, zobowiązany był do sprawozdawania przełożonym wyników swej służbowej działalności. I wtedy właśnie zaczęły się jego kłopoty.   Przez dwa lata wyniki śledztwa nie ujrzały światła dziennego. Zwłaszcza po tym, gdy okazało się, że poinformowany o możliwym zamachu na suwerenność rządu ówczesny premier, Mikulasz Dziurinda, sam zamieszany jest w prywatyzacyjne konszachty, co ujawnił Holubek w kolejnych podsłuchach… Milczeli prokuratorzy, a poproszony przez Holubka o współpracę kanadyjski dziennikarz Tom Nicholson odchodził z kwitkiem z kolejnych redakcji, gdzie proponował opublikowanie sensacyjnego materiału, opartego na wiarygodnych źródłach śledczych.

W międzyczasie rząd na Słowacji zmienił się, na skutek wyborów – co w żaden sposób nie zmieniło układu, jaki rozgrywał się za holubkową ścianą. Wymienili się tylko uczestnicy, bo pan Haszczak zaczął spotykać się z prominentami kolejnej ekipy. A pan Holubek wciąż nagrywał wszystkie rozmowy… Aż do chwili, gdy został zwolniony z SIS. Stenogramy chciał wykorzystać Nicholson, ale napisana przez niego książka „Goryl” (bo taki kryptonim, od postaci Zoltana Vargi, nadali akcji podsłuchowej słowaccy tajniacy) do dziś nie zostaje wydana. To prawnicy firmy Penta skutecznie blokują publikację. Niemniej przy okazji kolejnych, już tegorocznych wyborów na Słowacji w atmosferze kampanii wyborczej materiały, ujawniające wieloletni proceder znalazły się w sieci. Nie wiadomo, kto je tam wrzucił. Ten ponad stu stronicowy dokument, trudny do odcyfrowania przez zwykłego zjadacza chleba, to – podobnie, jak niedawne ACTA – źródło społecznych protestów, jakie właśnie trwają u naszych słowackich sąsiadów. Poprzebierani za goryle aktywiści wręczają łapówki osobom w maskach członków rządu. I dopiero po internetowym wycieku podsłuchowych materiałów, gdy naprawdę nie dało się już zamiatać sprawy pod dywan, zaczęły pisać o niej słowackie gazety – najpełniej tygodnik „Respekt”, na który powołuje się w swoim artykule zeszłotygodniowa „Polityka” (nr 11/2012, piórem Tomasza Maćkowiaka).

Uliczne demonstracje, internetowe zbiórki pieniędzy dla bezrobotnych Holubka i Nicholsona, zaciekła walka prawników Penty przeciwko następnym publikacjom prasowym, wreszcie – gorliwe zaprzeczanie wszystkich osób, których głosy zapisane są w stenogramach akcji „Goryl”.  Oraz milczenie SIS, wciąż przepytywanej o autentyczność holubkowych zapisków. To wszystko krajobraz, o którym Zuzana Wienk – szefowa jednej ze słowackich organizacji antykorupcyjnych – mówi, że „korupcja jest elementem całej wschodnioeuropejskiej kultury życia publicznego”…

No właśnie. Istnieje wrażenie, że przypadek słowackiej afery – choć wciąż podobne, także i u nas, wychodzą na jawnie jest w stanie niczego nauczyć wschodnioeuropejskich uczestników życia obywatelskiego. Czyli po prostu wyborców. Także i w Polsce, bo przecież to nas interesuje najbardziej. Wciąż słyszymy wokół o spiskowej teorii dziejów, o bredniach, rozpowiadanych przez wrogów demokracji, prawicowych oszołomów, faszystów. Choć dowodów na to, że funkcjonujemy w matriksie (podczas, gdy politycy na spółkę z mafiozami rozdrapują między siebie publiczny majątek) jest coraz więcej. I nawet te kłujące w oczy dowody na złodziejstwo i bezczelność współpracujących ze sobą mafii: politycznych, korporacyjnych i tych najzwyklejszych, kryminalnych, nie są w stanie niczego zmienić. I wciąż system, w którym „dymanie” normalnych ludzi jest powszechną zasadą, ma się dobrze i nic mu nie grozi. Bo istnieje koryto, przy którym wszyscy ci złodzieje – zupełnie legalnie – mogą okradać resztę frajerów, godzących się biernie wypełniać rolę „pożytecznych idiotów”.

O sponsoringu, czyli dlaczego dziewczyny sprzedają się za kasę?

Dużo ostatnio w mediach o zjawisku sponsoringu, bo na ekrany kin wszedł film o podobnej tematyce. Pojawił się zatem pretekst, by dać wyraz swojemu oburzeniu (dla moralnego upadku lub, przeciwnie, prób ograniczania damskiej wolności) – a najchętniej, by przy tej okazji dokopać politycznym, ideowym przeciwnikom.

Zjawisko sponsoringu, lub jak kto woli zwyczajnej prostytucji, istnieje jak świat światem, zawsze stając ością w gardle aktualnie żyjącym specjalistom od spraw moralnych. Jak dawniej, także i dziś problemu rozwiązać się nie da: skoro istnieje potrzeba (popyt), istnieje także podaż, wszystko odbywa się w układzie idealnej „handlowej” równowagi. I byłoby w porządku, gdyby nie obyczajowe wątpliwości… Mnie tym razem poruszyły argumenty konserwatywnych obrońców moralnego porządku społecznego.

Mnożą się bowiem utyskiwania, jakoby winien obyczajowej zagładzie miał być rozbuchany konsumpcjonizm. Dziewczyny mają ponoć sprzedawać się dlatego, że wokół (telewizja, internet, wpływ szkoły i „podwórka”) pełno jest złych bodźców, zachęcających do nadmiernego posiadania. Kult pieniędzy, luksusowych przedmiotów,  łatwego zysku ma jakoby sączyć się zewsząd do młodych, delikatnych mózgów, wzbudzając dziką chęć posiadania – za wszelką cenę – tego, co mają rówieśniczki, obserwowane ukradkiem z sąsiedniej ławki w klasie…  A już lansowane w telewizyjnych programach rozrywkowych, to obłęd: mają taaaaką kasę, super auta, kosmetyki, biżuterię! By im dorównać – nic łatwiejszego – wystarczy wskoczyć do łóżka z jakimś bogatym kolesiem, lub zorganizować sobie kilku takich. Parę spotkań – i to nam koleżanki z klasy zazdrościć będą drogich „fantów”…

Liberała, a ściślej: libertarianina (by uniknąć nieścisłości z wypaczanym dziś nagminnie znaczeniem słowa „liberalizm”) ta konserwatywna argumentacja nijak przekonać nie może, wręcz wzbudza odruch gwałtownego protestu. Otóż nikt ani nic – żadne prawo, żaden urząd ani system polityczny – nie może, według zasad wolnościowych, zabronić człowiekowi chęci posiadania własności. Wolność, Własność, Sprawiedliwość – te trzy hasła organizują wokół siebie libertariańską ideę. Pytanie brzmi, w jaki sposób można ową własność gromadzić, by nie naruszać wolności innych ludzi. Bo etyka, czyli moralna strona procesu gromadzenia dóbr, to odrębny temat.

Każdy człowiek ma święte prawo bogacenia się. Musi to jednak robić w sposób uczciwy (koniecznie), a powinien w sposób etyczny. Przepisy prawa są po to, by nie można było nikogo zabić ani okraść w celu zdobycia pieniędzy lub przedmiotów wartościowych. Zaś etyka mówi o tym, jak powinno się postępować, by nie krzywdząc innych (ani nie naruszając norm społecznych) gromadzić dobra materialne.

Dlaczego dziewczyny, chcąc zarobić pieniądze, prostytuują się? Na pewno kusi łatwy i szybki zarobek, ale zapytajmy – czy te dziewczyny mają, szczególnie w naszym kraju, inną (realną) możliwość znaczącego pomnażania swoich dochodów? Nie żartujmy, w Polsce, gdzie prawie 20% obywateli w różnym wieku ma kłopoty z jakimkolwiek zatrudnieniem, gadanie o dużej forsie bez złodziejstwa i – przepraszam – kurewstwa, jest abstrakcją.

Trzeba więc zacząć od tego, że „sponsoring” jest dla tych dziewcząt najczęściej nawet nie najłatwiejszą, ale jedyną drogą zarobienia  pieniędzy.  Nie mogą więc one, jak powinno być w normalnym kraju, wybierać spośród wielu możliwych sposobów pomnażania majątku. I choć prostytucja istnieje na całym świecie, nie tylko w krajach biednych, dziewczyny na „zgniłym zachodzie” mają z pewnością znacznie więcej możliwości życia na godziwym poziomie materialnym. Tu wrócić należy to spraw moralnych, czyli wprowadzić kryterium przyzwoitości.

Albowiem o wejściu na drogę prostytucji decyduje na pewno, oprócz kryterium czysto bytowego, tak zwana zwykła przyzwoitość. Normalna, dobrze wychowana, przyzwoita dziewczyna nie pójdzie się puszczać, nawet jeśli żyje w biedzie, często nawet przymierając głodem. I krzywdy jej nie zrobią tysiące dolarów na palcach, szyjach i zgrabnych ciałach rówieśniczek, pokazywanych na telewizyjnych ekranach – lub nawet siedzących po sąsiedzku w szkolnej ławce. Jak ona – znów przepraszam – kurewstwa z domu nie wyniesie, tzw. konsumpcjonizm zgubnego wpływu na nią mieć nie będzie. A ponieważ owej zwykłej przyzwoitości najczęściej w domach (i szkołach) brakuje, mamy oto najprostsze wytłumaczenie zjawiska sponsoringu. Czy pokazywanie reklam piwa spowoduje, że nagle wszyscy będą alkoholikami? Nie, ci, którzy znają zagrożenie, zachowują umiar i przyzwoitość, na drogę uzależnienia nie wejdą. Tak samo jest z prostytucją, samo epatowanie dobrobytem nie zrobi dziwki z każdej dziewczyny.

Tak więc ustalmy, że to nie zewsząd płynący kult majątku jest powodem narastającego zjawiska sprzedawania się nastolatek. Owszem, one chcą mieć pieniądze, jak każdy. Ale o tym, czy będą się puszczać za kasę decyduje w pierwszej kolejności ich dom, rodzina, wychowanie – przekazany system wartości, a nie telewizyjne reklamy czy teledyski. A ponieważ polska klasa polityczno-biurokratyczna w największym stopniu odpowiada za kompletny brak szans zawodowych młodych ludzi, można właśnie ją w równym stopniu obciążyć winą za narastanie problemu. Przerzucanie tej odpowiedzialności na zachodni kapitalizm i jego rzekomo zgubny wpływ na polską młodzież jest tak samo absurdalne, jak bezczelne.