O wojnie, czyli jak w Teatrze Powszechnym konflikt narasta…

W łódzkim Teatrze Powszechnym nadal nie ma spokoju. Nawet inauguracja tak poważnej imprezy jak XIX Międzynarodowy Festiwal Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych nie uchroniła dyrektor Ewy Pilawskiej od – nomen omen – nieprzyjemności ze strony miejskich urzędników. Konflikt na linii: dyrekcja teatru – władze Łodzi (PO) zaostrza się i nie widać racjonalnego rozwiązania…

Co się zdarzyło? Otóż w przeddzień festiwalu (dosłownie, chodzi o piątek 1.03.2013 r.), nadzorująca sprawy miejskiej kultury wiceprezydent Łodzi Agnieszka Nowak zarządziła kilkugodzinną kontrolę finansową w Teatrze Powszechnym. Sama na swoim blogu (www.agnieszkanowak.pl) nazywa to eufemistycznie „zadaniem kilku pytań, dotyczących budżetu”. Ale faktem jest, że przez sześć godzin w teatralnej księgowości urzędnicy podległego pani wiceprezydent Wydziału Kultury UMŁ sumiennie sprawdzali stan tamtejszych finansów. Kontrola nie wykazała oczywiście żadnych nadużyć. Czemu zrobiono ją w takim momencie – gdy wiadomo, że teatr stoi na głowie na chwilę przed otwarciem trwającej miesiąc, jedynej w ciągu roku, organizowanej na własnym terenie imprezy o znaczeniu ogólnopolskim??? No cóż, bez ogródek i szczerze daje Agnieszka Nowak na swym blogu stosowne wyjaśnienie: chodzi o donosy. Bo jak inaczej nazwać, powtarzające się w gabinecie prezydenckim, „wizyty osób, znanych z imienia i nazwiska”, które „wskazują na budzące niepokój, konkretne działania dyrekcji teatru”.

Innymi słowy – ktoś w zespole Powszechnego bardzo nie lubi pani dyrektor Pilawskiej. Korzystając z faktu, że wciąż ma ona z wiceprezydent Nowak na pieńku po niedawnej próbie odwołania ze stanowiska, ów „ktoś” chodzi sobie do szefowej miejskiego resortu kultury – i regularnie donosi na swoją dyrekcję. Kto to robi? Śledztwo dziennikarskie daje odpowiedź jednoznaczną: chodzi o grupę  pięciu osób (w tej grupie znajdują się dwie aktorki i troje pracowników administracyjnych), wspartą przez dwuosobowe lobby „sympatyków” (tym razem są to panowie – aktorzy), żywo zainteresowanych utrąceniem ze stanowiska dyrektor Pilawskiej.

Oczywiście Agnieszka Nowak musi mieć do Ewy Pilawskiej spory żal… Plan, by na miejsce sprawującej od siedemnastu lat swą funkcję dyrektor Powszechnego wstawić „swojego” kandydata, został brutalnie obalony przez samą wierchuszkę Platformy Obywatelskiej. Najpierw w obronie Pilawskiej stanęli artyści, podpisując list środowiska teatralnego. Potem głos obrońców pani dyrektor dotarł na szczyty krajowej polityki. Partyjni bonzowie PO mieli jeszcze zapewne w pamięci, jakich szkód Jerzemu Kropiwnickiemu narobiła afera z mianowaniem, wbrew woli środowiska teatralnych twórców, Grzegorza Królikiewicza na stanowisko dyrektora Teatru Nowego. A skoro zamiar obecnych władz Łodzi został nagłośniony, wypłynął spod lokalnej przykrywki i rozlał się poza Łódź, trzeba było rozważyć interes polityczny, jaki mógł wiązać się z ewentualnym odwołaniem Pilawskiej. A raczej brak tego interesu… Podobno Cezary Grabarczyk miał grzmieć na radzie wojewódzkiej PO: „Co Wy tam k…wa robicie! Przecież to są nasi wyborcy!!!”, a to już z pewnością tąpnąć musiało świadomością podległej mu w partii Hanny Zdanowskiej (nie tylko prezydent Łodzi, ale i szefowa łódzkich, miejskich struktur Platformy). Tak czy owak, politycy sprawę rozważyli – i zostawili Ewę Pilawską na etacie, proponując trzyletni kontrakt dyrektorski. Wiceprezydent Nowak przełknąć musiała gorzką pigułkę.

„Nie ma tematu odwołania pani dyrektor” – wyjaśnia dzisiaj Agnieszka Nowak pamiętając zapewne, że sprawa jest jeszcze świeża i nie czas na przywoływanie osobistych zapiekłości. Ale kontrola jest faktem, tak samo jak niezbyt (zapewne) przyjemna rozmowa pani wiceprezydent z marszałkiem Grabarczykiem na schodach teatralnego foyer w dzień otwarcia festiwalu. Widzieć minę – skądinąd bardzo sympatycznej – pani Agnieszki, besztanej „w jaskini lwa” przez własnego pryncypała… bezcenne. Gdyby mogła, spłynęłaby po tych schodach, a (pozornie tylko) spokojny Grabarczyk mówił ponoć, że zarządzenie tej kontroli było – mówiąc delikatnie – pomysłem niezbyt fortunnym.

Zatem, póki wybory na horyzoncie, Pilawska jest (i będzie) bezpieczna. Platformie nie opłaca się jej wyrzucać. Pani dyrektor nie zazdroszczę jednak codziennych kontaktów ze swą, było nie było, magistracką zwierzchniczką. Ewa Pilawska popełniła bowiem duży błąd strategiczny: inaugurując imprezę świadomie nie przywitała ze sceny wiceprezydent Agnieszki Nowak, wymieniając wcześniej nazwiska kilku innych, obecnych na sali polityków… W tym Grabarczyka, co musiało panią Agnieszkę ostatecznie rozjuszyć. Ten konflikt, dodatkowo wówczas zaogniony, będzie Teatrowi Powszechnemu odbijał się czkawką przynajmniej do najbliższej elekcji samorządowej. I chyba nic się nie da z tym zrobić.

A sprawy wewnętrzne? Fronda anty-dyrektorska z pewnością w teatrze działa i z jej strony Ewa Pilawska spodziewać się powinna kolejnych ataków. Rzecz jest bardzo delikatna i jedynie od dyplomacji, połączonej z należytą rozwagą zależy wygaszenie konfliktu. Z panią dyrektor żyje się trochę jak – pardon – z góralami: albo cię kochają, albo nienawidzą, nic pośrodku. Mam ogromny szacunek do kompetencji, dorobku i osobistej klasy Ewy Pilawskiej, ale bez wątpienia jest to niezwykle trudna, eteryczna osobowość. A nadmiar emocji nigdy nie służy tak przyziemnej i konkretnej materii, jaką jest zarządzanie teatralnym zespołem. Może warto przemyśleć temat i do ludzi, którzy nie czują się najlepiej pod rządami szefowej, wyciągnąć rękę: wsłuchać się w ich zastrzeżenia, postarać się dać im szansę realizacji własnych oczekiwań. Jednakże podpowiadać nam tu nie wypada, wręcz nie wolno. Trzeba wierzyć w naturalną skłonność ludzi sztuki do pokojowego rozwiązywania problemów.  Zawarcie rozejmu powinno zaś wyjść na dobre wszystkim zainteresowanym stronom.  Zaś o samopoczucie urzędników martwiłbym się w tym przypadku najmniej – oni i tak zrobią swoje, oczywiście zgodnie z obowiązującym prawem i demokratycznymi wyborami łódzkiej „większości”.

O donkiszoterii, czyli jak położyć ważną imprezę

Łódzkie Triennale Tkaniny zapewne się nie odbędzie. Imprezę od kilkunastu lat (w trybie trzyletnim właśnie) organizuje grupa zapaleńców, skupionych wokół Centralnego Muzeum Włókiennictwa i Akademii Sztuk Pięknych. Środowisko tkaniny artystycznej uznaje tę konkursową wystawę za jedno z najważniejszych, światowych wydarzeń w branży. Z tej okazji zjeżdżali do Łodzi twórcy gobelinów z całego globu. Tym razem – jakżeby inaczej – brakuje pieniędzy. Z pięciuset pięćdziesięciu tysięcy złotych, potrzebnych w bilansie na zorganizowanie ekspozycji, Magistrat znalazł trzysta pięćdziesiąt. Dwustu tysięcy brakuje, a wydatki (choć wystawa startuje w maju) trzeba ponosić już teraz… Spore koszta generuje transport prac, często wielkopowierzchniowych i sprowadzanych z wielkich odległości. W tej sytuacji dyrektor muzeum Norbert Zawisza – główny animator przedsięwzięcia od początku jego istnienia, złożył na ręce urzędników miejskich dymisję. Została ona przyjęta i będzie rozpatrzona do końca kwietnia.

Nie pierwszy to raz, gdy miasto Łódź staje przed szansą pięknego pogrzebania imprezy kulturalnej o międzynarodowym prestiżu. Mimo całych kontrowersji wokół osoby Marka Żydowicza, festiwal operatorów filmowych Camerimage z dużym hukiem upadł w Łodzi, przenosząc się do Bydgoszczy. Choć Żydowicz obcesowo wyciągał rękę po publiczne fundusze, oferował przynajmniej towar wysokiej jakości: dzięki Camerimage pojawiały się w mieście takie osoby jak David Lynch, Martin Scorsese, Keanu Reaves, Viggo Mortensen, Laura Dern, Frank Gehry i wielu innych. Trudno zaprzeczyć, że bez tego pretekstu wszyscy oni mieliby wizytę w zapadłej części Europy głęboko gdzieś. Wprawdzie tkanina artystyczna to nie film, nie skupia powszechnie znanych gwiazd ekranu – ale do Łodzi na Triennale zawsze dojeżdżali artyści z Japonii, USA, Ameryki Południowej. Rywalizowali ze sobą, pokazywali się, tworzyli aurę artystycznego fermentu wokół swojej pasji – to dla nich festiwal tkaniny był od zawsze robiony, przyczyniając się do promocji Łodzi jako miasta przyjaznego gobelinom. W oparciu zresztą o wieloletnią tradycję i renomę łódzkiej szkoły plastycznej, wypuszczającej w świat pokolenia wybitnych specjalistów,  z zakresu tkaniny właśnie… Cała ta tradycja ma teraz szansę runąć i roztrzaskać się w kawałki, oczywiście przy cichym akompaniamencie zbiorowego milczenia łódzkiego środowiska kulturalnego.

Na sprawę zagrożonego Triennale gładko nakłada się wątek personalny.  Dyrektor Norbert Zawisza piastuje swą funkcję od trzydziestu jeden lat. Nieoficjalnie, w rozmowach prawie prywatnych, urzędnicy miejscy z pionu odpowiedzialnego za kulturę nazywają dyrektora „komunistycznym złogiem” – człowiekiem, z którym trudno się dogadać ze względu na wiecznie roszczeniową postawę. Ma też ponoć muzeum znaczne przerosty zatrudnieniowe na poziomie administracji, wskutek czego trudno dokonać tam jakże potrzebnych cięć budżetowych. Nie było jednak dotąd wyraźnego pretekstu, by zasłużonemu dyrektorowi wręczyć zwolnienie dyscyplinarne. Niczego nie zbroił, nikt na niego nie złożył oficjalnej skargi. Nie dokonał też jak dotąd żadnej finansowej malwersacji. Ma natomiast dorobek: stworzył i wypromował Triennale, organizuje ciekawe wystawy (ostatnio – Michał Batory, znany w świecie łódzki twórca plakatów i okładek), rozbudował siedzibę muzeum, otworzył skansen. Trudno mu zatem wytknąć nieefektywne działanie. No, ale cóż – Centralne Muzeum Włókiennictwa, choć nazwa sugeruje finansowy mecenat Ministerstwa Kultury, jest miejską placówką kulturalną. Znajduje się więc pod zarządem „platformerskich” urzędników łódzkiego Magistratu, którym jakoś nieporęcznie wychodzi polityka kadrowa w podległych placówkach… Jak już prezydent Hanna Zdanowska chce zdymisjonować jakiegoś dyrektora, na przeszkodzie stoi brak argumentów merytorycznych, za to odzywa się natychmiast chór podejrzeń o prywatę i chęć obsadzania lukratywnych stanowisk swoimi ludźmi.

Możliwe, że  muzeum istotnie potrzebuje przewietrzenia, odchudzenia etatów. Pewnie, gdyby się uprzeć, prezydent Łodzi i zastępująca ją w nadzorze spraw kultury wiceprezydent Agnieszka Nowak znalazłyby „coś” na dyrektora Zawiszę. Ale nie ma takiej konieczności, bo dyrektor sam złożył głowę na katowski pieniek. Jeśli nie ma skąd wziąć pieniędzy na Triennale, bo urzędnicy nie dali potrzebnej kwoty, nie można naruszać dyscypliny budżetowej placówki, pokrywając wydatki z imprezą związane. No, bo gdy się taką dyscyplinę naruszy, jest to już ewidentny powód do zwolnienia dyrektora za niegospodarność. Toteż, widząc  nieuchronność swego losu, dyrektor złożył dymisję nie czekając na przesądzający werdykt… Wiceprezydent Agnieszka Nowak przysłała mu pismo, w którym informuje o wdrożeniu procedury odwołania ze stanowiska, która ma zakończyć się w kwietniu. Tuż przed planowanym rozpoczęciem Triennale… Trzeba przyznać, że los podarował niechętnym Zawiszy urzędnikom okoliczność nader sprzyjającą. Wystarczyło tylko skorzystać z prezentu.

Nie mam pojęcia, czy rządząca Łodzią Platforma Obywatelska ma już swojego kandydata na stanowisko dyrektora Centralnego Muzeum Włókiennictwa. Cóż, gdy wakat już będzie, z pewnością odpowiedni człowiek, „fachowiec dużej klasy” znajdzie się w szeregach wiodącej partii – lub w ich pobliżu. Gdy zaś bardzo się chce znaleźć na kogoś bat, z reguły łatwo się go znajduje, wyszukując odpowiedni paragraf – w myśl dobrze sprawdzonej, śledczej regułki z czasów PRL. Ale spod, lekko cuchnącej, części personalnej całej sprawy, wybucha z całą mocą prawda znacznie dla Łodzi groźniejsza. Oto znów partykularny interes urzędniczej kasty, która akurat jest przy korycie i wykorzystuje swoje pięć minut władzy, przysłania ewidentną korzyść promocyjną, jaką miasto odnosi z odbywania się imprezy o zasięgu międzynarodowym. Jeśli bowiem lokalne władze poprzez wstrzymanie dotacji na Triennale ( a równolegle dwieście dodatkowych tysięcy otrzymała chałtura  o nazwie Łódź Dialogu Czterech Kultur!) odbierze Łodzi ważną imprezę, a potem zwolni dyrektora – bo przecież niby sam tego chciał – trudno będzie uciec nam od wniosku, że oto rządząca klika znów stosuje politykę TKM. I że partykularny interes partyjny, w którym chodzi o zabezpieczenie stołków swoim ludziom, znów wyrasta ponad ważny interes ogółu mieszkańców miasta.

Wolałbym oczywiście żyć w świecie, w którym prywatne instytucje zajmują się tworzeniem kultury – za pieniądze własne lub możnych mecenasów, jak w dobie renesansu. Chciałbym też, by Polacy – każdy z nich – mieli dość pieniędzy, by wydawać je na spełnianie swych kulturalnych potrzeb. Ale żyjemy w świecie zgoła odwrotnym: tu większość instytucji kultury utrzymuje się z publicznej składki. A o jej podziale decydują urzędnicy, dokonując rozdawnictwa według swoich własnych, opartych o własne widzimisię, kryteriów podziału.  Ten system jest biurokratyczny, pełen możliwości korupcyjnych i z gruntu niesprawiedliwy: o dotacji finansowej nie musi wcale decydować merytoryczna wartość produktu, ani też jego rynkowa atrakcyjność. Dopóki jednak system działa, to właśnie kasta urzędników, mianowanych dzięki oszukańczej ordynacji w kulawym systemie ochlokratycznym, będzie decydować, jaka kultura, na jakim poziomie i z jakimi ludźmi będzie w miastach realizowana… Oby nie stało się to przyczyną jej rychłego upadku.

EDIT:

Pani wiceprezydent Łodzi Agnieszka Nowak zamieszcza na swoim blogu komentarz do całej sprawy:

http://www.agnieszkanowak.pl/2013/02/07/zamieszanie-wokol-triennale-zupelnie-niepotrzebne/

Podaję adres, bo uczciwa polemika jest dowodem rzetelności publicystycznej. Ale wnioski wyciągną Państwo sami.

O plebiscycie „Energia Kultury”, czyli jak rozstrzygnąć kontrowersje

Już czwarty raz rozstrzygnięto w Łodzi plebiscyt „Energia Kultury”. Wymyśliły go dwie szefowe łódzkich redakcji: Gazety Wyborczej i Telewizji TOYA. W pierwszej edycji, jako dziennikarz zespołu redakcyjnego TV TOYA zajmujący się m.in. sprawami kultury, zostałem zaproszony do konkursowej kapituły. Zgłasza ona kandydatów do nagrody za najlepsze wydarzenie kulturalne roku w Łodzi. Mam zaszczyt pracować w kapitule do dziś, a plebiscyt od czterech lat organizowany, stał się jedyną w mieście formą promocji kultury en bloc, bez podziału na „wyższą” i „masową”. Zaproponowana forma konkursu i głosowania publiczności (w tym roku swoje głosy na kandydatów finałowej dziewiątki oddało ponad dwa tysiące osób) przyjęła się wśród uczestników plebiscytu, nie tylko z Łodzi. Ale towarzyszą jej kontrowersje, które warto omówić z perspektywy osoby, tkwiącej niejako w środku procesu, wyłaniającego kandydatury do nagrody.

Otóż Kołyskę Newtona – symbol energii, jaka ma promieniować z nagrodzonego wydarzenia – dostają nie tylko imprezy z przeznaczeniem dla wytrawnych konsumentów, kulturalnej elity miasta czy regionu. Obok wystawy dwudziestowiecznych mistrzów sztuki współczesnej (Picasso, Klee, Kandinsky) nominację otrzymał w tym roku koncert Stinga. A gali operowej „Tytus Manliusz” Vivaldiego partnerowała nominacja dla zaułku OFF Piotrkowska – miejsca kultury alternatywnej w zrujnowanej fabryce. Otwartość plebiscytu jest jego cechą rozpoznawczą. O ile pojawiają się głosy krytyczne, że oto postponujemy wysoką kulturę, stawiając ją w jednym rzędzie z imprezami masowymi, odpowiadam: tak ma być. Takie jest postanowienie kapituły, która co rok stoi przed pytaniem o zasady głosowania. Nie ma żadnego regulaminu Energii Kultury, ale jeśli taki kiedyś powstanie, będzie zawierał klauzulę o otwartości przyjmowanych zgłoszeń. Bo, rzecz jasna, zgłoszenia zdarzeń pod wybór grupy finałowej, napływają od łódzkiej publiczności. Kapituła dokonuje ich selekcji, kłócąc się czasem zawzięcie o ostateczny kształt grupy nominowanych. Ale wyboru dokonać trzeba – i on właśnie jest znakiem pewnej elitarności naszego plebiscytu. Nie  masowość niektórych nominatów, a właśnie fakt, że znaleźli się w tak nobliwym otoczeniu. Jak się wydaje, zasada taka zmiany się nie doczeka. W każdym razie kapituła woli takiej zmiany nie wyraża.

Druga sprawa to kryteria wyboru grupy finalistów pod kątem, rzekłbym, wagi tych wydarzeń. Nie masowości lub elitarności – ale właśnie wagi bez względu na zasięg. I tu kontrowersji jest najwięcej. No, bo jak wytłumaczyć nominację dla wzmiankowanej OFF Piotrkowskiej, czy klubu „Owoce i Warzywa” w jednej z poprzednich edycji? Miejsca, nie wydarzenia. Mało znane – dopiero na dorobku. Splendoru grupie finałowej raczej nie przynoszą. Jednakże, co ciekawe, z analizy finałowych obliczeń dowiadujemy się, że zyskują duże poparcie głosujących! W tym roku OFF Piotrkowska otarła się o zwycięstwo, przegrała nieznacznie, dopiero po zliczeniu sms-ów. A wygrała głosowanie internetowe, co starczyło do zajęcia drugiego miejsca. Dopiero lub aż drugiego, bo z wyraźną przewagą nad stawką pozostałych kandydatów.

Mówiąc szczerze, podczas obrad kapituły sam się zastanawiam, czy warto popierać takie nominacje… Wolałbym, jeśli plebiscyt pokazywałby jednoznacznie grupę takich aktów kulturalnych, które w przekroju roku nie budzą niczyich wątpliwości. Ale koledzy z szacownej kapituły przekonują mnie wtedy, że naszym celem jest również promocja kultury. O ile więc niektóre z nobliwych wydarzeń (bądź miejsc) w zasadzie bronią się same – nawet bez finałowej nominacji – inne trzeba nominować na zachętę, by trochę wesprzeć ich istnienie. Argumentacja słuszna, bo promocja dla kultury to źródło przetrwania, bez niej nikt nie znajdzie poszczególnych miejsc czy wydarzeń. Przypuszczam więc, że kolejne edycje Energii Kultury również będą zaskakiwać obserwatorów nominacjami nietypowymi, może lekko na wyrost, ale ze wskazaniem potencjału rozwojowego. Aczkolwiek wszystkie decyzje odnośnie finałowej grupy należy podejmować z rozwagą.

Brakuje mi, od początku istnienia plebiscytu, zgłoszeń filmowych i literackich. Owszem, są finałowe nominacje – dla poszczególnych filmów, książek z łódzkimi akcentami. Ale patrząc globalnie na ofertę poszczególnych sektorów łódzkiej kultury, najlepiej radzą sobie sztuki plastyczne, teatr i muzyka. Liczba proponowanych obrazów filmowych (biorąc pod uwagę tradycję tego miasta!) oraz – szczególnie – dzieł literackich, nigdy od czterech lat nie przekroczyła znikomej wielkości. Martwią się tym, jak usłyszałem w tegorocznych kuluarach, zwłaszcza sami twórcy. Środowisko literackie w Łodzi jest silne, to samo – bez żadnych wątpliwości – dotyczy także filmowców. Problem leży zapewne po stronie wagi, jakości dzieł. Trudno wartościować, lecz w takich plebiscytach ważne jest kryterium odbioru, szlachetnego rozgłosu. To on ma znaczenie dla kapituły, która nie waży się pełnić roli zbiorowego recenzenta, lecz chce jedynie wsłuchać się w głos publiczności. Ten często bywa dla łódzkiego filmu i literatury niezbyt przychylny.

O rewolucji prasowej, czyli rządowa polityka medialna

Należało dla przyzwoitości poczekać kilka tygodni, obserwować i czytać – aż wreszcie nadszedł właściwy moment. Czas powiedzieć, że na naszych oczach dokonała się mała rewolucja medialna, z utrąceniem aktywności tytułów przeciwnych rządowi, za to sprzyjających PiS-owej opozycji. Nawet jeśli ktoś (jak ja) nie głosuje na partię Kaczyńskiego, widzi wyraźnie: mamy do czynienia z cenzurą, na poły nieoficjalną, półjawną – ale jednak cenzurą polityczną, godzącą w wolność słowa, jeden z filarów współczesnego państwa cywilizowanego.

Prawie jednocześnie nastąpiło kilka mocnych „strzałów”. Najpierw Cezary Gmyz  wylatuje z „Rzeczpospolitej” za ujawnienie prawdy o śladach trotylu na wraku. Potem okazuje się, że Prokuratura Wojskowa fakt obecności TNT potwierdza, a wydawca „R” (w tym samym czasie) zwalnia dotychczasowego szefa „Uważam Rze”, tygodniowej przybudówki „Rzeczpospolitej”. Za Pawłem Lisickim wychodzi z redakcji tygodnika trzydziestu „dziennikarzy niepokornych”, budujących od początku sukces „URz”. Do mediów przedostaje się news o nocnych rozmowach właściciela „Presspubliki” Grzegorza Hajdarowicza z rzecznikiem rządu Pawłem Grasiem. Wprawdzie zwolniony zespół redakcyjny natychmiast otwiera nowy dwutygodnik „W sieci”, ale równolegle następuje kolejna zmiana: stołek redaktora naczelnego „Rzeczpospolitej”obsadza Bogusław Chrabota. Dziennik natychmiast traci zęby, publikując wprawdzie czasem w tonacji antyplatformerskiej, ale nigdy w tonie propisowskim. Inaczej: może i czasem lekka krytyka poczynań rządu, lecz nigdy w kontekście istniejącej opozycji. „Uważam Rze” również przejmują nowi ludzie, z identycznym efektem: tygodnik nawet słowem nie ma prawa zająknąć się o politycznych rywalach PO, jedyne co wolno, to lekko krytykować rząd. Oczywiście bez przekraczania pewnych granic krytyki – tak, by nawet negatywna ocena działań Tuska i jego ekipy zawierała w sobie sugestię: „popełniliśmy błędy, ale przecież kierunek przez nas obrany jest słuszny”. Niczym w latach 50-tych, na początku odwilży postalinowskiej w PRL-u czasów Gomułki… Fakty są takie, że tytuły najzajadlej atakujące politykę sprawującej władzę ekipy, zostały rozbite. Nawet jeśli działały w interesie największej partii opozycyjnej, co nie kojarzy się z wzorem dziennikarskiej rzetelności.

Mamy więc dowód na istnienie cenzury w pozornie wolnej prasie polskiej. Nigdy nie twierdziłem, że popieranie jakiejś opozycji kosztem aktualnie rządzących jest słuszne: w „Rzepie” i „Uważam Rze” publicystyczne konstatacje, wskazujące na potrzebę wymiany PO na PiS z Jarosławem Kaczyńskim były czasami wręcz bolesne. Ale obok apologetów narodowo-socjalistycznej partii Kaczyńskiego pisywali w obu tytułach ludzie, których wspieranie PiS nie obchodziło w ogóle. Dbali oni natomiast o taką krytykę ekipy rządzącej, by wskazywać jej posunięcia szkodliwe dla ludzi, bez sugerowania, że oto nasi kandydaci zrobiliby lepiej. Takich tekstów, bezstronnie godzących w rząd, jeśli ten zasłuży, obecnie już nie ma, w obydwu tytułach. Z przyjemnością można było tam czytać celne analizy profesorów Centrum im. Adama Smitha. Jeden z nich, Andrzej Sadowski, dał wywiad (znakomity) do pierwszego po rewolucji numeru „URz”. Potem nastała cisza: ani on, ani Robert Gwiazdowski nie odzywają się już tekstami w odmienionych rządową cenzurą periodykach. Znak to widomy, że albo nie są do głosu dopuszczani, albo nie uznają za wiarygodne pisywanie artykułów krytycznych w prorządowej prasie.

Jesteśmy więc świadkami kolejnej bitwy w polsko-polskiej wojnie, tym razem zwycięskiej dla platformerskiego salonu. Bitwy na tytuły prasowe. Fakt to bardzo niebezpieczny, bo zbliża nasz kraj do obyczajów bliskich państwom totalitarnym. Obserwujmy, jak potoczą się losy „W sieci”, który od nowego roku przechodzi zmianę do formatu tygodnika. Dajmy też szansę obu przeczesanym tytułom „Presspubliki”, choć wielkiej nadziei bym sobie nie robił: to już zawsze będą gazety bezzębne, nie dające zanadto skrzywdzić nomenklaturowej ekipy. Bo chyba rację mają ci, którzy obwieszczają jawne już współdziałanie nowej nomenklatury. Czyli polityczno-biznesowo-medialnej „grupy trzymającej władzę”, której zadaniem będzie wszelka możliwa obrona istniejącego status quo wzajemnych powiązań. Czekam, kiedy w tle pojawią się organizacje przestępcze – ale coraz już mniej tytułów prasowych i ludzi, którym wolno będzie prowadzić w tym kierunku swoje śledztwa dziennikarskie.

Ad vocem: Redaktor Stefan Bratkowski, legendarna postać wolnego dziennikarstwa, guru Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, mocno potępił zespół ludzi, odchodzących jednym frontem z „Uważam Rze”. Powiedział, że to niedopuszczalne, by jakaś gazeta przedstawiała naszą krajową rzeczywistość jako „świat do zlikwidowania”. Otóż, Panie Redaktorze – czy się panu podoba czy nie, wolne media mają prawo tak właśnie rzeczywistość postrzegać! Sam mam tę przypadłość, obecny ustrój Polski chętnie zastąpiłbym innym, dobrym dla ludzi, a nie dla rządzącej, polityczno-finansowej sitwy. I mam satysfakcję, że z szeregów SDP zdążyłem w samą porę się wypisać.

O Nergalu – winowajcy, czyli jak opadają ręce…

Nergal wydał książkę, więc znów pojawił się na ustach całej Polski. To znaczy,  jest okazja ponownie wziąć go na języki, zmieszać z błotem, stłamsić i wytknąć paluchami jako pierwszego wroga bogobojnego narodu. Żeby to wyłącznie nawiedzeni obrońcy katolickiej wiary (vide: Mariusz Cieślik w „Rzeczpospolitej”, nr 278, 28.11.2012) rzucali się na dzielnego satanistę, o nie, to byłoby nudne i prostackie.  Ner bierze w dupsko od dawnych kumpli z podziemnego grania, pewnie czasem i mocniej, niż chłoszczą go znakiem krzyża przez Naród błogosławieni, współcześni  inkwizytorzy…  Bo to wszak zdrajca ideałów, co dla kasy wypiął się na metalowy światek. No, jakby nie patrzeć – przyjaciółmi Nergala po wydaniu „Spowiedzi heretyka” nie będą też na pewno fotoreporterzy brukowej prasy, paparazzi, zwani przez autora nieświętego dziełka „karaluchami”…  Stał się dziś Nergal wrogiem znacznej części prywiślańskiego społeczeństwa, ledwo się chłopina zdążył wykurować i wkroczyć na pracowitą drogę ku godziwym subsydiom z prowadzonej działalności artystycznej. Ciekawe, czy spodziewał się aż takiej reakcji, przygotowując do druku wywiad-rzekę.

Przeczytałem tę książkę, głównie dlatego, że EMPiK łódzki zaprosił mnie do poprowadzenia rozmowy z Nergalem. Nie było to, biorąc pod uwagę osobę autora, zwykłe spotkanie z czytelnikami. Tym razem, obok cierpliwych łowców autografów pojawili się przecież liczni dziennikarze, ciekawi, czy obecność w Łodzi głośnego celebryty nie skończy się jakimś skandalem. Nergal, którego pamiętam jako szesnastolatka, pytającego na zapleczu klubu „Hush” w Rumii jak to jest grać koncerty, wkurzył na dzień dobry nie tylko mnie, ale też wszystkich, którzy na niego czekali. Spóźnił się ponad godzinę (no dobrze, korki – ale można było je przewidzieć), potem zaś wybiegł z księgarni na koncert Muse, choć czekał na niego spory jeszcze ogonek czytelników. Nie wspominając o dziennikarzach, kilku z nich Nergal obiecał rozmowę. Byliśmy więc wkurzeni, ale czy coś poza tym się stało? No właśnie nie, Nergal i tak zrobił po swojemu, kierował się nie dobrem jakiegoś niesprecyzowanego ogółu, tylko swoim. Jak na satanistę przystało, zachował się podług swojego wyłącznego planu, interesu i zamiaru. Miał cel i poszedł go osiągnąć, nie bacząc na sprawy innych ludzi.

Bo też taki jest Adam Darski i wcale się z tym nie kryje, odpowiadając w „Spowiedzi…” na pytania kumpli-dziennikarzy. Taki jest, ma swój kodeks, w którym inni ludzie znajdują swoje miejsce o tyle, o ile są mu potrzebni. Śmierć frajerom! Może łaskawie spojrzeć, w swej szlachetności, na chwilowe potrzeby osób, stających mu na drodze z prośbą o wywiad lub podpis, ale tylko wówczas, gdy akurat gdzieś się nie śpieszy. Luz – na tym poziomie popularności są już setki wywiadów, a fanów w kolejkach po autografy stoją tysiące. Można sobie pozwolić na swobodę w tym zakresie, zwłaszcza, że samemu ciężko pracowało się na miejsce, wywalczone w rockowym panteonie. No i – co z dumą należy podkreślić  – na okładkach kolorowych pism dla gospodyń domowych, co przecież metalowcom raczej dane nie bywa… Ironią losu jest, że w czasie ciężkiej choroby znalazło się bardzo wielu, którzy przynieśli mu bezinteresowną pomoc. Im też Adam w książce dziękuje. Ale po tej całej traumie, gdy powoli udaje mu się o chorobie zapomnieć, jest jak dawniej. To znaczy Nergal z precyzją i konsekwencją rozwija własny biznes, nie rozglądając się specjalnie wokół siebie.

Nie chcę powiedzieć, że Nergal to zły przykład, czarownica dla złych dzieci, że deptał po trupach w drodze po aktualnie zajmowane miejsce na topie. Nie przypominam sobie, by przez te dwadzieścia minionych lat ktoś w środowisku naszych kapel metalowych na niego się skarżył. Nie wiem na sto procent, ale raczej w walce o sukces Behemotha nikogo nie skrzywdził. A w drodze po celebrycką sławę? Cóż, już dziesięć lat temu, na koncercie w poznańskim Eskulapie (graliśmy tam wtedy razem przed Napalm Death) opowiadał mi, jak bardzo Doda go kręci i jak chciałby jej kiedyś dopaść… Po prostu zrobił swoje, zaparł się i osiągnął cel. Nie powinno być tajemnicą dla nikogo, że jedynie tak zaplanowany model życia: gdy poświęcamy wszystko w imię wytyczonego celu, po czym całą siłę, wszystkie nasze możliwości angażujemy w celu spełnienia zamiaru, daje szansę na oczekiwany sukces. I na taki sukces pracuje się latami. Pytanie, bardziej etyczne niż biznesowe – czy w drodze po konfitury nie kaleczymy ludzi, których na szlaku spotykamy. A na to pytanie każdy musi sam sobie odpowiedzieć.

Nie dziwimy się przeto, że Nergal wzbudza odczucia, tym bardziej negatywne im wyżej sięga jego popularność, granicząca dziś z popkulturowym mitem. Starzy metalowcy plują, bo część zazdrości mu sukcesu, jakim jest zarabianie z grania. A ta część, którym na pieniądzach nie zależy, wytyka mu przeniewierkę środowiskowych ideałów. Prościej? Proszę bardzo, otóż jeśli jesteś metalem, nie pchasz się do tabloidów. W ogóle się nie pchasz do mainstreamu, masz być programowo podziemny a nie ogólnie znany. Tak już jest: żołnierz nie maszeruje z reklamówką i koniec, to regulamin służby. W tym znaczeniu Nergal jest takim właśnie umundurowanym zakupowiczem.  Ale – co chyba przerasta już trochę samego bohatera zamieszania – po wydaniu „Spowiedzi…”   ruszyła lawina masowej nienawiści tej części Polski, która pod krzyżem modli się o wyborczy sukces PiS. Teraz dopiero się zacznie! Do apelacji w sprawie o podarcie Biblii Ryszard Nowak dorzuca nowy pozew: o opis rzekomego gwałtu zbiorowego w Hiszpanii, który znajduje się na kartach książki. To nic, że dziewczyna mocno popieszczona na pokładzie behemotowego najtlajnera mówiła, że super, że właśnie o to chodziło („chcącemu nie dzieje się krzywda!”). Nic to, że nikt nie złożył żadnej skargi stosownym służbom hiszpańskim, dbającym o przestrzeganie prawa: nie było przestępstwa, ale pozew w Polsce będzie… Publicyści (cytowany wyżej Mariusz Cieślik) wyciągają po lekturze książki wnioski, że oto cała muzyka metalowa to jeden wielki matecznik najgorszych przestępstw i szatańskiego zezwierzęcenia. Bo przecież Nergal przyznał się, że jako dzieciak CHCIAŁ spalić kościół w Gdańsku!!! Sam przeto zamiar – to nic, że w żaden czyn nie przerodzony – już służy dzielnemu felietoniście do budowania ogólnych stwierdzeń o rzekomych zagrożeniach dla całej świątobliwej części polskiego społeczeństwa.

Nie jestem pewien, czy osoba Nergala zasługuje na aż tak wielkie zainteresowanie. Ani ze strony dawnych, muzycznych ziomali – ani też tych spośród szeregów katolickich obrońców wiary. Opadają ręce, jak wszyscy dookoła robią sobie ideologiczny użytek, próbują po prostu upiec własną pieczeń przy ognisku, jakie zapaliło się na skutek wokół – nergalowego fermentu. Myślę też, że sam zainteresowany działa dokładnie tak samo, jak zawsze: nic sobie z tych ludzi nie robi.  Każdy z przejawów zainteresowania nakręca mu znakomitą reklamę. Cóż z tego, że mówią źle – ważne, by w ogóle mówili! Cały ten zamęt to wartość dodana do coraz lepiej rozwijającego się nergalowego biznesu. A on sam, o ile dobrze go pojmuję, staje sobie co rano przed lustrem z szyderczym uśmiechem, potwierdzającym, że ta banda żałosnych owieczek znów tańczy w rytm jego autorskich kompozycji…

O „Moim rowerze”, czyli całkiem niezły film Piotrka Trzaskalskiego

Poszliśmy z żoną na „Mój rower”, choć znajomi ostrzegali, że może być gniot. Kłamali, nie jest źle, film się broni, można go obejrzeć. Nie rozumiem radykalnie złych recenzji, jakie dane mi było o nim usłyszeć. Owszem, zdarzają się twórcom potknięcia, lecz jak najbardziej możliwe do wybaczenia…

Rzecz – najogólniej – dotyczy międzyludzkich relacji we współczesnej rodzinie. Jak często bywa, popękanej, skłóconej, przesyconej wzajemnym brakiem uczuć i egoizmem. Trzech facetów: dziadek, ojciec i wnuk, na co dzień żyjących bardzo daleko od siebie (nie tylko emocjonalnie, także geograficznie) staje wspólnie wobec sytuacji alarmowej. Oto od dziadka nagle odchodzi żona (mama, babcia), dziadek ląduje w szpitalu – i trzeba coś dalej razem począć. Historia jest wiarygodna, choć od początku łatwo domyśleć się, że przygoda będzie dla trójki bohaterów pretekstem do rozwikłania skomplikowanych relacji, jakie w ciągu ostatnich lat radykalnie oddzieliły ich od siebie. Nie trzeba też wielkiej filozofii, by domyślać się pozytywnego zakończenia. I choć nie jest ono zaskakujące, pozostawia widza z uczuciem prawdopodobieństwa.

Film opowiada kilka ważnych spraw o człowieku dzięki historii, zawartej w dobrym scenariuszu, zamykającym też w sobie sprawne dialogi. To rzadkość w polskim kinie – i przy okazji brawa dla Trzaskala, bo jest on współautorem literackiej podstawy filmu. Dzięki niej obraz staje się momentami bardzo zabawny, chwilami wzruszający, bywa pouczający. Film jest także wysmakowany w warstwie plastycznej, zwłaszcza w sekwencjach, które odbywają się na Mazurach. Gdy akcja przenosi się nad jeziora, nawet fabuła zyskuje dodatkową przestrzeń.

Kameralność filmu sprawia, że skupiamy się na aktorach: świetny jest Michał Urbaniak, który na pewno udźwignął ciężar roli. Choć akurat moja żona twierdzi inaczej… Nienagannie gra Artur Żmijewski, choć akurat ja nie lubię tego typu oszczędnego,  zdystansowanego aktorstwa. Jednakże postać Żmijewskiego jest najbardziej złożona, z całej trójki wymagająca największej pracy od aktora. Mowa o specyficznej metamorfozie bohatera, która – mimo akurat mojej niechęci do sposobu gry Żmijewskiego – została poprawnie zaznaczona.

Pomaga muzyka, odgrywająca w filmie ważną, podwójną rolę. Nie zawodzi operator, choć wyłapać da się kilka niestaranności, zarówno w realizacji zdjęć jak i w późniejszym montażu. Ale czepiać się nie ma czego, film – nie tylko w polskich warunkach – da się oglądać i można go polecać. A z ciekawostek: podobno opisana tam historia zawiera wątki autobiograficzne, którymi w scenariuszu posłużył się Trzaskalski.  Mamy tylko jeden zgrzyt: slogan promocyjny „cała prawda o facetach”, jakim posługują się dystrybutorzy, by zachęcić widzów do oglądania. Na Boga, kochani, na dźwięk tych słów ludzie inteligentni zwiewają gdzie pieprz rośnie! A głównie do nich film jest adresowany.

O autostradowych komplikacjach, czyli jak Łódź mężnie znosi ruch ciężarówek…

Wydawać by się mogło, że autostrady są zbawieniem dla Łodzi. Gdyby nie skrzyżowanie pod Strykowem, które zgodnie z aktualnymi planami ma szanse za dwa lata wysyłać sprawnie ruch krajowy w każdą stronę, pies z kulawą nogą by tu nie zaglądał. Nie ma po co zaglądać do Łodzi (brak atrakcji turystycznych i ogólna brzydota miasta) – chyba, że akurat coś się dzieje w temacie sportu lub kultury. Oby działo się jak najwięcej, ale żeby w przyszłości  natłok turystów „eventowych”  nie zablokował nam ulic na amen, należałoby także zadbać o przelotowość ruchu tranzytowego. Z tym w mieście krucho, zwłaszcza ostatnio, po otwarciu fragmentu autostrady A 1 między Strykowem a Kowalem.

Wprawdzie autostrada z Łodzi do Gdańska jeszcze nie całkiem gotowa, bo zostało 60 kilometrów od Kowala na północ – a ten odcinek dopiero za dwa lata ma być wykonany. Ale już dziś spora część ruchu TIR korzysta ze sprawniejszej drogi na południe, uwalniając dzięki temu dotychczas obleganą krajową jedynkę – przynajmniej na tym odcinku, gdzie jest to możliwe. I faktycznie, ruch się usprawnił: jedziesz lepiej, dopóki nie dotrzesz do Łodzi. Tu wszelka sprawność przelotu się kończy, bo Łódź nie ma obwodnicy, która mogłaby odciążyć  ruch miejski od ciężkiego transportu na kołach.

Samochody, także ciężarowe, wjeżdżając do Łodzi od strony węzła w Strykowie, mają dwie możliwości przejazdu przez miasto: albo prosto, przez aleję Śmigłego – Rydza (utykając w korku na pierwszym dużym skrzyżowaniu, jakim jest Rondo Solidarności) – albo, zgodnie z nowymi oznaczeniami, uciekać w prawo ulicą Inflancką, docierając takim objazdem do Alei Włókniarzy, która jest dotychczasowym fragmentem krajowej jedynki. Ten wariant również grozi korkami, bo Inflancka, choć dwupasmowa, jest wąska i pofałdowana. Czeka na remont, który ma się zacząć na wiosnę, co przy okazji będzie oznaczało dla kierowców kolejną traumę, bo na czas remontu nikt TIR- ów objazdem nie skieruje, po prostu nie ma którędy ich puścić… Korki w całej północnej części miasta będą potworne, zwłaszcza w godzinach szczytu.

Nie ma więc dobrego wyjścia. Niczym w greckiej tragedii, każde posunięcie kończy się źle – jak byśmy przez Łódź nie pojechali, zawsze wpakujemy się w drogową ciasnotę. Sytuacja ta jest poniekąd efektem wieloletnich zaniedbań władz miasta, które zmieniając się w obiegu kadencyjnym myślały zawsze o sobie, a nigdy o mieszkańcach i ich pożytku. Ale to także skutek działania krajowych urzędników, którym z perspektywy Warszawy nigdy nie było na rękę fundowanie konkurencyjnej Łodzi dogodności transportowych… Dlatego obwodnicy Łodzi nie mamy od lat, choć trzeba przyznać uczciwie, trwają już prace przy „naszym” odcinku krajowej S 8 – a plany puszczenia dalej A 1 do Tuszyna też powinny sprawę znacznie poprawić. Problem w tym, że znów trzeba będzie poczekać na to kilka lat. Oczywiście pod warunkiem, że w międzyczasie kolejny biurokratyczny kataklizm nie cofnie procesu inwestycyjnego z powrotem w powijaki. Najbliższy czas jawi się dla Łodzi jako drogowo/transportowa zagłada. I kierowcy przez nasze miasto podróżujący winni uwzględnić ten fakt w swoich planach.

O Tomaszewskiego Włodzimierza przypadku, czyli znów o politycznej sitwie

Wyrzucony z pracy prezes łódzkiego ZWiK, Włodzimierz Tomaszewski (były wiceprezydent Łodzi) nazwał upodleniem moralnym decyzję władz miasta, zwalniającą go ze stanowiska. Dziennikarzom kazał w specjalnym oświadczeniu szukać drugiego dna tej sprawy – bo przecież dobry wynik finansowy spółki, a przede wszystkim zawarta umowa polityczna, miały zagwarantować mu spokojną pracę…

Tomaszewski, pierwszy zastępca Jerzego Kropiwnickiego w rządzącym przez siedem lat Łodzią „czarnym” gabinecie, zawsze uchodził za człowieka pracowitego – i szczerze oddanego konserwatywnej idei politycznej. Dawny działacz „Solidarności”, nie był w żadnej partii. Współtworzy (do dziś) Łódzkie Porozumienie Obywatelskie, czyli matecznik starych opozycjonistów, nazywających siebie prawicą, wyznających kościelno-narodowe ideały oraz krzewiących antykomunistyczną retorykę. Tomaszewski złamał jednak swój ideologiczny kręgosłup: w ostatnich wyborach samorządowych poparł Hannę Zdanowską z PO. Gdy tylko dostał przed drugą turą obietnicę lukratywnej posady prezesa miejskiej spółki, zajmującej się wodociągami. Sam, jako „kandydat niezależny”, odpadł w pierwszej turze.

Idee, czyli świadomość, to jedno. Byt, czyli pragmatyka – to drugie. Wielu spośród dawnych pobratymców „Kropy”, czy to w miejskim samorządzie, czy w ŁPO właśnie, zapisało na koncie spektakularną zmianę barw klubowych, gdy tylko na horyzoncie pojawiła się możliwość zarabiania dużych pieniędzy z publicznego źródła, w symbiozie z dotychczas wrogim ugrupowaniem. Na tym blogu pisałem nie raz o politycznych chorągiewkach, nie tylko po prawej stronie sceny i nie tylko w Łodzi. Często pokusa konsumowania smakowitego tortu okazuje się dla polityków znacznie większa, niż pozostawanie w odsuniętych aktualnie od władzy szeregach swojej partii. Nie wszyscy zmieniają partyjną przynależność, ale biorąc od konkurentów sowicie opłacane synekury, nie pozostawiają swoim wyborcom wątpliwości, co do prawdziwego celu swego życia w świecie władzy…

Marcin Mastalerek z PiS, barwna postać sejmowych korytarzy, mówi o Tomaszewskim: „Platforma przeżuła go i wypluła!”. Jeden z wysoko postawionych urzędników miejskich (z PO)  tłumaczy, zachowując anonimowość,  że ten cały ZWiK to spółka z definicji dochodowa. Przecież i tak wszyscy muszą płacić za wodę. I dodaje, bez żadnej żenady: „gdyby miała przynosić większe zyski, to chyba tylko wtedy, jakbyśmy dali tam na prezesa kolesia NAPRAWDĘ ZNAJĄCEGO SIĘ NA WODOCIĄGACH.”  Pomijam okrutny cynizm platformerskiego działacza, który nawet nie sili się na ukrywanie nepotyzmu i kolesiostwa swojej partii, dzierżącej władzę na wszystkich szczeblach administracji… Chodzi o ideę, wszechobecną w polskim sektorze publicznym a w swej patologii wypaczającą normalność wszystkiego, co powinno wiązać się z gospodarowaniem publicznymi pieniędzmi.

Widać mianowicie, również dzięki przygodom Tomaszewskiego, że przez uznanie demokracji za „najlepszy system władzy” dochowaliśmy się współcześnie klasy panów, których jedynym celem jest dostęp do żłoba. Ci ludzie tracą swój czas i pieniądze wyłącznie na to, by utrzymać się na politycznym świeczniku: dać sobie szansę, przez wybory, na zajmowanie stanowisk, gdzie ogromne pieniądze zarabia się, zarządzając publicznym majątkiem. Nazwa ugrupowania zupełnie się nie liczy: lewica z „prawicą” toczą dla publiczności pozorowaną wojnę. Chodzi wyłącznie o miejsce w szeregu osób wybieranych. I wypracowanie układu, w którym nawet polityczna przegrana nie zagrozi posiadanym możliwościom: przegrałem, niech więc zwycięzcy mi pomogą. Ja pomogę im, gdy wygram przy kolejnej elekcji. Odwdzięczę się, jedziemy przecież na tym samym wózku, wysysamy kasę z kieszeni ogółu frajerów, bezmyślnie – przy każdej następnej urnie – wrzucających karteczki dla podtrzymania istniejącego chlewa. Czy w takim przypadku może dziwić, że wszystko jedno, kto zarządza poszczególnymi resortami, na poziomie ministerstw, magistratów, a nawet miejskich spółek? Że nie „spec od wodociągów” rządzi wodnym przedsiębiorstwem, tylko jakikolwiek misio, nawet szewc, byle był nasz i przez nas mianowany??? No i oczywiście, będzie zarabiał konkretną sumkę, zatrudni „pod sobą” kolejnych wskazanych kandydatów… O rentowność działania firmy, którą zarządza, martwić się nie musimy. Przecież nie jest „na minusie”, prawda? A w niektórych spółkach, wiadomo, zarabiać się nie da – bo tak, jak ZWiK jest „z definicji” dochodowy, do innych miejskich tworów po prostu trzeba dopłacać.

To właśnie, bardzo istotny, skutek uboczny demokracji. Ludzki ogół oddaje władzę (i swoje pieniądze!) ludziom przypadkowym, całkowicie tracąc kontrolę nad sensownością tych nominacji. A co najbardziej tragiczne – nad ekonomią wydatków publicznej składki. Bo w bogatych krajach zachodnich, przy również istniejącym systemie demokratycznym, ludzie umieją LICZYĆ PUBLICZNE PIENIĄDZE, a politycy mają tylko pełnić funkcję rachunkowych. To w Polsce wciąż nie jest praktykowane. Dlatego jesteśmy biednym krajem.

O monetach EURO, czyli skąd się biorą kolejki

Kilka monet, od dwuzłotówki do ekskluzywnej, złotej pięćsetki, wypuścił Narodowy Bank Polski na okoliczność turnieju EURO 2012. Impreza już w startowych blokach, trudno się przeto dziwić, że każda branża chce zarobić na rozgłosie, jaki wokół turnieju powstaje. Wydaje się, że na emisji okolicznościowych monet zamiast banku lepiej zarobią jednak handlarze. Dawniej mówiło się na nich: spekulanci.

Oto bowiem już dziś wiadomo, że na każdej kupionej monecie jest przebicie jakieś sto czy dwieście procent. Albo i więcej. Według nieoficjalnych informacji, jakie płyną z samego NBP, wtórna cena za komplet czterech srebrnych monet o wartości nominalnej 40 złotych waha się w granicach 1200- 1600 zł. Gra warta świeczki, stąd przed bankowymi drzwiami stoi kilkusetmetrowa kolejka. Od wczorajszego wieczora. NBP zaczął wpuszczać pierwszych chętnych o ósmej rano, ale tylko po dziesięć osób jednorazowo – obsługiwały je zaledwie dwa okienka bankowe. „Stacze” muszą więc wytrzymywać pod bankiem godzinami, wszyscy klną, złorzeczą bankowi… ale w oczach mają niepohamowaną żądzę zysku, wszyscy tę samą. No, może nie wszyscy: przez handlową ciżbę muszą jakoś przebić się prawdziwi kolekcjonerzy, skuszeni pięknem monet… Tkwią więc w kolejce, jedni i drudzy. Choć w głowie się nie mieści, jak można się męczyć tak przez kilka dni, po to tylko, by zarobić parę złotych.

Godna szacunku jest wszelka przedsiębiorczość, chęć zarobku to również jedna z naturalnych ludzkich skłonności. Pytanie brzmi, czy tworząc warunki, w których wytrzymywać muszą setki osób, skuszonych wizją zysku, nie naruszamy przypadkiem zasad ludzkiej godności? Czy musi być tak, że w (podobno cywilizowanym) europejskim kraju, ludzie muszą ustawiać się w komunistycznych ogonkach – nie mają natomiast innych, może mniej uwłaczających, sposobów na zarabianie pieniędzy? Wciąż jest tak, że ludzie muszą imać się wszystkich, nawet poniżających zajęć, by przetrwać, zarobić pieniądze, gdy innych sposobów nie widać. Wiemy, że ludzie na całym świecie ruszają hurmem na hipermarkety, oferujące wyprzedaże. Nie dziwi, że nie tylko w Polsce chętnych do opłacalnych zakupów zawsze widać wielu. Pomimo tej wiedzy, trudno było dziś, na widok kolejki przed bankiem, powstrzymać uczucie zażenowania, wstydu i niesmaku…

O ubezpieczeniach dla artystów, czyli problem, którego nie da się rozwiązać…

Zastrajkowali artyści. Niby to zabawne, ale problem jest poważny: kilka muzeów wzięło wspólny udział w akcji strajkowej, zamykając się przed zwiedzającymi na godzinę. Gest tyleż symboliczny, co znaczący – pokazuje siłę, a w zasadzie jej brak, środowiska artystycznego, które czuje się pokrzywdzone w brutalnej rzeczywistości.

Czego chcą artyści? Cóż, nihil novi. Chcą „jakiegoś systemu”, który gwarantowałby im korzystanie ze „zdobyczy socjalnych”, ubezpieczeń emerytalnych i zdrowotnych. Jest w tym pewna racja, bo nie ma zawodu: artysta. Wskutek tego znaczna część malarzy, rzeźbiarzy, kompozytorów, literatów i wielu innych (dziennikarze!)  nie pracuje na etatach. Zlecenie lub umowa o dzieło rodzi natomiast konieczność samodzielnego płacenia ubezpieczeń. Można też założyć firmę, czyli płacić miesięcznie fiskusowi tysiąc złotych bez względu na dochody.

Inne kraje rozwiązują tzw. problem wolnych zawodów na różne sposoby. Oczywiście, twórcy najlepiej mają tam, gdzie państwo jest najbogatsze i może przeznaczyć budżetowo-składkowe nadwyżki na jakieś fundusze, zabezpieczające świadczenia artystom. Na przykład Szwecja, znana ze swoich lewicowych wynalazków, tworzy fundusz ubezpieczeniowy grupie wolnych zawodów, w oparciu o przymusowe składki (podatki), ściągane od najbogatszych przedstawicieli tej grupy. To tak, jakby u nas kazać Sasnalowi oddawać część forsy ze sprzedanych płócien na rzecz najbiedniejszych malarzy, którzy nie mają rzecz jasna najmniejszych szans, by swoje obrazy spieniężyć z odpowiednim zyskiem.

Wprawdzie nie widać w takich pomysłach nawet krzty sprawiedliwości –  nie po to  Sasnal całe życie pracował na swoją markę i sprzedawalność, by teraz (niby z jakiej racji?) oddawać część ciężko zarobionych pieniędzy innym, pewnie mniej zdolnym i bardziej leniwym przedstawicielom swojego zawodu… No, ale cóż:  są tacy, którzy uważają, że świętym obowiązkiem Sasnala (czy On tego chce czy nie) jest przymusowe wspomaganie kolegów po fachu. Państwo w takim układzie pełniłoby funkcję zbója Janosika: zabieramy bogaczom i przekazujemy zrabowane łupy biednym, oczywiście nie zapominając o swojej, ciężko zapracowanej, prowizji.

Jak zawsze w sytuacji tak zwanego socjalu, czyli darmowego zapewnienia czegoś komuś kosztem innych, dobrego wyjścia nie ma. Czy zabierzemy bogatym malarzom, czy wszystkim ludziom w państwie, wspomagając artystów biednych, zawsze ktoś będzie „w plecy” – komuś trzeba zabrać, bo darmowych obiadów nie ma. Można więc uznać, że problem strajkujących w Polsce artystów jest nie do rozwiązania…

…chyba, że przyjmiemy czysto wolnościowy (prawdziwie liberalny) punkt widzenia. Otóż w każdym fachu – wolnym, regulowanym czy diabli wiedzą jakim – są lepsi i gorsi fachowcy. I jest to zupełnie normalne: lepszy, bardziej zdolny i pracowity lekarz, hydraulik, prawnik, mechanik samochodowy czy malarz zawsze będzie miał lepiej, niż jego leniwy kumpel po fachu. Kwestia talentu? Cóż, bozia daje jednym więcej, drugim mniej – na to też sposobu nie mamy. Trzeba po prostu znaleźć w sobie za młodu własny talent i pójść we właściwą stronę – tak ma każdy człowiek, obojętnie w jakim kraju. Dopóki w ten – sprawiedliwy, wolnorynkowy – układ rzeczywistości nie wplączą się urzędnicy, mamy sytuację klarowną:  jeden  jest Sasnalem i będzie zarabiał krocie, a drugi jest przeciętnym malarzem i zarobi mniej. Naprawdę nie uważam, żeby miało to jakkolwiek uwłaczać malarzowi, który Sasnalem nie został!!! Oprócz talentu i pracowitości w zawodach artystycznych potrzebne jest również szczęście i tak już jest. Jednemu się wiedzie, staje się gwiazdą – a inny nie. Czy naprawdę musi być tak, że owych mniej uzdolnionych musielibyśmy, przymusowo, zasilać jakąkolwiek społeczną składką?

Jestem w identycznej sytuacji, jak strajkujący artyści. Od wielu lat pracuję na umowę o dzieło, odpłacam sam składki, emerytalną i rentową. Płacę wszystkie świadczenia, bilans miesiąca rozpoczynam kwotą MINUS trzy tysiące złotych, bo tyle jestem winien wszelkim wierzycielom systemowym. Czy miałbym z tego tytułu strajkować, domagać się od państwa jakiejś składki na moją rzecz? A jakim prawem? Ile miesięcznie zarobię  zależy tylko ode mnie – i uważam ten stan za absolutnie sprawiedliwy…

Być może jestem w sytuacji bardziej komfortowej niż większość malarzy. Przychodzę bowiem do pracy każdego dnia rano i codziennie jest zapotrzebowanie na moje dziennikarskie usługi. Malarz musi namalować obraz, który sprzeda raz w miesiącu, albo nie. Z tym tylko, że mnie miejsca w redakcji nikt za darmo nie dał. Musiałem przejść kilka lat różnych – czasem bardzo ciężkich – doświadczeń zawodowych, by na lokalnym rynku pracy doceniono mnie jako potrzebnego fachowca. Gdybym nie wypracował sobie marki, nikt by mnie nie zatrudnił. Ani tu gdzie jestem, ani nigdzie indziej – wiem, bo okres bezrobocia również dane mi było zaliczyć. Pytam więc – dlaczego kiepski malarz, literat, dziennikarz ma mieć lepiej, niż ten dobry? Czemu nie uznamy wreszcie za normalne, że człowiek musi DO CZEGOŚ DOJŚĆ, jak w Ameryce, by mówić o spokojnym życiu, z wszelkimi zabezpieczeniami??? Nikt nie broni malarzowi malowania dobrych płócien. Jak maluje słabe, których nikt nie chce, to niech ma pretensje do siebie – i tylko do siebie. A nie do „systemu”… Nie idzie ci malowanie, to zostań hydraulikiem. I nie zawracaj uczciwym ludziom  głowy.