O pewnym liście, czyli jak Francuzi Polaków postrzegają…

Sporo zamieszania na facebooku wywołał ostatnio fragment artykułu w jednej z francuskich gazet:

http://www.facebook.com/photo.php?fbid=152242368180693&set=a.109687442436186.14999.100001847930149&type=1&theater

Ktoś zadał sobie trud by odkryć, że to list Jean – Paula Sartre’a, cytowany w książce Normana Daviesa, napisanej i wydanej u nas w latach siedemdziesiątych XX wieku. Tekst wprawdzie stary, ale dziwnie – groteskowo – aktualny. Znaleźć można wręcz dosłowne przykłady opisywanej, komunistycznej rzeczywistości, które w dzisiejszej Polsce są wciąż obecne, nie drgnęły ani o jotę.

Gdy zacytowałem tekst na facebookowej tablicy, odezwały się rozmaite, kąśliwe komentarze. Jakobym niepotrzebnie podniecał się dawno nieaktualnym opisem, rzekomo (w domyśle) flekując obecną władzę za stan rzeczy, który przecież nie ma nic wspólnego z komunistyczną rzeczywistością… Przypominano, że przecież można kupić dobre buty za 139 złotych. Że większość spraw, opisywanych przez zgryźliwego Francuza dawno przestała być aktualna. I żeby wreszcie przestać narzekać, bo przecież w Polsce nie jest aż tak źle, mocno się wszystkim poprawiło – a z czasami komunizmu to już w ogóle nie ma co porównywać.

Pomijam fakt, że w polemikę z moim cytatem wdali się zwolennicy rządzącej Platformy Obywatelskiej, nawet jej politycy. Trudno się przeto dziwić, że stawali w obronie tego, co aktualnie wszystkich Polaków otacza – między cenami benzyny, aferami w służbie zdrowia i arogancją władzy w sprawie ACTA.

Co innego może frapować obserwatora rozlicznych komentarzy pod wpisem. To mianowicie, że mnóstwo ludzi bardzo łatwo godzi się z tym, co jest nam wszystkim dane – przez system polityczny, ludzi zarządzających krajem i rzeczywistość, która (tu już nikt rozsądny polemiki nie podejmie) jednak znacząco różni się od tego, co mają wokół siebie mieszkańcy normalnych krajów.

Polska, jak mawia Nergal, jest wiochą. Zaściankiem, zapadłym i prymitywnym krańcem Europy, w którym życie jest drogie, urzędnicy i politycy bezczelni i bezkarni, a ludzie (choć wyjątkowy zryw Solidarności potwierdza regułę) biernie godzą się być „dymani za własną kasę”. A to dlatego, że z czasów komunistycznych przetrwało do dziś w Polsce BARDZO WIELE. Pewnie, że nie wszystko i nie w groteskowo wydętej formie. Ale, niestety, zręby ustrojowe są wciąż te same. I jesteśmy tak samo wobec Zachodu zacofani, jak za komuny. Jak mawia mój teść: we Francji i Włoszech szybkie pociągi jeżdżą od trzydziestu lat, a u nas za trzydzieści lat zacznie się dopiero je budować…

Najprostsze porównanie dotyczy poziomu życia, w Polsce i sąsiednich Niemczech. Dziś średnia pensja w Polsce wynosi 3500 złotych brutto, przy czym np. w Łodzi odsetek osób tyle zarabiających jest znikomy. W Niemczech, według różnych źródeł, średnia pensja to ok. 2900 euro brutto, przy czym odsetek osób, zarabiających powyżej średniej jest o wiele wyższy niż w Polsce. Niemiec, zarabiający 3500 Euro (czyli przeciętny) płaci w swojej walucie za litr paliwa 1,76 euro. Polak, zarabiający 3500 złotych (czyli, jak na nasz kraj, zamożny) płaci za litr tego samego paliwa 5,76 złotych. I to, jak sądzę, jest wystarczający dowód na to, jak bardzo poziom życia w naszym kraju odstaje w dół od normalnego.

Oczywiście, jeśli w Polsce ktoś zarabia 12 tysięcy złotych, jak niektórzy politycy, to nie musi przejmować się rosnącą drożyzną. Tak samo, identycznie, reaguje zamożny obywatel Europy Zachodniej. Że socjaliści, rządzący Unią Europejską, doprowadzają powoli ten twór do upadku, również wiemy – spójrzmy na to, co aktualnie dzieje się w Belgii, gdzie właśnie zaczęła się kolejna fala strajków. Nie zmienia to jednak faktu, że z Polski, z powodów gospodarczo-ustrojowych, wciąż opłaca się uciekać jak najdalej. Najlepiej do Ameryki.

O protestach, czyli zgodnie z przewidywaniem

Ludzie protestują teraz w wielu sprawach. Chodzą pod NFZ w obronie kontraktów dla swoich poradni, blokują stacje benzynowe (bo drogo), manifestują przeciw ACTA (bo cenzura). Spełnia się łatwy do przewidzenia scenariusz – gdy władza, z butą i lekceważeniem swobód obywatelskich, realizuje swą własną politykę w oderwaniu od życia, bez szacunku dla wolności. I wzbudza społeczny gniew.

Niewykluczone, a pisywałem o tym wcześniej, że w przeciągu kilku najbliższych miesięcy politycy rządzącej Platformy Obywatelskiej zobaczą przez okna swych pałaców wielką, zbiorową manifestację przeciwko ich władzy. Kłopot w tym, że do najbliższych wyborów pozostało trzy lata i osiem miesięcy. W tym czasie rząd będzie robił, co chce – realizował politykę wygodną dla siebie, nie dla ludzi, a o skutki tych działań niech już martwią się następni. Bo dwie czteroletnie kadencje w zupełności wystarczą każdej opcji politycznej, by ustawić siebie, swoich kumpli i krewniaków, pewnie ze dwa pokolenia do przodu.

Ale w nagonce na Tuska i jego ludzi chciałbym jak zwykle przestrzec przed chwaleniem opozycji. Co zrobiły rządzące wcześniej tym krajem partie, PiS, SLD, ludowcy – by w kieszeni przeciętnego Polaka zostawało więcej pieniędzy na życie? Opozycja dba wyłącznie o własny interes, oczywiście punktując błędy, popełnianie przez aktualnie rządzącą opcję. To dlatego wszyscy, od Kaczyńskiego przez Palikota do Millera jednym frontem popierają lud, zaklejający sobie taśmą usta przeciwko paktowi ACTA. Ale pamiętajmy, że wszyscy oni jadą z Platformą na tym samym wózku: zajmują się walką o zarządzanie publicznymi pieniędzmi i ustanawianie praw, określających wydawanie tychże środków. I bądźmy pewni, że jakakolwiek ekipa z obecnych w dzisiejszym Sejmie rządziłaby teraz krajem, podpisałaby bez wątpienia ten wkurzający internautów dokument, o ile oznaczałby on namnożenie partykularnych korzyści dla ich opcji politycznej. Na przykład gwarancję posad w strukturach europejskich… Czyż nie budzi zastanowienia, że politycy (choćby europosłowie) tzw. prawicowych ugrupowań, głoszących ideowy eurosceptycyzm, bez cienia żenady przyjmują etaty w Brukseli, gdy tylko taka okoliczność się nadarzy? Pamiętajmy – opozycja idzie z ludźmi przeciwko rządowi wtedy, gdy potrzebuje głosów, by sama w tym rządzie zasiąść. A wtedy, wiadomo – po nas choćby potop.

By politycy nie zagrażali wolności obywateli, trzeba zmienić system polityczno-gospodarczy państwa. Należy odebrać politykom wszelkie możliwości ograniczania swobód obywatelskich.  To znaczy mnożenia kosztów życia pod pretekstem wydatków budżetu, ograniczania wolności słowa pod pretekstem obowiązku włączania się w prawo międzynarodowe. Albo rozstrzygania jakichś konkursów w rozdawaniu publicznych pieniędzy na leczenie – firmom medycznym, wybieranym według uznania urzędników (mianowanych z politycznego klucza). Powtarzam, jeśli kiedyś w Polsce władza przestanie oznaczać pieniądze, czyli politycy będą musieli publiczną składkę przeznaczać wyłącznie na instytucje, zapewniające bezpieczeństwo (Policja, sądy, wojsko) – dopiero wtedy w tym kraju zacznie się normalne życie. Wszelkie ustrojowe preteksty do korupcji, złodziejstwa, kombinowania i uwłaszczania się na majątku państwowym wciąż dawać będą politykom powód do okradania tego narodu. Poza radykalnymi zmianami nic tego nie wypleni.

O rocznicy, czyli jak Polska – krwawiąc – do cywilizacji ruszyła…

W trzydziestą rocznicę wprowadzenia stanu wojennego telewizja Canal + dała film pt.: „Czarny czwartek. Janek Wiśniewski padł”, chyba najnowsze dzieło z polskiego nurtu obrachunkowego. Niezły, udany obraz Antoniego Krauze, prosta opowieść paradokumentalna o trójmiejskich zdarzeniach roku 1970. Ten dystans czasowy każe nam pamiętać, że stan wojenny nie zaczął się wcale grudniowym apelem Jaruzelskiego… Przejmujące zdanie, wypowiedziane w filmie ustami partyjnego watażki, Zenona Kliczki (świetny Piotr Fronczewski):  „z kontrrewolucją się nie dyskutuje, do niej się strzela”, wystarczająco dosadnie tłumaczy wieloletnią politykę rządzących ludową Polską bandytów  – w służbie sowieckiego najeźdźcy.  Od tzw. wyzwolenia w roku 1945 aż do „miękkiej rewolucji” Solidarności:  Polska, choć formalnie wolna, znajdowała się de facto w rękach i na usługach czerwonego okupanta. Trzeba o tym pamiętać, zwłaszcza teraz, gdy rozmaite siły coraz głośniej apelują o spuszczenie – i to jak najszybciej – kurtyny niepamięci na komunistyczne czasy.

Pamięć jednak żyje, bo wciąż żyją ci, którzy owe termina skutecznie nam fundowali. Niechby i żyli  – ale wciąż są obecni w życiu publicznym. Patrzą na nas z telewizyjnych ekranów, ciesząc się dobrym zdrowiem, ba, uznaniem szerokich mas społecznych…  Niektórzy biorą się nawet za przewodniczenie całkiem współczesnym partiom o lewicowym rodowodzie. Zdaje się to (nawet w świetle rozrachunków, jak ten Krauzego) wyjątkowo złośliwym chichotem historii.

U nas temat lustracji, przez tzw. postępowców oddzielany grubą krechą od początku wolności, nie został tak naprawdę nigdy zamknięty. Młodzi mają dość grzebania w pożółkłych aktach, ale starsi? Nie zawsze musi chodzić o palenie czarownic. Czesi wybrnęli świetnie: osoby, pełniące jakiekolwiek funkcje publiczne za komuny, zostały pozbawione możliwości ich pełnienia. I koniec – nikt nikogo nie rozstrzelał, jak w sąsiedzkiej Rumunii, gdzie (dla kontrastu) wściekli obywatele niemal rozszarpali na strzępy bożków poprzedniej władzy…  Czesi mają teraz porządek oraz komfort przekonania, że jakaś dziejowa sprawiedliwość jednak się wydarzyła. U nas każdy, kto obejrzy „Czarny czwartek” spytać może – co wyście, dranie, z tą Polską zrobili? I będzie miał na myśli nie tylko oprawców spod znaku czerwonego sztandaru – także tych, którzy poprzez alianse z komunistyczną hołotą zapewnili nam w ostatnim trzydziestoleciu biedę, miast spodziewanych awansów gospodarczych.

Bo historia stanu wojennego to nie tylko krew, przelana w solidarnościowych demonstracjach. To przede wszystkim droga, na jaką wtedy weszła i po której kroczy dzisiejsza Polska, powiedziałbym – okrągłostołowa. Polska, z której nadal trzeba uciekać promami za chlebem…

O zabranym mandacie, czyli polskie absurdy wyborcze

Dariusz Barski i Bogdan Święczkowski, którzy w wyborach uzyskali mandaty parlamentarne, nie będą posłami. Wszystko dlatego, że obydwaj to prokuratorzy w stanie spoczynku. Obaj kandydowali z PiS, a ustępujący marszałek sejmu Grzegorz Schetyna (PO) uchylił im mandaty. Powód – nie można być jednocześnie posłem i prokuratorem, nawet w stanie spoczynku. Tak stanowi polskie prawo. Trudno też przypuszczać, że jakiś rodzaj międzypartyjnej rywalizacji nie miał w tej sprawie żadnego znaczenia.

Zatem wyborcy, którzy głosowali na konkretnych ludzi w Sejmie, swoich przedstawicieli mieć nie będą. Mają prawo czuć się oszukani: kto oddał głos przykładowo na Barskiego, a takich osób było 12 tysięcy, będzie musiał czuć się wyborcą innego parlamentarzysty. Tu akurat, najprawdopodobniej, Jarosława Jagiełły. Prywatnie bardzo Jarka lubię, to spokojny i kulturalny człowiek – lecz jeśli ktoś nie czuje do niego zaufania ani sympatii, musi żyć ze świadomością, że oddał głos nie temu, kogo widziałby w sejmowych ławach.

Ciśnie się na usta natychmiastowe pytanie: kto, na rany Chrystusa, decyduje o wpuszczaniu na listy wyborcze ludzi, którzy zgodnie z prawem nie mogą być posłami? Albo inne: kto uchwala tak absurdalne prawa, że później – zupełnie legalnie – cały proces wybierania ludzi traci sens?

Odpowiedź jest bardzo prosta: w Polsce nie wybieramy żadnych ludzi. Wybieramy partie. Oszustwo polega na tym, że oddany głos liczy się najpierw dla listy, potem dla określonej osoby. Najpierw zlicza się ogólną liczbę głosów na listę i dopiero później, z tejże listy, wybiera się osoby z największym poparciem. To po pierwsze, po drugie – nie ma żadnych jasnych procedur, określających możliwość zarejestrowania listy wyborczej (sprawa Kongresu Nowej Prawicy i Janusza Korwin – Mikkego) ani żadnych czytelnych zasad, zakazujących udziału w wyborach osobom w określonych warunkach jeszcze przed dniem elekcji (niniejsza sprawa Barskiego i Święczkowskiego).

Co ciekawe, są tacy, którzy obecny stan rzeczy nazywają wolnością. Nie należę do tych osób.

O pomyśle na podatek od dzieła, czyli kolejne złodziejstwo!

Dzisiejsza (19.10.2011) „Gazeta Wyborcza” daje na pierwszej stronie artykuł pt.: „Umowy mniej śmieciowe”. Mowa tam o pomyśle rządzących, a reprezentuje ich Minister Finansów Michał Boni, na obciążenie obowiązkową składką ZUS wszystkich, którzy zatrudniani są na umowę o dzieło. Według Ministra osoby te powinny płacić składki, bo za kilkanaście lat i tak wylądują na utrzymaniu państwa. Będą żyć z dopłat do emerytury minimalnej lub z opieki społecznej, pasożytując w ten sposób na polskim systemie socjalnym.

Bezczelność Pana Ministra jest tak potworna, że aż zatyka. Kolejny akt „legalnego” złodziejstwa ze stoickim spokojem zapowiada urzędnik systemu, w którym – bez żadnych konsekwencji – notuje się każdego roku 40 miliardów złotych BRAKU pieniędzy na emerytury! Przy obowiązkowej składce na ten cel!!!

Pracuję od lat na umowę o dzieło, więc zgodnie z dewizą Ministra Boniego, jestem złodziejem, oszukującym Skarb Państwa. Wprawdzie, chcąc jednak zaoszczędzić na emeryturę, odkładam sobie każdego miesiąca stosowną kwotę na prywatnych kontach. Zatem nie zamierzam w przyszłości żerować na polskim systemie socjalnym. Ale nic to, potencjalnym złodziejem i tak jestem… Lepiej więc mój złodziejski zamiar ukrócić, każąc mi płacić dodatkowy podatek. Nie łudźmy się, żadnej emerytury z tego nie będzie! Ale za to złupione ludziom pieniądze (a beneficjentów „umów śmieciowych” jest w Polsce około ośmiuset tysięcy) mogą znakomicie posłużyć na pokrycie kosztów rozdętego ponad miarę systemu biurokratycznej władzy urzędników państwowych. I corocznych strat, jakie każdego roku obciążają z tytułu biurokracji fundusz rzeczywistych wypłat emerytalnych.

Znów Rząd chce przerzucić koszta funkcjonowania państwa na nas, obywateli – w tym przypadku na część, utrzymujących się przy życiu dzięki umowom o dzieło. Światły Rząd nie ma jeszcze pomysłu, czy nowe składki ma płacić sam pracownik, czy jego pracodawca… Pięknie – ciekawe, ilu ludzi zwolnią właściciele firm, gdy dowiedzą się, że muszą ponosić dodatkowe koszta zatrudniania osób, za które dotąd nie płacili… Ciekawe, ilu ludzi radykalnie zbiednieje, jeśli ich dochody – z racji obowiązkowej składki – spadną o jakieś 20 procent! To wszystko Rządu w ogóle nie interesuje, ważne jest utrzymanie systemu, w którym lukratywne posady urzędnicze dzierżą krewni i znajomi polityków zwycięskich partii.

Tymczasem każdy pracodawca, gdy chce zatrudnić kogoś na etat w wysokości 2,5 tysiąca złotych, musi z tego tytułu płacić ZUS-owi 3,5 tys. dodatkowo! Gdyby miał płacić składkę za „śmieciówkę” tej samej wysokości – płaciłby „tylko” 2,7 tys. zł. I według Rządu wszystko jest OK, nic nie trzeba z tym robić! Właściciel firmy to przecież wredny kapitalista, kolejny złodziej, wysysający krew z „opiekuńczego” systemu socjalnego… Zobaczymy, jeśli nie daj Boże naszym władcom uda się ten podatek wprowadzić, ile firm się zwinie. Zobaczymy, jak wzrośnie bezrobocie. I przekonamy się też, jak znacząco zbiednieją ludzie. Ale to nieważne – Rząd przecież sam się wyżywi. Znów – niestety – naszym kosztem.

O parytetach, czyli triumf durnokracji

Nie głosowałem. Spora w tym zasługa Rozalki, bo jej młody wiek każe tatusiowi siedzieć przy córce, ale były też powody inne, polityczno-ustrojowe.

Po pierwsze nie było kandydatów, których program wypełniałby także moją wizję Polski. Nie głosuję ani na mniejsze zło, ani z zatkanym nosem, tak już mam. Jeśli chciałbym, by mój kraj wyglądał tak a nie inaczej, nie będę głosował na tych, którzy mogą zrobić w Polsce „trochę” tak, jak chcę. Jajko nie może być częściowo nieświeże. Myślę, że wielu dorosłych Polaków robi podobnie – i jest to jeden z powodów zaledwie połowicznej frekwencji wyborczej w tym kraju

Po drugie, absurdy systemowe jak nasza ordynacja wyborcza (głosujesz na listę, nie na człowieka). Oraz parytet, absolutna i rewelacyjna nowość naszego systemu elekcyjnego. Komitety wyborcze musiały mieć na swoich listach określoną liczbę kobiet. Dziwię się, że Panie milczały, nie czując się urażone. Ja bym się wściekł, jeśli miałbym cokolwiek znaczyć ze względu na swoją płeć, a nie z powodu kompetencji. Pomyślmy tak: oto Komitet Wyborczy X ma obowiązek zawrzeć na listach określoną liczbę kobiet. Ma jednak w swoim gronie kandydatów merytorycznych (to znaczy fachowców w określonych dziedzinach) tylko płci męskiej, tak się akurat składa. Wolałby wystawić ekspertów, ale wystawia kobiety, bo innego wyjścia nie ma. Niestety, są to kobitki, które o wszystkim generalnie mają takie pojęcie, że wiedzą, kiedy trzeba wyłączyć zupę… A te dziewczyny potem wchodzą do Sejmu. To nie żarty, znam osobiście kilka z tych pań posłanek, które właśnie do Sejmu weszły, gwarantując nam wszystkim majestat władzy parytetowego debila. A raczej debilki, pilnujmy tu równości płci… I taki Sejm będzie rządził polskim narodem, ośmieszając wszelkie demokratyczne idee. Uwaga – gdyby parytet obowiązywał w drugą stronę, byłbym idealnie tak samo przeciwny jego wprowadzaniu!!! Ludzie, przede wszystkim, dzielą się na mądrych i głupich. A jest mi dokładnie obojętne, czy debil chodzi w spodniach czy w spódnicy. Na pewno nie powinien rządzić.

Jeśli jestem szefem firmy, to dbam o to, żeby zatrudniać pracowników kompetentnych – mądrych, pracowitych, uczciwych. A nie, żeby zatrudniać połowę kobiet, Żydów, murzynów, gejów czy marsjan –  bez względu na to, z jak kompetentnym  pracownikiem mam do czynienia. Pomijam, że byłby to ewidentny rasizm i bezprawie (zatrudnianie kobiet w parytetowej ilości jest ewidentnym rasizmem płciowym wobec mężczyzn), ale byłoby to przede wszystkim działanie samobójcze dla mojej firmy. Otóż państwo działa dokładnie tak samo, jest firmą, której funkcjonowanie (cele i związane z tym koszta) zabezpieczają finansowo wszyscy obywatele, będąc w tym sensie jego udziałowcami. W interesie nas wszystkich jest więc, żeby rządzili nami ludzie mądrzy, pracowici, uczciwi – a nie połowa kobiet lub połowa mężczyzn, bez względu na kompetencje.

Myślę, że wielu rodaków uważa podobnie – i to jest kolejny powód, dla którego 50% Polaków nie chodzi na wybory. Niektórym się nie chce, ale pozostali umieją myśleć logicznie.

O skandalu w biały dzień, czyli Korwin wypchnięty z wyborów

Klamka zapadła, Janusz Korwin – Mikke nie wystartuje w wyborach. Jego ugrupowanie, Kongres Nowej Prawicy, nie zostało całościowo zarejestrowane w Państwowej Komisji Wyborczej. Ta instytucja powołała się na fakt, że… nie zdążyła sprawdzić ważności złożonych podpisów! Pomimo, iż komitet wyborczy złożył podpisy w wymaganym terminie. Korwin się poskarżył, a Wojewódzki Sąd Administracyjny w Warszawie dziś protest odrzucił twierdząc, że… nie jest instancją właściwą do rozstrzygnięcia tego sporu!!! Odesłał sprawę z powrotem do PKW, która skargę rozpatrzy. Ale po wyborach. W nich zabraknie samego JKM a Kongres Nowej Prawicy wystawi swoje listy jedynie w tej części okręgów, które nie budziły zastrzeżeń światłej komisji.

To jest skandal, który stanowi jawną kpinę z prawa, przyzwoitości i całej instytucji tzw. państwa demokratycznego. To również biurokratyczny absurd, ale pokazujący całą bezczelną siłę politycznego układu, jaki rządzi Polską w nienaruszalnym, betonowym systemie władzy.

Albowiem Korwin, wraz ze swoim młodym zespołem prawicowych pretorian, jest jedynym politykiem tzw. krajowego establishmentu, który nie waha się system ten jawnie krytykować. Mówi o „bandzie czworga” (PO – PiS – PSL – SLD), która nigdy nie będzie zainteresowana zmianą systemu polityczno – gospodarczego Polski. Czyli jedynym sposobem na poprawę zamożności obywateli tego kraju. Biurokratyczny nowotwór, rozdymający się i rosnący na organizmie państwowej tkanki, wciąż kosztuje coraz więcej. Mnożą się urzędy, etaty, posady dla polityków wszystkich szczebli – swoich, tych, którzy dzielą między siebie smakowity tort budżetu, nieważne, z czarnym, czerwonym czy różowym sztandarem nad głową. „Banda” jednoznacznie pokazała, gdzie ma Korwina, katrupiąc jego polityczne ambicje u samego początku jakiejkolwiek działalności, która mogłaby stworzyć zręby upadku obecnego układu.

Wielu śmieje się z poglądów JKM, mówiąc o utopii i spiskowej teorii dziejów. Chyba nie trzeba wyraźniejszego dowodu, że spisek istnieje. Chodzi o utrzymanie się – za wszelką cenę! – przy pełnym korycie, dojenie ludzi w myśl szlachetnej idei „walki o lepszą Polskę” oraz uwalenie na starcie wszystkich, którzy mogliby w tym procesie jakkolwiek przeszkodzić.

Korwin nigdy nie sprawował władzy więc nie wiemy, czy zestaw jego radykalnych poglądów to jedynie czcza gadanina, czy też realny sposób na wypełnianie pustych kieszeni mieszkańców Polski. Ale teraz już na pewno się tego nie dowiemy, przynajmniej (znów) nie tym razem. Ciekawe, ile lat upłynie, zanim ludzie tu, nad Wisłą, zrozumieją wreszcie jak są bezczelnie okradani – w majestacie prawa i obowiązujących przepisów, oczywiście tworzonych przez ludzi, którzy potem sami z nich skwapliwie korzystają. Bo najbardziej w tym skandalicznym procederze martwi cisza – ze strony tych, którzy mogliby podnieść rejwach przeciwko istnieniu jawnego, wyborczego bezprawia. Nie polityków, którym an bloc uwalenie KNP jest na rękę. Ze strony zwykłych ludzi, którzy oddają swoje głosy, podobno w „państwie prawa” i w uczciwych, demokratycznych warunkach.

O przechrztach czyli uważajmy, na kogo głosujemy!

Idą wybory, więc politycy coraz chętniej zmieniają barwy klubowe. Takich, którzy nagle, z zaskoczenia rzucają się w objęcia dotychczasowych wrogów politycznych jest w czasie elekcyjnym całkiem sporo. Tłumaczą się – to jasne – własnymi skłonnościami do zgody, porozumienia i współpracy w imię lepszej Polski. Oraz własnymi kompetencjami, dzięki którym (lepiej wykorzystanym) Polska będzie lepsza.

Nie mogę na takich ludzi patrzeć bez mdłości. Tak już mam, skażenie zawodowe oraz ideologiczne. Zaczęło się oczywiście od „wspierania lewej nogi”. Wszyscyśmy, z pokolenia dzisiejszych czterdziestolatków, zainteresowani w roku 89 życiem (wreszcie!) w normalnym kraju, głosowali „z sensem na Wałęsę”. Chwilę później widać było, co wyczynia z tym krajem nasz czcigodny Pan Prezydent Rzeczpospolitej – tylko po to, by udało mu się za wszelką cenę utrzymać przy władzy… Późniejsze ujawnienie faktu, że był po prostu agentem wyjaśniło sprawę – ale cóż, Polska została taka, jaką nam okrągłostołowcy zafundowali.

Wprawdzie Wałęsa nie zdradził konkretnej partii, ale epigonów, owijających się wciąż innym sztandarem doczekał się wielu. Od początku, przez całe dwadzieścia lat pokomunistycznego wyzwolenia, co chwilę nowy diabeł z tego pudełka wyskakuje. Gwiazda salonów, Olechowski – był chyba w każdej partii. Niesiołowski – zgroza, jak ten człowiek sam rozszarpuje własną, opozycyjną, piękną legendę. A dalej idą szerokim strumieniem dawniejsi idealiści, teraz „pragmatycy”: Gilowska, Pitera, Arłukowicz, Kluzik – Rostkowska, Jakubiak, Piekarska, Poncyliusz… Wymieniam tylko głośne nazwiska przechrztów z pierwszych stron gazet. Sprawę ułatwiło powstanie Platformy Obywatelskiej, która do swej szerokiej piersi przytula każdego, „z kim tylko można się dogadać”. Ale zjawisko politycznej migracji występuje u nas powszechnie, a jego fale skierowane są we wszystkie strony, nie tylko w kierunku platformerskiego lewo-centrum.

Lokalnie zjawisko jest mniej widoczne, co nie znaczy, że mniej znamienne. Kilka lat temu w Łodzi sławę wśród dziennikarzy zdobył ex wojewoda Michał Kasiński, który po kolejnych wyborach samorządowych (bodaj po to, by zachować fotel w prezydium Sejmiku Województwa) ogłaszał z trybuny, jak wielką miłością zapałał nagle do PSL. Był wtedy członkiem PiS, dla jasności. Procesowi jawnego (na oczach opinii publicznej) przechodzenia z partii do partii towarzyszyła tak czytelna pogarda ze strony środowisk opiniotwórczych, że Kasiński natychmiast wycofał się z życia politycznego. To człowiek wrażliwy, prawnik, naukowiec – toteż nie dziwię się, że obciążenia nie wytrzymał. Dziś mamy kolejną „sensację” – były marszałek regionu, Włodzimierz Fisiak, niegdysiejsza gwiazda regionalnego ROP, dziś wciąż aktywny człowiek PO, przyjął od SLD wsparcie własnej kandydatury do Senatu… Oczywiście wszem i wobec głosi, że ma doświadczenie i wystarczające kompetencje, by sprawdzić się w Senacie, bliskim obecnie idei rozwoju samorządności…

Wszystko to razem jest tak cyniczne i bezczelne, że aż boli. Ludzie, idący do polityki z określonym programem, poglądami, zamiarami ustrojowymi – nagle wszystko rzucają w imię „porozumienia i współpracy”. A my, wyborcy, mamy im wierzyć… Przysięgam, że bardziej wierzę betonowym komunistom, resztkom starego ustroju, jak Miller, Kwaśniewski czy Oleksy. Dlatego, że nie próbują udawać innych, niż są w istocie. Jak pozostali, walczą o własny kawał tortu – ale przynajmniej rzucają się na te ochłapy pod tymi samymi co dawniej sztandarami. „Lepsza prawa lewiczka niż lewa prawiczka”, choć oczywiście nigdy nie przyszłoby mi do głowy głosować na komunistów.

Czemu politycy się przepoczwarzają? To tak samo czytelne (i bezczelne) jak ich własny cynizm: chodzi o zwykły dostęp do żłoba. Nic innego, choć oni zawsze pałają świętym oburzeniem, gdy zarzucić im koniunkturalizm. Niezniszczalna żądza władzy, stanowiska, dostępu do legalnych i podskórnych źródeł dochodów, potrzeba ustawienia się i wygodnego życia – to wszystko argumenty, które w życiu tych ludzi tysiąckrotnie przewyższają jakąkolwiek polityczną ideologię. I dlatego właśnie państwo powinno być jak najskromniejsze! Należy dążyć do tego, by wszelkim politykom i urzędasom dawać jak najmniej szans dorabiania się naszym kosztem, między innymi drogą politycznych wykrętów. Zgodnie z zasadą ula, w którym im mniej jest trutni, tym więcej miodu. Gdy liczba nierobów przerasta liczbę robotnic, ul ginie…

O procesie Nergala, czyli niestety znów o polityce…

Nergal znów fatygować się musi do sądu, tłumaczy, dlaczego podarł Biblię. Ledwo chłopina wyzdrowiał, a już ciągają go przed oblicze prześwietnej sprawiedliwości, choć sam poszkodowany wyznaje, że czuje się jak Józef K. z „Procesu” Kafki… Patrząc na losy literackiego bohatera nie należałoby wieszczyć Adamowi szczęśliwego zakończenia i obawiam się, że Nergal ma właściwe, choć złe, przeczucia.

To nie jest przypadek, że akurat teraz, przed wyborami, sprawa Nergala wraca na wokandę. Tak, jak nie było przypadkiem zamykanie przez Donalda Tuska polskich stadionów, gdy wściekły premier – mszcząc się za własne, oglądane na transparentach nazwisko – nabił przy okazji swojej partii słuszną porcję politycznego kapitału. To samo stara się zrobić obecnie ekipa PiS z Jarosławem Kaczyńskim, a sprawa Nergala jest im potrzebna jedynie dlatego, że jest głośna, budzi zainteresowanie mediów, toteż można wraz z nią trafić do szerszej opinii społecznej.

Adam Darski podarł Biblię na koncercie Behemotha. Przyjął założenie, iż na jego koncerty przychodzą ludzie świadomi, jaki rodzaj przekazu jego zespół od lat prezentuje. Jakiś szpieg, niczym na koncertach w łukaszenkowskiej Białorusi, łaził zapewne na te koncerty, by przyłapać kontrowersyjnego lidera na jakiejś bluźnierczej działalności, dla pieniędzy lub idei. W końcu się udało. Pewnie Nergal nie przewidział, że ktoś taki się znajdzie. To błąd, bo ludzie zdolni są do wszystkiego…

Żyjemy w kraju, gdzie ustawowo jest zagwarantowana wolność artystycznej wypowiedzi. Behemoth grał dla swoich fanów, raczej nie oczekujących na koncertach gloryfikacji chrześcijaństwa. Co innego, gdyby Nergal podarł Księgę na przykład podczas otwartego festynu miejskiego. Wówczas słuszne byłoby domniemanie, że obraził uczucia religijne przypadkowych osób, które tam znalazły się nieświadome sensu artystycznego przekazu. Koncert Behemotha był natomiast skierowany do ścisłego kręgu określonych osób. Ktoś, komu zależy na poszanowaniu chrześcijańskiej religijności, na koncerty Behemotha nie chadza.

Podstawowe pytanie – czemu, skoro podarcie Biblii na metalowym koncercie tak drażni obrońców moralności, nikt do sądu nie ciągał artystów, nurzających wcześniej krzyż w urynie lub przywalających posąg Jana Pawła II meteorytową skałą? Ano pewnie dlatego, że wcześniej żadnemu z ugrupowań politycznych nie było to potrzebne przed żadnymi wyborami. Adam ma swoistego pecha, że dziś Polska to kraj sępów, zajadle walczących o głosy swojej połowy krajowego elektoratu. I obawiam się, że PiS zrobi wszystko, aby ten pokazowy proces dał kolejny, wyborczy argument do ręki wiernemu elektoratowi.

Nikt już w Polsce nie wierzy, że tzw. aparat sprawiedliwości działa w tym kraju niezależnie od nacisków politycznych. Wystarczy, że prowadzący sprawę Nergala skład sędziowski otrzyma „delikatną sugestię” od swoich przełożonych… Obawiam się, że wyrok skazujący w tej sprawie zapaść musi, więcej, już dawno został postanowiony. Chciałbym jedynie, by jego wymiar mieścił się w zdroworozsądkowych ramach jakiegokolwiek poczucia sprawiedliwości…

Pytano mnie wielokrotnie – czy ty podarłbyś Biblię na koncercie? Odpowiadam – nie, bo nie mam pewności, czy obrażę czyjekolwiek uczucia religijne. Nergal miał pewność, że tego nie zrobi. Postąpił według własnego przekonania, zarówno na temat składu swojej widowni, jak i wobec zagadnienia wolności artystycznej. Karanie go byłoby w tym świetle zupełnie absurdalne.

O nieporozumieniach netowych, czyli jak źli Czesi Malkovitcha okradli

Skandal – John Malkovitch padł ofiarą kradzieży w czeskiej Pradze. Stracił m.in. dwa telefony, laptopa, dokumenty… Wszystko w przeddzień wyjazdu do Łodzi. Spędził 3,5 godziny na czeskim posterunku Policji, wskutek czego do Polski dotrze z opóźnieniem. Organizatorzy robią wszystko, by mistrz uświetnił o 19-tej planowane spotkanie z jego udziałem w jednym z kin.

Dobrze, że nie okradli go w Łodzi – tak można by rzec, wspominając wyjątkowego pecha mojego miasta do wydarzeń o charakterze negatywnym… W ostatnich latach, jeśli Łódź w ogóle trafia na czołówki gazet, to z powodu jakichś straszliwych porażek: kryminalnych, politycznych, towarzyskich. Tak, jakby ogólnopolskie serwisy szczególnie dbały, by tej Łodzi zbyt mocno nie promować, jeśli już zdarzy się tutaj coś dobrego lub ciekawego.

Wizyta Malkovitcha na zakończenie sezonu kulturalnego będzie w Łodzi ciekawostką – gdybym wydawał dziennik ogólnopolski, z pewnością sięgnąłbym po taki materiał. Zobaczymy, jak zareagują wydawcy dużych telewizji, stacji radiowych, jutrzejsze gazety.

Wystarczyło natomiast, bym na FB wrzucił pierwszą, jeszcze niesprawdzoną notkę o praskiej kradzieży, już odezwały się szydercze głosy. „Spisek antypolski”, „kara za nieczyste myśli”… Niektórzy lubią żywić się kpinami. Gdy ktoś odważy się głosić poglądy inne, niż grupa bezmyślnych owiec, omotanych polityczną poprawnością – każdy pretekst dobry jest, by dać upust nienawiści. Czekamy więc na kolejne erupcje, tylko potwierdzające jakże trafną myśl, słynną dzięki Łysiakowi – „jedzmy gówno, miliony much nie mogą się mylić”…

Jaka szkoda, że w Polsce nie ma egzaminu na uzyskanie praw wyborczych.