O deregulacji, czyli wreszcie powiew wolności!

Podobno w sobotę Donald Tusk ma ogłosić dzień pierwszej deregulacji, czyli rządowego planu uwolnienia dostępu do zawodów, wcześniej blokowanych systemem rozmaitych ograniczeń. Oznaczałoby to wielkie uwolnienie rynku koncesjonowanych profesji – m.in. przewodnik turystyczny, kierowca taksówki, pośrednik w handlu nieruchomościami – oraz (tak naprawdę) ogromny skok cywilizacyjny dla Polski w drodze do zachodniej normalności.

Pisałem wcześniej o gwałtownym proteście korporacji prawniczej na wieść o zaplanowanej deregulacji:

http://remigiuszmielczarek.blog.pl/2011/12/14/o-korporacjach-czyli-wreszcie-popieram-tuska/

Tym razem chodzi o konkretne wprowadzanie reformy deregulacyjnej, szczegóły ujawnia dzisiejsza (28.02.12) Rzeczpospolita w artykule „Zawody dla każdego”. Cóż, nie wszystkie zawody, jedynie tylko część dotychczas regulowanych – ale dobre i to, jaskółka ma tym razem szanse zapowiedzieć prawdziwą wiosnę.

W Polsce, jak odkryli dziennikarze „Rzepy”, jest 380 zawodów, wymagających różnego typu uprawnień – czyli „papierów”, przyznawanych najczęściej przez środowiskowe komisje. Dla porównania, w uchodzącej za socjalistyczną Szwecji jest ich 91. U nas na początek uwolnionych będzie 46 specjalności i to nie z puli tych, których przedstawiciele najbardziej protestowali w obronie interesów własnych gildii: prawnicy i lekarze, specjaliści tzw. zaufania publicznego. Wrzeszczą do dziś wniebogłosy, obawiając się, rzecz jasna, wolnej konkurencji. To ze strachu przed rosnącą liczbą prywatnych gabinetów na wolnym rynku porad prawniczych świetnie dziś prosperujący adwokaci lub radcy straszą nas „bandą źle przygotowanych gówniarzy”, jacy mogą zalać Polskę i narażać biednych ludzi na niekompetentne doradztwo, czyli przegrywanie spraw w sądach. W tym samym czasie setki i tysiące absolwentów kierunków prawniczych wypruwa żyły i kieszenie, by dostać się na wymarzoną aplikację – lub od razu ucieka z kraju, będąc pewnym, że nad Wisłą nie znajdzie pracy w wyuczonym zawodzie.

Jak dalej tłumaczy „Rzeczpospolita”, pierwsza deregulacja stworzy od razu sto tysięcy nowych miejsc pracy. Nie rozwiąże to problemu naszego bezrobocia – ale już ujawnia skalę zjawiska! Ograniczanie, koncesjonowanie dostępu do zawodów jest wciąż w Polsce jednym z najohydniejszych spadków po komunie – biurokratycznym, nepotycznym mechanizmem obrony interesów wąskiej grupy kolesi, którzy w ramach własnej korporacji nie dopuszczają do „tortu”  innych, nowych ludzi. Młodych, często znacznie lepiej przygotowanych do pracy niż „leśni dziadkowie”, dla których wolny rynek byłby zagrożeniem, również ze względu na konieczność dokształcania się, by nadążać za nowoczesnymi trendami w ich specjalności…

Co deregulacja oznacza dla przeciętnego Kowalskiego? Więcej będzie osób, wykonujących pewne zawody – zatem większe też ryzyko, że zamawiając jakąś usługę (np. dzwoniąc po taksówkę) trafimy źle. Ale, bądźmy uczciwi – „koncesjonowani specjaliści” również nie zawsze gwarantują nam dobrą jakość pracy! Metodą pozostaje szukanie rekomendacji – trochę jak podczas kupowania na Allegro. Gdy szukałem dobrego chirurga, zapytałem kuzynki, pracującej w szpitalu, którego specjalistę może mi polecić. Facet okazał się znakomitym fachowcem – i żeby takich znaleźć wszyscy przecież dowiadujemy się, kto ma dobrą opinię. Jest natomiast pewne, że zasady gry wolnorynkowej, czyste i niezakłócone ingerencją socjalistycznych biurokratów, same gwarantują określony poziom specjalistów: w warunkach rynkowej wolności słaby pracownik ma gorzej, bo nie wytrzyma konkurencji lepszych od siebie. Ponadto fama o jego partactwie szybko się rozejdzie.

Dlatego uważam, że deregulacja, o ile będzie konsekwentnie robiona, ma szansę stać się sukcesem obecnego rządu. Niestety, jednym z nielicznych. Dlatego, choć nie jestem wyborcą PO, jako wolnościowiec mocno popieram premiera Tuska we wszelkich działaniach naprawdę liberalnych. Czyli takich, które przyniosą Polakom prawdziwą wolność.

O pewnym liście, czyli jak Francuzi Polaków postrzegają…

Sporo zamieszania na facebooku wywołał ostatnio fragment artykułu w jednej z francuskich gazet:

http://www.facebook.com/photo.php?fbid=152242368180693&set=a.109687442436186.14999.100001847930149&type=1&theater

Ktoś zadał sobie trud by odkryć, że to list Jean – Paula Sartre’a, cytowany w książce Normana Daviesa, napisanej i wydanej u nas w latach siedemdziesiątych XX wieku. Tekst wprawdzie stary, ale dziwnie – groteskowo – aktualny. Znaleźć można wręcz dosłowne przykłady opisywanej, komunistycznej rzeczywistości, które w dzisiejszej Polsce są wciąż obecne, nie drgnęły ani o jotę.

Gdy zacytowałem tekst na facebookowej tablicy, odezwały się rozmaite, kąśliwe komentarze. Jakobym niepotrzebnie podniecał się dawno nieaktualnym opisem, rzekomo (w domyśle) flekując obecną władzę za stan rzeczy, który przecież nie ma nic wspólnego z komunistyczną rzeczywistością… Przypominano, że przecież można kupić dobre buty za 139 złotych. Że większość spraw, opisywanych przez zgryźliwego Francuza dawno przestała być aktualna. I żeby wreszcie przestać narzekać, bo przecież w Polsce nie jest aż tak źle, mocno się wszystkim poprawiło – a z czasami komunizmu to już w ogóle nie ma co porównywać.

Pomijam fakt, że w polemikę z moim cytatem wdali się zwolennicy rządzącej Platformy Obywatelskiej, nawet jej politycy. Trudno się przeto dziwić, że stawali w obronie tego, co aktualnie wszystkich Polaków otacza – między cenami benzyny, aferami w służbie zdrowia i arogancją władzy w sprawie ACTA.

Co innego może frapować obserwatora rozlicznych komentarzy pod wpisem. To mianowicie, że mnóstwo ludzi bardzo łatwo godzi się z tym, co jest nam wszystkim dane – przez system polityczny, ludzi zarządzających krajem i rzeczywistość, która (tu już nikt rozsądny polemiki nie podejmie) jednak znacząco różni się od tego, co mają wokół siebie mieszkańcy normalnych krajów.

Polska, jak mawia Nergal, jest wiochą. Zaściankiem, zapadłym i prymitywnym krańcem Europy, w którym życie jest drogie, urzędnicy i politycy bezczelni i bezkarni, a ludzie (choć wyjątkowy zryw Solidarności potwierdza regułę) biernie godzą się być „dymani za własną kasę”. A to dlatego, że z czasów komunistycznych przetrwało do dziś w Polsce BARDZO WIELE. Pewnie, że nie wszystko i nie w groteskowo wydętej formie. Ale, niestety, zręby ustrojowe są wciąż te same. I jesteśmy tak samo wobec Zachodu zacofani, jak za komuny. Jak mawia mój teść: we Francji i Włoszech szybkie pociągi jeżdżą od trzydziestu lat, a u nas za trzydzieści lat zacznie się dopiero je budować…

Najprostsze porównanie dotyczy poziomu życia, w Polsce i sąsiednich Niemczech. Dziś średnia pensja w Polsce wynosi 3500 złotych brutto, przy czym np. w Łodzi odsetek osób tyle zarabiających jest znikomy. W Niemczech, według różnych źródeł, średnia pensja to ok. 2900 euro brutto, przy czym odsetek osób, zarabiających powyżej średniej jest o wiele wyższy niż w Polsce. Niemiec, zarabiający 3500 Euro (czyli przeciętny) płaci w swojej walucie za litr paliwa 1,76 euro. Polak, zarabiający 3500 złotych (czyli, jak na nasz kraj, zamożny) płaci za litr tego samego paliwa 5,76 złotych. I to, jak sądzę, jest wystarczający dowód na to, jak bardzo poziom życia w naszym kraju odstaje w dół od normalnego.

Oczywiście, jeśli w Polsce ktoś zarabia 12 tysięcy złotych, jak niektórzy politycy, to nie musi przejmować się rosnącą drożyzną. Tak samo, identycznie, reaguje zamożny obywatel Europy Zachodniej. Że socjaliści, rządzący Unią Europejską, doprowadzają powoli ten twór do upadku, również wiemy – spójrzmy na to, co aktualnie dzieje się w Belgii, gdzie właśnie zaczęła się kolejna fala strajków. Nie zmienia to jednak faktu, że z Polski, z powodów gospodarczo-ustrojowych, wciąż opłaca się uciekać jak najdalej. Najlepiej do Ameryki.

O protestach, czyli zgodnie z przewidywaniem

Ludzie protestują teraz w wielu sprawach. Chodzą pod NFZ w obronie kontraktów dla swoich poradni, blokują stacje benzynowe (bo drogo), manifestują przeciw ACTA (bo cenzura). Spełnia się łatwy do przewidzenia scenariusz – gdy władza, z butą i lekceważeniem swobód obywatelskich, realizuje swą własną politykę w oderwaniu od życia, bez szacunku dla wolności. I wzbudza społeczny gniew.

Niewykluczone, a pisywałem o tym wcześniej, że w przeciągu kilku najbliższych miesięcy politycy rządzącej Platformy Obywatelskiej zobaczą przez okna swych pałaców wielką, zbiorową manifestację przeciwko ich władzy. Kłopot w tym, że do najbliższych wyborów pozostało trzy lata i osiem miesięcy. W tym czasie rząd będzie robił, co chce – realizował politykę wygodną dla siebie, nie dla ludzi, a o skutki tych działań niech już martwią się następni. Bo dwie czteroletnie kadencje w zupełności wystarczą każdej opcji politycznej, by ustawić siebie, swoich kumpli i krewniaków, pewnie ze dwa pokolenia do przodu.

Ale w nagonce na Tuska i jego ludzi chciałbym jak zwykle przestrzec przed chwaleniem opozycji. Co zrobiły rządzące wcześniej tym krajem partie, PiS, SLD, ludowcy – by w kieszeni przeciętnego Polaka zostawało więcej pieniędzy na życie? Opozycja dba wyłącznie o własny interes, oczywiście punktując błędy, popełnianie przez aktualnie rządzącą opcję. To dlatego wszyscy, od Kaczyńskiego przez Palikota do Millera jednym frontem popierają lud, zaklejający sobie taśmą usta przeciwko paktowi ACTA. Ale pamiętajmy, że wszyscy oni jadą z Platformą na tym samym wózku: zajmują się walką o zarządzanie publicznymi pieniędzmi i ustanawianie praw, określających wydawanie tychże środków. I bądźmy pewni, że jakakolwiek ekipa z obecnych w dzisiejszym Sejmie rządziłaby teraz krajem, podpisałaby bez wątpienia ten wkurzający internautów dokument, o ile oznaczałby on namnożenie partykularnych korzyści dla ich opcji politycznej. Na przykład gwarancję posad w strukturach europejskich… Czyż nie budzi zastanowienia, że politycy (choćby europosłowie) tzw. prawicowych ugrupowań, głoszących ideowy eurosceptycyzm, bez cienia żenady przyjmują etaty w Brukseli, gdy tylko taka okoliczność się nadarzy? Pamiętajmy – opozycja idzie z ludźmi przeciwko rządowi wtedy, gdy potrzebuje głosów, by sama w tym rządzie zasiąść. A wtedy, wiadomo – po nas choćby potop.

By politycy nie zagrażali wolności obywateli, trzeba zmienić system polityczno-gospodarczy państwa. Należy odebrać politykom wszelkie możliwości ograniczania swobód obywatelskich.  To znaczy mnożenia kosztów życia pod pretekstem wydatków budżetu, ograniczania wolności słowa pod pretekstem obowiązku włączania się w prawo międzynarodowe. Albo rozstrzygania jakichś konkursów w rozdawaniu publicznych pieniędzy na leczenie – firmom medycznym, wybieranym według uznania urzędników (mianowanych z politycznego klucza). Powtarzam, jeśli kiedyś w Polsce władza przestanie oznaczać pieniądze, czyli politycy będą musieli publiczną składkę przeznaczać wyłącznie na instytucje, zapewniające bezpieczeństwo (Policja, sądy, wojsko) – dopiero wtedy w tym kraju zacznie się normalne życie. Wszelkie ustrojowe preteksty do korupcji, złodziejstwa, kombinowania i uwłaszczania się na majątku państwowym wciąż dawać będą politykom powód do okradania tego narodu. Poza radykalnymi zmianami nic tego nie wypleni.

O paliwie raz jeszcze, czyli coraz mniej wesoło…

Grzegorz Stróżniak wciąż – z dużymi sukcesami – prowadzi zespół Lombard.  Znakomity zespół jest w przededniu wydania kolejnej płyty, intensywnie koncertuje. Także zagranicą, ostatnio w Hamburgu. Bus, wiozący ekipę na niemiecką stronę zatrzymał się, by wlać paliwo jeszcze za nasze pieniądze, nim kapela przejedzie Odrę…   Szok – wielki sznur samochodów, kolejka na sześćdziesiąt aut. A cena ropy  już w Niemczech, na pierwszej stacji od dawnej granicy? 1.75 Euro. W przeliczeniu na złotówki około dwudziestu groszy więcej, niż za litr po polskiej stronie.

A ja przypominam, choć pewnie to zbędne, że Polacy wciąż zarabiają około czterech razy mniej, niż ich zachodni sąsiedzi.  To znaczy, że Niemiec zarabiający trzy i pół tysiąca euro płaci za litr oleju napędowego 1.75 w swojej walucie. A Polak, zarabiający trzy i pół tysiąca złotych (daj Boże każdemu „Kowalskiemu”) za litr tego samego paliwa płaci w swojej walucie  5.79. Lub więcej, to zależy od stacji.

Jeśli Wy, drodzy czytelnicy, dokonując tego prostego rachunku porównawczego uznacie, że argumenty naszego Rządu o europejskim kryzysie paliwowym są słuszne – wybaczcie, będę śmiał się Wam w oczy. Jakim bezczelnym, kłamliwym cynizmem posługuje się ekipa Tuska wmawiając nam, że za cenę paliwa w całej Europie odpowiedzialna jest cena baryłki ropy na rynkach światowych! Jak bardzo złodziejskie jest postępowanie, wykorzystujące argument o cenach światowych – przy jednoczesnym podnoszeniu akcyzy na paliwo, do poziomu już z trudnością akceptowalnego przez zwykłych zjadaczy chleba w tym kraju…

Na szczęście ludzie to rozumieją. Dziś o 18-tej w Łodzi rozpocznie się protest kierowców. Wprawdzie zamierzają oni blokować bogu ducha winne stacje benzynowe, ale coś trzeba zrobić. Skoro nie ma innej drogi, trzeba na rządzących wymusić normalną politykę – nie taką, która służy bieżącemu wyrównywaniu strat finansowych, spowodowanych socjalistycznym złodziejstwem, pieniędzmi z kieszeni zwykłych obywateli.

 

O kościele wobec Orkiestry, czyli jak Owsiak z duchowieństwem żyje…

Wiecie, skąd dziennikarzowi najtrudniej wyciągnąć informację? Z Kościoła katolickiego. Obok wojska, bezpieki, prokuratury i prywatnych hipermarketów (skąd czasami ochroniarze przepędzają nas, wymachując bronią) najtrudniej jest uzyskać wypowiedź oficjalną rzecznika w księżowskiej sutannie.

Poniekąd rozumiem hierarchiczność kościelnej instytucji, opierającej się wszelkim historycznym zawieruchom m.in. dzięki wewnętrznej dyscyplinie, posłuszeństwu wobec przełożonych i reguł oraz zamknięciu, właściwemu nie tylko zakonnym, ale często diecezjalnym społecznościom. Z tym, że polityka izolacji bywa dla katolickiego duchowieństwa mieczem obosiecznym. Gdy wewnątrz Kościoła pojawia się zło (wszak sama sutanna świętości człowiekowi nie zapewnia) – zamiast oczyścić ranę, purpuraci często zamiatają sprawę pod dywan, chcąc rozstrzygnąć ją we własnym środowisku, bez udziału świata zewnętrznego… A w walce o rząd dusz taka postawa przynosi odwrotne efekty: gdy już świat dowie się o złych postępkach przedstawicieli duchowieństwa, tuszowanie sprawy robi wrażenie matactwa, nieuczciwości. Kler traci wówczas autorytet i zaufanie, czyli dwa fundamenty religijnej społeczności, stworzonej na zasadzie dualizmu: duchowieństwo/wierni. Pewnie większa otwartość  przyniosłaby Kościołowi znacznie więcej pożytku niż szkody – no, ale polityka informacyjna jest sprawą wewnętrzną purpuratów. Jest to także ich problem.

Jaskrawo rysuje się on za każdym razem, gdy Jerzy Owsiak rusza w Polskę z kolejną Wielką Orkiestrą Świątecznej Pomocy. Od dwudziestu już lat jakoś nie po drodze jest hierarchom kościelnym z Jurkiem i jego orkiestrantami. Kościół nigdy oficjalnie WOŚP-u nie poparł, przeciwnie: w latach ubiegłych często dało się słyszeć ze strony duchowieństwa wiele słów krytycznych wobec tej inicjatywy. To bolesne – Owsiak, jakkolwiek go nie oceniać, pomaga chorym dzieciom. W szpitalach stoi coraz więcej sprzętu, ostemplowanego znaczkami Orkiestry. Tego sprzętu nigdy nie zapewniliby małym pacjentom ani politycy, ani urzędnicy – z żadnych rządów, ministerstw ani NFZ-etów. W tych instytucjach nigdy nie ma pieniędzy dla chorych, są za to na utrzymanie etatów i przywilejów dla samych biurokratów…  Ofiarność ludzi każdego roku pokazuje, jak wielkie szkody wyrządza chorym w Polsce system publicznej „opieki zdrowotnej” – oraz jak wiele daje Orkiestra tym, którzy pomocy naprawdę potrzebują. W takiej idei, bezinteresownej pomocy chorym bliźnim, Kościół katolicki odnalazłby się znakomicie. Powiem więcej – powinien się w niej odnajdywać, wręcz powinien od tego być! Duchowny, kapłan, osoba w boskiej służbie – taka postać ze swej natury powinna zajmować się czynieniem dobra, a przecież działalność Owsiaka do pozytywnych skutków prowadzi co roku konsekwentnie. Pozostaje jeden, choć smutny wniosek – kościół traktuje Owsiaka jak konkurencję, naruszającą zarówno monopol kleru na działalność charytatywną, jak też wysysającą z ludzi to, co powinni każdej niedzieli rzucić na tacę.

Kościół jest instytucją non profit, żyje z dobrowolnych składek wiernych – i rozumiem duchowieństwo, że bez niedzielnej tacy Kościoła po prostu nie byłoby na Ziemi. Ale wierni mają świadomość, że wrzucając ofiarę współfinansują istnienie religijnej wspólnoty. Czym innym jest dobrowolne wspomaganie finansowe własnej parafii, a czym innym datek na osoby chore czy potrzebujące: praktykujący katolik ma obowiązek wypełniać obie powinności. W tym świetle Owsiak dla Kościoła nie jest i nie powinien być żadną konkurencją. Toteż kościelna niechęć wobec jego działań orkiestrowych ma tyle samo sensu, co piętnowanie książek o Harrym Potterze, za okultyzm, brak Boga i czarną magię (jakby w świecie J. K. Rowling nie zwyciężało dobro, z pomocą dość wyraźnie nakreślonej, boskiej transcendencji).

Można więc zaapelować do duchownych o wspólne z Owsiakiem działanie na rzecz chorych dzieci – i o wsparcie tej idei ze strony hierarchów Kościoła. I co z tego, że przy okazji datków na Orkiestrę reklamują się różne firmy. Co z tego, że Owsiak zarabia na życie (swoje i pracowników swojej fundacji) dzięki dochodom z orkiestrowej zbiórki. Chore maluchy mają z tego konkretną pomoc – w czasie, gdy zżerający obowiązkową składkę zdrowotną system zdrowia publicznego tylko napycha brzuchy swoim urzędasom. Wspólna praca Owsiaka i Kościoła dobitnie pokazałaby, jaką straszną krzywdę robią politycy (wszystko jedno jakiej partii) tym, dzięki pieniądzom których dochodzą do stanowisk i wiodą wygodne życie.  Wydaje się, że zdrowie naszych dzieci byłoby tego warte.

O zdrowiu, czyli zbiór smutnych wniosków

Jak mawiał niezapomniany Kisiel, dziś cytowany przez wielu współczesnych epigonów – socjalizm to ustrój, w którym władza bohatersko zwalcza kłopoty, jakie nie występują w kapitalizmie. Odmiana tego powiedzenia również pojawia się w dzisiejszych komentarzach: władza stacza bój z problemami, które sama funduje ludziom. Obserwując wszystko, co od nowego roku dzieje się w służbie zdrowia, można tylko z satysfakcją przypominać obie wersje kisielowej złotej myśli.

Publiczna służba zdrowia, choć istnieje praktycznie wszędzie, w każdym kraju budzi niezadowolenie pacjentów. Wiele lat temu wypytywałem pewną miłą emerytkę z angielskiego Newcastle, jak oni – czyli wyspiarze – oceniają ich własny „National Health Service”. Usłyszałem stek narzekań, łącznie z informacją, że jej ciężko chory mąż od dawna inwestuje pieniądze w prywatną opiekę lekarską, bo publiczna nijak nie jest w stanie udzielić realnej pomocy. Pamiętam też, jak pomyślałem wówczas: to dobrze, że ten starszy pan ma pieniądze na leczenie.

Tu właśnie jest pies pogrzebany, bo w Polsce ludzie starsi i przewlekle chorzy rzadko kiedy mają pieniądze, by się skutecznie leczyć. Skutecznie, to znaczy w prywatnym gabinecie lub szpitalu… A wszyscy opłacamy składki na publiczną opiekę medyczną, tak samo, jak obywatele tzw. krajów wysoko cywilizowanych.  Oto właśnie wariant, jaki występuje na zachodzie: publiczna służba zdrowia sprawdza się w przypadkach lekkich, gdy skomplikowane procedury, lekarze – fachowcy i drogie leki nie są potrzebne. Na takąż opiekę „państwową” idzie publiczna składka, a ludzie naprawdę chorzy wolą leczyć się prywatnie. Myśmy w Polsce system zachodni skopiowali, z tą różnicą, że tutaj jest bieda i zamożności zachodnich pacjentów skopiować się już nie udało.

Uważam, że najbardziej sprawiedliwe byłoby całkowite zlikwidowanie publicznej służby zdrowia, z jednoczesną likwidacją obowiązkowego ubezpieczenia zdrowotnego. Ta decyzja bardzo ulżyłaby kieszeni pacjentów i ich pracodawców, zatem zyskaliby oni pieniądze na leczenie prywatne. Ono staniałoby automatycznie, bo wolny rynek usług medycznych natychmiast nasyciłby się lekarzami – freelancerami. Chcąc przeżyć, nie mogliby oni windować w górę cen za swoje usługi: ludzie wybieraliby tańszych, skazując zbyt drogich na wegetację… W takim systemie, w moim przekonaniu naprawdę sprawiedliwym, o wydatkach danej osoby na leczenie samej siebie decydowałoby po prostu jej zdrowie, nie żaden system biurokratyczny.  A ludzie poważnie chorzy, gdy ich leczenie pochłania naprawdę pokaźne kwoty, korzystaliby z pomocy zamożniejszych od nich mecenasów, fundacji, stowarzyszeń pomocowych – one istnieją już dziś, a gdy zwiększyłaby się grupa ludzi zamożnych w nowym systemie, chętnych i zdolnych do pomocy byłoby więcej.

Kłopot w tym, że w zupełnie innych warunkach przychodzi nam żyć na co dzień. A skoro publiczna służba zdrowia istnieje, czas pilnie zapytać, co trzeba zrobić, by normalne leczenie ludzi nie przypominało katastrofy, jaką obserwujemy w Polsce po pierwszym stycznia. Najważniejsza część tego pytania brzmi tak: co otrzymujemy w ramach składki ubezpieczeniowej, na co ona naprawdę jest przeznaczona? Powinno być tak, że każdy ma indywidualne konto zdrowotne, odkłada swoje składki i korzysta ze świadczeń, bez żadnej łaski urzędników NFZ. A jest tak, że każdy płaci obowiązkowo, a pieniądze trafiają do wielkiego, biurokratycznego wora – i tak naprawdę nikt nie wie, co i na ile jest przeznaczane. Tylko urzędnicy NFZ decydują sobie o podziale puli, zrzuconej danego roku z centrali do województw. Natomiast urzędnicy ministerialni bawią się listą leków refundowanych.  Argumenty o potrzebie oszczędności powodują traumę, taką, jak z początkiem roku obserwujemy w przychodniach i w aptekach… Wniosek: system służy wybranej grupie biurokratów (polityków i urzędników) do utrzymywania etatów w resorcie zdrowia, ministerstwie, NFZ i całej grupie instytucji administracji medycznej (ZOZ-y).  Nie zaś do zapewnienia ludziom rzetelnych usług w ramach odprowadzanej składki. Zupełnie inaczej, niż w krajach zachodnich, gdzie pacjenci – już abstrahując o skuteczności działania ich systemów publicznej ochrony zdrowia – zyskują w ramach ubezpieczenia znacznie więcej skutecznie realizowanych świadczeń. I są to świadczenia kontrolowane przez nich samych, nie zaś przez armię urzędników-darmozjadów, których dodatkowo utrzymujemy wszyscy z pieniędzy publicznych. Tych samych, jakie powinniśmy przeznaczyć na nasze własne leczenie…

Widać więc dokładnie, jak sprawdza się powiedzenie Kisiela.  Można tylko uzupełnić je dodatkowym argumentem: to, co dobre na bogatym Zachodzie, nie musi sprawdzać się w Polsce. Bo Polska, niestety, NIE JEST bogatym krajem zachodnim.

O nowym roku, czyli znów drożej

Ktokolwiek, jadąc dziś do pracy, przyglądał się cenom paliwa na stacjach, widział cyfry zgodne z tymi, które były tam prezentowane przed Nowym Rokiem. Dobrze więc, że nie ma kolejek po benzynę…

… ale spokój jest pozorny, bo lada moment cena litra najpopularniejszej etyliny 95 ma podskoczyć o 20 groszy na litrze.  To efekt wyższej akcyzy, którą wprowadza rząd dla ratowania budżetowych kłopotów, podobno na skutek tzw. kryzysu.

To znaczy, że do końca miesiąca życie przeciętnego Polaka znów w całości stanie się droższe. Wszystko trzeba dowieźć, zatem – to już banał i truizm – wszystko będzie kosztować więcej, przynajmniej o podwyżkę ceny paliwa. Polacy znów będą musieli zacisnąć pasa, a znoszą drożyznę ze stoickim spokojem, kolejni raz przekonani, że tak musi być.  Rząd ma przecież zadania „strategiczne”, z których musi się wywiązywać, a na to potrzebne są pieniądze, których ciągle brakuje. Dziś – ma się rozumieć, na skutek kryzysu – brakuje ich szczególnie.  Ale media ogólnopolskie raczej niechętnie przyglądają się owym „zadaniom strategicznym”, odrzucając pomysł analizy przyczyn problemu.   Widocznie są (jak rząd) zdania, że wystarczy leczyć podwyżkami skutki choroby, gdy jej przyczyny i tak pozostaną nietknięte.

Tymczasem – jak zwykle – sprawa jest prosta do wyjaśnienia. Rząd tłumaczy ludziom, że cena benzyny w Polsce zależy od wartości baryłki ropy na rynkach światowych. Częściowo to prawda, jednak pamiętajmy, że cenę litra benzyny w naszym kraju rząd ustala własnoręcznie: według własnego widzimisię i niekoniecznie w związku z aktualną wartością baryłki ropy.  Wystarczy, że spółki skarbu państwa (Orlen i Rafineria Gdańska) podyktują na swoich stacjach cenę litra paliwa, a już pozostała część rynku paliwowego musi zareagować na to działanie… Nie ma więc mowy o żadnym wolnym rynku paliw, są znane z komuny ceny urzędowe, dyktowane przez państwowych potentatów, zabezpieczających sprzedażą paliw „zadania strategiczne” biurokracji państwowej. Wiadomo, że swoje robi też akcyza, czyli podatek paliwowy, obowiązujący wszystkich sprzedawców: gdy rząd go podnosi, reagują skokiem w górę ceny na każdej stacji. Tym razem jest to bezpośrednia ingerencja rządzących polityków w rynek nośników energii (nie tylko paliwa płynne mają zabezpieczać rządowi jego zadania, tzw. branże strategicznie to cała energetyka). Czyli, co zrozumiałe, jest to brutalna ingerencja w poziom życia mieszkańców państwa.

Jak tego uniknąć? Odpowiedź również wydaje się banalna: trzeba zabrać państwu (czyli politykom i urzędnikom) te zadania „strategiczne”, na które rząd ściąga bezwzględnie haracz z obywateli. Do tego potrzebna jest jednak radykalna zmiana ustrojowa. Dopóki jej nie będzie, politycy mają wygodny pretekst do zabierania nam z kieszeni kolejnych złotówek, oczywiście w całkowitej zgodzie z prawem.

Następny problem, już nazywany kataklizmem, to noworoczny bałagan w służbie zdrowia… To jednak materiał na oddzielną refleksję.

O biernych wolnorynkowcach, czyli krytyka bez pomysłu na zmiany

„Rzeczpospolita” ma taki zwyczaj, że gdy tylko rząd straszy obywateli podwyżkami, natychmiast zaprasza do działu „Opinie” wolnorynkowych ekonomistów. Wypowiadają się eksperci w zakresie liberalnej gospodarki, m.in. z Centrum im. Adama Smitha. Owa instytucja zwykle bardzo trafnie analizuje wszelkie te posunięcia władz, które biją w swobodę przepływu pieniądza. Spełnia zatem pożyteczną rolę – kłopot w tym, że nigdy nie podsuwa rozwiązań pozytywnych. Robert Gwiazdowski (profesor, adwokat, bloger) czy Michał Wojciechowski słusznie pomstują na zadłużanie państwa, wątpliwe ekonomicznie posunięcia banków centralnych, podnoszenie podatków – nigdy zaś nie mówią, co trzeba zrobić, żeby było lepiej. Cóż, gdyby podsuwali recepty, musieliby startować w wyborach jako kandydaci prawdziwie liberalnej partii, którą mogliby przy tej okazji założyć. Ale skoro piszą w „Rzepie”, gazecie oddanej idei strzelania do rządzącej PO z pozycji PiS-owskich, dawać recept nie mogą: pewnie wtedy otrzymaliby zakaz publikacji. Za głoszenie prawd wolnorynkowych, mocno niewygodnych dla soc-katolików z obozu Kaczyńskiego…

Dobrze więc, że wolnorynkowcy korzystają z łamów „Rzeczpospolitej”, by krytykować złe posunięcia Tuska i jego ministrów. Źle, że poprzestają na wytykaniu błędów. A polskie życie społeczne w ostatnim czasie aż prosi się, by kilka recept na problemy wypisać narodowi… Nomen omen, chodzi o leki. Nigdy nie były tanie, teraz mają być znacznie droższe. Zwłaszcza emeryci, cierpiący na przewlekłe schorzenia (jak cukrzyca) mogą czuć się przerażeni. Rząd nie chce refundować niektórych specyfików, bo musi zaoszczędzić – oczywiście przede wszystkim na utrzymanie biurokratycznego aparatu administracji zdrowotnej. Z czegoś trzeba płacić dziesiątkom urzędników, pozatrudnianych w Ministerstwie Zdrowia, NFZ-etach, placówkach publicznej służby zdrowia. Kłopot w tym, że ludzie starsi nie mają na leki pieniędzy: to brutalne, ale pewnie część z nich szybciej pożegna się z tym światem na skutek „opiekuńczej” polityki państwa. I ku dużej uldze rządzących, którzy wciąż narzekają na zbyt duże obciążenia finansowe z powodu wielkiej ilości wypłacanych emerytur.

To kolejny tak widoczny znak kompletnej niewydolności polskiego systemu emerytalnego, przejętego w całości z czasów komunistycznych, dla niepoznaki wzbogaconego o tzw. OFE – czyli coś, co udaje wolny rynek świadczeń dla seniorów. Leki są drogie, to fakt. Ale za darmo – tak, jak jedzenia – nikt ich rozdawać nie będzie. Czy nie byłoby prościej, gdyby ludzie starsi mieli po prostu więcej pieniędzy, by stać ich było na lekarstwa? Seniorzy w Niemczech jakoś nie narzekają na biedę: jeżdżą sobie po świecie na wycieczki. Dlatego, że u nich wolny rynek emerytalnych świadczeń istnieje naprawdę.

ZUS, który jest oszustwem – bo wypłaca głodowe świadczenia, a jednocześnie zatrudnia setki darmozjadów i buduje pałace, powinien być natychmiast zlikwidowany. Jego majątek sprzedany a z pieniędzy, uzyskanych ze sprzedaży nieruchomości trzeba utworzyć fundusz emerytalny, na korzystnym oprocentowaniu bankowym. Zdobylibyśmy w ten sposób pieniądze na wypłaty emerytur bieżących. A ludzi, którzy jeszcze pracują, należy w tym samym momencie zwolnić z obowiązkowej składki ubezpieczeniowej. Trzeba zostawić im te pieniądze w kieszeni i dać wybór ubezpieczalni na wolnym rynku. Oczywiście likwidując w tej samej chwili zapis w Konstytucji, mówiący o „obowiązku państwa zapewnienia obywatelom godziwych emerytur” – jako całkowicie nieaktualny i kłamliwy. Proste, prawda? Ale jakoś w Polsce nikt na to nie wpadł. Zbyt wielu osobom (politykom, urzędnikom) taka zmiana ustrojowa całkowicie zniszczyłaby wygodny życiowy plan:  obrastania w majątek kosztem najuboższych polskich obywateli. Problem w tym, że dopóki do zmiany nie dojdzie, nasi emeryci wciąż będą głodowali i rezygnowali z zakupu lekarstw.

Ciekaw jestem, kiedy specjaliści od wolnego rynku w naszym kraju zaczną odważnie głosić pomysły na realne zmiany. Takie, które – sprawiedliwie – służyłyby zwiększeniu zamożności wszystkich obywateli, nie tylko klasy rządzących panów.

O rocznicy, czyli jak Polska – krwawiąc – do cywilizacji ruszyła…

W trzydziestą rocznicę wprowadzenia stanu wojennego telewizja Canal + dała film pt.: „Czarny czwartek. Janek Wiśniewski padł”, chyba najnowsze dzieło z polskiego nurtu obrachunkowego. Niezły, udany obraz Antoniego Krauze, prosta opowieść paradokumentalna o trójmiejskich zdarzeniach roku 1970. Ten dystans czasowy każe nam pamiętać, że stan wojenny nie zaczął się wcale grudniowym apelem Jaruzelskiego… Przejmujące zdanie, wypowiedziane w filmie ustami partyjnego watażki, Zenona Kliczki (świetny Piotr Fronczewski):  „z kontrrewolucją się nie dyskutuje, do niej się strzela”, wystarczająco dosadnie tłumaczy wieloletnią politykę rządzących ludową Polską bandytów  – w służbie sowieckiego najeźdźcy.  Od tzw. wyzwolenia w roku 1945 aż do „miękkiej rewolucji” Solidarności:  Polska, choć formalnie wolna, znajdowała się de facto w rękach i na usługach czerwonego okupanta. Trzeba o tym pamiętać, zwłaszcza teraz, gdy rozmaite siły coraz głośniej apelują o spuszczenie – i to jak najszybciej – kurtyny niepamięci na komunistyczne czasy.

Pamięć jednak żyje, bo wciąż żyją ci, którzy owe termina skutecznie nam fundowali. Niechby i żyli  – ale wciąż są obecni w życiu publicznym. Patrzą na nas z telewizyjnych ekranów, ciesząc się dobrym zdrowiem, ba, uznaniem szerokich mas społecznych…  Niektórzy biorą się nawet za przewodniczenie całkiem współczesnym partiom o lewicowym rodowodzie. Zdaje się to (nawet w świetle rozrachunków, jak ten Krauzego) wyjątkowo złośliwym chichotem historii.

U nas temat lustracji, przez tzw. postępowców oddzielany grubą krechą od początku wolności, nie został tak naprawdę nigdy zamknięty. Młodzi mają dość grzebania w pożółkłych aktach, ale starsi? Nie zawsze musi chodzić o palenie czarownic. Czesi wybrnęli świetnie: osoby, pełniące jakiekolwiek funkcje publiczne za komuny, zostały pozbawione możliwości ich pełnienia. I koniec – nikt nikogo nie rozstrzelał, jak w sąsiedzkiej Rumunii, gdzie (dla kontrastu) wściekli obywatele niemal rozszarpali na strzępy bożków poprzedniej władzy…  Czesi mają teraz porządek oraz komfort przekonania, że jakaś dziejowa sprawiedliwość jednak się wydarzyła. U nas każdy, kto obejrzy „Czarny czwartek” spytać może – co wyście, dranie, z tą Polską zrobili? I będzie miał na myśli nie tylko oprawców spod znaku czerwonego sztandaru – także tych, którzy poprzez alianse z komunistyczną hołotą zapewnili nam w ostatnim trzydziestoleciu biedę, miast spodziewanych awansów gospodarczych.

Bo historia stanu wojennego to nie tylko krew, przelana w solidarnościowych demonstracjach. To przede wszystkim droga, na jaką wtedy weszła i po której kroczy dzisiejsza Polska, powiedziałbym – okrągłostołowa. Polska, z której nadal trzeba uciekać promami za chlebem…

O karze śmierci, czyli jak mam rozumieć postęp?

Wszyscy, którzy mnie znają, wiedzą, że nie jestem wyborcą PiS. Nigdy nie zagłosuję na pobożnych socjalistów. Ale tak się akurat złożyło, że partia Kaczyńskiego (często sięgająca do ideologicznych argumentów) poruszyła znowu żelazny temat kary śmierci.

Jestem zdecydowanie pewien, że śmierć za udowodnione zabójstwo z premedytacją jest absolutnie zasłużoną i sprawiedliwą karą. Tak właśnie pojmuję zagadnienie sprawiedliwości – gdy kara odpowiada wymiarem popełnionemu czynowi. Gdy Hammurabi obcinał ręce złodziejom, nie był sprawiedliwy, bo karał zbyt surowo. Natomiast absolutnie nie mieści mi się w głowie,  że brutalny zabójca ma cieszyć się życiem, nawet dożywotnio osadzony za kratami. Czy to jest naprawdę sprawiedliwe? Moim zdaniem – nie.

Tymczasem u nas, w całej Europie, kara śmierci uznawana jest za niehumanitarną i anty-postępową. Jaki to humanitaryzm – pytam – pozwalać matce zamordowanego dziecka żyć ze świadomością, że zabójca spokojnie sobie żyje i pokazuje całemu światu tak zwanego wała zza krat? Jaki to postęp – pytam – uważać, że powinno się ( wbrew zasadzie oko za oko) nagradzać bydlaka życiem za to, że komuś je świadomie odebrał?

Doprawdy nie rozumiem, skąd wzięła się moda na łagodne traktowanie wszelkiego rodzaju bandytów, zabójców, łajdaków, gwałcicieli i podobnej swołoczy… Logiczne, jak się zdaje, byłoby jak najsurowsze karanie takich ludzi. Choćby po to, by osoby uczciwe żyły spokojniej i bezpieczniej. Nikt mi nie wmówi, że zbir, który chce zabić, nie zastanawia się nad tym, co może mu za to grozić. A jeśli za świadome zabicie grozi mu śmierć, być może powstrzyma rękę – ze strachu, że ktoś jemu życie odbierze. Skuteczność wykonywania kary przez polski system penitencjarny to inne zagadnienie – ale póki co, chodzi o samą zasadę. W imię czego traktujemy takich bydlaków lepiej, niż na to zasłużyli swoimi uczynkami? Nijak nie mogę zrozumieć takiej postępowości.

Ale dziś niezręcznie jest przyznawać się do popierania kary śmierci – choć podobno robi to większość przepytywanych osób. Statystyki najczęściej kłamią, ale jedno jest pewne: w tym przypadku święta idea demokratycznej większości jakoś się nie sprawdza…