O sprawie ACTA, czyli gdzie leży prawda?

Prawda wcale nie leży pośrodku, tylko leży tam, gdzie leży – mawia klasyk. Może dlatego wszyscy intensywnie starają się wytłumaczyć, zwłaszcza osobom spoza internetowego kręgu, o co chodzi z tymi demonstracjami  w sprawie ACTA.

Publicyści, socjologowie, fachowcy różnych specjalności dają nam coraz to inną wykładnię nowego ruchu społecznego. Tworzą się w pośpiechu mądre teorie o całkiem nieznanej, uśpionej dotąd grupie społecznej, którą dopiero na ulicach zauważyli politycy…   Najczęściej mowa o tym, że młodzież broni internetu jako jedynej ostoi wolności, skoro w świecie realnym brakuje szans na zawodową karierę – pracę, rozwój zawodowy i materialny. Można  więc powiedzieć, że  obrońcy sieciowej niezależności dają sygnał władzy – „odczepcie się chociaż od naszych komputerów!” (Tomasz Lis w ubiegłotygodniowym „Wprost” daje taką właśnie interpretację zdarzeń).

Pewnie coś w tym jest, ale sprawa wydaje się prostsza. Spójrzmy nieco szerzej na fakt burzliwego rozwoju technologii elektronicznej w ostatnim – powiedzmy – dwudziestoleciu. A nie jest ono wyłącznie czasem komputerów. Podobnych (wciąż doskonalszych) narzędzi rozrywki pojawiło się więcej. Są to przede wszystkim telefony komórkowe, wyposażone w szereg usprawnień: aparaty, kamery filmowe dużej rozdzielczości, w końcu zupełnie swobodne kanały dostępowe do sieci internetowej. Ludzie nauczyli się z tego korzystać, a robienie filmu telefonem ma sens dopiero wtedy, gdy możemy wrzucić swoje dzieło w sieć, by film poznali inni. Taka aktywność, powiedzmy – kulturowa, stała się bardzo popularnym działaniem całego pokolenia ludzi. Już w zasadzie uzależnionych od nowych technologi – i jest to proces nieodwracalny.

Dlatego stawiam tezę, że bitwa o wolność od ACTA jest w gruncie rzeczy walką o Youtube. Zagrożenie dla portali, w których każdy prezentować może swój dorobek, tak naprawdę promować siebie – jest niebezpieczeństwem dla całego pokolenia dzisiejszych użytkowników wirtualnego świata. Czyli miejsca, gdzie każdy jest naprawdę równy (stąd maska Anonymousa) – a dostęp  do nieograniczonego odbiorcy jest pełen, nie zarezerwowany dla polityków, gwiazd mediów czy innych celebrytów.

Walka o wolność w sieci jest więc wypełniona swoistym, zrozumiałym egalitaryzmem – ale jest też słusznym dopominaniem się o przestrzeganie w realnym systemie władzy państwowej swobód obywatelskich. Zgadzam się, że wejście w życie w ACTA zagroziłoby przede wszystkim takim portalom, jak Youtube – co przy założonej w gronie autorów paktu walce z piractwem odcięłoby milionom ludzi na świecie szansę na swobodną ekspresję samego siebie. Gdyby więc ACTA wprowadzono, byłby to klasyczny przykład wylewania dziecka z kąpielą. Lub obcinania całej ręki, gdy boli palec.

Dlatego popieram ruch przeciwko ACTA. Nie można ludziom zabierać ich świata, trzeba natomiast walczyć ze złodziejstwem, piractwem i innymi przestępstwami. W tym zakresie świat wirtualny niczym nie różni się od rzeczywistego! Jednakże istnienie internetowej przestępczości powinno być wyzwaniem dla obrońców prawa, w tym polityków – nie zaś pretekstem do wprowadzania reguł wygodnych dla nich samych, a godzących w miliony użytkowników sieci. I na skuteczną realizację tegoż wyzwania wszyscy czekamy.

O kosmitach, czyli życie nasze z zewnątrz oglądane…

Zdumiewające, jak wielu ludzi wierzy w istnienie obcych cywilizacji. Zrozumiałe, że się nie afiszują ze swoimi poglądami… Ale są i tworzą ciekawą społeczność. Nie można ich pytać, czy kosmici istnieją – bo to w kontakcie z nimi pytanie źle zadane. Jakby pytać papieża, czy Bóg istnieje… Wszystko jest kwestią wiary i dogmatyki. Fani UFO mogą natomiast rozmawiać o znakach, jakie świadczą o istnieniu cywilizacji pozaziemskich. Faktu ich wiarygodności nie kwestionują nigdy. Od Roswell, przez nasz poczciwy Emilcin, do Trójkąta Bermudzkiego – wszystko, co kiedykolwiek niosło znamiona jakiejkolwiek obcej ingerencji w ziemskie życie a nie zostało wiarygodnie wyjaśnione, może być przedmiotem ciekawej rozmowy.

Wśród koncepcji ufologicznych zwłaszcza jedna budzi zainteresowanie. Mówi ona, że Ziemia wraz z zamieszkującymi ją mieszkańcami jest rodzajem hodowli – miejsca, obserwowanego przez istoty znacznie wyżej niż my rozwinięte. Owe stwory miałyby przyglądać się postępowi, jaki zachodzi na Ziemi – choćby w zakresie przygotowań do możliwych podróży międzygwiezdnych – oraz dyskretnie podsuwać nam rozwiązania, jakoby pomocne w szybszym rozwoju naszych technologii.

Wprawdzie świadomość, że jesteśmy czymś w rodzaju much na szkiełku mikroskopu może budzić niejakie przerażenie, ale nie przesadzajmy. Jeśli nawet kosmici nas obserwują czy dyskretnie wspomagają nasz rozwój, rodzina przeciętego Kowalskiego raczej nie odczuwa z tego tytułu żadnego dyskomfortu. Gorzej, że obca cywilizacja raczej niewiele robi w sprawie naprawy sytuacji mieszkańców trzeciej planety od Słońca. Cóż, widać prawa działań naukowych są tam identyczne, jak u nas. Człowiek – badacz również stara się nie ingerować w życie obserwowanych populacji, zwierząt czy roślin. Że swoją działalnością ludzkość często im szkodzi, to inna sprawa. Nie sądzę natomiast, by kosmici wywoływali na Ziemi wojny – po to, by liczba mieszkańców zmniejszyła się u nas dla dobra przetrwania gatunku. Zresztą, kto ich tam wie – być może perfidia obserwatorów i do tego stopnia jest już zaawansowana.

Nie mamy żadnego wpływu na aktywność obserwujących nas „obcych astronomów”, ale możemy zastanowić się (choćby dla własnej korzyści), co oni tam z góry mogą zobaczyć. A niektóre zjawiska mogą ich niepokoić poważnie. Wojny (a od powstania ludzkości nie było ani jednego dnia, by nasza planeta wolna była całkowicie od konfliktów zbrojnych) to tylko jeden element niezbyt zachęcającej układanki. Z góry na pewno lepiej widać straty, jakie człowiek zadaje swej własnej przyrodzie. Toż nawet sami porównać możemy satelitarne zdjęcia amazońskiej puszczy – teraz i sprzed choćby pięciu lat… Uważny obserwator z kosmosu na pewno już wie, że większość zamieszkujących naszą planetę ludzi żyje w warunkach permanentnego głodu lub na materialnym poziomie, nie gwarantującym podstawowej egzystencji. Może też stwierdzić, że od wielu dziesięcioleci prowadzone są na Ziemi rozmaite eksperymenty ustrojowe, które z reguły kończą się tak samo: obietnicą raju i powszechnej szczęśliwości a utworzeniem enklawy dobrobytu dla wybranej ekipy inteligentnych cwaniaków (komunizm, socjalizm). Widząc na Ziemi takie cuda kosmici muszą dochodzić do wniosku, że nasz świat znajduje się jeszcze na poziomie naprawdę prymitywnego rozwoju. I być może chcieliby nawiązać z nami kontakt. Ale powstrzymują się, niczym legendarni śpiący rycerze spod Giewontu: „jeszcze nie czas…”.

O Mediafest # 5, czyli drżyjcie dziennikarze, nadchodzą blogerzy!

Piąta edycja Mediafest, czyli szlachetnej inicjatywy dwóch pasjonatów świata mediów nowoczesnych, przeszła do historii jako jedna z bardziej udanych. Gośćmi byli znani w cyber-światku blogerzy (Krystian „MacKozer” Kozerawski, Maciej Budzich, Tomasz Skupieński), a dyskusję na tematy związane z blogowaniem poprzedziła projekcja filmu Jarka Rybusa, również obecnego na spotkaniu. Około stu osób na widowni Kina Charlie to wynik budzący szacunek – zwłaszcza, że informacje o zdarzeniu podawano niemal wyłącznie za pośrednictwem internetu.

Rozmowy o blogosferze są potrzebne, bo zjawisko jest nowe i ekspansywne: dziennikarze, jak sądzę, boją się blogerów. Autorzy niezależnych wypowiedzi internetowych łatwo gromadzą odbiorców, współtworzą odrębną kulturę, niektórzy osiągają wręcz status idoli. Mnożą się tam, wewnątrz sieci, akty uwielbienia – lub odwrotnie, szczerej pogardy… Jednak dla „tradycyjnych” pismaków blogosfera staje się powoli punktem zawodowego odniesienia, zwłaszcza od chwili, gdy goszczący w Polsce Barak Obama odesłał z kwitkiem wszystkich, proszących o wywiady. Przyjął tylko redaktora serwisu internetowego: to wprawdzie nie blog, ale czytelny sygnał o przewadze sieci nad mediami tradycyjnymi poszedł w świat, wzbudzając panikę wśród wydawców tradycyjnych tytułów.

Zatem dziennikarski światek nie ma prawa lekceważyć blogosfery. Profeci – katastrofiści wróżą rychły koniec mediów tradycyjnych, od gazet do telewizji, przyglądając się galopującemu rozwojowi  sieci internetowej. Bądźmy ostrożni, teatr również miał upaść w kontakcie z filmem, a jakoś żyje… Niemniej już dziś wydawcy prasowi, którzy lekceważą siłę internetu, popełniają wielki błąd. A naprawdę ciekawie zaczyna się robić wtedy, gdy zaczynamy przyglądać się zjawiskom w obrębie samej blogosfery.

Od tego zaczęło się spotkanie na Mediafeście, którego miałem przyjemność być moderatorem. Zarzucano mi gadulstwo – pewnie słusznie – ale z obszernej rozmowy wynikło kilka ciekawych wniosków.

Po pierwsze: w ocenie samych internautów blogosfera nie jest zjawiskiem jednorodnym. Obok ludzi świadomych, piszących w zgodzie z zasadami polszczyzny i dziennikarskiej kultury słowa, działają tam przypadkowi „literaci” – owszem, zbierający zainteresowanie dzięki atrakcyjnej dla młodzieży formie, ale niezbyt kompetentni w zakresie przekazywanych treści. Ci drudzy obniżają poziom blogosfery i są zasadniczo mniej groźni dla zawodowych dziennikarzy oraz tradycyjnej prasy. Ci pierwsi – to w znacznym stopniu sami dziennikarze, korzystający z internetowej przestrzeni dla zdobycia dodatkowej poczytności, lub politycy, szukający tą drogą wyborczych głosów. Albo – niezależni, publikujący wyłącznie w sieci, autorzy z poparciem internetowych czytelników: to oni właśnie tworzą grupę, którą można nazwać alternatywną prasą internetową.

Po drugie: samo pojęcie niezależności jest w blogosferze pojęciem względnym. Czy biorąc pieniądze od reklamodawców na blogu można traktować siebie jak uczciwego, szczerego, niezależnego blogera, piewcy krystalicznie czystej krytyki wobec poszczególnych zjawisk realnego świata? W tej części dyskusji nie otrzymaliśmy jednoznacznej odpowiedzi, bo w gronie samych blogerów, również ich czytelników, poglądy są rozmaite… Powoli tworzy się więc, jak w każdej kulturze, nurt główny (mainstreamowy) i nurty poboczne, podziemne (undergroundowe) – a podział opiera się na zagadnieniu komercjalizacji blogowych wypowiedzi.

Rozmawialiśmy, pytaliśmy – a wydaje się, że zjawisko zostało zaledwie napoczęte w tej wielominutowej dyskusji. Czas dla internetu płynie bardzo szybko, zarówno w znaczeniu rozwoju technologii, jak też samych form sieciowej aktywności. Kolejne rewolucyjne pomysły, galopujące śladem sukcesu Facebooka, są zapewne kwestią najbliższych miesięcy… A jest przecież jeszcze cały, obszerny przecież, temat aktywności mikroblogowej! Jest o czym dyskutować, a dobrze się stanie, jeśli  za bary z blogosferą wezmą się specjaliści w zakresie dziennikarstwa i komunikacji społecznej: już dziś świat blogów czeka na analizę w pracach magisterskich, rozprawach doktorskich, przewodach habilitacyjnych… W Kinie Charlie widziałem co najmniej kilkoro studentów dziennikarstwa UŁ.  Czekamy zatem na publikacje – i kolejne Mediafesty.

O etyce w dziennikarstwie muzycznym, czyli summa pewnej konferencji

Dzięki uprzejmości dr. Krzysztofa Grzegorzewskiego z Katedry Dziennikarstwa Uniwersytetu Łódzkiego, mogę zamieścić tu skrót wystąpienia, jakie miałem zaszczyt przygotować na konferencję naukową tam zorganizowaną, poświęconą dziennikarstwu muzycznemu. Wypowiedzi wszystkich referentów będą zamieszczone w publikacji, która po konferencji ukaże się, prawdopodobnie nakładem Primum Verbum.  Pamiętajmy, że tekst poniżej jest zapisem mówionego referatu, nie zaś samodzielnym artykułem.

 

Remigiusz Mielczarek

„Pisanie o muzyce jest jak tańczenie o architekturze”. Oto piękne zdanie, które wypowiedział Jarek Szubrycht, mój przyjaciel, który jest muzykiem i krytykiem muzycznym. Oddał przy tym, poniekąd niechcący, pewną ideę: ktoś, kto zajmuje się krytyką muzyczną, powinien aspirować do miana twórcy: jeśli już pisać o muzyce, to dobrze jest, by tekst miał również walory artystyczne. Oczywiście, nie należy tego traktować przesadnie. Sądzę, że pisząc o muzyce, niekoniecznie sami musimy być artystami. Niemniej ta sugestia jest ciekawa, ponieważ naprowadza nas na dodatkowy trop: dobrze jest, by krytyk muzyczny (szerzej: osoba zajmująca się jakąkolwiek działalnością opisującą muzykę) miał trochę wrażliwości. Jeżeli lubimy muzykę, słuchamy różnych płyt, różnych gatunków i stylów, chodzimy na koncerty, otwieramy głowę i „wpuszczamy” do niej dużo bodźców, wzbogacając tym dodatkowo swój bagaż doświadczeń i muzyczną wrażliwość – wówczas, jak się wydaje, jesteśmy lepiej przygotowani do pisania o muzyce.

Oczywiście, aspekt artystyczny pisania jest atrakcyjny i ciekawy; nie zwalnia nas wszakże od pewnych obowiązków. Obowiązki te głównie wiążą się z przestrzeganiem reguł związanych z szeroko rozumianą krytyką artystyczną. Nie zwalnia nas to także od przestrzegania stricte rozumianych reguł dziennikarskich, w szczególności prasowych – mam tu na myśli przede wszystkim etykę dziennikarską i prawo prasowe.

W ramach rozważań o etyce dziennikarskiej z pewnością warto poruszyć problem odpowiedzialności. Dzisiejszy świat (rzeczywistość ostatnich dwudziestu lat) jest taki, że otaczająca nas muzyka jest w dużej części wynikiem działalności biznesowej. Jeśli pójdziemy do teatru muzycznego, napiszemy negatywną recenzję na temat spektaklu i ją opublikujemy; jeśli jeszcze kilku dziennikarzy, którym spektakl się nie podobał, opisze go negatywnie – to teatr nie zostanie oczywiście zamknięty. Zasadniczo nie ma uzasadnienia zamykania teatrów, które funkcjonują w oparciu o subsydia państwowe (mogą to być pieniądze z urzędu miasta, urzędu marszałkowskiego, etc.) – teatry takie uzupełniają jedynie swój budżet o wpływy z biletów. Jeśli więc będą kiepskie recenzje ze spektaklu muzycznego, które jego premierę przekreślą, to teatr sam z siebie się nie zawali, ponieważ funkcjonuje w systemie, który pozwala mu przetrwać. Niemniej są wokół nas artyści, dla których działalność twórcza i estradowa jest jedynym sposobem na życie. Mam na myśli przede wszystkim nieduże zespoły (w tym kameralne). Tomasz Gołębiewski, koncertmistrz w Filharmonii Łódzkiej, prowadzi własny impresariat artystyczny i kwartet smyczkowy. Gdyby tym koncertmistrzem nie był, poradziłby sobie. I odwrotnie, gdyby jego prywatna działalność artystyczna nie zagwarantowałaby dochodów, ratowałby się etatem w Filharmonii. Ale jeśli weźmiemy pod uwagę, że muzyka jest czyimś wyłącznym sposobem na życie, przetrwanie i zarabianie pieniędzy, to słowa, które napiszemy na temat usłyszanej płyty lub koncertu, mogą mieć ogromny wpływ na przetrwanie tych ludzi.

Dlatego wydaje mi się, że to, co piszemy, w kontekście odpowiedzialności za słowo jest swoistym pomostem między „dziejącą się” muzyką, a odbiorcą. I tak np. zespoły rockowe dzielą się na dwa typy:

a) zespoły, które utrzymują się ze swojej działalności (np. zespół „Wilki” Roberta Gawlińskiego) – takie zespoły są sprawnie funkcjonującymi przedsiębiorstwami, nagrywają najlepiej przyjmowane płyty, są popularne i mają ugruntowaną pozycję w kraju, nie muszą się więc martwić o przetrwanie, zbierając recenzje na swój temat (mają swój tzw. fanbase – grupę wiernych fanów, łączących się w fan-cluby, które zabezpieczają muzykom byt poprzez stałą frekwencję na koncertach);

b) zespoły pretendujące do określonego poziomu, rozpoczynające karierę – ich członkowie traktują granie muzyki jako hobby, wykonując przy tym inną pracę zawodową, dokładając z własnych funduszy do działalności zespołu, bowiem ich pozycja na rynku muzycznym na ogół nie gwarantuje im zarobków.

Pozycja zespołu lub muzyka nie zwalnia dziennikarzy od odpowiedzialności za słowo i rzetelności przekazu. Ponadto każdy zespół muzyczny chciałby osiągnąć status zespołu żyjącego z grania. Bardzo wielu muzyków – hobbistów marzy o tym, by móc porzucić swoje dotychczasowe zajęcie, np. pracę urzędnika, by zarabiać na życie np. graniem na gitarze (tj. zajęciem atrakcyjnym, nawet romantycznym). Krytycy mogą często przysłużyć się takiemu zespołowi, albo „dać mu w kość”; zdecydować o jego losach. Warto zobrazować to przykładem. Chirurg, wycinając człowiekowi nieodpowiedni organ, może go zabić – jest to ogromna odpowiedzialność. Podobnie prawnik, skazując przez pomyłkę niewinnego, może wsadzić go do więzienia. My – dziennikarze muzyczni – możemy napisać niezbyt dobrą recenzję i, z pozoru, nikomu krzywda się nie stanie. Niemniej odpowiedzialność nadal jest duża: możemy wziąć niechcący na siebie kierowanie losami poszczególnych muzyków. Dzieje się to zwłaszcza wtedy, kiedy mamy możliwość publikowania w mediach masowych, które mają dużą siłą oddziaływania. Są media, które cechują się różnym natężeniem owej siły oddziaływania – niemniej, jeśli nasza recenzja pójdzie w świat, a okaże się nieuzasadniona, może kogoś bardzo zaboleć lub naprawdę zniszczyć.

Jak przygotować się do pisania recenzji? Z pewnością nie trzeba być muzykiem, by pisać o muzyce – choć bardzo wielu krytyków piszących o muzyce, jednocześnie ją komponuje lub wykonuje. Nie wszyscy wiedzą, że bardzo świadomym recenzentem jest np. Adam Darski1. Jego kariera jest interesująca. Gdy zaczął swoją działalność w 1992 r., wspinał się po szczeblach popularności ze swoim Behemothem – choć to, co teraz się wokół niego dzieje, napawa mnie czasami obrzydzeniem z racji na ludyczny charakter tych wydarzeń. Gdy Adam wydawał kolejne płyty z Behemothem, przysyłał mi je do recenzowania, gdy pracowałem dla miesięcznika „Metal Hammer”. Tak się składało, że czasem te płyty nieszczególnie mi się podobały, stąd w skali od 0 do 5 najczęściej dawałem Behemothowi od 3,5 do 4 pkt. ( chyba od piątej płyty zespół zaczął grać światowo, ale wcześniej była to kapela znana jedynie w Polsce). Adam protestował: „Coś ty napisał, czwórkę mi dałeś? Czy ty serca nie masz? Ja się tu staram tyle już lat, a ty dajesz mi cztery, nie pięć?” Zawsze odpowiadałem, że z konkretnych powodów: „Nad tym i nad tamtym musicie jeszcze popracować – wtedy z czystym sumieniem dam wam piątkę”.

Jeśli piszemy o kimś źle, musimy przy tym wiedzieć, dlaczego coś zostało źle wykonane lub zagrane, dlaczego mamy niedosyt w kontakcie z dziełem. Niezależnie od tego, jaki zespół nagrał muzykę, traktujemy ją jako dzieło, bo ma swojego odbiorcę, pretenduje do miana sztuki – bez względu na to, jaką teorię muzyczną do niego dopasujemy. Jeśli posiadamy punkt odniesienia, tj. wiemy, jak grają najlepsi w danej dziedzinie, jesteśmy osłuchani i świadomi, gdzie jest elitarna warstwa przynależna danemu gatunkowi, to potrafimy lepiej i w sposób wiarygodny ugruntować swoje opinie. Jeśli zapomnimy uzasadnić naszą opinię, wtedy zaczynają się problemy; ktoś nam może udowodnić, że jesteśmy niekompetentni. W połączeniu z kryterium odpowiedzialności, łatwo można kogoś skrzywdzić. Wyobraźmy sobie, że mamy do oceny płytę debiutanta. Płyta bardzo się nie podoba i trzeba o tym napisać. Nie chcemy zachęcić ludzi do zakupu płyty, uważając, że jest tego niewarta. Pamiętajmy jednak, by napisać, dlaczego ocena jest negatywna. I pamiętajmy przy tym o dziennikarskiej odpowiedzialności za słowo.

1 Adam Darski, ps. „Nergal” – wokalista i lider blackmetalowego zespołu Behemoth.

O mizerii muzycznej mediów, czyli taki jest świat…

Pracownicy Katedry Dziennikarstwa Uniwersytetu Łódzkiego zaprosili dziennikarzy muzycznych na seminarium naukowe. Przyjąłem zaproszenie, bo niewiele wiemy o sprawie: prace magisterskie czy doktorskie poświęcone krytyce muzycznej dopiero powstają, mało jest rzetelnych opracowań akademickich. Kilkoro praktyków wzbogaciło ten zasób przygotowanymi referatami, wywiązała się też dyskusja, poświęcona głównie jakości mediów. Stacje radiowe i telewizyjne odsądzano od czci i wiary, krytykując bezmiar dźwiękowej papki, wylewającej się masowo z głośników w miejsce szlachetnych dźwięków. Atakowano (słusznie) całkowitą zapaść kultury słowa, które, jeśli dzisiaj w ogóle muzyce towarzyszy, uwłacza kulturalnemu słuchaczowi. Nikt nie dba ani o jakość polszczyzny – ani o predyspozycje osób, zajmujących się w mediach przemawianiem do społeczeństwa.

Fatalna jakość dziennikarstwa w radiach czy telewizjach komercyjnych od dawna jest przedmiotem utyskiwania, zarówno środowiska tak zwanych dziennikarzy profesjonalnych, jak i też odbiorców, oczekujących wyższego poziomu prezentowanych na antenach wypowiedzi. Zwykle ci sami ludzie bardzo by chcieli radia i telewizji  z lepszą muzyką, nie z dyskotekową papką dla tzw. masowego odbiorcy. Tęsknią za kartami mikrofonowymi i za radiem autorskim, promującym muzykę dla wytrawnego słuchacza. To samo dotyczy telewizji, w jej pasmach rozrywkowych – lub gdy stacja zajmuje się wyłącznie nadawaniem muzyki.

Sam bym chciał lepszej jakości antenowego słowa i muzyki lepszej niż taneczne umpa – umpa w większości komercyjnych stacji radia i tv. Ale czy taki postulat jest realny? Nie sądzę.

Zacznijmy od tego, że najpoważniejszym problemem mediów komercyjnych jest przetrwanie. Muszą utrzymać się z reklam, co w ciężkich – kryzysowych czasach jest zadaniem karkołomnym. Stąd tzw. formatowanie mediów, czyli programowanie muzyki stacji radiowej tak, by zaspokajała gusta najszerszego kręgu odbiorców. A najliczniejsza grupa ludzi na świecie ma proste wymagania muzyczne – właśnie takie, jak codziennie słyszymy na komercyjnych antenach, pop , dance, disco, rap etc. Najprostsze formy mają największe powodzenie, najlepiej wtedy, gdy co trzy lub cztery piosenki prowadzący ogłosi konkurs, w którym można coś wygrać nie odpowiadając na żadne pytanie – byle się dodzwonić.

Idźmy dalej – radio gra muzyczkę łatwą i przyjemną, krąg słuchaczy poszerza się, rośnie słupek słuchalności. Radio pokazuje słupki reklamodawcom, ma większą szansę na pieniądze. I to jest zupełnie normalny system, tak działa wolny rynek mediów. Na całym świecie radia grają to, co chcą masy – i nie zmieni tego najbardziej poważne grono dziennikarskich ekspertów.

A gdzie „misja”, zapytamy – gdzie dbałość o kulturę, tradycję, wychowanie młodego pokolenia do szlachetnej muzyki i pięknego słowa? Ano, w nielicznych stacjach publicznych, finansowanych dzięki państwowej dotacji, czyli słynnemu abonamentowi. Tak to jest ułożone, że państwo płaci na utrzymanie mediów publicznych, otrzymując niejako w zamian przekaz, gwarantujący – przynajmniej w teorii – troskę o edukacyjny aspekt działalności mediów. Nie chcę analizować jakości programu poszczególnych mediów publicznych. Stawiam tezę, że ich istnienie, finansowanie z abonamentu oraz utrzymywanie stanu prawnego podtrzymującego publiczno – prywatny system prasowy jest marnotrawstwem pieniędzy, kolejnym urzędniczym złodziejstwem, dokonywanym na składce publicznej pod szlachetnym pretekstem.

Czemu utrzymywanie mediów publicznych i ich „misji” nie ma sensu? Po prostu dlatego, że większość ludzi nie chce kultury. Zwyczajnie, wolą dyskotekę, piwo i zadymę po meczu niż Mozarta, Brahmsa czy Beethovena. I nie zmieni tego żaden system, żadna ustawa medialna, nawet najbardziej kompetentny prezenter. Pamiętacie, jak za komuny do teatrów prowadzone były na spektakle całe szkoły? Efekt wychowawczy był tylko jeden: wielka irytacja aktorów, narzekających, że „inteligentna” młodzież zagaduje przedstawienie lub – o zgrozo – rzuca w artystów ogryzkami.   Takie właśnie jest wychowywanie na siłę, oprócz straty pieniędzy nie mamy żadnych efektów edukacyjnej działalności.

Dlatego stawiam tezę, że utrzymaniem tradycji, kultury muzycznej i językowej powinni zająć się ludzie wybrani. Elita, nisza – jakkolwiek byśmy ich nie nazwali. Niech dobra muzyka i piękne słowo przetrwają dla radości tych, którym naprawdę zależy na ich istnieniu. W skali świata oceniam tę grupę osób na jakieś osiem – dziewięć procent mieszkańców Ziemi. Dlatego uważam, że utrzymywanie mediów publicznych ze składki WSZYSTKICH ludzi jest nieuczciwe. Niech rynek mediów wreszcie stanie się całkowicie wolny, bez wydatków na „misję”, administracyjne etaty i marnych dziennikarzy (nie do zwolnienia, dzięki przepisom, chroniącym związkowców. W łódzkich mediach publicznych działa po siedem – i więcej – związków zawodowych!). Ludzie mogliby wówczas finansować sami te stacje, których profil im odpowiada – i te nadające szlachetne odmiany muzyki utrzymałyby się dzięki swoim fanom. Przykład, nawet dzisiejszy? RMF Classic. Prywatna stacja, nadająca przeboje muzyki poważnej…

Konkluzja, choć karkołomna – jestem pewien, że lekarstwem na mizerię jakości mediów komercyjnych jest całkowite sprywatyzowanie rynku mediów. W formacie stacji ambitnych reguły wolnej konkurencji wymusiłyby na nadawcach walkę o dobry poziom, muzyki i słowa, na prezentowanej antenie. Stacje masowe działałyby tak, jak do tej pory. System byłby sprawiedliwy (lepszy ma się lepiej), a odbiorcy mediów nie musieliby opłacać obowiązkowego haraczu na coś, co i tak nie jest w stanie poprawnie funkcjonować.  Zaś miłośnicy wysokiej kultury nadal mieliby wybór: słuchaliby takich stacji, oglądali takie telewizje, jakie by im się podobały.

O teatrze, czyli przewaga rynku nad kulturą…

Trwają gorączkowe kłótnie wokół nowej ustawy o teatrach. Chodzi głównie o sposób zatrudniania aktorów, którzy nie chcą godzić się na przedmiotowe traktowanie. Żądają za to bezterminowych umów o pracę, bez względu na swój dorobek, talent i uznanie ze strony odbiorców. A ja nie rozumiem: czemu zły lekarz, kiepski prawnik, przeciętny dziennikarz mają mieć gorzej niż byle jaki aktor?

Wszyscy wokół trąbią o potrzebie zachowania zdobyczy kultury, o misji społecznej,  jaką ma być finansowanie m.in. zespołów teatralnych. I że, ma się rozumieć, sztuki teatralnej nie można traktować jak towaru na ladzie, bo są rzeczy ważniejsze od pieniędzy. Tylko, że – jakie to smutne – forsy w publicznej kasie brakuje, trzeba więc zdecydować, komu dać mniej a komu więcej. I w ogóle, ile dać na tę nieszczęsną kulturę. Decydują o tym rzecz jasna urzędnicy, rozmaitych wydziałów i departamentów kultury na wszystkich możliwych szczeblach władzy, od urzędów gminnych po Ministerstwo Kultury. A przecież oni nie zrobią tego za darmo…

Odrzućmy na moment tę oczywistą prawdę, że biurokracja od razu pożera ogromną część pieniędzy „na kulturę”, z której teatry mogłyby zrobić merytoryczny użytek. Chodzi mi o coś innego…
…czemu mianowicie kultura nie może być traktowana jako normalny podmiot gry wolnorynkowej?

W sytuacji, gdy teatry pozbawione byłyby jakiejkolwiek dotacji publicznej wreszcie zaczęłyby się starać o jakość swoich poczynań. Jest w Polsce kilka (na palcach jednej ręki liczonych) teatrów, które nie wstydzą się za swój repertuar an bloc, czyli żadne z ich przedstawień nie schodzi poniżej określonego poziomu. Pozostałe, gdyby nie hojne subsydia publiczne, musiałyby poprawić jakość swoich działań lub zbankrutować. I bardzo dobrze by się stało! Jako widz teatralny nie mam najmniejszej ochoty chodzić na szmirę, za którą płacę z własnej kieszeni, kupując bilet – a nadto mam świadomość, że idzie na to kasa z moich podatków.

Żaden teatr nie utrzyma się z samych biletów, to fakt. Ale istnieją tysiące sposobów na pozyskiwanie bogatych sponsorów, mecenasów, opiekunów finansowych. Można sprzedawać miejsca na logo w foyer i na plakatach / biletach, można sprzedawać za cenę „VIP-owską” miejsca w specjalnych lożach, pomysłów naprawdę może być wiele… W tym systemie również widzowie zagłosowaliby nogami, przychodząc na spektakle, co z kolei zapewniłoby bieżącą gotówkę w teatralnej kasie. Jakość sztuki – naprawdę nic nie stoi na przeszkodzie! – można śmiało połączyć ze skutecznym działaniem menadżerskim, w całej Polsce są tego rozliczne przykłady.

Naprawdę nie pojmuję, czemu placówki kulturalne nie miałyby podlegać zasadom wolnego rynku. W całym normalnym świecie sztuka jest towarem, jak wszystko – tyle, że elitarnym, oznaczonym symbolem wysokiej jakości. Oczywiście w Polsce nikt nie może tego zrozumieć. A sprywatyzowanie kultury dałoby korzyść wszystkim: widzom, ambitnym twórcom, mecenasom. Nie utrzymałyby się w tym systemie jedynie miernoty ani urzędasy. Ale zdaje się, że tu jest pies pogrzebany…

O łódzkich przygodach Malkovicha, czyli dramatu ciąg dalszy

John Malkovich dotarł do Łodzi, wprawdzie z opóźnieniem, ale zdążył. W piątek spotkał się z wielbicielami jego filmowego talentu, a dzień później w Teatrze im. Jaracza, zagrał Jacka Unterwegera – seryjnego mordercę, którego prawdziwa historia posłużyła za kanwę spektaklu.

Pech prześladował aktora od początku tegorocznego tournee z „The Infernal Comedy” – a to kradzież osobistych rzeczy z hotelu w Pradze, a to odwołane samoloty, odnowienie kontuzji kolana, upał, tłok lub wieczne zainteresowanie upierdliwych dziennikarzy. Ach, no i oczywiście brak świeżej śmietanki w cukierni „Dybalski” tudzież fatalne rozwiązywanie przez łódzkie władze problemu braku miejsc parkingowych.

Dyskretne wtręty, zjadliwie komentujące wszystkie te niedogodności, zawarł wielki artysta w improwizowanych częsciach scenicznego monologu, zwracając się w pierwszych słowach inwokacji do prezydent Łodzi Hanny Zdanowskiej – a potem wplatając kąśliwe uwagi w tekst sztuki. Sprzyjali mu tłumacze, a właściwie sprzęt audiofoniczny, rozdany widzom tuż przed spektaklem. W słuchawkach rozlegało się donośne biiiip, zwyczajowo towarzyszące niezbyt umiejętnemu obsługiwaniu tego sprzętu przez nieobyte osoby, nadmiernie otwierające głośność zestawu. Cóż, nie każdy ma idealny słuch, jeszcze mniej osób na polskiej widowni (jakże tego wieczora elitarnej) rozumie literacką angielszczyznę. Tym razem, zgodnie z konwencją sztuki, wyjątkowo czytelną i starannie deklamowaną – choć zniekształcaną przez aktora celowo, boć przecież ze sceny przemawiał do nas Austryjak, wykręcający angielskie sylaby niczym jakiś Schwarzenegger.

A zatem Malkovich nie miał wcale dobrze, bo nawet podczas sztuki jego skupienie mącone było przez natrętne głosy, pracujących w pocie czoła, tłumaczy symultanicznych. Pytał więc aktor złośliwie, jak sobie radzą owi pracowici translatorzy i czy widzowie są zadowoleni z ich sprawności. Szkoda, że samemu sobie nie zadał pytania, jak inne osoby radzą sobie z kaprysami wielkiego artysty.

Na konferencji prasowej Malkovich udzielał odpowiedzi półgębkiem, z łaski na uciechę. Zaplanowana kwadrans po siedemnastej próba dla mediów została odwołana – aktor tłumaczył się bólem kontuzjowanej nogi, każąc reporterom pojawić się o dwudziestej na przedstawieniu. Wszyscy zostali po to, by tuż przed ósmą usłyszeć, że mają natychmiast opuścić salę! Amerykańska gwiazda chciała stanąć w ten sposób w obronie „tych, którzy uczciwie zapłacili za bilety”, to cytat dosłowny.

Miałem uczciwy bilet, więc zostałem obejrzeć przedstawienie. A raczej żałosną chałturę, przygotowaną trzy lata temu na potrzeby zblazowanej, bufonowatej i snobistycznej wiedeńskiej socjety. Tekst monologu Malkovicha wystarczyłby na wypełnienie dwudziestu minut spektaklu, pocięto więc kwestie mówione ariami operowymi ( z partytur m.in. Glucka, Haydna i Mozarta). Towarzyszyły więc aktorowi dwie sopranistki, z których jedna miała nawet przyjemny głos. Wyższy poziom wykonawczy można czasem zauważyć nawet na łódzkiej scenie operowej… Ale cóż, jak to w Wiedniu, muzyka klasyczna musi być. I w chwili, gdy spektakl przestał być na wiedeńskim Ringu lokalną i turystyczną atrakcją, autorzy zaczęli jeździć z nim po świecie. W końcu na Malkovicha każdy chętnie parę groszy wyłoży.

Impreza kosztowała Urząd Marszałkowski pół miliona złotych, oczywiście naszych, bo za publiczne pieniądze była finansowana. Ale nie mam tym razem pretensji do marszałka Stępnia i jego kulturalnych pretorian. To Malkovich, jego ekipa i menadżerowie dali aż nadto bolesny pokaz bufonady, gwiazdorstwa, małostkowości i lekceważenia łódzkich widzów. Przyjechali tu z przymusu, zarobić pieniądze i jak najszybciej oddalić się w zacisze cywilizowanego świata. Dziękujemy, panie Malkovich, że przypomniał nam pan dosadnie, w którym miejscu współczesnej cywilizacji obecnie się znajdujemy. I wiemy też, że nie nazwał pan tego miejsca dupą jedynie przez wrodzoną grzeczność.

O elicie, czyli kto powinien rządzić…

Mawiają demokraci, że demokracja nie jest idealnym ustrojem, ale nikt jeszcze lepszego nie wymyślił. Zwolennicy monarchii lub systemu władzy autorytarnej odpierają wtedy, za Łysiakiem: „jedzmy g…no, miliony much nie mogą się mylić” – dając w podtekście sugestię, że w demokracji każda bzdura staje się prawem, byle tylko przegłosowała ją głupawa większość, odpowiednio przekabacona siłą mediów przez znających się na socjotechnice cwaniaków, walczących o przechwycenie władzy i pieniędzy.

Niestety, nie ma gwarancji na dobre rządy nawet wówczas, gdy władzę pełni król – lub inny „pomazaniec boży”, jakikolwiek prezydent czy wódz plemienny… Historia pokazuje, że zbyt wielu było na świecie morderców, psychopatów lub po prostu nieudaczników w roli królów. Ludzie cierpieli pod rządami Kaliguli lub innego Nerona, przyjmując okrucieństwo satrapy jako nieuchronne przeznaczenie. Oczywiście, najlepszy byłby światły, dobry i mądry władca, mniej dbający o interes własnego dworu niż o dobrobyt poddanych, ale nie oszukujmy się – pojedyncze w dziejach świata przypadki takich kadencji jedynie potwierdzają regułę: dobry król to taki sam wybryk natury, jak dobry rząd, wybrany głosami demokratycznej większości.

Stan rzeczy, nie dający wyraźnej przewagi żadnej ze znanych metod sprawowania władzy jeszcze raz potwierdza tezę: nie forma rządzenia, lecz jego treść tak naprawdę ma znaczenie dla ludzi. Im mniej publicznego majątku w rękach osób, sprawujących władzę w danym państwie, tym lepiej dla ludzi owo państwo zamieszkujących.

Żyjemy jednak w demokracji i na żaden przewrót ustrojowy chwilowo się nie zanosi. To ogół narodu, stawiając krzyżyki na kartkach z nazwiskami, decyduje o wyborze grupy tych, a nie innych przedstawicieli większości społeczeństwa. Czy rzeczywiście wybór ten odbywa się na sprawiedliwych, większościowych zasadach (spór wokół ordynacji) – to zagadnienie do obszernej polemiki i materiał na oddzielny tekst… Ale chwilowo załóżmy, że faktycznie większość głosujących ma siłę, pozwalającą na klarowne wyłonienie tych, których najchętniej popieramy.

I tu zaczyna się problem: często nie wiemy, kogo poprzeć. Albo jesteśmy zmuszeni poprzeć ludzi z danej partii politycznej – bywa, że z jej programem nie zgadzamy się w pełni. Zatykamy więc nos i głosujemy na mniejsze zło, osłabiając w ten sposób satysfakcję z dokonanego wyboru. Niezbyt to demokratyczne – jeśli nie mogę oddać głosu na kogoś, kogo poparłbym bezdyskusyjnie, to albo nie idę głosować (wszyscy wiemy, jakie są w Polsce frekwencje wyborcze) albo – głosując na mniejsze zło, działam częściowo wbrew sobie, a przecież nie to powinno być ideą demokratycznego głosowania!

Mamy więc problem, rzekłbym, kadrowy. Nie tylko polityczny, bo od dawna partie, które sprzeciwiają się „poprawnemu” widzeniu świata są strarannie pomijane w socjotechnicznym procesie promocyjnym, uprawianym przez ogólnopolskie media na zlecenie utrzymujących je sitw czy układów. Jest to również problem braku elit. W wyborach wszystkich szczebli, od początku wolnej, polskiej demokracji, startują w zasadzie ci sami ludzie, zmieniający tylko partyjne szyldy w zależności od aktualnej koniunktury. Stała ekipa, przewijająca się w okienkach telewizorów w co chwilę innym zestawie barw klubowych, zniechęca wyborców do społecznej aktywności. Słyszymy – „na kogo mam głosować, przecież to ciągle ta sama banda!”

Elit w Polsce nie mamy, największa w tym zasługa Hitlera po jednej, a Stalina po drugiej stronie granic wojennej Polski. Wojna z Niemcami oraz Katyń skutecznie przetrzebiły nam arystokratyczną, najbardziej elitarną tkankę narodu. Po wojnie kształcono już według ludowego, czerwonego systemu, a wielu z tamtych profesorów do dzisiaj zajmuje etaty w polskich uczelniach… Przełom roku 89 także zrobił swoje – nawet jeśli wśród tak zwanych fachowców, mimo ideologicznego skażenia, trafiali się prawdziwi mistrzowie swojej branży, pęknięcie systemowe zmiotło ich ze sceny, krusząc odwieczny łańcuch przekazywania wiedzy i doświadczeń młodszemu pokoleniu. Znakomicie widać to w dziennikarstwie: pokolenie dzisiejszych czterdziestolatków, wchodzących do zawodu na początku lat 90-tych, tak naprawdę nie miało od kogo się uczyć. Ich potencjalni mistrzowie zostani z zawodu relegowani za propagandową służbę PRL i występy w mundurach oficerskich na ekranach telewizorów w stanie wojennym. Całkiem słusznie przeprowadzono w tej grupie zawodowej lustrację (propaganda nie jest dziennikarstwem), ale za jednym zamachem odstrzelono najbardziej doświadczonych rzemieślników, którzy mogliby, w sensie warsztatowym, wychować następców. Toteż zawodowi beneficjenci nowego systemu prasowego wolnej Polski tak naprawdę uczyli się sami, a zaraz potem uczyli młodszych od siebie, samemu tak naprawdę niewiele wiedząc jeszcze o swojej robocie. Niestety, do dzisiaj widać tę historyczną kolej rzeczy w poczynaniach dziennikarzy. Oraz w grupie osób, które mediami zarządzają – znaleźć tam człowieka, który byłby dla swoich podwładnych zawodowym autorytetem, graniczy z cudem. To zresztą złożony problem, bo tak zwana polityka personalna redakcji musi opierać się na konkretnych zasadach – a tych nie znają właściciele mediów, zatrudniając przypadkowych ludzi w roli redaktorów naczelnych, ani też owi redaktorzy, dobierając sobie współpracowników na zasadzie łapanki lub koleżeńskich koneksji. Oczywiste, jakby się zdawało, kryterium fachowości, jest tu najrzadziej brane pod uwagę…

Zatem, dopóki ktoś systemu nie zmieni, jesteśmy w Polsce skazani na rządy ludzi niekoniecznie do władzy się nadających. Teraz politykiem może być dosłownie każdy a władzę dostanie, jeśli tylko otrzyma społeczne poparcie. Głosy zgromadzi, jeśli przekona tych, którzy w swej masie nie bardzo orientują się, na czym ta cała polityka naprawdę polega… Zatem, kto skuteczniej uruchomi socjotechniczną maszynerię, przejmuje Państwo z całym dobrodziejstwem dostępu do publicznej kasy – i robi co chce. „Po nas choćby potop”… I to jest właśnie najbardziej przerażające.

Pierwszy numer Electric Chair

Dziś zamiast tekstu pozwolę sobię na odrobinę autopromocji: oto pierwszy utwór formacji Electric Chair, którą z przyjaciółmi założyliśmy po odejściu z Artrosis. Przedstawiamy „Luanę” w sieci jako wyznacznik stylu, nad jakim pracujemy. Miłego słuchania!