O mizerii porażającej, czyli jak łódzkie lotnisko obudzić…

Siedzi sobie Michael O’Leary, patrzy na mapę Europy i myśli: gdzie by tu jeszcze otworzyć połączenie? Niskokosztowy gigant Ryanair, według napływających zewsząd danych, zanotuje rok rekordowy pod względem rozpoczętych destynacji. Atak planują inne low-costy: easyJet, Wizzair,  Norwegian, nawet poczciwy Eurolot po zmianie prezesa. Działania wszystkich tych firm mają wspólny mianownik – omijają Łódź. Z naszego lotniska uciekają wszyscy, od wiosny latać będą stąd jedynie cztery samoloty w tygodniu. Tyle „autobusów do pracy” dla Polaków z Wysp Brytyjskich zostawił sobie Ryanair. Inni właśnie zamykają ostatnie połączenia – o następnych nie słychać nic.  Lotnisko pada, to fakt bezsporny. Najważniejsze pytanie brzmi: dlaczego tak się dzieje?

Jako spółka miejska, z niewielkim udziałem finansowym Urzędu Marszałkowskiego, jest Port Lotniczy im. W. Reymonta w Łodzi nie tylko zakładem budżetowym, ale również obiektem politycznych przepychanek. Warto każdej ekipie obsadzić lukratywne stanowiska w zarządzie, dysponować kolejną pięćsetką miejsc pracy, nie bacząc na efekty finansowe swojej działalności. Jako więc miejsce niejako z natury sprzeczne z ideą racjonalnego gospodarowania (prywatny właściciel, patrząc na rentowność tego biznesu, nigdy by się go nie podjął – a dziś suchy rachunek ekonomiczny każe niezwłocznie zamknąć interes) nie może być lotnisko przedmiotem debaty czysto gospodarczej… Czemu tak jest? Ano, jeśli wszystkie lotniska na świecie utrzymują się jedynie dzięki publicznym właścicielom, żadne z nich nie jest własnością całkowicie prywatną, przyjmujemy założenie, że rozmawiamy o biznesie z założenia deficytowym. Inaczej – porty lotnicze muszą istnieć „pro publico bono”, żeby można było latać po świecie, a podatnik ma przyjąć do wiadomości, że z jego składki również i ten element naszego wspólnego życia będzie utrzymywany. A jeśli, przykładowo, jakiś wielki port sam na siebie zarabia, będąc własnością skarbu danego państwa – to tylko dobra wiadomość dla podatników.

Mamy tu jednak pewien problem: oto subsydiowanie publiczne nie jest równe w przypadku małych portów lotniczych w Polsce. Są one, wszystkie krajowe lotniska poza Okęciem, utrzymywane finansowym wsparciem samorządów – a wielkość pomocy zależy od danego miasta lub regionu, jego władz i ich hojności. Łódź w rankingu wysokości tak zwanej „opłaty marketingowej”, czyli kasy, przeznaczanej z lokalnego budżetu na zwyczajne przekupywanie low-costów, żeby „latały u nas”, zajmuje ostatnie miejsce w kraju. Żaden przewoźnik nie chce tu otwierać połączeń, bo łódzkie władze mają zbyt mało pieniędzy na przebicie oferty zamożniejszych miast… I więcej nie będzie, o czym głośno w Łodzi po ostatniej sesji budżetowej.

Tworzy się ogromny problem etyczny. Jak tak może być, zapytałby ktoś przyzwoity, że właściciele tanich linii – jak wspomniany na wstępie O’Leary – lekceważąco przekładają sobie w rękach kolejne oferty portów miejskich, zaczynając od wywalenia najtańszych do kosza? Czy to uczciwy system, gdy o rentowności połączenia lotniczego typu low-cost decyduje głównie szerokość wycieku z kasy podatników danego terenu? No cóż, tak zwane linie klasyczne, czyli regularne (zwykle wielcy, narodowi przewoźnicy) nie korzystają z żadnych dopłat, tylko patrzą na rentowność samych połączeń. Ile zarobią na biletach przy konkretnym obłożeniu samolotu na danej trasie… Ale właśnie dlatego bilety linii regularnych są tak drogie! Całkowite koszta eksploatacji maszyn ponoszą pasażerowie, a w związku z tym duzi przewoźnicy do małych portów nie latają. Proste – w ilu miastach polskich, poza Warszawą, można by liczyć na wystarczającą ilość zamożnych klientów, by utrzymywać stałe połączenia regularne? Kraków, Wrocław, Poznań… Niestety, w rankingu zamożności obywateli Łódź również się w czołówce nie plasuje. Dlatego stara decyzja, podjęta jeszcze za czasów prezydenta Kropiwnickiego, by nastawić działania łódzkiego lotniska na linie niskokosztowe nosi w sobie zaczyn sensowności. Niestety – również warunek stałego dopłacania do połączeń low-costowych z miejskiej kasy, o czym powyżej.

Nasuwa się więc taki wniosek – najlepiej byłoby mieć w Łodzi dużo bogatych, wielkich firm, które w celach biznesowych latałyby po całym świecie wygodnymi liniami regularnymi… Rozwój łódzkiego portu lotniczego, który jest obecnie dobrze wyglądającym, schludnym terminalem europejskiej klasy „lower – middle – class”, zależałby od ogólnej gospodarczej prosperity regionu. A raczej jego poszczególnych mieszkańców. Sęk w tym, że zdaniem władz, to właśnie aktywność portu i jego ożywienie miałaby wpłynąć na rozwój gospodarczy Łodzi i województwa. A zatem – dokładnie na odwrót. Koło się zamyka i nie ma dobrego wyjścia. Jeśli znów zapłaci łódzki podatnik, czyli gdy władze lokalne zdecydują się mocno zwiększyć subsydiowanie portu, wtedy ilość tanich połączeń wzrośnie! Trzeba się tylko modlić, żeby światowy biznes zechciał pofatygować się do nas tanimi liniami oraz żeby w ogóle miał po co do tej Łodzi przylecieć. Bo przecież nie na Wawel…

Nie ufajcie politykom, którzy wrzeszczą o zmianę ludzi w zarządzie lotniska. Obrońcą prezesa Przemysława Nowaka nie jestem, ale na jego miejscu każdy inny człowiek zetknąłby się z identyczną rzeczywistością systemową: „nie ma sianka, nie ma latanka”. Jakkolwiek zaradny fachowiec nie przyjdzie, bez kasy nic nie zrobi. Postulaty łódzkich radnych opozycyjnych, by w to miejsce powołać „wreszcie kompetentnego prezesa” (ciekawe, kogo?) aż z daleka śmierdzą ochotą na przejęcie konfitur. Tu nie chodzi o polityczną flagę, chodzi natomiast o zasadę: skoro w tym biednym, postkomunistycznym kraju zależy nam na utrzymaniu regionalnych portów lotniczych, musimy (skoro ustrój nie chce – na razie! – dać się rozwalić) płakać i płacić. Czyli działać w socjalistyczny sposób na terenie socjalistycznego państwa. Dopóki kraj ten en bloc będzie tak funkcjonował, skazani jesteśmy na egzystencję biedaków. Europejskich pariasów.

O zwężaniu dróg, czyli jak urzędnicy „lubią” kierowców

Potwierdziło się to, co już dawno kierowcy w Łodzi przewidywali: nie tylko nowa trasa WZ, ale też wszystkie remontowane drogi będą węższe, niż przed robotami. Sprawę badają media:

http://www.dzienniklodzki.pl/artykul/1052552,lodzkie-ulice-maja-byc-wezsze-bedzie-bezpieczniej,id,t.html

A przecież sami urzędnicy nie kryją, że ich zamiarem jest taka filozofia przebudowy miejskiej infrastruktury, by kierowcy nie czuli się zbyt wygodnie. Nie tylko w centrum, także na obszarze osiedli mieszkaniowych. Tak ma być: według nowoczesnej, „europejskiej” ideologii samochód jest złem. Brudzi, hałasuje, tworzy w swej masie korki, zagraża bezpieczeństwu pieszych i rowerzystów, zabierając im miejsce na drodze. Co, nie zgadzacie się? Jesteście kierowcami, chcielibyście – jak wolni obywatele – wszędzie jeździć autami bez utrudnień? Nie, nie, nie – nie macie racji. A władze, niczym Nadszyszkownik Kilkujadek w „Kingsajzie” tak was będą długo przekonywały, aż wy się w końcu przekonacie…

Wielu kierowców nie może się nadziwić, skąd w obecnej polskiej władzy (PO, zapatrzona w retorykę biurokracji unijnej) tyle niechęci dla rozwoju motoryzacji. Od rządu, jakoś niezbyt perfekcyjnego w załatwianiu Polsce obiecanej sieci autostrad, do samorządów miejskich, które zamiast walczyć z korkami rozszerzaniem dróg i parkingów, zwalczają kierowców, każąc im poprzez system utrudnień zostawiać auta w domach…    Wzorem wprawdzie najbardziej postępowych biurokracji miejskich w  Europie oraz śladem szlachetnych organizacji ekologicznych – ale w jawnej sprzeczności wobec własnego interesu gospodarczego. Kierowcy to bardzo ważny procent płatników państwowego budżetu. Każdy litr benzyny obciążony jest nadmiernym podatkiem w formie akcyzy. Za przejazd autostradami trzeba słono zapłacić… A mandaty, a wszelkie opłaty obowiązkowe, związane z zakupem i utrzymaniem auta? Wreszcie zysk dla budżetu pośredni: każda mała firma, a te przecież podtrzymują krajowy PKB, musi korzystać z transportu, cokolwiek wytwarza… Każdy towar trzeba dowieść, a zatem – najwygodniej, najszybciej i jednak wciąż najtaniej – jest zrobić to własnym autem. Jakby dobrze policzyć, to pewnie obok konsumentów alkoholu, polscy kierowcy stanowią najliczniejszą grupę, utrzymującą państwowy budżet. Jak to więc jest, że naszym politykom / urzędnikom opłaca się zarzynać kurę, znoszącą złote jajka???

Pierwsza sprawa, to wymieniona już europejska ideologia postępowa. „Zasada zrównoważonego rozwoju” transportu, każąca – w myśl eurokratycznych idei – ograniczać ruch aut, dając pierwszeństwo transportowi publicznemu, rowerzystom i pieszym, w polskiej praktyce oznacza walkę z wolnością osobistą kierowców. A nasi pro-uniści są przecież częścią biurokratycznej międzynarodówki i zasysają z jej struktur potężną mamonę… Wprawdzie w dużych europejskich miastach, jak w Kopenhadze, tworząc udogodnienia dla pieszych i rowerzystów nie zapomniano o rozbudowie dróg samochodowych (wewnątrz i na zewnątrz metropolii). Ale w Polsce, gdzie klasa polityczna stara się naśladować Europę – tylko, że bezmyślnie i bez pieniędzy – rozwój takich udogodnień idzie w parze z ograniczaniem przestrzeni dla ruchu aut. I zamiast korki w miastach rozładowywać, tworzy się następne. Oczywiście w myśl świetlanej zasady europejskiego postępu, tudzież świętego wytrycha zwiększania bezpieczeństwa ruchu drogowego… Tu na pierwszy motyw działania władzy (ideologia europejska), nakłada się drugi: pieniądze. A w zasadzie ich brak. Gdyby w Łodzi powielić dokładnie infrastrukturalne rozwiązania z uwielbianej przez postępowców Kopenhagi, trzeba by wyłożyć grubą kasę na budowę dróg odbarczeniowych. Miasto nie ma tych pieniędzy, więc tworzy hybrydę, z troską o rowerowo-pieszą część elektoratu, ale przeciwko kierowcom. Czy będzie się to władzy opłacało? Nadchodzą dwa lata wyborczego cyklu, który da na to pytanie wiążącą odpowiedź.

O zwalnianiu tempa w Łodzi, czyli eurokraci w natarciu

„Tempo 30” – nowa akcja łódzkich władz ma nas wszystkich przekonać do idei ograniczania drogowej prędkości. Właśnie do trzydziestki – tam, gdzie tylko się da, poza głównymi nurtami ruchu samochodowego. A ja twierdzę, że to faszyzm, ograniczanie wolności obywateli oraz kolejny etap realizowania doktryny cykloterroru miejskiego, obficie promowanej w Polsce przez brukselskich socjalistów – biurokratów.

O co chodzi z trzydziestkami? Ba, oczywiście – o bezpieczeństwo nas wszystkich. Auto musi jechać wolniej, to i pieszego nie przejedzie i na rowerzystę nie wpadnie. Władze Łodzi prezentują z dumą kolejne skrzyżowanie: ulice Kaczeńcowa i Lniana, spora krzyżówka na przeludnionym osiedlu Teofilów.  Wprowadzono ograniczenie prędkości, zasadę skrzyżowania równorzędnego, oczywiście rowerową ścieżkę no i gumowe „łamacze resorów”: jedną szykanę w poprzek drogi plus cały szereg podłużnych,  oddzielających jezdnie od siebie…  Słowem – sielanka. Tyle, że nie dla kierowców: na naszych oczach prawie doszło do stłuczki (kierowcy mają szybko przyzwyczaić się do radykalnej zmiany organizacji ruchu), wszyscy muszą zwolnić, choć śpieszą się np. do pracy, w godzinach szczytu oczywiście tworzą się korki, a Policja już pewnie czeka za rogiem, chętna do karania mandatami za przekroczenie prędkości…

Jak zwykle w przypadku eurokracji bezpieczeństwo ludzi jest tylko pretekstem – do wprowadzania zasad zgodnych z ideologią „zrównoważonego transportu” (gdy brakuje kasy na budowę parkingów najlepiej zmusić kierowców do rezygnacji z jazdy autem, wprowadzając utrudnienia drogowe). Ideologia jest też wygodnym narzędziem do wypełniania urzędniczej kiesy: mandaty, nakładane przez Policję w miejscach „szczególnie niebezpiecznych”, dobrze mogą przysłużyć się biednej gminie. A w ramach akcji „Tempo 30” miejsc ograniczania prędkości ma być coraz więcej. Wprawdzie zmianę organizacji ruchu mają zawsze poprzedzać konsultacje społeczne, ale nie łudźmy się: urzędnicy prowadzą w tym zakresie własną politykę i zrobią tak, żeby wyjść na swoje, co zresztą już wytyka rządzącym w Łodzi samorządowa opozycja.

Zadajmy podstawowe pytanie: dlaczego władza utrudnia życie WSZYSTKIM kierowcom, zamiast wyłapywać i surowo karać tych, którzy naprawdę jeżdżą niebezpiecznie??? Ograniczenie prędkości – tak, ale wyłącznie w miejscu, gdzie jest to naprawdę uzasadnione. Obok szkoły, w zaludnionej lub gęsto zabudowanej okolicy. Ale na skrzyżowaniach osiedlowych, daleko od budynków i tuż obok rzadko zadrzewionego parku? Kierowcy z zasady jeżdżą tak, by nie narażać siebie i innych. Gdy jest niebezpiecznie, zwalniają, w swoim dobrze pojętym interesie – bez żadnych przymusów. Wypadków drogowych nie można wyeliminować, niestety, bo ich sprawcami są z reguły debile. Ludzie bez rozsądku lub wyobraźni, którym jakimś cudem dano prawo jazdy: to dla nich potrzebne są na drodze ograniczenia i restrykcje. A nie dla większości ludzi normalnych, z dobrze działającym instynktem samozachowawczym, którzy wiedzą, jak nie narażać swoją jazdą innych uczestników ruchu. Debili, gdy coś odwalą, trzeba skutecznie wyłapywać i surowo karać! To jest najlepsza prewencja, bo następny kretyn zastanowi się przynajmniej nad tym, czy warto szaleć za kółkiem, skoro innego tak surowo ukarano. System ograniczeń prędkości aż do absurdalnych trzydziestek (toż i bez tego nie da się jeździć po Łodzi wiele szybciej!), wszelkie inne utrudnienia i blokady nie służą żadnemu pożytkowi, ani kierowców, ani pieszych, ani rowerzystów. Służą świetnie urzędnikom, którzy kolejny raz chcą bohatersko udowodnić, jak są nam potrzebni w likwidowaniu problemów życiowych – których sami nam narobili.

O korkach nieustająco, czyli łódzki transport niezrównoważony

„To jest nasz remont!” – syknął wściekle rowerzysta. Miał gniew w oczach, bo wielominutowa próba przekonywania frajera zawaliła się, niczym salezjańska misja w sercu dorzecza Amazonki. Staliśmy w centrum Łodzi, na środku zamkniętego przez drogowców skrzyżowania Mickiewicza / Piotrkowska. Dowiedziałem się brutalnej prawdy, o której wszak łódzkie wróble już od dawna ćwierkały. Remont trasy WZ prowadzony jest tak naprawdę dla rowerzystów, pieszych i pasażerów linii tramwajowych. To oni mają mieć lepiej. Kierowców, dziś decyzjami Magistratu uwięzionych w korkach na dwa lata, czeka przykra niespodzianka. Trasa wcale nie będzie poszerzona. Ma mieć tyle samo pasów, co dziś, za to węższych. To znaczy, że gdy wzrośnie w mieście liczba aut (a wzrośnie na pewno!!!), kierowcom ze wschodu na zachód miasta – i odwrotnie – jeździć się będzie gorzej. Ich, dziś cierpliwie szukających objazdów do pracy, sens gruntownej przebudowy ominie.

Od dwóch dni rozmawiam z kilkoma przedstawicielami tzw. łódzkiej mafii rowerowej, to znaczy aktywistami ruchu cyklistów, skupionego wokół fundacji i stowarzyszeń, promujących ideę zrównoważonego transportu. W ich mniemaniu transport zrównoważony to taki, który ogranicza w centrach miast ruch samochodów, dając szansę rozbudowy tras rowerowych, pieszych pasaży oraz ekologicznych (bo na prąd) linii tramwajowych – czy nawet szerzej, komunikacji miejskiej. Mają swoje argumenty. Głównie, że dotąd w Łodzi nikt o rowerzystach nie myślał, bo ścieżek jest zaledwie 80 kilometrów, nie ma sieci tych dróg, a potrzeb coraz więcej. Mawiają, jakoby rozszerzanie dróg samochodowych w centrach miast nic nie dawało, bo kierowcy „przyzwyczają się” (sic!) do lepszych warunków jazdy, więc za dwa lata znów będą korki. Dają w końcu przykład Holandii, gdzie bogata ludność  kupować samochody zaczęła, co poskutkowało masowym buntem rowerowego lobby i początkiem radykalnej przebudowy niderlandzkich miast, pod rowery właśnie. Widać, że terror-cykliści chcą jednego: zawłaszczenia przestrzeni publicznej na swoje potrzeby, radykalnego ograniczenia ruchu aut w łódzkim centrum – oraz takich decyzji władz miejskich, które cały transport „zrównoważony” ustawią na „właściwych torach rozwojowych” pod rowerowe potrzeby. To się w mieście już dzieje, a remont trasy WZ  jest takiej polityki przykładem: wiceprezydent Łodzi Radosław Stępień, sam radykalny rowerzysta i zwolennik polityki cykloterroru, chętnie w swych wypowiedziach powołuje się na liczne, europejskie przykłady sukcesu we wdrażaniu pro-rowerowych pomysłów.

Zacznijmy od tego, że jak chcę kupić samochód, to go kupię i będę nim jeździł – wara od tego komukolwiek, zwłaszcza urzędnikom, za moje pieniądze pasących dupska na wygodnych, politycznych stołkach. A jak kupię auto, mogę nim jeździć gdzie chcę, także w mieście. Urzędnicy, którzy w demokracji wybierani są głosami ludzi (także kierowców!) do sprawowania w ich imieniu funkcji publicznych, mają tak zarządzać wspólną przestrzenią, by wszyscy – podkreślam, wszyscy – czuli się w niej wygodnie. Za to im, urzędnikom, płacimy swoimi podatkami. Także, i to bardzo słono, w każdym litrze nadmiernie przez akcyzę wycenionej benzyny. Tej samej, drodzy urzędnicy, która napędza samochody, znienawidzoną przez niektórych z was przyczynę korków w miastach.  Władza, którą naród wam daje, zobowiązuje was – bezwarunkowo – do realizowania praw wszystkich grup społecznych, a nie tylko ulubionych lobby, które z różnych powodów promujecie. Jeśli to robicie, nadużywacie władzy, a gdy ktoś to zauważy, jego obowiązkiem jest wiedzę natychmiast upowszechnić. Dotyczy to zwłaszcza dziennikarzy. Bo jeśli władzy nadużywacie, naród w wyborach was rozliczy.

To dobrze i zdrowo gdy można sobie pojeździć w mieście rowerem. Miło, jeśli dbamy o stałe powiększanie sieci ścieżek rowerowych, która wbrew radykałom w Łodzi jednak istnieje. Ale proces ten nie może toczyć się wbrew rozwojowi sieci dróg samochodowych! Że w Holandii się to udało, co jest dla was, cykliści, powodem do dumy? Tak, bo w małym kraju rowerowe lobby okazało się wystarczająco silne, by narzucić władzy „jedynie słuszną, postępową drogę rozwoju”. Holendrzy wyjścia nie mieli. Każdy, chciał nie chciał, MUSIAŁ przesiąść się w mieście na rower, bo nowa sieć nie pozostawiła mu wolnego wyboru. O tę właśnie wolność chodzi: władza nie ma żadnego prawa do stawiania obywateli pod przymusem, do prowadzenia z ludźmi rokowań z pozycji siły! Gdy tak robi, staje się władzą totalitarną. Faszystowską. Pomijam fakt, że w Holandii znakomicie funkcjonuje sieć międzymiastowych autostrad, a ścieżki rowerowe (widziałem na własne oczy w Amsterdamie) rozbudowane zostały jedynie w ścisłych centrach metropolii, gdzie – jak w stolicy, z powodu licznych kanałów – ruch samochodowy i tak jest utrudniony. Ale, po pierwsze: w Łodzi ścisłego, historycznego centrum, nawet typowej starówki, w ogóle nie mamy. A po drugie, aktualny problem miasta dotyczy arterii przelotowej, ważnej nici komunikacyjnej, łączącej centrum z osiedlami mieszkaniowymi. Nie sądzę, by w Holandii ktokolwiek wpadł na pomysł, by taką drogę zamienić przymusem w pasaż tramwajowo-rowerowy.

Podaję przykład Niemiec. Tam rowerowe lobby jakoś nigdy nie wywalczyło sobie przewagi. Dlaczego? Ano, Niemcy nawet w miastach mają szerokie i wygodne drogi samochodowe. Nigdy nie przeszkodziły więc one, jak w Holandii, pieszym czy rowerzystom. A Berlin? – krzyczy cyklo – terrorysta… Przecież Berlin cały w korkach stoi! No stoi, bo widocznie tamtejsze władze nie zdążyły na czas z rozbudową dróg, gdy liczba ludzi i aut dramatycznie w ostatnim czasie przyrosła. Popatrz na Bremę, mówię, tam nie ma aż takiego problemu z imigracją. Miasto, jak włócznię, hanzeatyccy kupcy zbudowali wzdłuż rzeki Wezery. Przez całą długość grodu ciągnie się dziś trzypasmowa autostrada, z licznymi odnogami poprowadzonymi w różnych kierunkach. Cała Brema to właściwie trójpasmówka, z wygodnymi zjazdami wgłąb osiedli. Zewsząd blisko jest do szerokiej trasy, korków nie ma nigdzie. A ścisłe, historyczne centrum, z katedrą, ratuszem i głównym rynkiem jest – a tak! – dla ruchu aut zamknięte. Tyle, że z każdej strony przylega doń obszerna, kilkupiętrowa sieć parkingów podziemnych. Efekt? Jak chcesz tam pojechać autem, masz je gdzie zostawić i pójść na bliski spacer. Nic nie stało na przeszkodzie, by pogodzić interesy wszystkich użytkowników ruchu. Trzeba było tylko pomyśleć i dobrze zainwestować pieniądze: dokładnie odwrotnie dzieje się w Łodzi.

Kiedyś, na drodze pod Antwerpią, przypadkowy kierowca wiózł mnie autostopem wokół miasta. Popatrz, mówi, jakie korki. Widzisz? Dopiero nam rozbudowują całą sieć tras objazdowych, teraz się męczymy, są wypadki, karambole. Ma być lepiej? Ano, zobaczymy, trwają inwestycje… No właśnie! Inwestycje drogowe są niezbędne, bo taki jest świat dzisiejszy. Samochodów przybywa, święte prawo ludzi. Ale właśnie dlatego trzeba nadążać z inwestycjami drogowymi, by w miarę możliwości ruch aut kanalizować. Dlatego nie negujmy samej przebudowy WZ! Jest potrzebna – pod niezbędnym warunkiem, że ułatwi kierowcom drogę, taki powinien być jej cel nadrzędny. Stworzenie lepszej sieci tramwajowej – owszem, także. Więcej miejsca rowerzystom? OK, czemu nie. Tylko nie, na bogów, kosztem kierowców. Łódzkich. Bo już dziś mamy prawo obawiać się, że dla nich koszmarem będzie nie tylko czas najbliższych dwóch lat, ale i to co po nim nastąpi. Obym się mylił.

 

 

 

O sławetnym remoncie trasy WZ, czyli Łódź zakorkowana

Dziś wszyscy w Łodzi narzekają na korki. Kierowcy klną, całodobowe stacje TV ustawiają stand-upy, opozycyjni profeci wieszczą koniec rządzącej Łodzią prezydent Hanny Zdanowskiej. Cóż, magistracka ekipa zafundowała sobie w przeddzień wyborów spory pasztet: remont głównej arterii Wschód – Zachód ma potrwać dwa lata, jeśli nic po drodze się nie opóźni. Wmawianie kierowcom, że przez 24  miesiące mają się męczyć w korkach dla własnego dobra, jest zajęciem ryzykownym, nie tylko w Polsce. Trzeba więc przyznać Hannie Zdanowskiej i jej ludziom, że rozpoczynając tę budowę zdecydowali się na akt politycznej odwagi. Wprawdzie pani prezydent, jednocześnie szefowa łódzkiej PO, ma poważne wsparcie premiera Tuska i jego „spółdzielni”. Ale trudno uwierzyć, że przy delikatnych mechanizmach demokracji tak poważny remont drogowy nie wpłynie w żaden sposób na łódzkie słupki społecznego poparcia.

Niech o swoich wyborców, ich poparcie tudzież o kwestię pozostania przy władzy martwi się sama PO. Nas, zwykłych łodzian, obchodzi zupełnie coś innego: czy mianowicie remont trasy WZ, towarzyszący przecież w Łodzi kompleksowej przeróbce całego kwartału centrum (z budową nowego dworca głównego!) ma jakikolwiek sens – i czy faktycznie odczujemy w sprawności komunikacji wyraźną poprawę, nawet jeśli teraz przez dwa lata nasza cierpliwość wystawiona będzie na poważną próbę.  A wiadomości w tej sprawie, płynące zwłaszcza ze strony miejskiej opozycji, są dość niepokojące. Otóż przeciwnicy szeroko zakrojonych działań budowlanych w Łodzi podnoszą kwestię kluczową – czy po remoncie trasa WZ będzie szersza, bardziej przyjazna samochodom, których jak łatwo przewidzieć będzie w mieście coraz więcej. Ich zdaniem, będzie dokładnie odwrotnie: remont zakłada wprawdzie sprowadzenie ruchu tramwajowego pod ziemię, ale na powierzchni szerokość arterii, dotychczas samochodom służących, ma zostać zmniejszona! Czyli, mówiąc wprost – droga dla aut ma być po przebudowie węższa niż dzisiaj. Wszystko w ramach koncepcji „zrównoważonego rozwoju”, gdzie nowoczesnej architekturze miast polskich towarzyszyć ma dbałość o stosowną liczbę ścieżek rowerowych, oraz stwarzanie udogodnień dla tramwajów, czyli ekologicznego transportu miejskiego.

Już dziś w pierwszych wywiadach, komentując tłok w autobusach i tramwajach łódzkiego MPK, prezydent Hanna Zdanowska mówi mniej więcej tak: „to świetnie, że wraz z początkiem remontu udało nam się przekonać łodzian do korzystania z miejskiego transportu”. To „przekonywanie” wygląda wprawdzie na rokowania z pozycji siły, wielu odstawiło samochody, by – najzwyczajniej – zdążyć do pracy. Ale wypowiedź szefowej Miasta już znamionuje politykę tej władzy. I budzi grozę w kierowcach, bo wszystko wskazuje na to, że w najbliższych latach, przez takie a nie inne warunki komunikacyjne w Łodzi, poprzez wymuszanie drogową ciasnotą gorszych warunków jazdy autem, podróżowanie tym środkiem transportu stanie się koszmarem. A już dzisiaj koszmar ten obserwują przez swe okna mieszkańcy centrum…

Pytamy więc  – czy to na pewno „zrównoważony transport”? Na zdrowy rozum polityka „zrównoważenia” zakładać powinna dbałość o WSZYSTKICH użytkowników ruchu, w takim samym stopniu. A nie tylko o rowerzystów, pieszych lub pasażerów MPK… A co z tymi, którzy nie mogą lub nie chcą odstawić samochodów? Oni płacą takie same podatki, utrzymujące polityków / urzędników, jak pozostali uczestnicy ruchu drogowego – dokładając państwu sporą działkę w postaci paliwowej akcyzy. Wygląda na to, że tym akurat nikt z rządzących się nie przejmuje. Stąd trudno odrzucić założoną na wstępie tezę, że rozpoczęte dziś prace drogowe mogą mieć duży wpływ, w najbliższych wyborach samorządowych, na układ sił sfery lokalnej władzy.

EDIT: Poprawiono mnie kilkakrotnie. To ponoć samochody będą jeździły dołem, a komunikacja miejska górą – jak piesi i rowerzyści. Przepraszam za nieścisłość. Ale, sorry – wszystko jedno, co górą, co dołem. Miejsca dla ruchu samochodowego NIE BĘDZIE WIĘCEJ, a o poszerzenie jezdni powinno chodzić w każdym remoncie miejskiej drogi.

O Tusku w Łodzi, czyli emocje opadły…

Premier Donald Tusk przyjechał do Łodzi i obiecał wiele rzeczy. Kilka miliardów złotych na renowację kamienic, wsparcie rządu w organizacji wystawy EXPO 2022 (właśnie z powodu tematu: rewitalizacja miast), obwodnicę Bełchatowa, dokończenie A1 Stryków – Tuszyn, wreszcie zabezpieczenie finansowe budowy dworca Łódź – Fabryczna. Premier chciał uspokoić mieszkańców, że centralna władza o Łodzi nie zapomni. Sam zapomniał dodać, że aby spełnić obietnice, musiałby zostać przy władzy na co najmniej jedną następną kadencję.

Rządząca PO drży przed sondażami, które wskazują na rosnącą przewagę PiS w diagramach społecznego poparcia. Co dla Platformy oznaczałaby utrata władzy, w elekcyjnym cyklu nadchodzących wyborów, różnych szczebli? Ano, przede wszystkim całą armię ludzi bezrobotnych, których w ciągu minionych lat udało się powsadzać na atrakcyjnie płatne stanowiska budżetowe, niektóre specjalnie dla swoich tworzone, od najniższych w samorządach, do najwyższych, w ministerstwach. Dla Polski zmiana „przy korycie” oznaczałaby tym samym rotacje na stanowiskach biurokratycznych (Jarosław Kaczyński przejmując władzę zrobiłby masowe czystki w pierwszym miesiącu premierowania) – lecz zapewne nie likwidację tychże, sztucznie pompowanych, miejsc pracy „dla kolesi”. Wprawdzie PiS, rządząc w latach 2005-07 nadmiernie biurokracji nie rozdymało, ale też praktycznie wcale jej nie zdążyło pomniejszyć… Trudno się przeto spodziewać, że partia Kaczyńskiego, obejmując administrację publiczną w zastanym po Platformie kształcie, rozpoczęłaby rządy od masowej likwidacji biurokratycznych stanowisk – na których przecież można wygodnie umościć własnych popleczników. Nie bądźmy naiwni, zresztą PiS w swym narodowo – pobożno – socjalistycznym (czytaj: faszystowskim) programie, nie wspomina ani słowem o konieczności radykalnego ograniczania budżetowych wydatków państwa. Dla przeciętnego Polaka wybór między PO a PiS kolejny raz oznaczałby zatem wybór „między dżumą a tyfusem” – no, ale premier Tusk na pewno ma o co walczyć dla siebie i swoich ludzi. Dlatego energicznie, nawet histerycznie momentami, premier reaguje na płynące z terenu sygnały o chwiejącej się pozycji PO w strukturach lokalnej władzy.

Tak się stało w Łodzi, od większościowego klubu PO w Radzie Miejskiej odłączyła się grupa ludzi Krzysztofa Kwiatkowskiego, tworząc klub własny a niezależny: „Łódź 2020”. Ciało to nie deklaruje chwilowo żadnej przynależności partyjnej, oficjalnie też nie wspomina o koalicji samorządowej z pozostałymi klubami opozycji: PiS i SLD. Ale działania radnych, jako żywo sygnalizujące początek kampanii wyborczej przed elekcją samorządową 2014, noszą już wyraźny rys wspólnej walki opozycji o pozbawienie PO władzy w Łodzi. Cel jest jeden – zabrać rządzącym społeczne poparcie, flekując wszystkie inicjatywy, których w mieście dopuszcza się prezydent Hanna Zdanowska (jednocześnie szefowa łódzkiej Platformy) z całym podległym sobie łódzkim aparatem. W inicjatywach tych mieszczą się głównie budowy – Nowego Centrum Łodzi oraz kilku jednocześnie dużych arterii drogowych. Opozycja wykorzystuje grożący Łodzi na zimę paraliż komunikacyjny oraz zadłużenie, które w kasie miasta wzrośnie na skutek zaplanowanych, długoletnich wydatków budowlanych. Dlatego cały trzydziesty dzień września premier Donald Tusk spędził na delegacji w Łodzi, praktycznie każdą minutę spędzając na przekonywaniu wszystkich, jak hojną rękę będzie miał dla miasta, gdy tylko ono nie odwróci się od aktualnie rządzącej nim ekipy…

Wyborcy, jeśli nie kierują się ślepą miłością do politycznego znaku, a raczej ogólnym interesem Łodzi, mają teraz prawdziwą zagwozdkę. Co lepsze:  pozwolić Platformie rządzić dalej (mimo mnożących się dowodów cynicznego nepotyzmu, rosnącego zadłużenia i wciąż panującej biedy) czy powierzyć władzę jakiejś opozycji, która nie gwarantuje póki co niczego, poza zrównaniem z ziemią tego, co PO zostawia po sobie. A to znaczy m.in. rozgrzebane inwestycje drogowe, wielką dziurę w ziemi pod głównym dworcem, dopiero rozpoczętą budowę centrum miasta ze słynną „bramą” i kilka pomniejszych projektów w fazie realizacji. Logika mówi – pozwólmy dokończyć to, co zaczęto, choć skutki rozbuchanych wydatków ponosić będą jeszcze dwa następne pokolenia mieszkańców grodu. Teraz opozycja, różnych znaków, walcząc o zwycięstwo wyborcze zaklina się na wszystkie swoje świętości, że „pomysłów korzystnych dla Łodzi zmieniać nie będzie”… Niewiele osób wierzy jednak w te szlachetne zapewnienia.

Zdaje się, że na chwilę obecną Łódź idealnego wyjścia nie ma. Miasta nie zmienią żadne wybory samorządowe, dopóki porządek rzeczy na poziomie centralnym będzie – jak dzisiaj – dla kraju szkodliwy. W myśl przysłowia, że ryba psuje się od głowy. Władze lokalne, wybrane jesienią 2014, będą miały rok czasu do pierwszej elekcji szczebla centralnego. Rysująca się powolutku nowa mapa sił polskiej sceny politycznej zapowiada  ciekawe rozwiązania. Oby w ostatecznym rozrachunku korzystne dla Polski i jej zmęczonych biedą obywateli.

O „florystach”, czyli jak się w Łodzi scena polityczna klaruje

O przewrocie „florystów” w łódzkiej Radzie Miejskiej pisałem tu:

http://remigiuszmielczarek.blog.pl/2013/08/29/o-lodzkich-przewrotach-czyli-jak-po-boi-sie-renegatow/

Sytuacja, niezwykle dynamiczna, zmienia się jak w politycznym kalejdoskopie. Ośmioro „radnych Kwiatkowskiego” spotkało się z dziennikarzami, by ujawnić zamiar starania się o powrót do Platformy Obywatelskiej. „Jesteśmy ludźmi Platformy” – mówili z zadęciem, dając potwierdzenie kolejnej prawdy o polskiej scenie politycznej. Prawdy takiej, że w PO coraz więcej osób nie może znieść wodzowskiej strategii premiera z grupą jego akolitów, chciałaby zaś powrotu tej partii jako formacji ideowej – zmieniającej Polskę, a nie walczącej o pozostanie własnych ludzi przy korycie. Uciekł Godson, na pozycjach renegatów ustawili się Gowin i Żalek, a Kwiatkowski zajął wygodną pozycję „bezpartyjnego fachowca”, która pozwala mu bezpiecznie (i cierpliwie)  obserwować sytuację na politycznej scenie. Jest oczywiste, że tak samo postępują obecnie jego ludzie w łódzkiej Radzie Miejskiej.

Albowiem nie bardzo jeszcze wiadomo, jakie „ruchy wewnętrzne” pojawią się w Platformie na skutek coraz bardziej widocznych, coraz głębszych podziałów w tej partii. Niektórzy jej członkowie z pewnością zastanawiają się, jaki ruch wykonać, by utrzymać stan posiadania (na przykład dobrze opłacane etaty w spółkach miejskich) – a nie pośpieszyć się z polityczną deklaracją, przekreślając w ten sposób szansę otrzymania wysokiej pozycji na listach wyborczych… Radni „Kwiatka” wyjścia specjalnie już nie mieli, ich postawa kontestacyjna stała się coraz bardziej widoczna. Oficjalnie „floryści” czekają na decyzję partyjnego sądu, chcą wykasować w ten sposób brutalne wywalenie ich z szeregów Platformy – ale niewątpliwie musieli zostać uspokojeni jakąś obietnicą patrona swojej frakcji. Jaką? Na przykład, że jeśli ich odwołanie skutku nie przyniesie, sprawy wewnątrz PO potoczą się raczej po myśli Tuska i jego stronnictwa – to wyrzucona grupa, tracąc możliwość powrotu  na listy wyborcze, zyska w zamian coś na kształt bezpiecznych synekur w okolicach NIK lub instytucji pokrewnych… Ja tu sobie oczywiście tylko fantazjuję (takie prawo felietonisty!) – ale czas i bieg politycznych zdarzeń pokażą, czy miałem rację. Wkrótce zresztą musi się to wszystko wyjaśnić, bo do cyklu wyborów na różnych szczeblach coraz bliżej, a PO – jeśli nie chce utracić resztek poparcia w sondażach – koniecznie powinna uspokoić wewnątrzpartyjne ruchy tektoniczne.

Tymczasem w łódzkim samorządzie potwierdza się z dawna spodziewana sytuacja: nie ma oficjalnej koalicji antyplatformerskiej, ale opozycję tworzy wspólnie większość radnych trzech opcji. Są to „floryści” oraz kluby SLD i PiS: wystarczy, że wszyscy się dogadają w sprawie konkretnej uchwały, a ona pada lub przechodzi. Ma to dla miasta znaczenie obosieczne. Jeśli prezydent Zdanowska wykorzystywała dotąd swoją „maszynkę do głosowania” w postaci radnych PO do tworzenia nowych struktur biurokratycznych w Magistracie, opozycja mogła się tylko bezradnie przyglądać cynicznemu nepotyzmowi partii rządzącej… Teraz tego nie będzie – i dobrze. Gorzej, jeśli nieformalna koalicja opozycyjna (sorry, jednak takiego słowa świadomie tu użyję) wpadnie na pomysł, żeby powstrzymywać będące w trakcie realizacji łódzkie inwestycje budowlane. Łódź jest całkowicie rozgrzebana, buduje się nowe centrum z dworcem kolejowym oraz (jednocześnie!) kilka ważnych arterii komunikacyjnych. Plus autostrada A1, między Strykowem i Tuszynem, której wszyscy kierowcy wyczekują jak powietrza… Jeśli to wszystko polegnie lub się opóźni przez personalne rozgrywki w Radzie (oprócz autostrady, która jest realizowana centralnie), Łódź znowu znajdzie się na pozycji „wielkiej dziury w najgłębszej czeluści dupy Polski”, jak to kiedyś malowniczo opisał mój kolega. I zdechnie, bo patrząc na amerykańskie Detroit jesteśmy w stanie uwierzyć, że syndrom umarłego miasta-widma jest możliwy nawet w kraju tak bogatym jak USA.

Cóż, „floryści”, jak też ich koledzy z łódzkiego PiS czy SLD zarzekają się, że „nie będą blokować inicjatyw korzystnych dla Łodzi”. Zobaczymy, kochani, zobaczymy. Z jednej strony strach przed wyborczą porażką musi zmusić ekipę Zdanowskiej do ustępstw wobec politycznych wrogów. Druga strona medalu jest zaś taka, że za poparcie trzeba im coś dać… My, łodzianie, chcemy mieć natomiast nowoczesne, sprawnie skomunikowane i odrodzone miasto. I życzymy sobie, by realizacja już rozpoczętych (za nasze pieniądze!) działań w tej sprawie przebiegała bez żadnych zakłóceń. Podajemy to pod rozwagę zarówno jednej jak i drugiej stronie sceny politycznej w Łodzi.

O Biedroniu Robercie, czyli jak mężnie zniosłem konfrontację

Wreszcie musiało się to zdarzyć – stanąłem oko w oko z Robertem Biedroniem. Nie żebym się specjalnie starał o spotkanie: nawet w Łodzi reporterzy muszą być przygotowani na kontakt z każdą postacią życia publicznego. Rzecz jasna, kontakt werbalny… Trochę się spotkania z panem posłem obawiałem. Nie dlatego, że on jest gejem, a ja zadeklarowanym heterykiem – nie ma absolutnie żadnego znaczenia, kto z kim sypia i jakie ma w tej sprawie zapatrywania. Obawiałem się konfrontacji poglądów, a trudno wskazać choćby jedną sprawę, w której zgadzałbym się z panem posłem Robertem Biedroniem.

Jako aktywista Ruchu Palikota ma Biedroń poglądy lewicowe i takich przywykł bronić w przestrzeni publicznej. Jako aktywista gejowski broni w Parlamencie praw mniejszości seksualnych. W Łodzi pojawił się, by – można rzec – złączyć obie funkcje i wypowiedzieć się w obu aspektach jednocześnie. Chodzi mianowicie o wulgarne, obraźliwe napisy, wciąż malowane przez kiboli na łódzkich murach. Pan poseł Biedroń czuje wstyd, zażenowanie i czuje się osobiście obrażony tymi ściennymi inwektywami.  Wjechał do Łodzi pociągiem i (jak sam stwierdził) było mu wstyd za miasto, które wita gości napisami w stylu „pedały do gazu”. Kartkę ze zdjęciem takiego napisu trzymał poseł Biedroń przed sobą w czasie zorganizowanej przed łódzkim Magistratem konferencji prasowej. Złośliwi paparazzi chcieli strzelić mu taką fotkę, by zamieścić na Facebooku z podpisem – „autopromocja”. Nie wiem, czy w końcu któryś to zrobił, odradzałem. I nie widziałem też na „fejsie”, oby Matka Boska broniła ich od takich pomysłów!  To jednak nie zmienia faktu, że Biedroń – wciąż mocno poruszony łódzkimi pseudo-graffiti – ostro przejechał się po władzach miasta za opieszałość w zamalowywaniu podobnych napisów.  Objechał też bezlitośnie wszystkich tego miasta mieszkańców, że przecież „ktoś wyraża zgodę” na bezczelne, chamskie przejawy ksenofobii, ciemnoty, antysemityzmu, faszyzmu i zacofania widoczne na łódzkich murach.

Nigdy nie poprę twórców tego typu inskrypcji. Nie poprę też władz Łodzi, gdy ustawiają się ( w blasku fleszy i obiektywów) do zdjęć z pędzlami w dłoniach. Po to, by wesprzeć coroczną akcję zamalowywania wulgaryzmów i Gwiazd Dawida, pod hasłem „Kolorowa Tolerancja”. Akcja nie daje nic – kompletnie. Kosztuje tylko kasę miejską wydatki na farbę, a hordy gangsterów w szalikach i tak wymalują co swoje na miejscu zamazanych bazgrołów. Nigdy też nie udało się tak zwane wychowywanie młodzieży w „duchu tolerancji”. Porządna młodzież i tak się bazgrołami nie zajmuje, a do wulgarnych graficiarzy „pozytywny przekaz” nie trafia zupełnie. Nie są w stanie zrozumieć niczego więcej poza świętością własnej drużyny piłkarskiej: stadionowi wrogowie to zawsze „żydzi” lub „pedały”. Tylko jeden sposób może być na nich skuteczny: surowe kary i ścisłe ich egzekwowanie. Grafficiarze obraźliwych wulgarności muszą się bać. Inaczej nie przestaną pisać na murach.

Poseł Biedroń nie rozumie tego zupełnie. Zamiast walczyć w Sejmie o zaostrzenie prawa i zwiększenie skuteczności egzekwowania zakazu bazgrolenia po murach, apeluje o zrzucenie odpowiedzialności na innych. A to znaczy:  na miasto (jego mieszkańców i władze) oraz na właścicieli nieruchomości, za nie usuwanie inskrypcji, gdy już się pojawiły. Sami sprawcy są w tej filozofii protestu jakby na ostatnim miejscu – ich wina pozostaje najmniejsza, do nich Biedroń pretensji nie ma. Czemu? Aaa, o to trzeba spytać Biedronia. Pytałem – jasnej odpowiedzi mi nie udzielił.

Ważne, by lewicowi politycy, w tym poseł Biedroń, wreszcie pojęli, że Polska natychmiast powinna stworzyć prawo radykalnie skuteczne wobec sprawców zła, a przyjazne wobec uczciwych obywateli. Nie odwrotnie. Ciągłe zamazywanie odpowiedzialności, wieczny relatywizm, odwracający uwagę od prawdziwych przestępców, a obarczający winą ich „środowisko”, „otoczenie” lub „obojętne społeczeństwo”  – to droga, która doprowadzi nasz kraj do całkowitej wszechwładzy kryminalistów, mafiosów, morderców, bandytów, złodziei i kiboli. To jest już zresztą bliskie realności: wystarczy przyjrzeć się dokładnie śledztwie w sprawie zabójstwa generała Papały. Dopóki nie będziemy skutecznie ścigać i karać wszystkich, którzy zakłócają spokój życia społecznego, w Polsce dobrze nie będzie. I aktywiści w rodzaju posła Biedronia czuć będą się tutaj jeszcze mniej bezpiecznie niż dzisiaj.

O zamieszaniu w Radzie Miejskiej, czyli jak PO traci łódzki przyczółek

Rada Miejska w Łodzi odwołała dziś ze stanowiska przewodniczącego Tomasza Kacprzaka, oraz wiceprzewodniczącą, Elżbietę Królikowską – Kińską. Oboje to członkowie Platformy Obywatelskiej z tak zwanej „frakcji Grabarczyka”, blisko współpracujący z prezydent Łodzi Hanną Zdanowską.   Zostali odwołani stosunkiem głosów 25 do 18 – to znaczy, że decyzja nie zapadła wyłącznie głosami opozycji SLD – PiS (egzotyczny, łódzki układ zwykle kontrujący uchwały „prezydenckie”). To oznacza również, że do akcji w Łodzi włączyła się dzisiaj grupa radnych PO zwanych ładnie „florystami”,  bo reprezentujących w  tutejszej Platformie tzw. frakcję Krzysztofa Kwiatkowskiego. Głosowanie było wprawdzie tajne, ale rozkład głosów jednoznacznie wskazuje na złamanie dyscypliny partyjnej przez siedmioosobową grupę radnych Kwiatkowskiego. Jest to grupa, która już od pewnego czasu zapowiadała nieoficjalne kontestowanie, wraz z partiami jawnie opozycyjnymi, pomysłów rządzącej miastem części Platformy Obywatelskiej. A wynik głosowania to jednocześnie pierwszy tak wyraźny sygnał zagrożenia dla polityki Hanny Zdanowskiej i jej otoczenia: pani prezydent od dzisiaj nie może być pewna bezwzględnego wsparcia Rady Miejskiej, uzyskiwanego dzięki dyscyplinowaniu większości, trzymanej na sali przez radnych Platformy.

Historia ścierania się w Łodzi dwóch PO-wskich frakcji jest długa, pisałem zresztą o niej przy okazji sprawy prezesa Technoparku, Andrzeja Stycznia. Nawiasem – dla niego dzisiejsza akcja na sesji to niedobry znak, oznaczający wedle wszelkich znaków utratę stanowiska, niestety… Ale odwołanie przewodniczących to fatalny sygnał dla samej prezydent Zdanowskiej. Za wszelką cenę, m.in. metodą częstej obecności w mediach, stara się dziś ona utrzymać społeczne poparcie wśród mieszkańców Łodzi przed najbliższymi  wyborami samorządowymi. Niewątpliwie walka ta jest również elementem szerszej strategii wojennej całej Platformy: Donalda Tuska, jak słychać z przecieków, bardzo martwią nie tylko opadające słupki sondaży, ale też wymykająca się z rąk władza na poziomie ośrodków lokalnych. Dziś ośrodek łódzki pojawia się na mapie strat obok Rybnika i Elbląga, to oczywiście jak dotąd największy punkt tego schematu. Leżący ponadto niebezpiecznie blisko Warszawy, angażujący też ludzi, którzy zajmują pozycję tuż pod samym szczytem partyjnej wierchuszki.

Łódzki stan posiadania interesuje bowiem nie tylko marszałka Cezarego Grabarczyka (to patron, sprawujący kontrolę nad poczynaniami ludzi PO u władzy w samej Łodzi), ale też posła Andrzeja Biernata, kontrolującego władzę na obszarze całego województwa łódzkiego. Pewność sukcesów na polu łódzkim, czyli spokój głosowań w Radzie Miejskiej dzięki „swojej” większości radnych, była dotąd filarem poczynań Zarządu Regionalnego PO w umacnianiu hegemonii własnej władzy w mieście. Czyli krótko – panowaniem nad potężnym majątkiem publicznym. Kreowano bezkarnie kosztowne stanowiska dla ludzi partii w sektorze administracji, czego przykładem stworzenie sieci departamentów w Urzędzie Miasta. A później powołanie Zarządu Zieleni Miejskiej dla Arkadiusza Jaksy, wypróbowanego człowieka Andrzeja Biernata w Pabianicach…  Wprawdzie na poziomie regionu PO nadal sprawuje niepodzielną władzę dzięki sojuszowi z PSL w Sejmiku Województwa. Ale rozpad w ławach łódzkiej Rady Miasta to już spory wyłom w tej – dotąd nienaruszalnej – ogromnej bryle władzy, jaką Platforma Obywatelska zapewniła tu sobie od początku samorządowej kadencji. I mogła robić wszystko – nieważne, czy z korzyścią dla ogółu mieszkańców. Ważne, że z korzyścią dla siebie i ludzi ze swoich szeregów. Coraz bardziej cynicznie (jak udzielni książęta na stanowiskach) reagujących na kolejne przejawy społecznego niezadowolenia.

Mamy zatem w Radzie Miejskiej Łodzi sytuację bardzo szczególną. „Floryści”, poza dwójką usuniętych wcześniej radnych wciąż formalnie członkowie PO, rozpoczynają krucjatę przeciwko swojej macierzystej formacji, tworząc nieformalną koalicję z partiami opozycyjnymi. By ten zakulisowy układ ściągnął przyłbicę i objawił się światu w postaci rąk, śmiało podniesionych w górę na sesji, potrzebne jest pierwsze jawne głosowanie. Ludzie „Kwiatka” mają co najmniej dwa wyjścia: albo wciąż uprawiać partyzantkę, nie przyznając się wśród swoich do popierania opozycji (co wydaje się mało realne, mleko jest już wylane) – albo demonstracyjnie opuścić Platformę i utworzyć klub radnych niezależnych. I z tej pozycji czekać na wybory. Ale, uwaga! Jest oczywiste, że do samorządowej elekcji Platforma Obywatelska pójdzie wciąż jako partia bardzo silna, pewna sporej części społecznego poparcia… Nie wiadomo, czy „florystom” będzie opłacać się postawa renegatów:  z odejściem tracą szansę na utrzymanie finansowego stanu podsiadania. Cała siódemka świetnie żyje z kilku etatów, piastowanych w spółkach miejskich. Po wyborach, jeśli ich odrębne ugrupowanie przepadłoby w głosowaniu, trzeba by było pożegnać się z lukratywnymi posadami. No, ale cóż – kto ryzykuje w kozie nie siedzi, a dzisiejsza akcja z przewodniczącymi to już był akt dużej odwagi politycznej. Zobaczymy. Jeśli „floryści” odejdą z Platformy, nie muszą zakładać partii, mogą przed wyborami utworzyć swoją listę jako bezpartyjny komitet obywatelski – i też pozostaną z szansami na utrzymanie się przy atrakcyjnym korytku.  Wydaje się, że sprawy dla nich zaszły na tyle daleko, że podobny scenariusz będzie najlepszym rozwiązaniem…

Bardzo cicho przy całej tej awanturze zachowuje się sam Krzysztof Kwiatkowski. Od czasu słynnej dymisji to dla niego typowe. Eks – minister czeka zapewne na stosowną chwilę, by oznajmić światu swoje polityczne zamiary. A od nich, czyli od posunięć patrona całej frakcji, zależy w największym stopniu dalsza przyszłość „zbuntowanych” radnych. Jedno jest pewne: w najbliższym czasie nie będziemy w Łodzi cierpieć z nadmiaru politycznej nudy.

O „Do Rzeczy” w sprzedaży, czyli niepokorni znów piszą…

Wrócili – po dwóch miesiącach przymusowej banicji. Grupa „niepokornych” publicystów Pawła Lisickiego odnalazła się na rynku tygodników opinii w błyskawicznym tempie, powołując do życia pismo „Do Rzeczy”. Jest tam, poza grupą skupioną wokół braci Karnowskich na łamach konkurencyjnego „W Sieci”,  ten sam właściwie zestaw nazwisk, który zdecydował o sukcesie rozbitego niedawno rządowym atakiem zespołu „Uważam Rze”.

Czy nowy tygodnik ma szansę przejąć schedę po zaskakująco dobrze sprzedawanym dodatku  „Rzeczpospolitej”? Na rynku prasowym, wskutek zawirowań wokół sprawy „niepokornych”, utworzyła się teraz zgoła odmienna sytuacja – od tej, w której zaczynali dziennikarze „URze”. Mamy na rynku nie jeden tygodnik o wyraziście opozycyjnym charakterze, ale trzy: „Do Rzeczy”, wychodzące już z czwartym numerem „W Sieci” – oraz samo „Uważam Rze” , pozostające jako pismo o charakterze łagodniejszym, lecz jednak pozwalające sobie na umiarkowaną krytykę obozu władzy. Zespoły redakcyjne i wydawcy tych czasopism będą musieli stoczyć walkę o tę samą grupę czytelników. Do konfitur, jakie pojawiły się na rynku medialnym wraz z poczytnością „Uważaka” stara się dobrać większa liczba chętnych smakoszy. Rozpoczyna się zatem kolejny etap gry politycznej, ale też rynkowej, bo oba aspekty zaistnienia nowej publicystyki, niepokornej wobec obozu władzy, należy traktować z jednakową uwagą…

Czy debiutant, w zasadzie hybryda starego tytułu pod nową nazwą, ma szansę w tej rynkowej batalii? Czas pokaże, ale czytelnik „Do Rzeczy” otrzymuje do swych rąk pismo chyba najbliższe charakterem do dawnego „URz”. Poprzedni zespół nie ma w składzie – z wiodących nazwisk – braci Karnowskich, Warzechy i Feusette’a. Wszyscy publikują „W Sieci”, co na przedostatniej stronie „DR” skomentował, w typowym dla siebie stylu, Waldemar Łysiak. „Nikt nie zdradza równie pięknie, jak przyjaciel” – cytuje samego siebie wielki pisarz wyjaśniając, że Karnowscy od dawna knuli dywersję na zespole Lisickiego, jeszcze za  wspólnej kadencji szykując sobie lokal pod własną siedzibę. I planując rozłam jeszcze przed wypadkami z Gmyzem i Hajdarowiczem w rolach głównych… Kolejna sugestia „Wilka” wydaje się jednak karkołomna: Karnowscy działali jakoby na polecenie Kaczyńskiego, bo – cytuję – PiS chciał mieć drugi dobrze sprzedający się biuletyn partyjny. Może to i prawda, ale jak w takim razie postrzegać istnienie na łamach „Do Rzeczy” wyraźnie propisowskiej retoryki? To właśnie aspekt, który najwyraźniej łączy zawartość nowego tygodnika z jego poczytną, uprzednią wersją. Odrzućmy złudzenia, „Do Rzeczy” atakuje wprawdzie poczynania Tuskowej ekipy, ale wciąż z pozycji, zakładających ewidentne sprzyjanie największej partii opozycyjnej. Jest w numerze, na stronie 34, tekst prof. Zdzisława Krasnodębskiego z podtytułem: „”Co powinien zrobić PiS, aby odsunąć Donalda Tuska od władzy”… Jest też elaborat Piotra Semki, poświęcony zmarłej Jadwidze Kaczyńskiej, zakończony słowami: „Bez jej wpływu na synów nie byłoby tego, za co miliony Polaków szanują Jarosława i śp. Lecha Kaczyńskich”… Nie trzeba więc jaśniejszego dowodu na fakt, że pismo „Do Rzeczy” celuje swoją treścią do serc tych uczestników polsko – polskiej wojenki, którzy negują wprawdzie skuteczność działań Platformy Obywatelskiej, ale też wyraźnie domagają się powrotu do władzy Prawa i Sprawiedliwości.

Heroiczny bój o wolność słowa, toczony przez ekipę, zamykającą za sobą z dużym hukiem drzwi redakcji „Uważam Rze”, trzeba więc postrzegać dwojako. Istotnie, trzydziestka niepokornych padła ofiarą wręcz gangsterskiego napadu ze strony rządu i jego biznesowych sługusów. Stała się celem bezprzykładnego w dziejach wolnej Polski aktu wykastrowania tytułu, bijącego ze wszystkich sił w politykę obozu władzy. Ale Tusk, co widać wyraźnie po losach obecnej „Rzeczpospolitej” i przeczyszczonego „Uważam Rze”, zniszczył nie tyle gazetę antyrządową, co właśnie propisowską! Dla premiera najgroźniejsze było generowanie pod sztandarami poczytnego tygodnika tych samych emocji, które kierują częścią Narodu, wciąż wierzącą w zamach smoleński i modlącą się pod PiS-owskimi krzyżami. Osoby, które nie akceptują rządów PO, ale daleko im także do zachwytów nad PiS-owską opozycją, nie znajdą w „Do Rzeczy” (ani też zresztą w tekstach „W Sieci”) pełnej zgodności ze swoimi poglądami. Chcąc poczytać teksty, dowalające rządowi, muszą tam przedzierać się przez pro – kaczystowską retorykę. Czy faktycznie oznacza to pełną niezależność dziennikarską???

Podział niepokornej grupy na konkurencyjne ekipy sprawia, że na rynku prasowym zaczęły działać dwa tygodniki o bardzo podobnym charakterze. Mają identyczną objętość – i po kilka wiodących nazwisk po swojej stronie barykady. Pierwszy numer „Do Rzeczy” jest ostrzejszy, bardziej emocjonalny od czwartego „W Sieci”, które stara się wypłynąć na wody nieco spokojniejszej, wyważonej debaty. Choć w obu tytułach znaleźć można teksty – perełki. „Do Rzeczy” wciąga główną tematyką numeru, bo obok frapującej wypowiedzi Cezarego Gmyza, w której zamyka on temat prawdy w sprawie TNT, niezawodny Rafał A.Ziemkiewicz pisze o jawnej polityce niszczenia wolności mediów w III RP. Tamże – chłodny i precyzyjny jak zawsze Wildstein, Łysiak nie do ominięcia (na Boga, przestańcie się wreszcie kopać po kostkach z Ziemkiewiczem – gracie w tej samej drużynie!!!), czy Jacek Przybylski, autor świetnego tekstu o amerykańskich konserwatystach. Ale i „W Sieci” daje kilka smakowitych tekstów: pojawia się Tomasz Logan Tomaszewski z genialnym studium przemijania (łzy cisną się do oczu…). Jest udany komentarz Łukasza Warzechy o człowieku neosowieckim, Krzysztof Rybiński świetnie rozkłada na części pierwsze zjawisko gospodarczego upadku państwa… Ale obydwa pisma ruszają na łamach te same zagadnienia: jest tu i tam sprawa sędziego Tulei, dubluje  się wspomnienie o Jadwidze Kaczyńskiej oraz odniesienie do relacji z „Gazetą Polską’ („DR” wyprzedza konkurentów wywiadem z red. Sakiewiczem). I tak dalej… Mimo drobnej różnicy w tonie wypowiedzi, zawartość obu tytułów uderza zbieżnością.

A to każe nam natychmiast stwierdzić, że walka o czytelnika na rynku prasowym będzie dla obydwu redakcji batalią o przetrwanie. Dochodzi wciąż aktywne „Uważam Rze”. Najbliższe miesiące pokażą więc, czy tytuły, które wypączkowały na „aferze cenzurowej”, nie będą zmuszone zwijać żagli… A to odbyłoby się z wyraźną szkodą dla równowagi  debaty publicznej w Polsce! Wprawdzie mainstreamowi politycy dbają głównie o wpływy w telewizjach, ale jeśli nowe tygodniki nie przetrwają rywalizacji o czytelnicze słupki, sytuacja wróci do tej sprzed początku całej historii z trotylem. Zakładam przy tym, że wydawcy obu nowych gazet zachowają niezależność i odwagę w publikowaniu kontrowersyjnych treści… Mimo wszystko, prognozy w tak kształtujących się okolicznościach rynkowych nie mogą być zbyt różowe. A dla mnie osobiście ulubionym tygodnikiem opinii wciąż pozostaje „Najwyższy Czas!”. Czego i Państwu życzę.