O Polakach na EURO, czyli wielkie zdziwienia…

EURO sypie niespodziankami. Ktoś mógłby się na przykład dziwić, że polska drużyna ma na koncie dwa remisy… A przecież taki scenariusz łatwo było przewidzieć. Mnie się – niestety – nie udało. Byłem pewien, że po dwóch spotkaniach będzie z Polską „pozamiatane” w jedną lub w drugą stronę, wskutek czego między słupki spokojnie wejdzie Grzegorz Sandomierski:

http://remigiuszmielczarek.blog.pl/2012/05/29/o-grzegorzu-sandomierskim-czyli-ktos-niezle-lody-kreci/

Przepowiednia się nie spełni, raczej na sto procent – chociaż… Poczekajmy do soboty. Lecz chyba tylko trener nie będący przy zdrowych zmysłach mógłby przy dylemacie: Szczęsny/Tytoń wybrać trzecią wersję zdarzeń, czyli Sandomierskiego. Toteż chyba już dziś mogę uczciwie przyznać, że spiskowa teoria klapnęła mi niczym naleśnik. Wcale się tym nie martwię! Polacy mają realną szansę na wyjście z grupy, czyli największy sukces piłkarski XXI wieku. Wierzę w nich, są strasznie naładowani chęcią walki i zwyciężania. Chyba chcą udowodnić światu, że niesłusznie zostali okrzyknięci najsłabszą drużyną turniejowej stawki. Świetnie – nic tak Polakowi dobrze nie robi, jak wejście na ambicję. Oby tylko starczyło sił!  A poza tym, zdarzyło mi się również wieszczyć coś takiego:

http://remigiuszmielczarek.blog.pl/2012/03/01/o-naszych-grajkach-czyli-jak-bedzie-na-euro/

Miałem bowiem pewność, że już kilka miesięcy przed turniejem pewne jaskółki „czyniły wiosnę”, jaką dziś obserwujemy w wykonaniu naszej drużyny. A wszystko sympatycznie pachnie analogią z mistrzostwami świata Espańa 82, gdzie Polacy też po dwóch meczach mieli na koncie dwa remisy. Zaś potem „puknęli” Peru 5:1 – co daj Boże i tym razem, choć z mniej egzotycznym rywalem.

Bardzo dobrze by się stało, gdybyśmy sympatycznych Czechów „powieźli”, czyli awansowali dalej. A jeszcze jakby w ćwierćfinale czekali na nas Niemcy? Wyobraźmy sobie pierwszy w historii, spektakularny triumf Biało-Czerwonych nad Niemcami w Gdańsku. O matko kochana! Co by się wtedy działo! Już widać ten wielki transparent, wywieszony na pomniku Westerplatte: „Wzięliśmy rewanż za 1 września” – lub coś w tym rodzaju… Ech, niesmaczne żarty na bok, ale jakby tak pomyśleć chwilę, to sportowy scenariusz podobnych wydarzeń jest – przy obecnej formie Polaków – całkiem realny. Jedno jest pewne, dziś jeszcze wiemy niewiele, ale równie dobrze może nam się przytrafić spektakularny upadek, jak też i sukces, jakiego polska ziemia nie widziała. Choćby za taki stan rzeczy należy się całemu zespołowi, Frankowi oczywiście też, wielkie podziękowanie. Gramy z Europą bez obciachu – i to już teraz jest ogromny plus tego turnieju.

Nie wiem jak Wy,  ja na Czechów wolałbym w bramce Tytonia. Umiejętnościami nie odstaje od Szczęsnego, psychikę ma chyba mocniejszą (choć trochę mniejsze ogranie na najwyższym piłkarskim szczeblu) – i ma coś, chyba najcenniejszego, co mu się w tym EURO przydarzyło. Mianowicie „gaz”, wynikający z fartownej obrony karnego i udanego występu z Rosją. Jest spokojny, pewnie stoi na nogach. To ważne w meczu „o wszystko”, bo tutaj czynnik odporności psychicznej będzie odgrywał ogromną rolę.

O aferze międzynarodowej, czyli kibice rosyjscy są u siebie…

Turniej EURO pięknie się rozwija: mamy ekscytujące mecze, niespodziewane porażki faworytów (kto obstawiał Duńczyków w meczu przeciwko Holandii???), mamy też – obiegając szybko relacje z wszystkich „stadionowych” miast po stronie polskiej – bardzo miłą atmosferę wśród kibiców, zwłaszcza zagranicznych, dobrze się nad Wisłą czujących… Cóż, kto jak kto, ale Polacy w imprezowaniu mało komu dają się wyprzedzić. Gościnni też – po słowiańsku – jesteśmy. I bardzo dobrze: niech pozytywna fama o Polsce i Polakach świat obiega!

Pytanie, czy trochę nie za dużo mamy tej gościnności. Zwłaszcza wobec osób, wykorzystujących (niczym gangsterskie bojówki) przykrywkę kibicowania do działań zgoła nie kibicowskich. Jeszcze nie umilkło gorzkie echo po incydencie we Wrocławiu, a już rosyjscy tzw. kibice szumnie zapowiadają na jutro marsz z okazji swego narodowego święta…

Pomijam fakt, że ichniejszy batiuszka, czyli nieformalny szef grupy szalikowców narodowej reprezentacji Rosji, to ponoć znajomek Putina i autor proputinowskich akcji wyborczych w szalikowej ekipie… Zmilczę też doniesienia, jakoby zamiar rosyjskich kibiców miał przez to „ciche wsparcie” kremlowskich władz. Nurtuje mnie inne pytanie: jakimże to prawem rosyjscy rzekomi kibice mają organizować polityczne wiece na terenie obcego, ponoć suwerennego państwa? Że są akurat na mistrzostwach i mają prawo manifestować swoje poglądy? A czy kiedykolwiek polscy kibice organizowali gdzieś zagranicą swoje narodowe święta? Wolne żarty!

Święto jest oczywiście pretekstem. Mamy szytą grubymi nićmi, międzynarodową aferę, która już z daleka wygląda na prowokację. Wszystko teraz w rękach polskich władz, które – myślę, że nie tylko moim zdaniem – powinny absolutnie zakazać jakichkolwiek manifestacji politycznych obcej narodowo grupie, choćby pod słusznym pretekstem spokoju w czasie mistrzostw. Jeśli polscy nacjonaliści zorganizują jakąś kontrdemonstrację, a nie daj Boże skończy się to przypadkowo mordobiciem, w świat pójdzie fama o „polskich bandytach” rozbijających pokojowo nastawionych demonstrantów rosyjskich. No i stosunki z naszym „wielkim bratem” zostaną dodatkowo zaognione… Można się jedynie obawiać, czy polskie władze podołają kolejnemu, zdaje się karkołomnemu zadaniu, postawienia się Rosjanom.

Że to sprawa niełatwa, przekonał nas gorzko Smoleńsk – Rosja pokazała nam, że na jej terytorium ona będzie decydować, jakie śledztwo, jak prowadzone i z jakimi wynikami trzeba będzie uznać za ostateczne. Tu jest gorzej, bo temat wkracza na terytorium Polski i tylko od nas zależy, jak „atut własnego boiska” będzie przez władze wykorzystany. Po tej zaminowanej łączce trzeba stąpać bardzo delikatnie – ale też po to naród utrzymuje służby dyplomatyczne, by one w godzinie próby zdawały egzamin. Jak będzie on zdany – już jutro się przekonamy. Nie tylko na boiskowej murawie.

Obawiam się jednak, że nasz rząd nic nie zrobi, strach przed Putinem okaże się silniejszy. Bo niby kto się w razie czego za nami wstawi? Obama, jak się niedawno dowiedzieliśmy z przypadkowego nagrania tv, przed Rosją wymięka. To znaczy – oops, przepraszam uprzejmie – „jest otwarty na wszelkie argumenty rosyjskiego partnera”…  Jeszcze pamiętam, a innym chętnie przypomnę, że nie tylko bohaterskiej „Solidarności” (wspartej autorytetem Jana Pawła II), ale w równym stopniu Reaganomice i niezłomności USA w wyścigu zbrojeń, zawdzięczamy ostateczny upadek komunizmu w Europie Wschodniej. Dziś takiego wsparcia Ameryki ze świecą szukać. To i ruski niedźwiedź podnosi głowę, walcząc na wszystkich frontach „ziem utraconych” o wpływy na terenach dawnych wasali.

Zastanawiające, z jaką ciszą wszystkiemu przygląda się UEFA. Europejskie futbolowe władze wyraźnie unikają wtrącania się w „kibicowskie” konflikty. Zupełnie odwrotnie ludzie Platiniego poczynają sobie nad Wisłą w sprawie samego EURO. Polskie stadiony, wybudowane na polskiej ziemi za pieniądze podatników zostały już kilka dni przed inauguracją całkowicie zaanektowane przez UEFA – i nikt tam nie miał nawet prawa wstępu! Oczywiście o wszystkim decydowały „względy bezpieczeństwa”. A „troska o komfort kibiców” zdecydowała o tym, że dach na Stadionie Narodowym został dzień przed meczem otwarcia zasunięty, bez możliwości jakiejkolwiek dyskusji w tej sprawie. No dobrze, Grecy mieli tak samo duszno, jak Polacy: ale chodzi, do diabła, o zasadę! Jakimże to prawem grupa piłkarskich urzędasów wjeżdża nam na stadiony i robi, co się jej żywnie podoba, niczym BOR podczas obstawy wizyty dostojników państwowych? Czy to nie jest czasem pogwałcenie naszej suwerenności?

Ano właśnie. Może jest w tych słowach przesada, ale od lat dominuje wrażenie, że federacje sportowe o kontynentalnym i globalnym zasięgu za nic mają sobie prawa, ustanawiane w poszczególnych krajach. A politycy boją się im „podskoczyć”. Temat jest ciekawy, warto będzie do niego wrócić. A kibice rosyjscy? Niech wracają nad Wołgę i tam świętują swoje narodowe obchody.

 

EDIT: Wklejam swój własny argument z „fejsbukowej”dyskusji pod wpisem, bo nie do końca uprzednio wyjaśniłem, czym moim zdaniem różni się przemarsz na stadion od narodowej manifestacji:

Wyjaśnię to zresztą dosadniej. Polska ma obowiązek ZAKAZAĆ grupie maszerujących na stadion kibiców Rosji wszelkich manifestacji politycznych. Odbywa się przemarsz na mecz. Wiadomo, nie mamy wpływu na to, co kibice Rosji będą krzyczeć ani czym machać. Ale jeśli dojdzie do rozróby, czyli walki z Policją lub polskimi bojówkami – wówczas Policja ma obowiązek rozpędzić tałatajstwo. I skoro był ZAKAZ manifestacji, wówczas dochodzi do rozpędzenia rozrabiających kiboli rosyjskich – A NIE ROZBICIA POKOJOWEJ MANIFESTACJI ROSJI! Tu jest pies pogrzebany!

O Euromanii, czyli – wielki cyrk wystartował!

Długo przed pierwszym gwizdkiem sędziego, oznajmiającym w Warszawie początek turnieju EURO 2012 obserwowaliśmy w całej Polsce sympatyczne przejawy Euromanii. Na samochodach – flagi i wkładki na lusterka, transparenty w oknach i na ulicach, stawaliśmy do hymnu, kupowaliśmy produkty z piłkarzami na opakowaniach. Jak za czasów Małysza, gdy cały naród solidarnie stawał za naszym dzielnym skoczkiem, by dodać mu otuchy przed kolejnymi zawodami. Z tym, że obecne przejawy uwielbienia dla biało-czerwonych futbolistów znacznie przerastają objawy Małyszomanii w szczytowym okresie. Nic dziwnego, wszak futbol elektryzuje znacznie większy procent kibiców, niż narciarskie skoki.

O stworzenie atmosfery „piłkoszału”, identycznie zresztą, jak w przypadku Małyszomanii, zadbali bardzo skrupulatnie producenci – reklamodawcy przy pomocy agencji reklamowych. Ci, którym opłaca się wykreowanie mitu: gdy coś uwielbiamy, zbiorowo trzymamy kciuki, znacznie łatwiej nam integrować się także przed sklepowymi ladami, kupując gadżety ulubionej drużyny czy sportowca. Fanatyzm tworzy popyt, ten kreuje podaż – i dzięki prostemu łańcuszkowi, w którego tworzeniu wielką rolę odgrywają też ogólnokrajowe media, interes dla wielu branż producenckich kręci się jak szalony. I bardzo dobrze! Nie mam nic przeciwko takiemu nakręcaniu koniunktury! Jednakże „mania” szybko zamienia się w groteskę, gdy za nadmuchanym ponad miarę marketingowym balonem nie idzie rzeczywisty sukces sportowy. O tym zapominają twórcy wszelkich manii, gryząc w konfuzji palce, gdy „naszym jakoś nie idzie”…

Pamiętacie ostatnie lata Małyszomanii? Nasz dzielny skoczek, choć daleko już mu było do dawnej formy (upływ lat w sporcie widać najbardziej!) nadal dźwigał na sobie obowiązki reklamowo/promocyjne, a choć tabuny kibiców jeździły za nim jak kiedyś, sukcesy nie przychodziły. Prezenterzy redakcji sportowej TVP dwoili się i troili by przekonywać nas, że Adam wciąż świetnie fruwa i to dziesiąte miejsce jest jedynie wypadkiem przy pracy… Kibice wykruszali się, Małysz coraz rzadziej wchodził do dziesiątki – a specjaliści od PR wciąż podsycali wygasające uwielbienie dla mistrza. Gdy poziom groteski przekroczył normę, Małysz (czy naprawdę on sam?) podjął decyzję o zakończeniu kariery.

Dlatego reagowałem z ogromnym spokojem, widząc błyskawicznie pęczniejący balon sukcesu polskich piłkarzy na EURO. Entuzjastom trzeba przypomnieć – dwa miesiące temu, jeszcze przed wielkimi meczami Borussii Dortmund z Bayernem w Bundeslidze, eksperci wskazywali Polskę jako jedną z dwóch NAJSŁABSZYCH drużyn w turniejowej obsadzie.  Wszyscy tonowali nastroje uciszając optymistów: poziom naszych zawodników, ich porównanie do światowej czołówki, wciąż nie pozwala nam wierzyć w jakikolwiek sukces na EURO. Ale wystarczył błyskotliwy triumf naszej dortmundzkiej trójki w lidze niemieckiej, a już polscy kibice uznali, że biało-czerwoni są niepokonani. A nastrój ten chętnie podciągnęli spece od rozpędzania „manii”.

Przyznaję, przez chwilę uległem nastrojowi słodkiego triumfalizmu. Zwłaszcza, gdy przecierając oczy ze zdumienia, obserwowałem grę chłopców Smudy w pierwszej połowie meczu z Grecją. Tam było wszystko: idealne rozpracowanie rywala, mądrość taktyczna, piękna bramka „Lewego” po bajkowej centrze Kuby, czerwona kartka – rywal na kolanach. Światowy poziom…  Później? Kreowany na jednego z naszych bożków Wojtuś Szczęsny zagrał tak, jak na co dzień gra w Arsenalu, świetne mecze przeplatając fatalnymi występami. Czyli po prostu minął się z piłką, jak się mu czasem zdarza. Grecy, z golem w plecy i grając w dziesiątkę cofnęli się pod własną bramkę, czekając na cud. I cud się zdarzył, bo Wojtek jest po prostu jeszcze za młody na utrzymywanie równej, wysokiej formy przez pełen sezon klubowo/reprezentacyjny. Wszyscy wierzyliśmy, że zagra świetnie – ale zapytajcie, jakiego chcecie znawcę tematu. Takie koszmarne błędy to w jego wieku jeszcze coś zupełnie normalnego (wie o tym Arsene Wenger i dlatego Szczęsny wciąż stoi między słupkami w klubie). Akurat zdarzyły się teraz – i to dwa, bo po kretyńskim faulu Wojtek z grzeczną miną zdjął rękawice, udając się do szatni z czerwoną kartką na koncie. Tak oto przestał być bożkiem EURO, staczając się z powrotem „from hero to zero”. Jak to zwykle bywa, w próżnię po Szczęsnym ktoś wskoczył: Przemysław Tytoń jakimś kolejnym cudem wybronił nam jeden punkt, resztki honoru i nadziei w tej grupie. Tylko dlatego Euromania ma szansę przeżyć do wtorku, gdy walczyć będziemy o wszystko z Rosją. Gdy to piszę, rozkłada właśnie ona drużynę Czech na łopatki, więc zwycięstwo z nami da „Sbornej” pewne wyjście z grupy: odpuszczania nie będzie.

Polacy z Grekami w drugiej połowie stanęli, nie rozumiejąc po meczu, co się stało. Podobno to zamknięty dach stadionu spowodował duchotę… Teraz to już nieważne: tylko cud da nam wygraną z Rosją i ewentualne wyjście z grupy. Póki mamy na to nadzieję, Euromania żyje i sprzedają się jej produkty. Jako efekt uboczny wytworzonego mirażu siły naszych zawodników z orłem na piersi, tym razem już ustawowym. Nie mam wątpliwości, że większość narodu śnić będzie ten piękny sen jeszcze długo po naszym odpadnięciu z turnieju. Pewnie takie sny są nam potrzebne – śnijmy więc. Zwłaszcza, że turniej jest super. Polacy gościnnie witają przyjezdnych, integrują się z nimi, jest spokojnie, rozpoczął się karnawał i wielka, zbiorowa impreza. Przekonujemy się, że nie jesteśmy gorsi od tych, co organizowali podobne imprezy wcześniej, a my tylko oglądaliśmy to w telewizji. Poczucie specyficznej równości, europejskiego egalitaryzmu jest tu nad Wisłą bardzo wyczekiwane i potrzebne. Nie jesteśmy już kopciuszkiem Europy, choć pewnie piłkarze zaraz z turniejem się pożegnają. Żyjmy tą chwilą.

O historycznej chwili, czyli jak autostrada Warszawę z Berlinem połączyła…

Stało się to o jakieś dwadzieścia lat za późno, ale – jest. Mamy wreszcie autostradę, łączącą dwie nader istotne w perspektywie naszego kraju stolice, nadto w bliskim sąsiedztwie mojej Łodzi… Wreszcie „Boat People”, czyli łodzianie od lat egzystujący dzięki pracy w Warszawie, mają cywilizowane warunki dojazdu. Być może niskie ceny mieszkań i lokali użytkowych spowodują w najbliższych latach, że i w drugą stronę rozwinie się tak zwany transfer biznesowy: Łódź potrzebuje gotówki, inwestorów i pracodawców.

Oto właśnie największe dobrodziejstwo EURO: drogi. Mimo wszystkich afer, opóźnień i potwornej biurokracji w ich budowie. Nie łudźmy się – stadiony jeszcze dadzą nam popalić. Może nie wszystkie, ale Narodowy na pewno. Byłem w Atenach rok po olimpiadzie. Grecy mocno głowili się wtedy, jak wykorzystać licznie podówczas zbudowane, za pieniądze rozmaitych dobrodziejów unijnych i komitetów olimpijskich, obiekty sportowe. Bo tuż po zamknięciu igrzysk pozostały one nieczynne. Oczywiście nasz stadion przyda się kilka razy w roku na różne mecze i koncerty, ale po EURO 2012 stanie się deficytowym „zakładem budżetowym”, przynoszącym regularnie duże straty.  Wprawdzie identycznie działa np. Stadion im. Happela w Wiedniu, ale różnica polega na tym, że Austriacy są bogaci – a my nie. Zatem obciążenia finansowe, związane z utrzymywaniem państwowych molochów sportowych będą dla nas tym bardziej dotkliwe. A Grecja? Cóż, chyba nie trzeba przypominać, co się tam teraz dzieje.

Zatem – dziś rano łodzianie po raz pierwszy obudzili się z przekonaniem, że mają autostradę do Warszawy. Co prawda po EURO znów będzie zamknięta na kilka miesięcy, ale nie narzekajmy. Wreszcie cywilizacyjne zapóźnienie, jedno z najbardziej bolesnych, jest w Polsce regularnie likwidowane. Jeśli spełnią się rządowe obietnice i bieżący rok zamknie się nad Wisłą chwilą posiadania „autostradowego krzyża”, wreszcie cywilizacyjne minimum transportowe zostanie tu wprowadzone. Trzeba się cieszyć.

Tymczasem już jutro mecz z Grecją i wokół widać wyraźnie objawy „Euromanii”. Jak „Małyszomania”, organizuje ów zbiorowy szał życie większości narodu… Kto za tym stoi? O tym – następnym razem. Jak również o tym, czy byłaby możliwa piłka nożna po zlikwidowaniu na świecie mafijnych organizacji nią zarządzających: FIFA, UEFA i krajowych związków sportowych.

O Grzegorzu Sandomierskim, czyli ktoś niezłe lody kręci…

Pojechali nasi grajkowie na zgrupowanie do Austrii – i nagle sypnęło kontuzjami. Głównie bramkarskimi… Odpadł Fabiański, który wściekły nie chciał rozmawiać z dziennikarzami. Tytoń, ni stąd ni zowąd, też nabawił się  urazu. Szczęsny, o bogowie, gra od kilku miesięcy z naruszonym barkiem! Nagle, kilkanaście dni przed turniejem, zostaliśmy prawie bez golkiperów w składzie!

Jestem w stanie założyć się o każde pieniądze, że – sprowadzonego awaryjnym trybem – bramkarza Grzegorza Sandomierskiego zobaczymy na Euro w polskiej bramce. Jeśli, miejmy nadzieję, Szczęsny będzie zdrowy, najpóźniej w grupowym meczu numer trzy ( z Czechami) Sandomierski wejdzie między słupki. Jeśli uda nam się wywalczyć dość punktów z Grecją i Rosją, spotkanie przeciwko Czechom będzie o przysłowiową pietruszkę. Tak samo, gdy oba pierwsze mecze przegramy, wówczas trzecie spotkanie (jak w Korei) żadnego znaczenia mieć już nie będzie. Tak czy owak, jestem pewien: Sandomierski zagra, na sto procent.

Czemu tak uważam? Otóż Sandomierski, młody i sympatyczny zawodnik białostockiej Jagiellonii, jest jedynym w narodowej ekipie bramkarzem jeszcze nie sprzedanym do zachodniego klubu. Owszem, przymierzano go do gry w Beneluksie, ale zamiar nie wypalił. Czemu teraz ma się udać? Ano, ktoś z pewnością stoi za tym, by dać chłopakowi szansę pokazania się na gigantycznym targowisku, jakim będzie EURO 2012. Wystarczy jeden mecz między polskimi słupkami, a jak jeszcze młody złapie parę razy piłkę, kontrakt zapewniony. Nie ma chyba potrzeby dodawać, że menedżerowie, którzy taki transfer pomogą zrealizować, dopisują sobie na kontach bardzo miłą prowizję. W takiej wysokości, dla której warto powalczyć o szansę gry Sandomierskiego na turnieju.

Dlatego sprawa z naszymi bramkarzami bardzo brzydko mi pachnie, choć piszę te słowa na dziesięć dni przed inauguracją mistrzostw. Zobaczymy, przekonamy się, czy moja spiskowa teoria się sprawdzi. Mówię – jeśli Sandomierski zagra choć raz, a potem podpisze kontrakt z jakimś zagranicznym klubem, jestem więcej niż pewien, że za całą sytuacją stoją „powody” nic wspólnego ze sportem niemające. Oby tylko chłopak zagrał na poziomie, bo nie daj Boże, jeśli jego występ nałoży się (choćby w przypadku urazu Szczęsnego) na konieczność wybronienia polskiej ekipy przed degradacją – trzeba tylko będzie mocno zaciskać za Grzesia kciuki…

EDIT: Koledzy „na fejsie” zwrócili mi uwagę, że nie mam racji:

http://www.transfermarkt.co.uk/en/grzegorz-sandomierski/profil/spieler_55263.html

Sandomierski jest zawodnikiem Racingu Genk, wypożyczonym jedynie do Jagiellonii. Byłem pewien, że Genk rozwiązał ten kontrakt (biję się w piersi!), nie zmienia to jednak sensu powyższego wpisu. Po mistrzostwach można zawodnika zdjąć z ławy w słabiutkim Genk (pewnie nawet od Jagi by dostali…) – i zarobić na nim zacną kasę. Na cytowanej stronie jest nawet nazwisko agenta Sandomierskiego – Ireneusz Hurwicz. Pewnie udzieliłby w tej sprawie szczegółowych informacji. 😉

O rewolucji w Widzewie, czyli klub na wirażu

Sytuacja kadrowa w Widzewie, tuż po zakończeniu sezonu, stała się bardzo dynamiczna. Rozwiązano kontrakty z czterema piłkarzami, dotąd współtworzącymi trzon piłkarskiej drużyny. Ugo Ukah, Pihneiro, Dudu, Panka – można powiedzieć, że działacze za jednym zamachem wywalili najważniejszych zawodników pierwszego składu, prokurując całkiem sporą rewolucję kadrową.  Powód, choć oficjalnie utajniony, jest czytelny: chodzi o likwidację kominów płacowych, z jednoczesnym  pozbyciem się kłopotu zaległości finansowych wobec najwyżej opłacanych graczy. Rozwiązujemy umowy, otrzymując zgodę piłkarzy na rezygnację z części kontraktowych należności – a co za tym idzie, unikamy ich roszczeń, mogących zagrozić licencji dla klubu na grę w Ekstraklasie przez najbliższy rok.

To, że w Widzewie nie ma gotówki, wiadomo od dawna. Kibice wstrzymują jednak oddechy, bo nie wiadomo, co działacze w obecnej sytuacji postanowią zrobić. Warianty są dwa. Albo, licząc na oszczędności po rozwiązaniu czterech najdroższych umów, kupujemy tańszych zawodników – albo gramy tym, co mamy, uzupełniając luki graczami z drużyny juniorskiej.

Oczywiście drugi wariant wydaje się znacznie groźniejszy pod względem sportowym. Już teraz Widzew, mocno promując młodzików, w zasadzie tylko nimi wypełniając ławkę rezerwowych, narażał się na znaczą obniżkę sportowej siły drużyny… Jak można wyobrazić sobie teraz pierwszą jedenastkę bez wzmocnień? Jakoś tak: Mielcarz – Broź, Bieniuk, Duda, Bartkowski (Abbes?) – Ben Radhia, Mroziński (Abbes?), Okachi, Kaczmarek – Ben Difallah, Matusiak. Teoretycznie jest to skład, który mógłby gwarantować utrzymanie na kolejny sezon, ale raczej (mówmy uczciwie) trudno byłoby walczyć z tymi piłkarzami o coś więcej. Nie mówiąc już o tym, kto zostałby na ławce rezerwowych w tym wariancie: z klubu docierają informacje o kolejnych graczach, planowanych do zwolnienia (Ostrowski, Żigajevs).

Klub, oby szczerze a nie dla uspokojenia kibiców, mówi również o prowadzonych rozmowach z kilkoma zawodnikami, branymi pod uwagę na wakujące pozycje. Na pewno przydaliby się: prawy pomocnik, rozgrywający, może obrońca/pomocnik defensywny albo skuteczny strzelec do ataku. Wszystko zależy od tego, jaką siłą finansową tak naprawdę Widzew dysponuje… Jest trochę czasu do nowego sezonu, warto śledzić pilnie doniesienia transferowe.

Z ostatniej chwili: Widzew nie dostał licencji! Nie do wiary… Zobaczymy, co przyniosą najbliższe dni.

O końcu sezonu Widzewa, czyli – czekamy, co dalej…

Widzew przez większą część rundy jesiennej 2011/12 nie grał dobrze w piłkę. Specjaliści piszą: „bezbarwny Widzew”, coś w tym jest, choć brak kolorytu czy polotu w grze zespołu chyba nie był największym powodem kibicowskich zmartwień.

Albowiem, od chwili zapewnienia sobie utrzymania, zawodnicy Widzewa udawali, że grają. Czyli – markowali pracę. Mówi dziś o tym w wywiadach Ugo Ukah, opuszczający po pięciu latach drużynę. Twierdzi wprost, że sprawy pozaboiskowe przez całe półrocze miały ogromny wpływ na postawę zespołu. Razem z nim, z  powodu długów finansowych,  odchodzi z Widzewa Bruno Pinheiro. Kiedy następni? Jeszcze nie wiemy, ale pewnie za chwilę wszystko się wyjaśni. Nieoficjalne przecieki z klubu mówią, że nikt już nie ma nadziei na utrzymanie w zespole Dudu Paraiby. Niejasne są sytuacje kilku innych zawodników z tak zwanego trzonu drużyny, o których wiadomo, że działacze są im winni duże pieniądze, lub że kończą się im kontrakty.

Niektórych żałować nie będziemy, ale jedno wydaje się pewne: skład Widzewa, jeszcze dziś nazywany obecnym, pretendował drużynę do zajęcia na koniec sezonu miejsca znacznie wyższego, niż jedenaste.  Gdy drużyna musiała lub naprawdę chciała grać,  objawiała na boisku potencjał do skutecznej walki z najlepszymi w polskiej lidze. Niestety – tajemnicze kontuzje, zniżki formy, przytrafiały się nazbyt często, zarówno całemu zespołowi jak i pojedynczym zawodnikom.

Smutne, że przyznać trzeba banalną prawdę: nie ma sianka, nie ma granka. Wierzę klubowym działaczom, że w ciągu minionego roku sprowadzali na Piłsudskiego zawodników o wystarczających na ekstraklasę umiejętnościach. Kłopot w tym, by oni chcieli te umiejętności demonstrować. I choć to naganne, gdy klub „grajkom” nie płaci, oni potrafią wyjść na boisko, by tylko markować grę, a potem tłumaczyć zły wynik różnymi czynnikami…

Skąd, oficjalnie deklarowane w prasie, kłopoty władz klubu „z płynnością finansową”? Cóż, pewnie właściciel (a Sylwester Cacek jest doświadczonym biznesmenem) w kolejnym sezonie działalności nie otrzymuje z niej takich profitów, lub nie osiąga takich celów, które w założeniu miały nastąpić. Jest tu kilka poziomów: mocno skomplikowana i przedłużająca się sprawa budowy stadionu, zaległości kontrahentów w płatnościach za sprzedanych piłkarzy (M. Robak) oraz problem, związany z niemożnością sprzedania deweloperowi terenów klubowych niedaleko ulicy Brzezińskiej.  Wszelkie te okoliczności zapewne irytują prezesa Cacka, bo pewnie nic tak nie wyprowadza z równowagi prywatnego przedsiębiorcy jak bezczelność urzędników lub niesolidność wierzycieli…   Nie wątpię więc, że opóźnienia w zakładanych wpływach musiały w ogólnym bilansie dotknąć sfery wydatków, wszak jeśli nie dokładamy z zewnątrz pieniędzy w obrocie firmy, to nie mamy środków na własne zobowiązania – jak choćby pensje zawodników.

Ma zatem prezes Cacek pewną zagwozdkę, bo sam już wielokrotnie deklarował, że z zewnątrz pieniędzy klubowi nie dołoży. Widzew musi się sam bilansować, czyli prowadzić działalność finansową z zyskiem, a nie stratą. Zawodowy klub piłkarski jest pewnie bardziej, w dzisiejszych realiach, zabawką dla milionerów, a nie żyłą złota – ale w końcu biznesmeni na całym świecie jakoś te inwestycje prowadzą. A Sylwester Cacek, na szczęście dla kibiców, deklaruje długofalową politykę działania klubu, w oparciu o biznesplan i wieloletnie założenia.

Pytanie, czy rozumieją to piłkarze. Nowy sezon, to już widać, będzie kolejnym rokiem dużych zmian kadrowych. Oby nie kolejnego odmładzania zespołu, bo promowani od jakiegoś czasu młodzicy jeszcze odbijają się od dorosłych rywali. Na szczęście trenerzy dobrze to rozumieją, więc pewnie głosować będą za sprawdzonym modelem typu „mieszanka rutyny z młodością”. Czekamy więc z niecierpliwością na ruchy kadrowe, na nowy kręgosłup drużyny, wreszcie – na stabilizację finansową w klubie, by nowy zespół mógł od pierwszych treningów skupić się wyłącznie na grze. Wtedy być może kibice Widzewa doczekają się wreszcie gry na miarę tradycji i realnych, czyli wysokich, możliwości.

O gdakaniu na Euro, czyli kompromitacja przed turniejem…

Jedna duża stacja telewizyjna razem z drugą, radiową (też sporą) wymyśliły, że będzie „hymn Euro”. Pomysł chwycił, zgłaszano piosenki, głosowano w internecie. Plenerowa impreza w Warszawie, kończąca plebiscyt i pomysłowo złączona w jedno z ujawnieniem przez trenera Smudę składu na turniej skupiła w piątkowy wieczór uwagę narodu.

Naród, w większości ten z wiosek i małych miasteczek, nie szczędził głosów, energii i pieniędzy na sms-y. I wybrał. Ludową piosenkę, zerżniętą po części z repertuaru Zespołu Pieśni i Tańca „Śląsk”, a częściowo z disco-polowego hitu bohaterów serialu „Ranczo”. Piosenka, brawurowo wykonana przez dziarskie Koło Gospodyń Wiejskich (wybaczcie, nie pamiętam, z jakiej wsi) ma prostą melodię, takiż tekst – a w refrenie rozlega się gdakanie. „Kokokoko, Euro – spoko!”, podśpiewują dziarskie gospodynie, a z nimi naród – szczęśliwy, że wreszcie ma hymn na miarę swoich możliwości. Taki, co to wszyscy rozumieją tekst, kumają melodię, mogą se pośpiewać przy piwku i grillu, jest luz i zabawa…

Jest też kompromitacja. Ten pseudo utwór to żałosny pokaz najgorszych, prymitywnych gustów. Żenada, porównywalna jedynie z poetyką disco-polo w podłym wydaniu. I coś takiego będzie reprezentowało Polskę na imprezie, którą bez przesady można nazwać promocyjną szansą stulecia. No, ale cóż, naród chciał – naród ma. Pytanie, jaki naród… Ano polski, a raczej jego większość, ci, co głosowali. Przecie nikt nie bronił tym mądrzejszym, muzycznie wyrobionym, znającym się, wysyłać sms-y, nie? Zresztą wynocha, jak się jaśniepaństwu nie podoba!

Przypominam, Kochani, że dokładnie w taki, identyczny sposób działa demokracja! Nie ma w tym układzie znaczenia, czy większość ma do dyspozycji karty do głosowania, czy guziczki w telefonie, pozwalającym wysyłać wiadomości tekstowe. Nie ma znaczenia, czy wybór większości ma jakikolwiek sens, czy nie jest przypadkiem jawną kpiną ze zdrowego rozsądku. Liczy się urobienie mas, żeby się pofatygowały oddać głos. Polityka czy rozrywka, chodzi o to samo: „przekupić” niemoty, żeby się wypowiedziały i stworzyły większość. A to, wiadomo, jedyne kryterium racji w dzisiejszym świecie… „Jedzmy gówno, miliony much nie mogą się mylić”!

Nie wiem, jak Państwo – ja tam fanem demokracji nie jestem. Dlaczego? Posłuchajcie sobie „Kokokoko”, znajdziecie odpowiedź. Aha, dla zainteresowanych: fenomenalny (bez przesady!) hymn swojej reprezentacji na Euro 2012 ułożyli Irlandczycy. Piękny, oparty na folkowej skali, wyśpiewany z mocą przez fachowych wokalistów. Kto chce, znajdzie w sieci.  Niestety, Polaków w Irlandii już nie chcą, za dużo nas tam na chleb zarabia…

O trenerze Bogdanie Wencie, czyli z chlewa na salony

Bogdan Wenta, jedyny polski sportowiec, posiadający zdjęcie w galerii sław FC Barcelona. Jeden z bardzo nielicznych, którzy w Polsce nauczyli się grać w piłkę ręczną na tyle dobrze, by reprezentować nas godnie wśród największych na świecie gwiazd tej dyscypliny… No i trener. Charyzmatyk, trochę wariat i nerwus – wzbudzający uwielbienie kibiców, ale z bardzo średnią marką wśród piłkarzy. Tak dokładnie jest, polscy reprezentanci nigdy nie powiedzą tego głośno, ale w wywiadach z gwiazdami zachodniego lub bałkańskiego handballa często można usłyszeć niepochlebne opinie o Wencie jako trenerze.

Niemniej Wenta zrobił coś z niczego. Polską piłkę ręczną, dzięki własnemu doświadczeniu, kontaktom zagranicznym, wyprowadził z chlewa na salony. Jego kadra, zbudowana z polskich gwiazd zespołów niemieckich (najpierw Wleklak, Tkaczyk, nieco później Bielecki, Szmal, bracia Jureccy i Lijewscy, Jurasik) zaczęła grać na poziomie europejskim. Początkowo bardzo nieśmiało, lecz wkrótce coraz odważniej wyrywając potentatom medalowe miejsca na najważniejszych imprezach.

Trochę w tych zwycięstwach  było farta, trochę Wentowego szaleństwa, którym zarazili się zawodnicy – bo rewolucji sportowej tak naprawdę trener nie zrobił. Mógł natomiast liczyć na kilka punktów stałych, które zawsze w krytycznej chwili ratowały kadrze tyłek. Były to mianowicie – strzelba w łapie Karola Bieleckiego i szybko rozwijający się fenomen Sławka Szmala w narodowej bramce. Od tych dwóch czynników najczęściej zależało powodzenie kadry na początku jej epopei w XXI wieku. Te dwa atuty najczęściej decydowały o zwycięstwach, lub ich braku, na najważniejszych turniejach. Resztę budowała waleczność i zapalczywość naszych „gladiatorów”, bo tak ich zachwycony naród zaczął wkrótce nazywać.

Kadra grała nieźle, przywoziła medale – lecz ktokolwiek miał wówczas, na początku lat dwutysięcznych, okazję trochę pojeździć po ligowych parkietach w naszym kraju (a piszący te słowa taką przyjemność miał) mógł przekonać się, że krajowa ekstraklasa piłki ręcznej nijak z poziomu chlewa wyrwać się nie może. To  były dwie różne dyscypliny tego samego sportu, liga polska a choćby niemiecka. Od początku kariery Wenty nie było sytuacji, w której silną grupę reprezentantów, powoływanych do kadry z lig zagranicznych, zasilaliby zawodnicy z drużyn krajowych. Trener objął po czasie etat w kieleckim Vive i stamtąd przyciągnął kilku chłopaków (Jachlewski, Kuchczyński) lub zaciągnął do klubu z zachodu, ale poziomu ligi polskiej takie działania nie podniosły. Zostało tak do dzisiaj, kilku czołowych grajków Vive, dwóch lub trzech z płockiego Orlenu (który w międzyczasie gwizdnął sprzed nosa mistrzostwo kraju butnym kielczanom) – i rodzynki, jak Wyszomirski, z drużyn niższego poziomu. Nadal na krajowym podwórku nie ma zawodników, będących w stanie godnie uzupełnić lukę po starzejących się gwiazdach teamu Wenty.

No właśnie, po dwunastu latach gwiazdy zaczęły się starzeć. I chorować. Dzielny Karol Bielecki jest (niestety!) cieniem zawodnika sprzed utraty oka. Już zrezygnował z gry w kadrze, podobnie jak trener Wenta – a za chwilę zrobi to oficjalnie kilku następnych gwiazdorów drużyny. Trapiony kontuzjami Szmal coraz  częściej puszcza rzuty, które kilka lat temu odbijałby zwyczajowo… Przemiana pokoleń jest w każdym zespole zjawiskiem nieuchronnym, rzecz w tym, że trzeba zadbać w porę o zapas młodych zmienników. Wenta tego nie zrobił, lekceważąc dwa lata temu pierwsze sygnały alarmowe w postaci porażek sprawdzonej ekipy. Lub też nie miał kogo wstawić na miejsce tych, którym licznik wieku nieubłaganie tykał… Mówił też dawniej w wywiadach, że np. Francja ma najstarszą drużynę w Europie, a jednak wygrywa turnieje. Zespół Francji, podobnie jak Polacy czy Niemcy, coraz częściej przegrywa ostatnio ważne spotkania, rozpoczynając u siebie kolejny okres odmładzania kadry.  Pewnie już za rok wróci na swoje miejsce – a czy zrobią to biało-czerwoni?

Bogdanowi Wencie niewątpliwie zawdzięczamy awans Polski do grona elity światowego handballa. Pytanie, czy doświadczony trener zrobił wszystko, by po sobie – a od wczoraj już go nie ma z kadrą – nie zostawić spalonej ziemi. Ktoś musi zastąpić Wentę, najlepiej kontynuując jego pracę. Spokojny Daniel Waszkiewicz? Młody i niedoświadczony Damian Wleklak? Asystenci najlepiej poznali warsztat i metody szkoleniowe Bogdana, ale czy będą w stanie udźwignąć odpowiedzialność za poprowadzenie narodowego zespołu? Nikogo skreślać nie wolno, ale specjaliści w branży wieszczą raczej siedem lat chudych dla polskiej piłki ręcznej. Oby się mylili, choć, mówiąc szczerze, natychmiastowej alternatywy dla Wenty, bez obaw o utratę jakości gry narodowego zespołu, nie widać na pewno.

O remisie z Legią, czyli klątwa przełamana…

Remis Widzewa z Legią to pierwszy punkt, wywalczony przez łódzką drużynę w meczu tych rywali w XXI wieku. Można więc mówić o przełamaniu klątwy, która towarzyszyła Widzewowi od czasów wielkich triumfów, jakie odnosił nad stołecznym – odwiecznym – rywalem. Niektórzy w Widzewie nazywali to „klątwą Grajewskiego”, że niby dawny współwłaściciel klubu, odchodząc w niesławie i zostawiając po sobie spaloną ziemię, miał splunąć przez lewe ramię, złorzecząc drużynie na wiele kolejnych lat… Wygląda na to, że czar wreszcie prysł, choć do pełnego sukcesu, czyli pozbawienia Legii kompletu punktów w warunkach ultra – emocjonującego spotkania, jeszcze trochę brakuje.

Trzeba zacząć od tego, że remis jest wynikiem sprawiedliwym. Ciężar gry przez cały mecz przetaczał się, to pod jedną, to pod drugą bramkę. Gol dla Widzewa po karnym – jak pokazały powtórki, zupełnie słusznym. Bramka dla Legii pod koniec meczu nie uznana, również nie ma mowy o sędziowskiej pomyłce. Obie drużyny miały groźne sytuacje… Najważniejsze, że Widzew wreszcie nie przestraszył się Legii, zagrał otwartą piłkę i w sumie sprawdził się jako drużyna. Było wprawdzie sporo błędów indywidualnych, ale bądźmy uczciwi: personalnie Legia jest zespołem znacznie wyżej od Widzewa notowanym na piłkarskiej giełdzie.

Nie udało się wygrać, ale z punktu, wywalczonego w meczu z – było nie było – liderem tabeli i potencjalnym mistrzem kraju, cieszyć się trzeba. Pojawiło się przy okazji kilka znaków zapytania… Co się dzieje z widzewską murawą, od dwóch spotkań urągającą podstawowym warunkom do gry w piłkę? Jakie tajemnicze sprawy stoją za absencją w składzie Dudu i Ben Radhii, który wyleczył kontuzję, a nie było go nawet na ławce? Czy mają w drużynie jakąkolwiek przyszłość Ostrowski i Oziębała? Miejmy nadzieję, że wszystko to wkrótce się wyjaśni.