O nowej partii, czyli znów miałem rację…

Sprawy toczą się szybko. Mamy już pierwsze doniesienia o nowej partii „Gowin – Wipler – Kowal”:

http://wiadomosci.wp.pl/kat,1342,title,Rzeczpospolita-Jaroslaw-Gowin-zaklada-nowa-partie,wid,15968973,wiadomosc.html?ticaid=111482

Ogromnie się cieszę, że przewidziałem – na tym blogu – dokładnie taki bieg spraw. I to dawno. Powstanie wolnorynkowego ugrupowania, szanującego tradycyjne wartości obyczajowe ( w oparciu o ludzi znanych z sejmowej mównicy) wydaje się dla Polski koniecznością. Już dawno między trującym układem PO – PiS,  z towarzyszeniem chętnych na okruchy z pańskiego stołu (PSL, SLD) wytworzyła się ideologiczna luka. Miejsce, w którym powinna sobie dobrze poradzić partia stosująca w swoich działaniach racjonalną gospodarkę krajem – a nie zaś socjalizm, ukrywany pod różnym szyldami, jak robi to „banda czworga”.

Oczywiście istnieje zupełnie realne niebezpieczeństwo zamiany republikańskiego ugrupowania w kolejną partię władzy i pieniędzy, gdy tylko dojdzie ona do głosu w Sejmie – czytaj: dopcha się do koryta. Nie takie numery nad Wisłą już widzieliśmy, wystarczy wspomnieć deklaratywnie wolnorynkowy AWS czy wcześniejszy KLD, pod znaczkiem liberalizmu podnoszący cła na samochody… Ale w coś trzeba wierzyć. I nawet jeśli Gowin z Wiplerem i Kowalem, osiągając próg wyborczy, okażą się w przyszłości takimi samymi złodziejami jak ich rządzący dotąd krajem koledzy, warto dać im szansę. Każdy z nich pokazywał swą działalnością, że ideologicznie bliżsi są naprawie zepsutego, postkomunistycznego Państwa Polskiego, niż napychania własnych kieszeni – swoich i pobratymców partyjnych. Niech więc działają – zwłaszcza, że w internecie znaleźć można już przykłady sondaży, według których Gowin z kolegami wchodzą do Sejmu (dziś, gdy jeszcze nie wiadomo, jak partia się będzie nazywać – ani czy w ogóle jej powstanie zostanie oficjalnie potwierdzone!). Jest więc społeczne zapotrzebowanie na normalne państwo, bez złodziejstwa fiskalnego, rosnącej armii urzędasów i bzdurnych przepisów biurokratycznych…

Przypomnę tylko, że wiele lat temu, na początku lat 90-tych, o wolnorynkowej naprawie polskiej gospodarki mówiła już – do dziś istniejąca – Unia Polityki Realnej. Przypomnę, że jej wieloletni lider Janusz Korwin – Mikke stoi dziś na czele Kongresu Nowej Prawicy, który jakoś ze swoim radykalnym programem naprawczym nie może się przebić do świadomości wyborczej obywateli. To ich problemy, niech się martwią sami – ale ciekaw jestem ogromnie, czy do tej pory niezłomny w swej samotnej walce Korwin skłonny będzie przyłączyć się do nowej partii pod dowództwem Gowina. Wydaje się to mało prawdopodobne, choć takie zjednoczenie na prawicy byłoby aktem historycznym. Znacznie bardziej możliwe zdaje się pojawienie w republikańskich szeregach panów posłów: Godsona i Żalka. No i kolejna zagadka – co zrobi z tym fantem Krzysztof Kwiatkowski, dziś „bezpartyjny fachowiec”, raczej bez szans na rozwój kariery przy Tuskowym boku???

Nadzieja umiera ostatnia, więc póki co cieszmy się przebudzeniem liberalno-konserwatywnych reformatorów. Jeśli się połączą, zyskają społeczną życzliwość, a później oprą się pokusie zamiany zdobytej władzy na swoje wyłączne korzyści, może wreszcie ten biedny, udręczony kraj ruszy z miejsca. Czego życzę sobie i wszystkim tego kraju obywatelom.

O „florystach”, czyli jak się w Łodzi scena polityczna klaruje

O przewrocie „florystów” w łódzkiej Radzie Miejskiej pisałem tu:

http://remigiuszmielczarek.blog.pl/2013/08/29/o-lodzkich-przewrotach-czyli-jak-po-boi-sie-renegatow/

Sytuacja, niezwykle dynamiczna, zmienia się jak w politycznym kalejdoskopie. Ośmioro „radnych Kwiatkowskiego” spotkało się z dziennikarzami, by ujawnić zamiar starania się o powrót do Platformy Obywatelskiej. „Jesteśmy ludźmi Platformy” – mówili z zadęciem, dając potwierdzenie kolejnej prawdy o polskiej scenie politycznej. Prawdy takiej, że w PO coraz więcej osób nie może znieść wodzowskiej strategii premiera z grupą jego akolitów, chciałaby zaś powrotu tej partii jako formacji ideowej – zmieniającej Polskę, a nie walczącej o pozostanie własnych ludzi przy korycie. Uciekł Godson, na pozycjach renegatów ustawili się Gowin i Żalek, a Kwiatkowski zajął wygodną pozycję „bezpartyjnego fachowca”, która pozwala mu bezpiecznie (i cierpliwie)  obserwować sytuację na politycznej scenie. Jest oczywiste, że tak samo postępują obecnie jego ludzie w łódzkiej Radzie Miejskiej.

Albowiem nie bardzo jeszcze wiadomo, jakie „ruchy wewnętrzne” pojawią się w Platformie na skutek coraz bardziej widocznych, coraz głębszych podziałów w tej partii. Niektórzy jej członkowie z pewnością zastanawiają się, jaki ruch wykonać, by utrzymać stan posiadania (na przykład dobrze opłacane etaty w spółkach miejskich) – a nie pośpieszyć się z polityczną deklaracją, przekreślając w ten sposób szansę otrzymania wysokiej pozycji na listach wyborczych… Radni „Kwiatka” wyjścia specjalnie już nie mieli, ich postawa kontestacyjna stała się coraz bardziej widoczna. Oficjalnie „floryści” czekają na decyzję partyjnego sądu, chcą wykasować w ten sposób brutalne wywalenie ich z szeregów Platformy – ale niewątpliwie musieli zostać uspokojeni jakąś obietnicą patrona swojej frakcji. Jaką? Na przykład, że jeśli ich odwołanie skutku nie przyniesie, sprawy wewnątrz PO potoczą się raczej po myśli Tuska i jego stronnictwa – to wyrzucona grupa, tracąc możliwość powrotu  na listy wyborcze, zyska w zamian coś na kształt bezpiecznych synekur w okolicach NIK lub instytucji pokrewnych… Ja tu sobie oczywiście tylko fantazjuję (takie prawo felietonisty!) – ale czas i bieg politycznych zdarzeń pokażą, czy miałem rację. Wkrótce zresztą musi się to wszystko wyjaśnić, bo do cyklu wyborów na różnych szczeblach coraz bliżej, a PO – jeśli nie chce utracić resztek poparcia w sondażach – koniecznie powinna uspokoić wewnątrzpartyjne ruchy tektoniczne.

Tymczasem w łódzkim samorządzie potwierdza się z dawna spodziewana sytuacja: nie ma oficjalnej koalicji antyplatformerskiej, ale opozycję tworzy wspólnie większość radnych trzech opcji. Są to „floryści” oraz kluby SLD i PiS: wystarczy, że wszyscy się dogadają w sprawie konkretnej uchwały, a ona pada lub przechodzi. Ma to dla miasta znaczenie obosieczne. Jeśli prezydent Zdanowska wykorzystywała dotąd swoją „maszynkę do głosowania” w postaci radnych PO do tworzenia nowych struktur biurokratycznych w Magistracie, opozycja mogła się tylko bezradnie przyglądać cynicznemu nepotyzmowi partii rządzącej… Teraz tego nie będzie – i dobrze. Gorzej, jeśli nieformalna koalicja opozycyjna (sorry, jednak takiego słowa świadomie tu użyję) wpadnie na pomysł, żeby powstrzymywać będące w trakcie realizacji łódzkie inwestycje budowlane. Łódź jest całkowicie rozgrzebana, buduje się nowe centrum z dworcem kolejowym oraz (jednocześnie!) kilka ważnych arterii komunikacyjnych. Plus autostrada A1, między Strykowem i Tuszynem, której wszyscy kierowcy wyczekują jak powietrza… Jeśli to wszystko polegnie lub się opóźni przez personalne rozgrywki w Radzie (oprócz autostrady, która jest realizowana centralnie), Łódź znowu znajdzie się na pozycji „wielkiej dziury w najgłębszej czeluści dupy Polski”, jak to kiedyś malowniczo opisał mój kolega. I zdechnie, bo patrząc na amerykańskie Detroit jesteśmy w stanie uwierzyć, że syndrom umarłego miasta-widma jest możliwy nawet w kraju tak bogatym jak USA.

Cóż, „floryści”, jak też ich koledzy z łódzkiego PiS czy SLD zarzekają się, że „nie będą blokować inicjatyw korzystnych dla Łodzi”. Zobaczymy, kochani, zobaczymy. Z jednej strony strach przed wyborczą porażką musi zmusić ekipę Zdanowskiej do ustępstw wobec politycznych wrogów. Druga strona medalu jest zaś taka, że za poparcie trzeba im coś dać… My, łodzianie, chcemy mieć natomiast nowoczesne, sprawnie skomunikowane i odrodzone miasto. I życzymy sobie, by realizacja już rozpoczętych (za nasze pieniądze!) działań w tej sprawie przebiegała bez żadnych zakłóceń. Podajemy to pod rozwagę zarówno jednej jak i drugiej stronie sceny politycznej w Łodzi.

O Biedroniu Robercie, czyli jak mężnie zniosłem konfrontację

Wreszcie musiało się to zdarzyć – stanąłem oko w oko z Robertem Biedroniem. Nie żebym się specjalnie starał o spotkanie: nawet w Łodzi reporterzy muszą być przygotowani na kontakt z każdą postacią życia publicznego. Rzecz jasna, kontakt werbalny… Trochę się spotkania z panem posłem obawiałem. Nie dlatego, że on jest gejem, a ja zadeklarowanym heterykiem – nie ma absolutnie żadnego znaczenia, kto z kim sypia i jakie ma w tej sprawie zapatrywania. Obawiałem się konfrontacji poglądów, a trudno wskazać choćby jedną sprawę, w której zgadzałbym się z panem posłem Robertem Biedroniem.

Jako aktywista Ruchu Palikota ma Biedroń poglądy lewicowe i takich przywykł bronić w przestrzeni publicznej. Jako aktywista gejowski broni w Parlamencie praw mniejszości seksualnych. W Łodzi pojawił się, by – można rzec – złączyć obie funkcje i wypowiedzieć się w obu aspektach jednocześnie. Chodzi mianowicie o wulgarne, obraźliwe napisy, wciąż malowane przez kiboli na łódzkich murach. Pan poseł Biedroń czuje wstyd, zażenowanie i czuje się osobiście obrażony tymi ściennymi inwektywami.  Wjechał do Łodzi pociągiem i (jak sam stwierdził) było mu wstyd za miasto, które wita gości napisami w stylu „pedały do gazu”. Kartkę ze zdjęciem takiego napisu trzymał poseł Biedroń przed sobą w czasie zorganizowanej przed łódzkim Magistratem konferencji prasowej. Złośliwi paparazzi chcieli strzelić mu taką fotkę, by zamieścić na Facebooku z podpisem – „autopromocja”. Nie wiem, czy w końcu któryś to zrobił, odradzałem. I nie widziałem też na „fejsie”, oby Matka Boska broniła ich od takich pomysłów!  To jednak nie zmienia faktu, że Biedroń – wciąż mocno poruszony łódzkimi pseudo-graffiti – ostro przejechał się po władzach miasta za opieszałość w zamalowywaniu podobnych napisów.  Objechał też bezlitośnie wszystkich tego miasta mieszkańców, że przecież „ktoś wyraża zgodę” na bezczelne, chamskie przejawy ksenofobii, ciemnoty, antysemityzmu, faszyzmu i zacofania widoczne na łódzkich murach.

Nigdy nie poprę twórców tego typu inskrypcji. Nie poprę też władz Łodzi, gdy ustawiają się ( w blasku fleszy i obiektywów) do zdjęć z pędzlami w dłoniach. Po to, by wesprzeć coroczną akcję zamalowywania wulgaryzmów i Gwiazd Dawida, pod hasłem „Kolorowa Tolerancja”. Akcja nie daje nic – kompletnie. Kosztuje tylko kasę miejską wydatki na farbę, a hordy gangsterów w szalikach i tak wymalują co swoje na miejscu zamazanych bazgrołów. Nigdy też nie udało się tak zwane wychowywanie młodzieży w „duchu tolerancji”. Porządna młodzież i tak się bazgrołami nie zajmuje, a do wulgarnych graficiarzy „pozytywny przekaz” nie trafia zupełnie. Nie są w stanie zrozumieć niczego więcej poza świętością własnej drużyny piłkarskiej: stadionowi wrogowie to zawsze „żydzi” lub „pedały”. Tylko jeden sposób może być na nich skuteczny: surowe kary i ścisłe ich egzekwowanie. Grafficiarze obraźliwych wulgarności muszą się bać. Inaczej nie przestaną pisać na murach.

Poseł Biedroń nie rozumie tego zupełnie. Zamiast walczyć w Sejmie o zaostrzenie prawa i zwiększenie skuteczności egzekwowania zakazu bazgrolenia po murach, apeluje o zrzucenie odpowiedzialności na innych. A to znaczy:  na miasto (jego mieszkańców i władze) oraz na właścicieli nieruchomości, za nie usuwanie inskrypcji, gdy już się pojawiły. Sami sprawcy są w tej filozofii protestu jakby na ostatnim miejscu – ich wina pozostaje najmniejsza, do nich Biedroń pretensji nie ma. Czemu? Aaa, o to trzeba spytać Biedronia. Pytałem – jasnej odpowiedzi mi nie udzielił.

Ważne, by lewicowi politycy, w tym poseł Biedroń, wreszcie pojęli, że Polska natychmiast powinna stworzyć prawo radykalnie skuteczne wobec sprawców zła, a przyjazne wobec uczciwych obywateli. Nie odwrotnie. Ciągłe zamazywanie odpowiedzialności, wieczny relatywizm, odwracający uwagę od prawdziwych przestępców, a obarczający winą ich „środowisko”, „otoczenie” lub „obojętne społeczeństwo”  – to droga, która doprowadzi nasz kraj do całkowitej wszechwładzy kryminalistów, mafiosów, morderców, bandytów, złodziei i kiboli. To jest już zresztą bliskie realności: wystarczy przyjrzeć się dokładnie śledztwie w sprawie zabójstwa generała Papały. Dopóki nie będziemy skutecznie ścigać i karać wszystkich, którzy zakłócają spokój życia społecznego, w Polsce dobrze nie będzie. I aktywiści w rodzaju posła Biedronia czuć będą się tutaj jeszcze mniej bezpiecznie niż dzisiaj.

O bryłce węgla, czyli jak nasza Polska z daleka wygląda…

Podróże kształcą. Już krótki urlop zagranicą daje szansę innego spojrzenia, dystansu, z jakim można obserwować sprawy bliskie ukochanemu narodowi polskiemu. Dzięki satelitarnej TVP Polonia turyści w hotelach nie tracą kontaktu z macierzą, jest na przykład Teleexpress, świetna podczas wakacji  – bo i szybka i wesoła – forma pozyskiwania wiadomości. W tymże Teleekspressie, wśród innych rewelacji sezonu ogórkowego podano, że oto w jakiejś wiosce na wschodzie Polski (wybaczcie, nie pamiętam nazwy ) została przypadkiem wykopana bryłka węgla. Na miejscu pojawili się wkrótce państwowi eksperci od spraw wydobywczych i rozpoczęto bezzwłocznie próbne odwierty. A nuż da się odkryć nowe źródełko zwiększania narodowego dochodu.

Reporter Teleekspresu –  szybki i zabawny przecież – od razu poszedł we wsi do ludzi, co to dziewięćdziesiąt procent na bezrobotnym siedzi… Czekacie na pracę, są chętni? A jakże, chyba wszyscy, bo taka kopalnia w okolicy, to byłoby coś. Już chyba nie byłoby chłopa, co do tej roboty by nie poszedł. A jak wiercą, to na pewno jakąś kopalnie będą budować, nie? Sympatyczny jak zwykle Maciej Orłoś konkluduje materiał kolegi: no, do roboty to może by i chcieli, ale problem w tym, że jeśli w ogóle w tym miejscu jest węgiel i jakaś kopalnia powstanie, to dopiero za jedenaście lat.  Tak długo? No cóż. Tyle trwa w Polsce wydawanie wszystkich urzędniczych pozwoleń na budowę inwestycji tej wielkości…

Jedenaście lat. Tak, to nie Ameryka. U nas nie da się wsadzić łopaty w ziemię, dostać się do ropy a potem założyć prywatne kurki na złotonośną strużkę: o, nie! U nas, co w ziemi i w wodzie, to państwowe. Jak coś znajdziesz, masz od razu zgłosić urzędom, bo inaczej okradasz państwo. Wszystko jedno, węgiel, ropa, gaz, zabytek archeologiczny, nawet ryba w stawie – co państwowe, masz oddać, ani się waż złodziejskiej ręki do państwowego przystawiać. Ale niechby i „opiekuńcze państwo” nam ten węgiel od razu z łapska wyrwało: jak to jest, czemu tak długo czekać by na taką kopalnię? To i logiczniej byłoby nawet budowę przyśpieszyć, bo jak pańswo biedne i gotówki potrzebuje, to chyba lepiej, jak w krótszym czasie do złoża się dostanie? Ano, właśnie – nie. U nas , jak w Rosji, „na abarot”. Albo „po adnamu”, inaczej.  Jedenaście lat to jedenaście, nijak przyśpieszyć się nie da, bo powaga istniejących praw i urzędów zachowana być musi! A, wiadomo, jak decyzja miesiąc nie odleżakuje, wagi państwowej, prawomocności nie nabierze, to uznana być nie może. Jeszcze by ją jacyś zieloni albo mieszkańcy okoliczni do sądu zaskarżyli, że im kopalnia w życiu przeszkadzać będzie…

Polska z zewnątrz straszna i śmieszna zarazem wydaje się… Jak ten Teleekspress, który całą sprawę jak zwykle w żart obrócił.

O zamieszaniu w Radzie Miejskiej, czyli jak PO traci łódzki przyczółek

Rada Miejska w Łodzi odwołała dziś ze stanowiska przewodniczącego Tomasza Kacprzaka, oraz wiceprzewodniczącą, Elżbietę Królikowską – Kińską. Oboje to członkowie Platformy Obywatelskiej z tak zwanej „frakcji Grabarczyka”, blisko współpracujący z prezydent Łodzi Hanną Zdanowską.   Zostali odwołani stosunkiem głosów 25 do 18 – to znaczy, że decyzja nie zapadła wyłącznie głosami opozycji SLD – PiS (egzotyczny, łódzki układ zwykle kontrujący uchwały „prezydenckie”). To oznacza również, że do akcji w Łodzi włączyła się dzisiaj grupa radnych PO zwanych ładnie „florystami”,  bo reprezentujących w  tutejszej Platformie tzw. frakcję Krzysztofa Kwiatkowskiego. Głosowanie było wprawdzie tajne, ale rozkład głosów jednoznacznie wskazuje na złamanie dyscypliny partyjnej przez siedmioosobową grupę radnych Kwiatkowskiego. Jest to grupa, która już od pewnego czasu zapowiadała nieoficjalne kontestowanie, wraz z partiami jawnie opozycyjnymi, pomysłów rządzącej miastem części Platformy Obywatelskiej. A wynik głosowania to jednocześnie pierwszy tak wyraźny sygnał zagrożenia dla polityki Hanny Zdanowskiej i jej otoczenia: pani prezydent od dzisiaj nie może być pewna bezwzględnego wsparcia Rady Miejskiej, uzyskiwanego dzięki dyscyplinowaniu większości, trzymanej na sali przez radnych Platformy.

Historia ścierania się w Łodzi dwóch PO-wskich frakcji jest długa, pisałem zresztą o niej przy okazji sprawy prezesa Technoparku, Andrzeja Stycznia. Nawiasem – dla niego dzisiejsza akcja na sesji to niedobry znak, oznaczający wedle wszelkich znaków utratę stanowiska, niestety… Ale odwołanie przewodniczących to fatalny sygnał dla samej prezydent Zdanowskiej. Za wszelką cenę, m.in. metodą częstej obecności w mediach, stara się dziś ona utrzymać społeczne poparcie wśród mieszkańców Łodzi przed najbliższymi  wyborami samorządowymi. Niewątpliwie walka ta jest również elementem szerszej strategii wojennej całej Platformy: Donalda Tuska, jak słychać z przecieków, bardzo martwią nie tylko opadające słupki sondaży, ale też wymykająca się z rąk władza na poziomie ośrodków lokalnych. Dziś ośrodek łódzki pojawia się na mapie strat obok Rybnika i Elbląga, to oczywiście jak dotąd największy punkt tego schematu. Leżący ponadto niebezpiecznie blisko Warszawy, angażujący też ludzi, którzy zajmują pozycję tuż pod samym szczytem partyjnej wierchuszki.

Łódzki stan posiadania interesuje bowiem nie tylko marszałka Cezarego Grabarczyka (to patron, sprawujący kontrolę nad poczynaniami ludzi PO u władzy w samej Łodzi), ale też posła Andrzeja Biernata, kontrolującego władzę na obszarze całego województwa łódzkiego. Pewność sukcesów na polu łódzkim, czyli spokój głosowań w Radzie Miejskiej dzięki „swojej” większości radnych, była dotąd filarem poczynań Zarządu Regionalnego PO w umacnianiu hegemonii własnej władzy w mieście. Czyli krótko – panowaniem nad potężnym majątkiem publicznym. Kreowano bezkarnie kosztowne stanowiska dla ludzi partii w sektorze administracji, czego przykładem stworzenie sieci departamentów w Urzędzie Miasta. A później powołanie Zarządu Zieleni Miejskiej dla Arkadiusza Jaksy, wypróbowanego człowieka Andrzeja Biernata w Pabianicach…  Wprawdzie na poziomie regionu PO nadal sprawuje niepodzielną władzę dzięki sojuszowi z PSL w Sejmiku Województwa. Ale rozpad w ławach łódzkiej Rady Miasta to już spory wyłom w tej – dotąd nienaruszalnej – ogromnej bryle władzy, jaką Platforma Obywatelska zapewniła tu sobie od początku samorządowej kadencji. I mogła robić wszystko – nieważne, czy z korzyścią dla ogółu mieszkańców. Ważne, że z korzyścią dla siebie i ludzi ze swoich szeregów. Coraz bardziej cynicznie (jak udzielni książęta na stanowiskach) reagujących na kolejne przejawy społecznego niezadowolenia.

Mamy zatem w Radzie Miejskiej Łodzi sytuację bardzo szczególną. „Floryści”, poza dwójką usuniętych wcześniej radnych wciąż formalnie członkowie PO, rozpoczynają krucjatę przeciwko swojej macierzystej formacji, tworząc nieformalną koalicję z partiami opozycyjnymi. By ten zakulisowy układ ściągnął przyłbicę i objawił się światu w postaci rąk, śmiało podniesionych w górę na sesji, potrzebne jest pierwsze jawne głosowanie. Ludzie „Kwiatka” mają co najmniej dwa wyjścia: albo wciąż uprawiać partyzantkę, nie przyznając się wśród swoich do popierania opozycji (co wydaje się mało realne, mleko jest już wylane) – albo demonstracyjnie opuścić Platformę i utworzyć klub radnych niezależnych. I z tej pozycji czekać na wybory. Ale, uwaga! Jest oczywiste, że do samorządowej elekcji Platforma Obywatelska pójdzie wciąż jako partia bardzo silna, pewna sporej części społecznego poparcia… Nie wiadomo, czy „florystom” będzie opłacać się postawa renegatów:  z odejściem tracą szansę na utrzymanie finansowego stanu podsiadania. Cała siódemka świetnie żyje z kilku etatów, piastowanych w spółkach miejskich. Po wyborach, jeśli ich odrębne ugrupowanie przepadłoby w głosowaniu, trzeba by było pożegnać się z lukratywnymi posadami. No, ale cóż – kto ryzykuje w kozie nie siedzi, a dzisiejsza akcja z przewodniczącymi to już był akt dużej odwagi politycznej. Zobaczymy. Jeśli „floryści” odejdą z Platformy, nie muszą zakładać partii, mogą przed wyborami utworzyć swoją listę jako bezpartyjny komitet obywatelski – i też pozostaną z szansami na utrzymanie się przy atrakcyjnym korytku.  Wydaje się, że sprawy dla nich zaszły na tyle daleko, że podobny scenariusz będzie najlepszym rozwiązaniem…

Bardzo cicho przy całej tej awanturze zachowuje się sam Krzysztof Kwiatkowski. Od czasu słynnej dymisji to dla niego typowe. Eks – minister czeka zapewne na stosowną chwilę, by oznajmić światu swoje polityczne zamiary. A od nich, czyli od posunięć patrona całej frakcji, zależy w największym stopniu dalsza przyszłość „zbuntowanych” radnych. Jedno jest pewne: w najbliższym czasie nie będziemy w Łodzi cierpieć z nadmiaru politycznej nudy.

O bandytach drogowych, czyli Polska barbarzyńska

Sobota, godzina 19-ta, jeszcze widno. Centrum Łodzi, ulica Pomorska. Krótkim odcinkiem drogi ucieka przed policyjnym radiowozem czerwony, osobowy mercedes. Kierowca skręca gwałtownie pod prąd, w ulicę Wschodnią. Przejeżdża może dwieście metrów do następnego skrzyżowania: ucieka dalej, w ulicę Rewolucji 1905. Nie wyrabia na zakręcie i z całą siłą uderza w znak drogowy, potrącając jednocześnie młodą kobietę, spacerującą obok  z dziecięcym wózkiem.  Kobieta pada pod kołami, ale sprawca jeszcze kilkakrotnie przejeżdża po niej, bo chce wydostać się spod złamanego znaku… Ucieka, ale policjanci łapią go dwa skrzyżowania dalej, gdzie wpada na kolejny słup. Jest agresywny, odmawia badań na trzeźwość, zostaje zabrany do aresztu. Potrącona dziewczyna umiera w karetce, roczny synek żyje, przebywa w szpitalu na obserwacji. Bandycie za kółkiem grozi – najwyżej – dwanaście lat więzienia.

Pijany, agresywny dwudziestotrzylatek, znany policji, notowany za różne konflikty z prawem. Pójdzie siedzieć na dwanaście lat, jeśli sąd w swej łaskawości nie wymierzy mu mniejszej odsiadki… Odbębni za kratami może dziesięć lat, nawet mniej – są amnestie, nagrody za dobre sprawowanie. Wyjdzie z aresztu około trzydziestki, będzie sobie spokojnie dalej żył na wolności. Pewnie wkrótce zapomni,  że zabił młodą kobietę a jej rocznemu synkowi odebrał matkę…

Czy to jest sprawiedliwe???

Pytam raz jeszcze: CZY TO JEST SPRAWIEDLIWOŚĆ???

Żyjemy w barbarzyńskim kraju, gdzie prawa morderców, bandytów, gangsterów i złodziei cenione są znacznie wyżej, niż prawa niewinnych ludzi – ofiar przestępstw. Nie ma słów oburzenia, jak można tak konstruować, tak układać prawo, by ułatwiać życie wszelkiej maści degeneratom, psującym spokój życia normalnych obywateli. Albo wręcz mordującym ludzi – w zasadzie bezkarnie.

Oczywiście – wypadek drogowy nierówny wypadkowi. Ale czym innym jest, gdy człowiek ginie przypadkowo: kierowca jest trzeźwy, jedzie z dozwoloną prędkością, zgodnie z przepisami, a jednak potrąci człowieka. Stało się nieszczęście. Ale gdy pijany małolat, wracający z zakrapianej imprezy ucieka policji, świadomie zabija samochodem matkę, spacerującą z dzieckiem – jest to normalne zabójstwo. A barbarzyńskie, polskie prawo nie pozwala traktować tego czynu w kategoriach zabójstwa, tylko wypadku ze skutkiem śmiertelnym.

Tego drania należałoby natychmiast, bez żadnej dyskusji, wysłać na szubienicę. I zrobić pokazową egzekucję, w centrum miasta, żeby podobne bydlaki tysiąc razy zastanowiły się, zanim po pijanemu wsiądą za kółko. A jeśli ktoś powie mi, że nie mam racji, wówczas poradzę, by zwolennicy teorii postępowych sami postawili się w sytuacji męża lub syna tej zabitej dziewczyny…

 

 

O sprawie prezesa Stycznia, czyli jak się łódzka PO sama w pień wycina…

Andrzej Styczeń, prezes łódzkiego Technoparku, może w najbliższym czasie stracić swoje stanowisko. Atrakcyjny fotel pełni rolę kwoty przetargowej w gorącej wojnie między wrogimi sobie frakcjami łódzkiej Platformy Obywatelskiej. Kolejny raz, gdy w grę wchodzą profity z władzy płynące, w kąt odchodzą merytoryczne kryteria oceny pracy pojedynczych ludzi. Majątek, tworzony z publicznej składki, jest zbyt atrakcyjnym kąskiem, by politycy mogliby zostawić go w rękach ludzi kompetentnych – gdy nie są to „swoi”, mianowani według aktualnego klucza politycznego.

Od dawna w Łodzi ścierają się dwie wrogie frakcje PO, obydwie skupione wokół mocnych funkcjonariuszy partyjnych. Nieoficjalnym patronem silniejszej frakcji (z rządzącą miastem prezydent Hanną Zdanowską) jest Cezary Grabarczyk – dziś wicemarszałek Sejmu RP. Odłam działa w ścisłym porozumieniu z grupą ludzi posła Andrzeja Biernata, szefa regionalnych struktur PO: z tego nadania ogromną władzę sprawuje dziś marszałek Województwa Łódzkiego Witold Stępień. W jego rękach spoczywa cała praktycznie unijna pomoc finansowa dla regionu… Ta potężna frakcja ściera się na obydwu poziomach, miejskim i terenowym, z ludźmi Krzysztofa Kwiatkowskiego –  jeszcze nie tak dawno Ministra Sprawiedliwości RP, przed laty sekretarza premiera w AWS-owskim rządzie Jerzego Buzka. Podopieczni „Kwiatka” to głównie siedmioosobowa grupa miejskich radnych (dwoje, po kolejnej wewnątrzpartyjnej bitwie, zostało ostatnio wydalonych z szeregów Platformy). W Łodzi działają też – mniej lub bardziej wpływowe – mniejsze grupki i frakcje, które na zarządzie wojewódzkim partii wyrażają swoje poparcie dla strony, która aktualnie gwarantuje im lepsze przetrwanie lub większe profity. Sytuacja w łódzkiej PO nie jest dla politycznych obserwatorów żadną tajemnicą: za wycieki, przed kilku laty zdradzające opinii publicznej konfliktową atmosferę, zapłacili ministerialnymi stanowiskami obydwaj patroni zwalczających się ugrupowań.

Łódzka Platforma jest też lokalnym odwzorowaniem konfliktów w centrali rządzącej Polską partii. Można powiedzieć, że jej małym modelem – po osłabieniu pozycji obu łódzkich baronów energia premiera Tuska spala się w ograniczaniu roli największych konkurentów do szefostwa w partii, Jarosława Gowina i Grzegorza Schetyny. Choć, jak się zdaje, premier wciąż ma w tej przepychance kontrolę nad wewnętrzną sytuacją,  zarówno opadające słupki sondaży jak też coraz głośniejsze plotki o usamodzielnianiu się sekcji „Gowinowych konserwatystów” , każą Tuskowi poświęcać gros uwagi na rozwój własnego wizerunku politycznego… Bardzo podobnie dzieje się w samej Łodzi: prezydent Hanna Zdanowska mocno ostatnio udziela się w mediach, podkreśla zakres inwestycji w Łodzi prowadzonych (faktycznie – tyle naraz nikt tu przed nią nie budował), a zarazem próbuje ze wszystkich sił trzymać w szachu tych spośród radnych PO, którzy coraz wyraźniej wymykają się spod jej kontroli. Mowa oczywiście o siedmioosobowej „grupie Kwiatkowskiego” w Radzie Miejskiej, od głosowania których może zależeć poparcie dla konkretnych pomysłów Zdanowskiej: większość działań prezydenta zatwierdzają w samorządach radni, głosując nad konkretnymi projektami uchwał, zgłaszanych przez rządzącą ekipę.  Jeśli przed wyborami lokalnymi za rok  Zdanowska nie zrealizuje swoich planów, głównie inwestycyjnych, stawiając pod znakiem zapytania wygranie kolejnej kadencji, cały układ władzy POsypie się jak domek z kart… Na tym straciłaby na pewno opcja Grabarczyka w łódzkiej PO, ale być może też cała Platforma – o ile wcześniej „opcja Kwiatkowskiego” spektakularnie w całości nie opuściłaby jej szeregów, włączając się na przykład w szeregi nowo tworzonej partii Gowina (wszystko jedno, czy pod republikańskim, czy też innym szyldem).

Gra toczy się więc pełną parą, a wymieniony na wstępie Andrzej Styczeń, prezes łódzkiego Technoparku, staje właśnie w samym centrum pola bitewnego. Kilka lat temu dostał prezesurę Technoparku jako „człowiek znikąd”, lecz z dobrymi notowaniami jako skuteczny urzędnik bankowy. Mianowała go opcja Kwiatkowskiego, ale Styczeń szybko wyzwolił się spod łatki politycznego spadochroniarza. Rozbudował Technopark do skali ogólnopolskiej bazy nowoczesnego biznesu, łączącej funkcje inkubatora dla młodych firm i laboratorium, gdzie odważni naukowcy patentują już – na spółkę z biznesmenami – swoje wynalazki. Na przykład implanty medyczne, robione na zamówienie konkretnego pacjenta.  Albo roboty, pomagające dzieciom niepełnosprawnym ruchowo… Miejsce zaczęło być dumą Łodzi od strony innowacyjności i żyje własnym życiem, przydając renomy prezesowi Styczniowi – choć niekoniecznie jego politycznym mecenasom.

Pech Andrzeja Stycznia na tym bowiem polega, że Technopark jest spółką dwóch dużych, publicznych – i kilku mniejszych – udziałowców. Największym z nich jest Miasto, w praktyce decyzja o obsadzie fotela prezesa leży w rękach prezydent Zdanowskiej. Dnia dwudziestego szóstego czerwca, w środę, łódzka Rada Miejska udzielać będzie absolutorium pani prezydent, czyli tak naprawdę oceniać jej kadencję. To ważny moment ze strony politycznej, w kontekście budowania renomy Zdanowskiej przed wyborami: w tle rozgrywa się też referendum, w którym grupa przeciwników Hanny Zdanowskiej chce zrzucić ją ze stanowiska… Na dzień później, dwudziestego siódmego czerwca – oczywiście zupełnie przypadkowo! – zwołano zgromadzenie udziałowców Technoparku. Ocena działań prezesa będzie jednym z punktów  zebrania… Trzeba być ślepcem, by nie dostrzec, że udzielenie przez „radnych Kwiatka” poparcia dla prezydentki w absolutorium to warunek konieczny pozostawienia Andrzeja Stycznia tam, gdzie jest. Tak to wygląda z zewnątrz – i to wiemy też nieoficjalnie z naszych własnych źródeł wewnątrz łódzkiej Platformy.

Mamy więc kolejny odcinek serialu, w którym polityczny interes rządzącej kasty dominuje nad uczciwą, rzetelną oceną ludzkich kompetencji. Oczywiście oficjalnie wszystko jest w porządku, zgodnie z prawem i procedurą.  Niemniej, jak mówił z trybuny Rady Miejskiej jeden z radnych opozycji: „decyzje w sprawach Łodzi zapadają na zarządzie wojewódzkim Platformy Obywatelskiej”. Warto, byśmy o tym pamiętali, udając się w następnych latach do urn wyborczych. Nie tylko w Łodzi.

O wojenki ciągu dalszym, czyli jak niechcący wrogiem Krzysia zostałem…

„Rany, ale narobiłem bigosu!” – mógłbym zakrzyknąć, niczym legendarny Franek Dolas z filmu  „Jak rozpętałem II wojnę światową”…  Krzysiek Candrowicz obraził się na mnie śmiertelnie, po wpisie na blogu rozpoczął facebookową dyskusję, w której odsądził od czci i wiary moją analizę konkursu na dyrektora Centralnego Muzeum Włókiennictwa. Do flekowania Mielczarka natychmiast przyłączyli się Krzysia pretorianie, wskutek czego – chyba dożywotnio – zostałem wykluczony z łódzkiego grona fajnych ludzi.

Trudno, jakoś sobie poradzę: sęk w tym, że większość zarzutów, jakie formułują wobec mnie  adwersarze, to zwykłe banialuki.

Krzysiek pisze, jakobym nazwał Go w tekście „chorągiewką polityczną”. To brednie, takim mianem określiłem Włodzimierza Tomaszewskiego. Włączyłem Krzysia w szeregi PiS, PO, nazwałem człowiekiem Tomaszewskiego, Zdanowskiej? Chwileczkę… W tekście nie ma na ten temat żadnego akapitu. Napisałem, że MOŻE być przez „łódzki salon” popierany: „może być” a „jest”, to ogromna różnica. Wreszcie – nieprawdą jest, jakoby Tomaszewski wprowadził Candrowicza do łódzkiej kultury??? A za czyjej kadencji Krzysztof Candrowicz został dyrektorem Łódź Art Center? Ano, właśnie za kadencji Tomaszewskiego jako wiceprezydenta Łodzi. Jeśli  dla kogoś słowo „wprowadził” oznacza natychmiast sugerowanie politycznej zależności- to gratuluję, trzeba naprawdę złych intencji… I tak dalej, apiać i od nowa. Mój tekst „jest przykładem oczerniania osób i kreowania rzeczywistości.”

Wśród mniej lub bardziej bzdurnych zarzutów internetowej nagonki, nie wartych nawet sekundy uwagi, pojawia się jeden trop rozsądny. Mój doświadczony kolega, redaktor Michał Lenarciński (wieloletni recenzent kulturalny łódzkich gazet, dziś kierownik literacki Teatru Wielkiego w Łodzi) stawia słuszne pytanie – skoro Dziennik Łódzki przeprasza Candrowicza, to czy analizowanie na blogu zdementowanych treści nie jest powtarzaniem plotek ? I czy wolno mi było, w kategoriach etyki dziennikarskiej, powtarzać te zdementowane doniesienia, co skutkowało dalszym oczernianiem bohatera artykułu?

Otóż twierdzę, że w żaden sposób Krzysztofa Candrowicza nie skrzywdziłem – i za chwilę spróbuję to udowodnić.

Zacznijmy tę historię od początku. Do redaktora Łukasza Kaczyńskiego z DŁ zgłasza się tajemniczy informator. Mówi, że Candrowicz sam chodzi po mieście i opowiada, jakoby już został mianowany nowym szefem CMW, choć konkurs trwa jeszcze i nie jest rozstrzygnięty. Wkurzony Krzysiek reaguje natychmiast: zwraca się do redakcji Dziennika o sprostowanie artykułu z dnia 30.05.2013, domaga się przeprosin i grozi procesem sądowym o zniesławienie. Od razu to podkreślmy – Krzysiek ma do tego pełne prawo! Kaczyński wbija przeprosiny do internetowej wersji artykułu, która zostaje już w sieci ze sprostowaniem na końcu. Candrowicz domaga się od Kaczyńskiego ujawnienia informatora, czyli domniemanego plotkarza. I znów, skomentujmy od razu: jest to szantaż! Dopiero sąd, w przypadku procesu o zniesławienie może zażądać od autora ujawnienia tożsamości informatora. Może również – i tu proszę o szczególną  uwagę – odstąpić od takiego żądania i w ogóle uniewinnić redaktora, mając na względzie ważny interes społeczny. Takie interpretacje prawa prasowego również znane są z polskiej praktyki orzecznictwa w sprawach o zniesławienie.

Prawdy, mówiąc szczerze, nie dojdziemy. Krzysiek Candrowicz twierdzi, że nic takiego nie mówił. Kaczyński opublikował tekst w oparciu o własne informacje. Czemu w przeprosinach je zdementował? Bądźmy szczerzy: nie miał dowodu, że informator przekazał mu prawdziwą informację. Nie miał nawet nagrania, potwierdzającego fakt rozmowy, by w razie czego bronić się w sądzie. Nie każdy zachowuje się jak Michnik z Rywinem, dlatego Dziennik Łódzki stanąłby w sądzie na pozycji przegranej. I dlatego też opublikował przeprosiny. Czy tajemniczy informator mówił prawdę, czy tylko świadomie oczernił Krzysztofa – ba, czy w ogóle taki informator był! –  nigdy się nie dowiemy. Ale artykuł w Dzienniku Łódzkim z dnia 30.05.2013 pozostaje faktem: i do tej publikacji, jako felietonista / bloger, odniosłem się w swoim tekście.

Felietonista nie opisuje rzeczywistości, tylko w komentarzu własnym odnosi się do takiego opisu. Komentuje fakty, sytuacje, nawet niesprawdzone doniesienia bądź plotki. Wolno mu to robić, oczywiście z koniecznym podaniem źródeł i kontekstów komentarza. Nikt nie zwalnia felietonisty od przestrzegania prawa prasowego ani reguł etyki dziennikarskiej. Ale też nawet poważni felietoniści często powołują się w swoich tekstach na inne publikacje prasowe, nie sprawdzając prawdziwości ich samych. Dokonują wtedy analizy cudzych publikacji, czy przekazują dalej niesprawdzone ploty?

Jeszcze raz mocno powtarzam: niech Krzysztof Candrowicz ma pretensje do Dziennika Łódzkiego, jeśli czuje się zniesławiony ich publikacją. Mnie jako felietoniście wolno komentować sporny tekst – właśnie w oparciu o zasadę wyższego interesu społecznego. Mój tekst na blogu dotyczył zjawiska sitewności, a sprawa Candrowicza była tylko jednym z przykładów w tekście przywoływanych. Oczywiście Krzysztof Candrowicz ma prawo (podobnie jak Michał Lenarciński) być zdania, że mój tekst blogowy także ochlapuje go błotem – i pozwać również mnie w procesie o zniesławienie. Wówczas bardzo chętnie stawię się w sądzie, by bronić swoich racji.

Mam jednak nadzieję, że do tego nie dojdzie. Nie boję się procesów sądowych ani ewentualnej kary – po prostu lubię Krzyśka i szanuję jego dobrą robotę dla Łodzi i jej mieszkańców. Nie powiem złego słowa na temat Fotofestiwalu ani Łódź Design Festiwal. Zgadzam się z opiniami osób, podkreślających szczere zaangażowanie i pasję Krzysztofa Candrowicza w kreowaniu dobrej, kulturalnej marki tego miasta.

Mam też nadzieję, że Krzysztof Candrowicz potraktuje niniejszy tekst jako rękę wyciągniętą na zgodę. Nie miej do mnie żalu, Krzychu. Staram się reagować zawsze, gdy widzę choćby sygnał, potencję, możliwość szkodliwego działania władzy, nadzorującej sferę publiczną za pieniądze podatników. Być może faktycznie w poprzednim tekście zbyt pochopnie wykorzystałem przykład z Twoim udziałem, zaczerpnięty z Dziennika po ich publikacji. Proszę Cię też, byś pchany emocjami nie wyciągał zbyt szybko wniosków na temat otaczających Ciebie ludzi, jak również byś teksty, wspominające Twoją Osobę czytywał z właściwą starannością – bo tego samego wymagasz od piszących. Życzę Ci wielu sukcesów i mam nadzieję, że pozostaniemy dobrymi kolegami.

 

O mianowaniu dyrektora, czyli gra o tron po łódzku

Wybór nowego dyrektora Centralnego Muzeum Włókiennictwa w Łodzi toczy się w atmosferze skandalu. Władze miasta ogłosiły konkurs, gdy przed tegoroczną edycją Międzynarodowego Triennale Tkaniny dymisję złożył dotychczasowy szef placówki, Norbert Zawisza. Pisałem o tym w jednym z wcześniejszych tekstów. Wydawało się, że nominacja kolejnej osoby wolna będzie od jaskrawych niezręczności ze strony władzy, która broni się jak może przed posądzeniami o nepotyzm lub obsadzanie stanowisk z politycznego klucza. Niestety, fakty znów wskazują na brudną grę – a wynik konkursu już teraz obciążony jest wątpliwościami co do czystości jego przeprowadzenia.

Zacznijmy od tego, że jedna z łódzkich gazet wyrwała się z artykułem o konkursie, a tekst musiała prostować, praktycznie w tej samej chwili. Dziennik Łódzki napisał, że jeden z kandydatów na dyrektorskie stanowisko „chodzi po mieście chwaląc się, że jest już dyrektorem”. Podobny zarzut, pokątnego ujawniania nazwiska „murowanego faworyta” konkursu, spotkał w tekście wiceprezydent Łodzi Agnieszkę Nowak, nadzorującą sprawy kultury. Tekst zdradził ponadto liczbę kandydatów – pięcioro – oraz nazwiska ich, a także członków jury, które miały pozostać tajne do końca wyborczej procedury. Opublikowany w miniony piątek tekst wisiał jeszcze do niedawna w internecie: jego autor Łukasz Kaczyński przepraszał w tej wersji kandydata, Krzysztofa Candrowicza, za nieuzasadnione oskarżanie go, jakoby chwalił się publicznie stuprocentową nominacją. Nie przepraszał pani prezydent Nowak, ale należało się domyślać, że gazeta wycofuje się z opisywanych domniemywań. Mleko się jednak wylało: choć Magistrat natychmiast utajnił skład jury i kandydatów konkursu (nie rozumiem po co, skoro i tak wszystko już trafiło do opinii publicznej…) sprawa kandydatury Candrowicza natychmiast zyskała łatkę sponsorowanej politycznie.

Krzysztof Candrowicz nie był dawniej postrzegany w mieście jako człowiek Platformy Obywatelskiej. Działa aktywnie w Łodzi, animując wiele ważnych wydarzeń kulturalnych, dziś m.in Fotofestiwal czy Design Festiwal. Ma kontakty zagraniczne i zapewnia Łodzi dobrą markę – lecz wrogów narobił sobie, gdy przegrał bój o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury 2016. Wielomiesięczne starania jego ludzi o przyznanie tytułu Łodzi były obficie subsydiowane z miejskiej kasy. Nie każdy widzi równowagę między skalą tych działań a kwotami na nie przeznaczanymi, stąd Candrowicz działa teraz w cieniu, jak sam twierdzi, skupiając się na sprawach merytorycznych… Do łódzkiej kultury wprowadził go Włodzimierz Tomaszewski, wiceprezydent miasta poprzedniej kadencji, „prawicowego” gabinetu Jerzego Kropiwnickiego. Stąd powszechne kojarzenie Candrowicza  raczej z tą opcją. Aczkolwiek sam Tomaszewski za poparcie Hanny Zdanowskiej (PO) w wyborach prezydenckich jawnie nagrodzony został stanowiskiem szefa miejskich wodociągów… Potem wyleciał z tego fotela, z dużym hukiem: „Platforma przeżuła go i wypluła”, twierdził malowniczo PiS-owski poseł, Marcin Mastalerek. Tu zatem dochodzimy do sedna rozważań: na ile Candrowicz może być człowiekiem „opcji prawicowej”, a na ile samego Tomaszewskiego, który ujawnił się jako chorągiewka polityczna. Trudno to oceniać, ale domniemywać łatwiej: Candrowicz zwyczajnie MOŻE być popierany przez ludzi Platformy, nie jako jawny polityk jej szeregów, lecz nawet z pozycji członka establishmentu, pewnego „towarzystwa”, które we własnym gronie rozstrzyga sprawy zarządzania miastem.

Prawda to czy nie, bez wątpienia artykuł w Dzienniku zrobił Krzysztofowi Candrowiczowi konkretną krzywdę, w zasadzie przekreślając całą merytorykę tej kandydatury. Cóż bowiem teraz mogą zrobić prezydenci Łodzi? Jeśli Candrowicza mianują, dadzą do ręki argument swym politycznym wrogom: proszę, oto cynicznie daliście stanowisko kumplowi, choć opinia publiczna dowiedziała się, że jest przekręt… Jeśli mianują kogoś innego, spowodują dwie rzeczy. Po pierwsze, jednak przyznają się do próby obsadzenia muzeum swoim człowiekiem. Po drugie – zmarnują szansę na mianowanie dobrego kandydata, jeśli merytorycznie jego dorobek okaże się większy od konkurencji… A Candrowicz, jakby nie patrzeć na jego zawodowy życiorys, ma na koncie również spore sukcesy.

Podobno redaktor Kaczyński obiecał Candrowiczowi wskazanie informatora. Ma powiedzieć, kto powiadomił go o rzekomym chwaleniu się kandydata zaklepanym już stołkiem. To jednak nie ma znaczenia, czy Dziennik Łódzki napisał tekst z nadania osoby wrogiej politycznie, czy tylko prywatnie, Candrowiczowi.  Życzliwie zakładam, że donos jest prawdziwy, bo inaczej gazeta nie pokusiłaby się o napisanie pamfletu, tak dosadnie flekującego osobę bohatera tekstu. Obserwuję sytuację i czekam na rozwój wypadków w tej sprawie.

Pojawił się jednakże kolejny zgrzyt… Oto jeden z kandydatów, profesor Grzegorz Chojnacki, został odrzucony w procedurze formalnej. Powód? Zamiast oryginału dyplomu ukończenia studiów wyższych kandydat (przez pomyłkę) załączył kopię… Sprawa o tyle zdumiewająca, że rozmawiamy o dwukrotnym rektorze Akademii Sztuk Pięknych, osobie powszechnie znanej w łódzkim środowisku akademickim. Oliwy do ognia dodaje fakt, że papiery odrzuciła prof. Jolanta Rudzka – Habisiak, członek komisji i aktualna rektor ASP. Chojnacki bronił jej w czasie elekcji na uczelni, tocząc w mediach walkę z wrogą im obojgu, konkurencyjną frakcją profesorów. Dziś wszyscy mówią o „żmiji hodowanej na własnej piersi”, w ten patetyczny sposób nie tykając jednak faktu bliskiej zażyłości pani rektor z wiceprezydent Łodzi Agnieszką Nowak…  Zdaje się, że relacja ta wynika głównie z pozycji petentki, jaką wobec Magistratu przyjęła pani rektor. I znowu: spiskowa teoria dziejów, czy naprawdę o obsadzie stanowisk decyduje polityczno-towarzyska „elitka”, za nic mająca sobie zasady zwykłej, ludzkiej przyzwoitości?

Nie pierwszy to raz, gdy władze Łodzi mają szczególnego pecha do mianowania dyrektorów podległych sobie placówek… Znów też padło na kulturę, gdzie – jak w soczewce – skupia się cała polityka kadrowa rządzącej miastem Platformy Obywatelskiej. Skupia się, bo akurat wiele stanowisk dyrektorskich w miejskich placówkach kulturalnych obsadzanych było na długo przed obecną kadencją władzy w Magistracie. Jeśli władza ta chce, zmieniając dyrektora na „swojego”, umocnić własny stan posiadania – a przypadkowo kandydat do zwolnienia dobrze sobie radzi w sensie merytorycznym – wówczas zamiary politycznej hucpy natychmiast wyłażą na wierzch. Wyniki konkursu na dyrektora łódzkiego Centralnego Muzeum Włókiennictwa mają być znane do dwudziestego czerwca. I żaden werdykt nie będzie korzystny dla Platformy Obywatelskiej.

O posłanki Sawickiej uniewinnieniu, czyli jak polskie sądy bawią się w politykę…

Beata Sawicka została uniewinniona, choć Sąd Apelacyjny w Warszawie dysponował tzw. twardym dowodem w sprawie o korupcję. Było nim nagranie, dokonane przez agentów CBA podczas zaplanowanej prowokacji. Sawicka dała się złapać na wręczenie łapówy, została na gorącym uczynku zatrzymana – ale sąd uznał, że działania śledczych były nielegalne. To znaczy, że nie wolno dokonywać prowokacji, których efektem będzie przestępstwo. Sawicką wypuszczono.

Sprawa, z zachowaniem wszelkich proporcji, przypomina głośne uniewinnienie znanego amerykańskiego futbolisty, O.J. Simpsona, który zabił swoją żonę. Podobnie – sąd dysponował twardymi dowodami, w postaci próbek DNA, jednoznacznie wskazującymi na osobę sprawcy. Simpsona wypuszczono nie dlatego, że był niewinny: uniknął kary dlatego, że był czarny, a rządzący podówczas Stanami Zjednoczonymi obawiali się zamieszek ze strony murzyńskich organizacji „anty-rasistowskich”. Morderca uniknął kary w imię politycznych racji.

Dokładnie tak samo stało się w przypadku Beaty Sawickiej. Założone przez PiS Centralne Biuro Antykorupcyjne w swej działalności zajmowało się głównie tropieniem tzw. układu, by na potwierdzenie tezy braci Kaczyńskich zbierać dowody przeciwko ludziom, związanym z komunistami lub „miękką” częścią solidarnościowej opozycji. Czyli – współczesnym PO, jak doskonale wiemy głównym konkurentem PiS do władzy – i od początku utożsamianym przez kręgi Kaczyńskich ze zdradą Okrągłego Stołu. Lata minęły, po PiS przyszła do żłoba Platforma, zatem wszelkie oskarżenia jej ludzi, formułowane za poprzednich rządów pod stygmatem walki politycznej, trzeba teraz wymazywać. Choćby po to, by zdążyć przed kolejną serią wyborów, której efekty wcale nie muszą być dla PO szczególnie błyskotliwe… Na konsumpcję owoców władzy czasu jest coraz mniej.

Oczywiście wyrok „niezawisłego” sądu natychmiast, w chwili ogłoszenia, zyskał odzew oburzonych PiS-owców (na antenach telewizji całodobowych w konferencji prasowej) – co dodatkowo umacnia nasze przekonanie, że mamy do czynienia ze sprawą polityczną. Tak, niewątpliwie dwie partie biją się przy tej okazji o polityczną korzyść, rozgrywa się kolejna bitwa w polsko-polskiej wojence… A co z samym przestępstwem korupcji, które – w tym wszystkim jakby na drugim planie – zostało popełnione? Cóż, wygląda na to, że skoro metody prowokacji były nielegalne, to mimo obecności twardych dowodów, przestępstwa jednak nie było. I temat wydaje się zamknięty.

Ale sprawa zamknięta z pewnością nie jest, choćby dlatego, że oba polityczne bulteriery przez wiele dni będą jeszcze wyszarpywać sobie z pysków temat Sawickiej, dzięki uprzejmemu udziałowi czekających na tę szarpaninę mediów. Mamy też drugą stronę medalu: otóż nam, dziennikarzom, również nie wolno dokonywać prowokacji. Jeśli dziennikarz poprzez swoje działanie nakłoni kogoś do popełnienia przestępstwa, będzie za to odpowiadać  przed sądem. Lecz – uwaga! – sąd może w takiej sprawie posłużyć się kategorią „ważnego interesu społecznego”. Jeśli interpretacja działań prowokatora jest taka, że dzięki swej (zabronionej) aktywności odkrył proceder, naruszający ważny interes społeczny, dziennikarz uznany jest wówczas za niewinnego. A sprawca przestępstwa skazany, mimo prowokacji, jaka doprowadziła do działań sprzecznych z prawem.

Oczywiście w sprawie Sawickiej sąd w uzasadnieniu wyroku ani się zająknął a propos ważnego interesu społecznego. A trudno wszak zaprzeczyć, że jeśli polityk przyłapany zostaje na gorącym uczynku w chwili przyjmowania łapowniczych pieniędzy, ważny interes społeczny – mianowicie uczciwość osób, zarządzających publicznymi pieniędzmi – jest naruszony. Nie szkodzi, ważne dla sądu było, aby wypuścić nieuczciwą babę. Choćby po to, by w symboliczny (acz ewidentny) sposób napluć w twarz przeciwnikom Tuska i jego ekipy, najpewniej na wyraźne rządowe zlecenie.

Wielokrotnie tu podkreślam: nie jestem wyborcą ani kibicem PiS. Ale szlag mnie trafia za każdym razem, gdy polsko-polska wojenka toczy się z lekceważeniem najbardziej podstawowych, elementarnych zasad przyzwoitości. Niestety, takich przypadków zdarza się już w Polsce coraz więcej, nie tylko na podwórku Temidy. Obawiam się, że jedynie radykalne decyzje wyborcze mogą tutaj odwrócić bieg wydarzeń.