O jesiennym niepokoju, czyli Widzew przegrywający

Lepiej złego nie kusić, toteż obiecałem sobie nie pisać o Widzewie do końca rundy.  Zamiar upadł, bo też w drużynie – dość niespodziewanie – zaczęło się nagle robić bardzo źle. Po znakomitym starcie pojawiła się seria porażek i bolesny kurs w dół tabeli. Co się wydarzyło z zespołem, który tak ładnie rozpoczął sezon, mieszając w głowach domorosłym specjalistom od futbolu? No właśnie, nie wiadomo, co się stało. Eksperci twierdzą, że młoda drużyna ma prawo, a nawet powinna grać w kratkę, a z natury rzeczy juniorzy dobre mecze muszą przeplatać słabszymi. Mnie taka opinia słabo przekonuje –  mam raczej wrażenie, że jeśli ktoś już pokazał, że umie grać w piłkę, to po prostu umie, nawet jeśli jest młody. Udowadniają to liczne przypadki młodych piłkarzy w innych ligach… Rzecz w tym, czy chce się grać w tę piłkę, a jest z pewnością mnóstwo powodów, dla których by się grać nie chciało. Mowa tu zarówno o pojedynczych zawodnikach, jak też o drużynie, która może zastosować wspólną strategię markowania gry, o ile ma aktualnie taki interes.

Podobno teraz Widzew płaci. Zawodnicy nie powinni zatem mieć bezpośrednich powodów do ukrytego strajku, choć oczywiście zaległości istnieją. Oto pierwsze pytanie, które pozostanie tu bez odpowiedzi: czy zawodnicy z aktualnie grającej drużyny mogą już teraz mieć powód do wdrażania przysłowia „nie ma sianka – nie ma granka”? To zależy od wielu czynników, m.in. od wpływu tzw. klubowej starszyzny na młodzików w zespole.

Jeśli nie kasa, to co innego może być powodem rozkładu piłkarskiej formy? Spójrzmy na Widzew w perspektywie mijających spotkań: cały kłopot zaczął się w chwili, gdy za jakąś tajemniczą przyczyną trenerowi Mroczkowskiemu podpadł Alex Bruno. Brazylijczyk, będąc w tak zwanym gazie, nagle począł być z boiska zdejmowany, rzekomo po to, by nie poczuł wody sodowej, nadmiernie uderzającej do głowy. Przyznam szczerze, nie pojmuję takiej strategii – zwłaszcza, że Alex grał dobrze i strzelał bramki. Wyjątkiem ostatni przypadek z ręką na Lechii, ale, powtarzam, oceniajmy przebieg całej rundy. Zastępujący Alexa Jakub Kowalski to kompletne nieporozumienie, kompromitacja. Jeszcze nie zagrał nic, co jakkolwiek pomogłoby drużynie, za to popełnia non-stop kardynalne błędy. Co dalej? No cóż, wraz z kłopotami Alexa – jednocześnie! – zaczął się totalny upadek Sebastiana Dudka w roli kreatora gry Widzewa. Tak, jakby te dwa ważne ogniwa drużyny pękły w tej samej chwili, być może właśnie z powodów poza sportowych. Nie mnie wnikać w wewnętrzne sprawy zespołu, ale dokładnie w momencie pierwszych kłopotów z wynikami trener Mroczkowski zaczął kombinować w składzie, szukając optymalnych ustawień, przydzielając piłkarzom inne pozycje. Doszły kontuzje, zniżka formy kolejnych liderów (Broź, Okachi, Ben) i mamy problem. A przed nami Legia. Bardzo się  boję, że w obecnej formie jednej i drugiej drużyny przywieziemy stamtąd „piątkę”. Obym był złym prorokiem…

O autostradowych komplikacjach, czyli jak Łódź mężnie znosi ruch ciężarówek…

Wydawać by się mogło, że autostrady są zbawieniem dla Łodzi. Gdyby nie skrzyżowanie pod Strykowem, które zgodnie z aktualnymi planami ma szanse za dwa lata wysyłać sprawnie ruch krajowy w każdą stronę, pies z kulawą nogą by tu nie zaglądał. Nie ma po co zaglądać do Łodzi (brak atrakcji turystycznych i ogólna brzydota miasta) – chyba, że akurat coś się dzieje w temacie sportu lub kultury. Oby działo się jak najwięcej, ale żeby w przyszłości  natłok turystów „eventowych”  nie zablokował nam ulic na amen, należałoby także zadbać o przelotowość ruchu tranzytowego. Z tym w mieście krucho, zwłaszcza ostatnio, po otwarciu fragmentu autostrady A 1 między Strykowem a Kowalem.

Wprawdzie autostrada z Łodzi do Gdańska jeszcze nie całkiem gotowa, bo zostało 60 kilometrów od Kowala na północ – a ten odcinek dopiero za dwa lata ma być wykonany. Ale już dziś spora część ruchu TIR korzysta ze sprawniejszej drogi na południe, uwalniając dzięki temu dotychczas obleganą krajową jedynkę – przynajmniej na tym odcinku, gdzie jest to możliwe. I faktycznie, ruch się usprawnił: jedziesz lepiej, dopóki nie dotrzesz do Łodzi. Tu wszelka sprawność przelotu się kończy, bo Łódź nie ma obwodnicy, która mogłaby odciążyć  ruch miejski od ciężkiego transportu na kołach.

Samochody, także ciężarowe, wjeżdżając do Łodzi od strony węzła w Strykowie, mają dwie możliwości przejazdu przez miasto: albo prosto, przez aleję Śmigłego – Rydza (utykając w korku na pierwszym dużym skrzyżowaniu, jakim jest Rondo Solidarności) – albo, zgodnie z nowymi oznaczeniami, uciekać w prawo ulicą Inflancką, docierając takim objazdem do Alei Włókniarzy, która jest dotychczasowym fragmentem krajowej jedynki. Ten wariant również grozi korkami, bo Inflancka, choć dwupasmowa, jest wąska i pofałdowana. Czeka na remont, który ma się zacząć na wiosnę, co przy okazji będzie oznaczało dla kierowców kolejną traumę, bo na czas remontu nikt TIR- ów objazdem nie skieruje, po prostu nie ma którędy ich puścić… Korki w całej północnej części miasta będą potworne, zwłaszcza w godzinach szczytu.

Nie ma więc dobrego wyjścia. Niczym w greckiej tragedii, każde posunięcie kończy się źle – jak byśmy przez Łódź nie pojechali, zawsze wpakujemy się w drogową ciasnotę. Sytuacja ta jest poniekąd efektem wieloletnich zaniedbań władz miasta, które zmieniając się w obiegu kadencyjnym myślały zawsze o sobie, a nigdy o mieszkańcach i ich pożytku. Ale to także skutek działania krajowych urzędników, którym z perspektywy Warszawy nigdy nie było na rękę fundowanie konkurencyjnej Łodzi dogodności transportowych… Dlatego obwodnicy Łodzi nie mamy od lat, choć trzeba przyznać uczciwie, trwają już prace przy „naszym” odcinku krajowej S 8 – a plany puszczenia dalej A 1 do Tuszyna też powinny sprawę znacznie poprawić. Problem w tym, że znów trzeba będzie poczekać na to kilka lat. Oczywiście pod warunkiem, że w międzyczasie kolejny biurokratyczny kataklizm nie cofnie procesu inwestycyjnego z powrotem w powijaki. Najbliższy czas jawi się dla Łodzi jako drogowo/transportowa zagłada. I kierowcy przez nasze miasto podróżujący winni uwzględnić ten fakt w swoich planach.

O remoncie ulicy Piotrkowskiej, czyli jak się buduje wyborcze pomniki

Wielki spychacz, wyposażony w łom do rozbijania kamieni, podjechał do kwietnika. Klomb przed pizzerią In Centro często służył wcześniej do spotkań towarzyskich,  jak wiele innych kwietników na Piotrkowskiej. Ale ten był lubiany szczególnie.  Łom w kilka sekund, dla telewizyjnych kamer i fotoreporterów prasowych, rozbił klomb na kilkadziesiąt kamiennych odłamków. Tak rozpoczął się remont najważniejszej ulicy Łodzi, która za dwa lata ma odzyskać swoją „świetność” i „zacząć żyć nowym życiem”.

Tak przynajmniej twierdzi ekipa rządzącej Łodzią Platformy Obywatelskiej, która wpakowała prawie pięćdziesiąt milionów złotych z budżetu miasta w totalną renowację Piotrkowskiej: od wymiany wszystkich sieci podziemnych, po nową nawierzchnię i elementy małej architektury, jak latarnie czy ławki. Kłopot w tym, że bardzo wielu Łodzian (nie tylko polityczna opozycja) uważa, jakoby remont ten był zupełnie bezcelowy a pieniądze publiczne zostaną, który to już raz, spektakularnie wyrzucone w błoto.

W ocenie przeciwników remontu Piotrkowska jest teraz w zupełnie dobrym stanie. Wątpliwe, czy naprawdę wymaga jakiejkolwiek renowacji. Kostka nawierzchni, poza nielicznymi miejscami, trzyma się solidnie. Ławki i latarnie były całkiem niedawno wymieniane, nikt ich nie dewastuje, nie zdążyły zardzewieć.  Sieci wewnętrzne – elektryczna, wodociągowa, kanalizacyjna – z pewnością nie sprawiają kłopotów mieszkańcom ulicy, bo inżynieria miejska masowych zgłoszeń o awariach nie odbiera… Generalnie, porównując z większością sąsiadujących ulic, Piotrkowska wygląda porządnie.  Nawet jak na domniemaną wizytówkę miasta, którą de facto być przestała w chwili uruchomienia Manufaktury. Czy remont przywróci ulicy kluczową dla promocji Łodzi funkcję – to znaczy głównego deptaka, spacerowo-handlowej arterii numer jeden?

Są tacy, którzy twierdzą, że renowacja absolutnie tego nie gwarantuje. By ożywić Piotrkowską, trzeba przede wszystkim oddać właścicielom prywatnym stojące tam kamienice – a handlowcom i restauratorom obniżyć opłaty czynszowe i dzierżawne, by zachęcić kolejnych do inwestowania w miejskiej „strefie a”. Urzędnicy miejscy oczywiście żadnego z tych poczynań nie planują. Cóż wobec tego nimi kieruje? Ano, jak zwykle, nie chodzi tu o żadną Piotrkowską ani o żadne dobro publiczne. Chodzi o to, by za publiczną kasę przygotować sobie solidny pomnik w roku wyborów samorządowych. Bo – przedziwnym trafem – zakończenie remontu Piotrkowskiej ma zbiec się w czasie z terminem następnej elekcji władz lokalnych…

Zgadzam się z politykami opozycji: Platforma chce mieć eleganckie narzędzie w walce o ponowny wybór na magistrackie stołki. Łatwo będzie pokazać wyborcom dosłowny skutek „dobrze sprawowanej władzy”: popatrzcie, jak Piotrkowska wygląda teraz, a jak wyglądała wcześniej! Jeśli w terminach prac nic się nie obsunie, a pani prezydent Zdanowska osobiście zapowiedziała ścisły nadzór robót (współczuję wykonawcom, będą NAPRAWDĘ dociskani z terminami) – PO będzie miało, w sam czas na wybory, dobry argument dla Łodzian, by drugi raz z rzędu zaufali rządzącej ekipie. I żeby przy urnach wyborczych ponownie oddali jej władzę.

Chodzi dokładnie o to – i wyłącznie o to. Żaden remont Piotrkowskiej nie jest potrzebny, te pięćdziesiąt baniek można było spokojnie przeznaczyć na ważniejsze cele.  Dobrze się stanie, jeśli za dwa lata łódzcy wyborcy będą o tym pamiętali.  A obraz pogruchotanego klombu, lubianego onegdaj przez spacerujących przechodniów, to idealny komentarz do działań władz miasta. Lepszego komentarza nie trzeba.

O stadionach, czyli kto ma za co płacić…

Niektóre polskie miasta mają piękne stadiony, bo wygrały rywalizację o narodowe stypendia przed Euro 2012. Łódź (zaniedbanie urzędników miejskich!) tę walkę przegrała, wskutek czego od wielu lat trwa u nas bolesna szarpanina między Magistratem a prywatnymi właścicielami obu klubów piłkarskich.

Właśnie z hukiem runęły dwa kolejne, zaplanowane na kilka lat skutecznego działania, zamiary budowlane. Miasto de facto wycofało się z partnerstwa publiczno-prywatnego, jakie miało rozpocząć się przy modernizacji stadionu Widzewa. A także, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ogłosiła upadłość firma Budus: podmiot, odpowiedzialny za budowę tzw. Stadionu Miejskiego przy Alei Unii, będącego w istocie stadionem ŁKS.

Nie sposób, naprawdę od lat, znaleźć metody na pogodzenie sił, jakie zwierają się w klinczującym uścisku na ringu łódzkiego futbolu. Miasto lawiruje i zwodzi wszystkich, bo zasadniczo nie ma pieniędzy na budowę dwóch nowoczesnych obiektów piłkarskich. Wciąż jednak zawiera jakieś umowy,  ogłasza kolejne etapy inwestycji, by przed kolejnymi wyborami zyskać głosy kibiców jednego i drugiego klubu. Od 1989 roku zmieniają się, od czerwonych przez czarne do różowych, kolory sztandarów władzy nad łódzkim Magistratem… lecz jedno pozostaje niezmienne, fatalny stan rozpadających się stadionów Widzewa i ŁKS. Gdy w roku 1995 Widzew, pchany w górę „tajemniczymi” pieniędzmi panów Grajewskiego i Pawelca, dostał się do elitarnej Ligi Mistrzów, cudem znalazły się pieniądze na remont rozwalających się trybun obiektu przy Piłsudskiego 138. Inaczej europejska „centrala mafijno – piłkarska UEFA” nie zezwoliłaby na rozgrywanie tam żadnego meczu o randze kontynentalnej. Ale od tamtych czasów stadion zdążył się zestarzeć, nadaje się do kapitalnej przebudowy i powiększenia. Z kolei ŁKS nie doczekał się porządnej inwestycji nawet w pamiętnym roku 1998, gdy zaskakująco wygrał krajową ligę i w boju o szlify Champions League starł się z samym Manchesterem United. Teraz władze Łodzi, ku irytacji kibiców Widzewa, postanowiły te zaszłości naprawić – a tu masz, jak na złość, wykonawca budowy zbankrutował. Wszystko wskazuje na to, że o ile inwestycja w ogóle zostanie dokończona (wykazywano jej rażące braki projektowe, m.in. brak czwartej trybuny) – to z ogromnym opóźnieniem. Biorąc pod uwagę obecny kryzys sportowy ŁKS można powiedzieć złośliwie, że broniącej się przed spadkiem z I ligi drużynie nowoczesny stadion nie będzie i tak w najbliższym czasie potrzebny – ale bądźmy poważni. Łódź, kogokolwiek w sensie klubowym Magistrat by nie poparł, nie ma stadionu na przyzwoitym poziomie, do organizacji imprez, jakie ściągałyby widzów z dalekich stron.

A to wielka szkoda! Łódź, jeśli miałaby znaczyć cokolwiek w konkurencji z innymi miastami, musi natychmiast podjąć walkę o własną atrakcyjność. Nie ma tu ani morza, ani gór, ani cudownych jezior – ktokolwiek miałby tu chcieć przyjechać i zostawić parę groszy, musi mieć WYDARZENIE. Coś się w Łodzi musi dziać, by ściągnąć przybyszów z Polski i nie tylko. Łódź, wykorzystując swą atrakcyjną pozycję geograficzną, w centrum kraju i u zbiegu autostrad, powinna być miastem eventowym, czyli takim, w którym ciągle coś się dzieje. Posiadanie odpowiednio dużego i nowoczesnego stadionu (nie tylko na mecze, także na koncerty) poważnie wzmocniłoby szansę rywalizacji z innymi miastami: o turystów i ich pieniądze. Póki takiego obiektu nie ma, szanse rozwoju aglomeracji maleją. Nie wystarcza Atlas Arena i niewielki Port Lotniczy Łódź w jej sąsiedztwie.

Mediolański San Siro – jeden z największych i najpiękniejszych stadionów świata – jest obiektem miejskim. Właścicieli obydwu szacownych klubów: Milanu (choć to przecież sam Berlusconi!) oraz bardziej ludycznego Interu nie byłoby w pojedynkę stać na wybudowanie podobnego obiektu. Zatem mediolańscy podatnicy, na co dzień spierający się o dominację „swojego” klubu w mieście, zawarli porozumienie. Obiekt stanął na gruncie neutralnym, nie związanym w żaden sposób z tradycją któregokolwiek z klubów. Część jego trybun, wymalowana na niebiesko, to stałe miejsca kibiców Interu. Drugą stronę, a to są ławki czerwone, zajmują podczas meczów „tifosi” AC Milan. Środek, po obu stronach murawy, zajmują sektory neutralne. Każda z drużyn ma swoją szatnię, wymalowaną w klubowe barwy i niedostępną dla rywali zza miedzy.  Włoski związek piłki nożnej dba o to, by oba zespoły grały mecze „u siebie” w innych terminach. Wszystko działa bez zastrzeżeń.

Czy trzeba jeszcze jakiejkolwiek podpowiedzi dla władz miasta Łodzi? Czy może być gdziekolwiek lepszy przykład dla rozwiązania problemów ze stadionem w mieście, gdzie na co dzień egzystują dwa „zwaśnione” kluby? Jeśli jest, uprzejmie proszę mi o tym powiedzieć.

 

 

O Witolda Rosseta przemowie, czyli punkt wyjścia do szerszej dyskusji

Gdy Witold Rosset wszedł na mównicę, na sali zapadła cisza. Taka specjalna, nerwowa, pełna mrocznego napięcia. Później mówiono, że gdyby w powietrzu zawiesić lewitującą żarówkę, zaświeciłaby sama… Rosset wiedział, że skutkiem tej przemowy, a ściślej: głosowania, które wkrótce miało nastąpić,  będzie wyrzucenie go z klubu radnych Platformy Obywatelskiej łódzkiej Rady Miejskiej.

Witold Rosset nie chciał bowiem zgodzić się na partyjną dyscyplinę, zarządzoną w głosowaniu. Jako radny otrzymał, jak wszyscy w klubie, partyjne polecenie wsparcia uchwały o utworzeniu Zarządu Zieleni Miejskiej.  Rosset nie uznawał tego pomysłu za słuszny. Wiedział również, że jego opór nic nie da: większością głosów PO projekt zostanie uchwalony. Dlatego na sali mówił z emfazą, z trudem tłumiąc drżenie rozchwianego emocjami głosu… „Teraz możecie mnie już wyrzucić” – rzekł na koniec, schodząc z mównicy.  Stało się dokładnie tak, jak przewidział: Zarząd Zieleni Miejskiej radni PO przegłosowali. A potem, już w głosowaniu klubowym, wyrzucili Rosseta ze swych szeregów.

Witold Rosset nie jest w pejzażu łódzkiego samorządu postacią szczególnie wyjątkową. „Narodził się” jako rzecznik prezydenta Łodzi Marka Czekalskiego, kojarzonego z politycznym obozem „różowej” Unii Demokratycznej, a jeszcze bardziej z podejrzanymi pieniędzmi Andrzeja Pawelca, u którego w firmie przyszły prezydent miasta pracował jako szef marketingu. Potem Czekalski zaczął mieć kłopoty z prawem, ale one Rosseta ominęły: przez lata z różnym powodzeniem startował w lokalnych wyborach, zmieniając jak rękawiczki ugrupowania polityczne. Unia Wolności, SLD, Demokraci – w końcu PO, do której przystał już w Radzie Miejskiej obecnej kadencji. Nie jako członek tej partii, ale platformerskiego klubu radnych. Zawsze miał poglądy centro-lewicowe, zawsze też skwapliwie korzystał z przyznawanych mu skrawków lokalnej władzy, piastując rozmaite funkcje w spółkach miejskich. Był współtwórcą Aquaparku, teraz ma dobrze płatne zatrudnienie w budującej część Nowego Centrum Łodzi spółce EC 1.

Dlatego niektórzy radni zadawali sobie pytanie: „W co gra Rosset?”, słuchając pełnego emocji, rozedrganego przemówienia na sali. Dla nich było jasne, że wystąpienie jest zwykłym teatrem, grą na zwrócenie uwagi opinii publicznej, którą później zdyskontować można by przy kolejnej elekcji. Nawet kosztem wykluczenia z klubu PO, bo – przypominam – Rosset wydalenia z partii, nie będąc jej członkiem, po prostu nie ryzykował. Co zatem kierowało radnym, że kontestując partyjną dyscyplinę poszedł jak z szablą na czołgi przeciw klubowi, rozsądkowi i ustaleniom rządzącej PO? Czy rzeczywiście chęć politycznego zysku „pod prąd”, wbrew dotychczasowym układom?

Być może, choć osobiście wątpię w podobną teorię. Do następnych wyborów samorządowych jeszcze dwa lata, ludzie zdążą zapomnieć o  rejtanowskim występie. Niewykluczone, że za politycznymi kulisami Platforma z czymś podpadła Rossetowi, nie spełniła złożonej obietnicy. Ale równie realne zdaje się proste wyjaśnienie: Witold Rosset uznał zwyczajnie, że sitwy i bezczelności aż na takim poziomie popierał nie będzie. Dlatego nie wsparł Zarządu Zieleni Miejskiej, złamał partyjną dyscyplinę i zrobił ze sprawy aferę. ZZM jest bowiem, o czym już niejednokrotnie pisałem, najoczywistszym dowodem partyjnej koterii, związanym z tworzeniem przez aktualnie rządzące ugrupowanie stanowisk dla swoich kolegów. Bez względu na to, jak wiele merytorycznych tłumaczeń wypływać będzie ze strony władz Miasta w obronie tego projektu, jedno się nie zmieni: fotel dyrektora nowej jednostki, tudzież trzy fotele jego zastępców, zajmą funkcjonariusze Platformy Obywatelskiej. Nie mający kompletnie pojęcia o zwierzętach, roślinach i wszelkich podobnych składnikach natury miejskiej, podległych nowemu Zarządowi.

Oto właśnie punkt wyjścia do szerszej dyskusji – w sprawie, co do której wystąpienie radnego Rosseta może być jedynie pretekstem. Oto nasz kraj, na poziomie władzy samorządowej ( i nie tylko – model powiela się na każdym poziomie zarządzania politycznego) daje nam system, w którym wspólne pieniądze podatników trafiają do rąk ludzi całkowicie przypadkowych. Tworzone są, ma się rozumieć zgodnie z prawem, spółki, fundacje lub jednostki budżetowe, na czele których, biorąc atrakcyjne pensje, stawia się osoby zupełnie „od czapy”, swoim wykształceniem i praktyką nijak do tych tworów nie pasujące. Taka spółka czy jednostka, karmiona obficie dochodami z lokalnego budżetu, może mieć za prezesa nawet osła. Byle  miał koszulkę z logo odpowiedniej partii, umiał podpisywać papiery – a wcześniej zasłużył się odpowiednim zaangażowaniem w walce  o demokratyczną władzę. Wszyscy żyjemy w systemie, promującym Dyzmów, których jedynym fartem jest przystąpienie do właściwiej partii w odpowiednim czasie… Nic tego nie zmieni, dopóki nie wybierzemy kogoś, w czyim interesie będzie zmiana całego systemu. To trudne, ale na polskiej scenie politycznej są partie, przynajmniej deklarujące wprowadzenie wolnościowych idei. Trzeba, gdzie się tylko da, odciąć polityków od zarządzania publicznymi pieniędzmi – a co się z tym wiąże, odebrać biurokracji partyjnej możliwość zarządzania publiczną składką. Czyli po prostu – zlikwidować koryto, prywatyzując dosłownie co się da. Właśnie po to, by politycy (czyli nasi Dyzmowie) nie mieli prawnej możliwości osadzania się na fotelach w spółkach/fundacjach/jednostkach, opartych na publicznym kapitale. Wspólne pieniądze powinny służyć ogółowi! Można wydawać je na bezpieczeństwo (policja, wojsko) i sprawiedliwość. I koniec. Wszystko inne, subsydiowane publicznym majątkiem, to tylko pretekst dla cwaniaków do tego, by pchać się w szeregi partii politycznych, a na koniec położyć łapę na konfiturach, jakie uprzejmy naród podaje tym darmozjadom, zgodnie z prawem i panującym systemem… A oni bezczelnie mnożą wspólne koszta, tworząc dla siebie kolejne etaty, z wymierną stratą dla konkretnych składkowiczów – w tym przypadku łódzkich podatników.  Zaś w tym samym czasie ogromna rzesza nie promowanego przez żadną partię narodu szuka pracy w Londynie albo w Irlandii… Jeśli system się nie zmieni, wystąpienia takie, jak Witolda Rosseta w Radzie Miejskiej, pozostaną pustym teatrem bez żadnego znaczenia dla lokalnej społeczności.

O „dzieciakach Mroczkowskiego”, czyli Widzew zaskakujący

Trzy mecze Widzewa na inaugurację sezonu – komplet punktów. Odmłodzona drużyna zaskakuje odwagą, konsekwencją taktyczną i… furą szczęścia, dzięki czemu odprawiła już z kwitkiem aktualnego mistrza, wicemistrza Polski oraz regionalnego konkurenta, z którym zawsze jej się ciężko grało. Dziwi ton publicystycznych reakcji na udany początek sezonu drużyny trenera Mroczkowskiego: w większości komentarzy to nie Widzew gra dobrze, ale jego rywale są w dołku, rażąc przy okazji nieskutecznością. Bolesna sprawa, bo Widzew wcale nie gra gorzej niż znaczna większość ligowej konkurencji. Młodzież stara się wykorzystywać szansę, jaką daje im przymusowe odświeżenie zespołu – a doświadczeni liderzy, jak choćby Maciej Mielcarz między słupkami, gwarantują spokój w nerwowych sytuacjach. To zresztą udane interwencje Mielcarza plus jego permanentna praca nad sobą pod czujnym okiem Andrzeja Woźniaka, są powodem nieudanych zagrań napastników drużyn przeciwnych. Temu szczęściu pod własną bramką Widzew niewątpliwie pomaga wysoką dyspozycją swojego golkipera… Cóż, za dwa tygodnie pierwszy wyjazd, do Lubina. Jeśli łodzianie również tam osiągną zwycięstwo, już nikt nie poważy się stwierdzić, że Widzew nie ma prawa zdobywać aż tylu punktów.

Na sukces sportowy, nie oglądany przy Piłsudskiego chyba rzeczywiście od 1995 roku, nakłada się mizeria relacji zarządu klubu z kibicami. Tak zwana „trybuna pod zegarem” bojkotuje mecze, osłabiając doping, który z kolei bardzo by się przydał zawodnikom. O co tu chodzi? Według różnych źródeł, klub wydał zakaz stadionowy dla kilkudziesięciu – lub stu kilkunastu – osób, bezpośrednio odpowiedzialnych za niezgodne z prawem działania, przez które klub musi ponosić konsekwencje finansowe.  Gdyby tych parudziesięciu bandytów nie miało wsparcia ze strony tzw. ultrasów, nikt nie zauważyłby nieobecności zadymiarzy na trybunach. Ale w środowisku kibiców obowiązuje specyficzna hierarchia, niczym w gangu lub w więzieniu: istnieją „przywódcy opinii”, którzy decydują o poczynaniach znacznie większej, niż oni sami stanowią, grupy pod sobą… Widzewscy ultrasi robią mnóstwo pozytywnych rzeczy – oprawy meczowe, doping, nowe piosenki, nawet akcje z oddawaniem krwi potrzebującym. Ale są oni pod przemożnym wpływem kilku szefów, niestety odpowiedzialnych również za ustawki,  wybryki bojówki „destroyers” i wszelkie inne działania ze sfery kryminalnej. Ci szefowie ciągną za sobą resztę zegarowej trybuny, zapewne też grożąc bolesnymi konsekwencjami łamistrajkom.

I tu mamy problem, bo właściciel klubu wyraźnie przestał bać się chuliganów, wojna im wydana staje się oczywistością. Wygląda, jakby Sylwester Cacek chciał zrobić podobnie, jak uczyniono z kibicami w Manchesterze Utd., za czasów słynnej akcji przeciwko angielskim zadymiarzom, rozpoczętej za rządów Margaret Thatcher. Ze stadionu Old Trafford przepędzono bandytów, zapraszając w to miejsce „pikników”, czyli normalnych kibiców, chcących przyjść na mecz z dziećmi, wypić piwko, zjeść kiełbaskę i pośpiewać kulturalne piosenki. Klub zanotował wprawdzie okres finansowych strat, ale skutecznie odświeżył trybuny, które wkrótce znów się zapełniły. Fanami nieco przypominającymi naszych kibiców siatkówki. Ale już bez gangsterskiej, nieformalnej organizacji, wykorzystującej barwy klubowe do swej przestępczej aktywności. Wyraźnie widać, że na Widzewie dzieje się podobnie. Na trzecim meczu było już o pół tysiąca więcej normalnych kibiców, niż na dwóch poprzednich spotkaniach. Ich doping staje się coraz głośniejszy…  A bilet, kupowany przez kulturalnego kibica kosztuje tyle samo, ile wejściówka, wykorzystywana przez bandytę do wejścia na stadion.

Jeśli Cackowi uda się jego zamiar, jeśli poświęci trochę pieniędzy, co mu w zamian przyniesie efekt w postaci wychowanej, pozytywnej publiczności – będzie pierwszy w Polsce.  I nie ukrywam, że bardzo mu w tym zamiarze kibicuję.

 

O skandalu wokół łódzkiego ZOO, czyli kolejny atak Platformy

Do niesłychanej historii doszło wczoraj na sesji łódzkiej Rady Miejskiej… Omawiany był projekt uchwały w sprawie utworzenia Zarządu Zieleni Miejskiej – czyli nowej jednostki budżetowej, centralizującej łódzkie zasoby przyrodnicze. W tym nowym tworze ma znaleźć się również Ogród Zoologiczny. Pomysł wiceprezydenta Łodzi Radosława Stępnia PO budzi mnóstwo kontrowersji. Planuje się utworzenie nowych etatów dla urzędników / polityków, z główną nominacją Arkadiusza Jaksy (szef PO w Pabianicach) na stanowisko dyrektora jednostki. Jako ewidentny przykład partyjnego nepotyzmu, projekt budzi sprzeciw opozycji, która pytała przede wszystkim, czy włączenie ZOO w skład „wyższej” jednostki budżetowej nie zagrozi międzynarodowej pozycji ogrodu. Łódzkie ZOO jest członkiem dwóch organizacji wymiany i hodowli zwierząt zagrożonych, WAZA i EAZA. Zmiana jego struktury prawnej grozi wykluczeniem z tychże sieci…

Nie tylko lęk o to, że w nowej formule ogrodem, zamiast fachowców/ zoologów, zarządzaliby urzędnicy – którzy, jak wiadomo, dzięki demokracji znają się na wszystkim najlepiej – budzi wątpliwości radnych. Oto w kuluarach sesji gruchnęła wieść, że radnym PO narzucono przed tym głosowaniem partyjną dyscyplinę! Radny SLD Jarosław Berger zgłosił w czasie procedowania uchwały wniosek, by uchwałę, jako niejasną i kontrowersyjną, odesłać do ponownego rozpatrzenia w Komisji Ochrony Środowiska. O dziwo, mimo większości PO na sali, wniosek przeszedł. Sprawę więc odroczono, radni zajęli się innymi problemami.

I tu dopiero zaczyna się najciekawsza część opowiadania! Oto pod wieczór, gdy sesja dobiegała końca, prezydent Stępień wszedł na mównicę i – uwaga – ZAPROPONOWAŁ PONOWNE WŁĄCZENIE UCHWAŁY DO PORZĄDKU OBRAD!!! Rzecz bez precedensu w historii łódzkiego samorządu, na którą radni opozycji zareagowali genialnie: opuszczając salę… Wniosek padł z powodu braku kworum, a kuluarowi obserwatorzy sesji donoszą o nerwowych rozmowach radnych PO z prezydent Hanną Zdanowską, która rzekomo przypominała o obowiązującej dyscyplinie głosowania – i konsekwencjach, jakie grożą za jej złamanie.

Zastanawiam się i wydumać nie mogę: cóż takiego wspaniałego zrobił Arkadiusz Jaksa na rzecz Panów – Radosława Stępnia i Andrzeja Biernata, że oto cała łódzka, samorządowa PO aż trzęsie się, by przegłosować utworzenie tej nowej jednostki budżetowej? O co może chodzić Platformie, że teraz tak gwałtownie obstaje za stworzeniem Zarządu Zieleni? Może odpowiedź jest prozaiczna: zbyt wielu członków ugrupowania ma obiecane posady w tej nowej strukturze, by teraz zrezygnować z jej utworzenia.

Albowiem Platforma Obywatelska, co wyraźnie widać w przekroju całego kraju, jest obecnie na etapie konsumowania owoców wyborczego sukcesu. Podkreślają to również liczne publikacje prasowe: PO tworzy budżetowe jednostki, nowe miejsca pracy dla swoich członków, by wykorzystać trwającą jeszcze koniunkturę własnej władzy. Już mówi się o PO jako „najlepszym polskim pośredniaku” – a fakty, takie jak utworzenie w Łodzi departamentów Urzędu Miasta czy obecna, zażarta walka o ZZM, tylko ów stan rzeczy potwierdzają.

PO, co oczywiste, nie jest wyjątkiem. W wolnej Polsce, po roku 1989, każda partia, obejmująca władzę na jakimkolwiek poziomie, uprawia politykę wulgarnego skrótu: TKM. Albo grzeczniej – „po nas choćby potop”. Nie liczą się pieniądze (publiczne, takie przecież są dzielone), ani rozsądek, ani żadne dobro ogółu. Liczy się tylko stworzenie jak największej ilości synekur dla „swoich ludzi”, którzy mocno zasłużyli się partii w czasie walki o władzę. A dziś? Trzeba się śpieszyć: za dwa lata kolejne wybory samorządowe, potem następne i kolejne, należy wyrwać jak najwięcej z budżetowego tortu. Nikt nie może zagwarantować Platformie zostania przy żłobie na trzecią kadencję.

Nie kłaniam się więc opozycji za próbę powstrzymania działań PO, na kilometr pachnących zamachem na wspólną kasę. Jestem pewien, że każda z tych partii w tej sytuacji robiłaby podobnie, broniąc własnego stanu posiadania jak matka dziecka. Jestem im wdzięczny jedynie za próbę obrony przyzwoitości w zaistniałym stanie rzeczy. W Polsce mamy do czynienia z chorym systemem, który władzę, na wszystkich poziomach, łączy ze zbyt dużą ilością majątku do podzielenia między polityków/darmozjadów: zwycięzców aktualnych wyborów. Dlatego trzeba prywatyzować wszystko, co się da! Poza Policją, Wojskiem i Sądami. Dopóki tak się nie stanie, naszym krajem rządzić będą „kompetentni urzędnicy”, którzy większościowym głosowaniem zapewniać sobie będą faktyczne uwłaszczanie się na publicznej składce… Póki naród tego nie zrozumie, póty Polska nie stanie się normalnym krajem.

A sprawa przyszłości łódzkiego ZOO nadal czeka na rozstrzygnięcie. Oby pomyślne…

 

O Tomaszewskiego Włodzimierza przypadku, czyli znów o politycznej sitwie

Wyrzucony z pracy prezes łódzkiego ZWiK, Włodzimierz Tomaszewski (były wiceprezydent Łodzi) nazwał upodleniem moralnym decyzję władz miasta, zwalniającą go ze stanowiska. Dziennikarzom kazał w specjalnym oświadczeniu szukać drugiego dna tej sprawy – bo przecież dobry wynik finansowy spółki, a przede wszystkim zawarta umowa polityczna, miały zagwarantować mu spokojną pracę…

Tomaszewski, pierwszy zastępca Jerzego Kropiwnickiego w rządzącym przez siedem lat Łodzią „czarnym” gabinecie, zawsze uchodził za człowieka pracowitego – i szczerze oddanego konserwatywnej idei politycznej. Dawny działacz „Solidarności”, nie był w żadnej partii. Współtworzy (do dziś) Łódzkie Porozumienie Obywatelskie, czyli matecznik starych opozycjonistów, nazywających siebie prawicą, wyznających kościelno-narodowe ideały oraz krzewiących antykomunistyczną retorykę. Tomaszewski złamał jednak swój ideologiczny kręgosłup: w ostatnich wyborach samorządowych poparł Hannę Zdanowską z PO. Gdy tylko dostał przed drugą turą obietnicę lukratywnej posady prezesa miejskiej spółki, zajmującej się wodociągami. Sam, jako „kandydat niezależny”, odpadł w pierwszej turze.

Idee, czyli świadomość, to jedno. Byt, czyli pragmatyka – to drugie. Wielu spośród dawnych pobratymców „Kropy”, czy to w miejskim samorządzie, czy w ŁPO właśnie, zapisało na koncie spektakularną zmianę barw klubowych, gdy tylko na horyzoncie pojawiła się możliwość zarabiania dużych pieniędzy z publicznego źródła, w symbiozie z dotychczas wrogim ugrupowaniem. Na tym blogu pisałem nie raz o politycznych chorągiewkach, nie tylko po prawej stronie sceny i nie tylko w Łodzi. Często pokusa konsumowania smakowitego tortu okazuje się dla polityków znacznie większa, niż pozostawanie w odsuniętych aktualnie od władzy szeregach swojej partii. Nie wszyscy zmieniają partyjną przynależność, ale biorąc od konkurentów sowicie opłacane synekury, nie pozostawiają swoim wyborcom wątpliwości, co do prawdziwego celu swego życia w świecie władzy…

Marcin Mastalerek z PiS, barwna postać sejmowych korytarzy, mówi o Tomaszewskim: „Platforma przeżuła go i wypluła!”. Jeden z wysoko postawionych urzędników miejskich (z PO)  tłumaczy, zachowując anonimowość,  że ten cały ZWiK to spółka z definicji dochodowa. Przecież i tak wszyscy muszą płacić za wodę. I dodaje, bez żadnej żenady: „gdyby miała przynosić większe zyski, to chyba tylko wtedy, jakbyśmy dali tam na prezesa kolesia NAPRAWDĘ ZNAJĄCEGO SIĘ NA WODOCIĄGACH.”  Pomijam okrutny cynizm platformerskiego działacza, który nawet nie sili się na ukrywanie nepotyzmu i kolesiostwa swojej partii, dzierżącej władzę na wszystkich szczeblach administracji… Chodzi o ideę, wszechobecną w polskim sektorze publicznym a w swej patologii wypaczającą normalność wszystkiego, co powinno wiązać się z gospodarowaniem publicznymi pieniędzmi.

Widać mianowicie, również dzięki przygodom Tomaszewskiego, że przez uznanie demokracji za „najlepszy system władzy” dochowaliśmy się współcześnie klasy panów, których jedynym celem jest dostęp do żłoba. Ci ludzie tracą swój czas i pieniądze wyłącznie na to, by utrzymać się na politycznym świeczniku: dać sobie szansę, przez wybory, na zajmowanie stanowisk, gdzie ogromne pieniądze zarabia się, zarządzając publicznym majątkiem. Nazwa ugrupowania zupełnie się nie liczy: lewica z „prawicą” toczą dla publiczności pozorowaną wojnę. Chodzi wyłącznie o miejsce w szeregu osób wybieranych. I wypracowanie układu, w którym nawet polityczna przegrana nie zagrozi posiadanym możliwościom: przegrałem, niech więc zwycięzcy mi pomogą. Ja pomogę im, gdy wygram przy kolejnej elekcji. Odwdzięczę się, jedziemy przecież na tym samym wózku, wysysamy kasę z kieszeni ogółu frajerów, bezmyślnie – przy każdej następnej urnie – wrzucających karteczki dla podtrzymania istniejącego chlewa. Czy w takim przypadku może dziwić, że wszystko jedno, kto zarządza poszczególnymi resortami, na poziomie ministerstw, magistratów, a nawet miejskich spółek? Że nie „spec od wodociągów” rządzi wodnym przedsiębiorstwem, tylko jakikolwiek misio, nawet szewc, byle był nasz i przez nas mianowany??? No i oczywiście, będzie zarabiał konkretną sumkę, zatrudni „pod sobą” kolejnych wskazanych kandydatów… O rentowność działania firmy, którą zarządza, martwić się nie musimy. Przecież nie jest „na minusie”, prawda? A w niektórych spółkach, wiadomo, zarabiać się nie da – bo tak, jak ZWiK jest „z definicji” dochodowy, do innych miejskich tworów po prostu trzeba dopłacać.

To właśnie, bardzo istotny, skutek uboczny demokracji. Ludzki ogół oddaje władzę (i swoje pieniądze!) ludziom przypadkowym, całkowicie tracąc kontrolę nad sensownością tych nominacji. A co najbardziej tragiczne – nad ekonomią wydatków publicznej składki. Bo w bogatych krajach zachodnich, przy również istniejącym systemie demokratycznym, ludzie umieją LICZYĆ PUBLICZNE PIENIĄDZE, a politycy mają tylko pełnić funkcję rachunkowych. To w Polsce wciąż nie jest praktykowane. Dlatego jesteśmy biednym krajem.

O starcie Widzewa, czyli jednak westchnienie ulgi…

Większość kibiców Widzewa z przerażeniem oczekiwała inauguracji sezonu. Mecz ze Śląskiem miał dać odpowiedź, czy radykalna przebudowa zespołu nie skończy się katastrofą… Zwycięstwo 2:1 to z pewnością nie jest zapowiedź sezonu glorii i chwały, ale o blamaż w przekroju rundy raczej obawiać się nie musimy.

Śląsk przyjechał do Łodzi osłabiony jakimiś kretyńskimi zawieszeniami najlepszych piłkarzy i zagrał żenującą piłkę. Żal mi wrocławian, bo przegrali głównie z wszechmocą związkowych urzędników z PZPN, mają nadto swoje problemy wewnętrzne – ale trzeba uczciwie powiedzieć, dla odtworzonego Widzewa akurat taki rywal był na początek idealny. Zupełnie nowa drużyna, z kilkoma rutyniarzami, ale oparta głównie na nieopierzonej jeszcze piłkarskiej młodzieży, musi sobie w tym roku poradzić. Nie tylko z ligowymi przeciwnikami, znacznie bardziej doświadczonymi w bojach na tym poziomie, ale też z trudną organizacyjnie sytuacją w klubie. Na szczęście –  dla tej młodzieży pieniądze nie są najważniejsze. Plotki z szatni są budujące: podobno „dzieci Mroczkowskiego” są strasznie napalone na grę, chcą wszystkich bić pokazując, że stawianie ich w roli pewnego spadkowicza jest nieuzasadnioną bezczelnością. No i dobrze, oby tylko starczyło im zapału, bo swoje frycowe odebrać muszą, mocnych nie ma. Taki skład będzie musiał kilka spotkań przegrać, zatem swoją nadzieję kibice oprzeć muszą głównie na ambicji młodych zawodników.

Jak to się prezentuje w szczegółach personalnych? W bramce Maciej Mielcarz jest niewątpliwie ostoją drużyny i już pierwszy mecz pokazał, że można na niego liczyć. Obronę, co ważne, trzyma Hachem Abbes, piłkarz uniwersalny w defensywie, ale kierujący swoim sektorem z inteligentną rozwagą. Przydzielony mu do pary Thomas Phibel potrzebuje czasu i ogrania, żeby się w zespół ostatecznie wkomponować, popełniał błędy w meczu ze Śląskiem. Poczekajmy. Do pary bocznych obrońców zastrzeżeń mieć nie można: pięknie włączają się do akcji oskrzydlających, są uniwersalni, mogą strzelać bramki i asystować. Jest wrażenie, że tę obronę jakoś udało się trenerowi złożyć.

Najwięcej pytań dotyczy drugiej linii. Pozycja Sebastiana Dudka w środku pola nie podlega dyskusji, bramka i kilka ciekawych rozegrań przeciw byłym kolegom ze Śląska znamionują kreatywność tego piłkarza. Ale nie bardzo wiemy, na co dokładnie stać grającego za nim Radosława Bartoszewicza, który w meczu inauguracyjnym był niewidoczny, zwłaszcza przy kreowaniu akcji. Na lewym skrzydle doświadczony, ambitny Marcin Kaczmarek – a z prawej strony Alex Bruno, bardzo chwalony za inauguracyjny występ. „Podwieszony” napastnik, czyli Okachi, dobrze kibicom znany. Tyle, że w linii pomocy może się jeszcze wiele pozmieniać, czekamy na testy poszczególnych nowych graczy w tej formacji. Może ktoś błyśnie talentem?

Napastnicy, czyli Ben Diffalah, Mariusz Stępiński plus kilku młodych zmienników: to grupa, w której nie ma lidera i zdecydowanego pewniaka. Brakuje Widzewowi bramkostrzelnej gwiazdy w stylu Smolarka i Koniarka. Można powiedzieć, że dopiero najbliższe mecze mogą wykreować znaczącą postać zespołu w pierwszej linii, co daj Boże, a każdy żołnierz (tradycyjnie) w plecaku buławę nosi – nic, tylko korzystać z okazji, jaką ten przejściowy wakat stwarza. Stawiam osobiście na Stępińskiego, który już dziś pretenduje do miana prawdziwej gwiazdy przyszłości w tej drużynie, oby kiedyś i w kadrze narodowej…

Mamy więc końcowy wniosek, że może nie będzie tak źle. Młodzi gwarantują ambitne, szczere podejście do walki, bo dopiero pracują na swoje nazwiska. Los dał im szansę wczesnego zaistnienia, oby tylko wytrzymali presję w okolicznościach, gdy będzie spoczywała na nich odpowiedzialność za korzystny wynik. Tego w meczu ze Śląskiem nie mieli, bo dwie bramki załatwili rutyniarze, zdejmując młodym z ramion stres, jaki zawsze pojawia się w chwili walki o końcowy rezultat. Osobiście wolę jednak szczerość młodych wilczków, którzy swoje przegrać muszą, niż kaprysy gwiazd, w obliczu zaległości finansowych symulujących kontuzję lub markujących grę. Taki Widzew ma szansę uczciwie powalczyć o miłość kibiców, którzy – w co wierzę – wreszcie pogodzą się z działaczami i wrócą na trybuny. Mecz przyjaźni z Ruchem stwarza ku temu znakomitą okazję.

O historycznej chwili, czyli jak autostrada Warszawę z Berlinem połączyła…

Stało się to o jakieś dwadzieścia lat za późno, ale – jest. Mamy wreszcie autostradę, łączącą dwie nader istotne w perspektywie naszego kraju stolice, nadto w bliskim sąsiedztwie mojej Łodzi… Wreszcie „Boat People”, czyli łodzianie od lat egzystujący dzięki pracy w Warszawie, mają cywilizowane warunki dojazdu. Być może niskie ceny mieszkań i lokali użytkowych spowodują w najbliższych latach, że i w drugą stronę rozwinie się tak zwany transfer biznesowy: Łódź potrzebuje gotówki, inwestorów i pracodawców.

Oto właśnie największe dobrodziejstwo EURO: drogi. Mimo wszystkich afer, opóźnień i potwornej biurokracji w ich budowie. Nie łudźmy się – stadiony jeszcze dadzą nam popalić. Może nie wszystkie, ale Narodowy na pewno. Byłem w Atenach rok po olimpiadzie. Grecy mocno głowili się wtedy, jak wykorzystać licznie podówczas zbudowane, za pieniądze rozmaitych dobrodziejów unijnych i komitetów olimpijskich, obiekty sportowe. Bo tuż po zamknięciu igrzysk pozostały one nieczynne. Oczywiście nasz stadion przyda się kilka razy w roku na różne mecze i koncerty, ale po EURO 2012 stanie się deficytowym „zakładem budżetowym”, przynoszącym regularnie duże straty.  Wprawdzie identycznie działa np. Stadion im. Happela w Wiedniu, ale różnica polega na tym, że Austriacy są bogaci – a my nie. Zatem obciążenia finansowe, związane z utrzymywaniem państwowych molochów sportowych będą dla nas tym bardziej dotkliwe. A Grecja? Cóż, chyba nie trzeba przypominać, co się tam teraz dzieje.

Zatem – dziś rano łodzianie po raz pierwszy obudzili się z przekonaniem, że mają autostradę do Warszawy. Co prawda po EURO znów będzie zamknięta na kilka miesięcy, ale nie narzekajmy. Wreszcie cywilizacyjne zapóźnienie, jedno z najbardziej bolesnych, jest w Polsce regularnie likwidowane. Jeśli spełnią się rządowe obietnice i bieżący rok zamknie się nad Wisłą chwilą posiadania „autostradowego krzyża”, wreszcie cywilizacyjne minimum transportowe zostanie tu wprowadzone. Trzeba się cieszyć.

Tymczasem już jutro mecz z Grecją i wokół widać wyraźnie objawy „Euromanii”. Jak „Małyszomania”, organizuje ów zbiorowy szał życie większości narodu… Kto za tym stoi? O tym – następnym razem. Jak również o tym, czy byłaby możliwa piłka nożna po zlikwidowaniu na świecie mafijnych organizacji nią zarządzających: FIFA, UEFA i krajowych związków sportowych.