O świecie pourlopowym, czyli powrót do codzienności

Kilka dni nad morzem, czyli próba przetrwania na obrzeżach pogodowej traumy… Zachodniopomorskie szczęśliwie uniknęło nawałnic, ale zwyczajowi bywalcy plaż wolą chyba poczekać, aż pogoda się w sierpniu trochę ustabilizuje. Nam się udało: tylko trzy doby opadów. I znów potwierdzenie starej, banalnej prawdy – dopiero zwolnienie tempa pozwala w pełni docenić smak życia. A zarazem uwypukla straszną świadomość, jak wiele z tego życia zabiera nam wszystkim praca…

Powrót do codzienności naznaczają głównie politycy, czający się w blokach startowych. Dziwne, że w dużych miastach wszyscy tak bardzo ekscytują się kolejnymi wyścigami po budżetowe konfitury. Na prowincji zasadniczo nikt nie interesuje się polityką. Z perspektywy urlopowicza widać, dlaczego frekwencje wyborcze są w naszym kraju tak niskie. Generalnie wszyscy mają gdzieś, kto będzie rządził tym smutnym grajdołkiem… Skoro przez lata i tak niewiele się zmienia a ci, co zarabiają mało i tak tworzą dolną warstwę pozbawioną szans na wzlot w lepsze życie… Natomiast drapieżniki, bez względu na kolor sztandaru, znów będą toczyć pokazową walkę o stanowiska i dostęp do żłoba –  potem, na zakończenie krwiożerczej rywalizacji, wspólnie napiją się wódki przy biesiadnym stole.

Sportowo jakby lepiej – skazany zaocznie Widzew zaczął całkiem nieźle rywalizację w lidze, Wisła bije kolejnych rywali w drodze do piłkarskiej elity. Ale jakaś taka dziwna. Czy ktokolwiek z interesujących się sportem w skali krajowej będzie utożsamiał się z zespołem, w którym stale występuje najwyżej trzech Polaków? Rasistą nie jestem, dobrze, gdy nasza drużyna z sukcesami przebija się w pucharowej rywalizacji. Tylko, że jakoś ciężko uwierzyć, że to faktycznie rozgrywki między krajowymi klubami – a nie kolejna część intratnego, futbolowego biznesu. Ze sportem ma to coraz mniej wspólnego.

Muzycznie – duże nadzieje. Electric Chair wygląda coraz lepiej przed debiutanckim występem – przypomnę, trzeciego września w Aleksandrowie Łódzkim. Chyba mogę uchylić rąbka tajemnicy: oprócz utworów premierowych szykujemy specjalny składak. Zlepek  utworów kapel, w których wcześniej graliśmy: Aion, Sacriversum, jest też Agatowy Pathfinder. Kto zgadnie, jakie to utwory i z jakich płyt, przyjdzie po koncercie – ma ode mnie browara. 🙂

No i najważniejsze. Dzidzia już prawie z nami! Czekamy niecierpliwie na przybycie Amelki, póki co – szkoła rodzenia i odliczanie kolejnych tygodni. Mam nadzieję, że Mała nie będzie się ociągać, ma czas do końca września! 🙂

O wpadkach autostradowych, czyli wart Pac pałaca…

Wszyscy Polacy mamy wspólny problem – bo obiecane na Euro autostrady, które miały zagwarantować nam przeskok do lepszego świata, raczej nie będą gotowe. To miał być przebój gospodarczy, związany z Euro 2012, danym nam łaskawie przez europejskie władze futbolowe, jako szansa na zasypanie przepaści cywilizacyjnej.

Rząd PO broni się jak może, ale ewidentne opóźnienia w procesie budowy najszybszych dróg zaprzeczają propagandzie sukcesu. A wpadki ekipy rządzącej skwapliwie wykorzystuje PiS-owska opozycja, starając się z całych sił zapisać porażkę Platformy na swoje konto przedwyborcze.

Wart Pac pałaca. O budowie autostrad, które są wszak warunkiem normalnego życia we współczesnej Europie mówi u nas każda ekipa od 1989. Żadna z nich nie jest w stanie przebrnąć w Polsce przez gąszcz biurokracji oraz całkowicie blokujących wszystko przepisów prawnych. O tym, jakie pokusy korupcyjne tworzy sama zasada przetargu na publiczno – prywatną usługę budowlaną „autostrada” nie wypada mówić głośno, bo przecież Polska „jest państwem prawa”, w którym działa ponadto CBA, znakomita policja antykorupcyjna… Jak idzie rządzącym, wszelkich sztandarów i ugrupowań, działanie dla dobra obywateli również w zakresie rozwoju komunikacji, mówić już nikt nie ma siły. PO, faktycznie, otrzymała dodatkowy bodziec w postaci piłkarskiego turnieju, nadto wybory na wszystkich szczeblach obdarzyły tę partię pełnią władzy – nic, tylko działać. Wyszło jak zwykle, ale to nie znaczy, że wcześniej PiS i wszyscy przed nim nie piali populistycznych zachwytów nad koniecznością rozbudowy sieci szybkich dróg. I nie partaczyli sprawy, kolejny raz doprowadzając świadomych Polaków na skraj załamania nerwowego.

Pytanie: jak to się dzieje? Czemu w Polsce, ktokolwiek nie wziąłby się za rządzenie, jakoś nie jest w stanie spełnić tej podstawowej potrzeby mieszkających nad Wisłą ludzi – poruszać się sprawnie po własnym kraju? Spójrzmy na Niemcy: kraj pełen biurokracji i rządzony przez mniej lub bardziej socjalistyczne partie. A jednak, gdy trzeba było dołączyć Niemcy Wschodnie, sieć autostrad powstała tam natychmiast, w krótkim czasie. Znów będzie mowa o mentalności narodowej i złym charakterze Polaków, przeciwstawionym niemieckiej gospodarności?

Uważam, że jak zwykle problem tkwi nie w ludziach, tylko w systemie władzy, jaki reguluje ich zachowanie. Niemcy, choć mamy teraz system podobny do ichniejszego, zgromadzili coś, czego myśmy przez czas komuny nie byli w stanie: pieniądze. I mogą je teraz przejadać, choćby na budowę autostrad. Dlatego mówi się, że Polska jest biednym krajem, w którym system bogatych krajów zachodnich niekoniecznie musi się sprawdzić. Nasza, swojska biurokracja to byt administracyjny nałożony na biedę, głównie w sferze wydatków publicznych. A jeśli do tego przyjmiemy, że polska klasa polityczna myśli głównie o tym, by się na bieżąco wzbogacić do czasu utraty władzy, nie zaś o tym, by swe rządy poświecić działaniom dla publicznego dobra, mamy gotową odpowiedź. Jeszcze długo w Polsce nie będzie wartościowej, wygodnej sieci szybkich dróg. To, co rozgrzebane przed mistrzostwami będzie prowizorką w czasie turnieju – a niedokończone prace po turnieju jeszcze zwolnią tempo, bo imperatyw w postaci Euro przestanie działać. Nie łudźmy się, bez radykalnych zmian systemowych także i w tym zakresie lepiej w Polsce nie będzie.

O kompromitacji w Zabrzu, czyli oszustwo Widzewa

Zostały cztery minuty do końca spotkania, a Widzew przegrywa w Zabrzu z Górnikiem 3:0. Od zwycięstwa w tym meczu zależało, czy Łodzianie włączą się do walki o europejskie puchary. Przykre jest to, że ani przez jedną minutę nie chcieli do tej walki się włączyć.

Jest kilka spotkań, które w tym sezonie Widzewiacy rozegrali „na alibi”. Po to, by udawać grę, dotrwać do końca. To było jedno z tych spotkań – Widzew traci właśnie czwartą bramkę… Kibice nie są na tyle naiwni by wierzyć, że ich ulubieńcy nie mogą nawiązać skutecznej walki z zespołami takimi, jak Górnik Zabrze. Gdy im zależy, piłkarze Widzewa potrafią wznieść się na wyżyny umiejętności i pokonać rywali znacznie wyżej notowanych. Pytanie brzmi, czy o wynikach tej drużyny naprawdę zawsze decydują sprawy wyłącznie sportowe.

Odwrotnie, niż w ligach zachodnich polskie zespoły grywają w kratkę, taka była cała nasza liga w tym sezonie. Zdarzały się mecze kuriozalne – zespoły świetne w jednej kolejce, kompromitowały się w następnej. Być może więc problem uczciwości piłkarzy dotyczy całej ligi, ale mnie jako kibica interesuje postawa Widzewa: gdy oglądam mecz, w którym „mój” zespół markuje grę, mam prawo czuć się oszukany.

Jadąc do Zabrza Widzewiacy demonstrowali luz i spokój. Nawet zatrzymali się na chwilę w Częstochowie, bo zagraniczni zawodnicy chcieli zobaczyć sanktuarium jasnogórskie. A w czasie spotkania Grzesio Mielcarski powiedział: „Widzewiacy wyglądają tak, jakby jechali tu trzy dni autobusem i właśnie przed chwilą z niego wysiedli.” To chyba wystarczy za cały komentarz…

Nie jest tajemnicą, że w Widzewie (znów, niestety) sprawę komplikują kłopoty finansowe. Pilkarze liczą, zamiast zarobionych złotówek, kolejne tygodnie zaległości. To nawet można zrozumieć: ktoś nie płaci, to nie pracujemy. Ale z perspektywy zawodowej uczciwości byłoby lepsze, gdyby cała drużyna w ramach protestu nie wyszłaby na boisko – czy w Zabrzu, czy wcześniej – aniżeli udawała, że pracuje, oszukując swoich kibiców. Jeśli tak jest, jeśli naprawdę świadomie nie angażują się w grę, nie są godni najmniejszego nawet szacunku. I to kibice powinni zbojkotować mecze z ich udziałem.

Nie może być zgody na postawę piłkarzy, którą śmiało nazwać można antysportową. Widzew utrzymał się w ekstraklasie, latem dojdzie pewnie do małej rewolucji personalnej (że finansowej, czyli znacznie mniejsze nakłady właściciela na drużynę, widać już po miejscach planowanych zgrupowań). Jest więc pewne, że zespół będzie od jesieni mierzył siły na zamiary i nikt cudów od nich nie oczekuje. Poza jednym – kibice mają prawo domagać się bezwzględnej uczciwości i maksymalnego zaangażowania w grę tych, którzy noszą  koszulkę z Widzewskim herbem na piersi. W przeciwnym razie całe to przedsiębiorstwo, jakim jest obecnie zespół Widzewa Łódź, straci swoich najwierniejszych klientów. A wtedy fimie – oby nigdy tak nie było – naprawdę zajrzy w oczy widmo totalnego bankructwa.

O wielkiej Barcelonie, czyli futbol totalny zwycięża!

Końcówka tygodnia obrodziła wielkimi wydarzeniami sportowymi. Oto pięć minut zostało do końca finału tegorocznej Ligi Mistrzów, a Barcelona prowadzi z MUTD 3:1. Super mecz, piękne bramki i zaskakująca taktyka najlepszej klubowej drużyny świata…

Barca gra w taktyce, którą opisać można: 1 – 4 – 6. To dziwne, ale w tym systemie właściwie nie ma typowych napastników! Widać to po ustawieniu, jakie Barcelona buduje na boisku: w bramce Valdes, dalej klasyczna czwórka nominalnych defensorów, od prawej Dani Alves, Mascherano (właśnie zmienia go Puyol), Pique, Abidal. A później jest właśnie futbol totalny, czyli atakująca szóstką grupa zawodników ofensywnych! Blisko prawej flanki David Villa, z lewej Pedro Rodriguez, a pozostali zajmują środek boiska: Busquets, Xavi, Iniesta, Messi. Porażająca siła rozegrania, zagęszczenie środka powoduje, że w sumie nie ma znaczenia, który z nich stanie się podczas akcji egzekutorem. Villa i Pedro zbiegają oczywiście z boków do przodu, wspierani wtedy przez ofensywnie grających bocznych obrońców, ale tak naprawdę nigdy nie wiadomo, który z napierającej grupy będzie akurat napastnikiem…

Koniec meczu, Barcelona zasłużenie triumfuje. Przede wszystkim dzięki pięknemu stylowi gry, bardzo ofensywnej taktyce. Niby do każdego systemu trzeba mieć wykonawców, ale taki mecz to idealny przykład szkoleniowy dla trenerów, także i polskich drużyn. Widać jak na dłoni: bez środka boiska nie ma dobrej, skutecznej gry. Trzeba mieć w drużynie klasowych rozgrywających, którzy umieją myśleć, świetnie wymieniają podania w czasie gry pozycyjnej, potrafią zaskakująco otworzyć koledze drogę do bramki lub skutecznie uderzyć z daleka. Tak należy szkolić młodych graczy, to jest przyszłość futbolu! Kreatywna gra środkiem. Piłka nożna staje się coraz bardziej inteligentną grą, a jeśli ma być też grą prawdziwie zespołową, niech przykład Barcelony posłuży tutaj za wzór.

Messi, Iniesta, Xavi… Ech, gdyby trener Michniewicz choćby jednego z nich miał w Widzewie!!! 🙂

 

O stadionach, oby po raz ostatni…

I znów afera ze stadionami – premier Donald Tusk zamknął trzy, w tym stadion Widzewa. Bez żadnej przyczyny, jedynie w ramach odwetu za wywieszanie transparentów z Jego nazwiskiem, przeciwnych rządowej polityce.

Mamy więc  jasność, nie ma żadnej walki o bezpieczeństwo na stadionach, ani przeciwko zorganizowanym grupom przestępczym w szalikach klubów piłkarskich. Jeśli ktokolwiek miał jeszcze wątpliwości co do prawdziwych intencji polityków odnośnie kibiców, dziś traci je bez żadnych złudzeń. Tu chodzi wyłącznie o partykularny interes polityczny, o głosy wyborcze, nic więcej. Bandytów na stadionach nikt nie ruszy, bowiem nie jest to w interesie żadnego z ugrupowań politycznych, aktualnie będących u władzy.

Jedna sprawa to tchórzostwo wobec gangsterów (lub, czego nie udowodnimy, a co jest możliwe – powiązania z nimi) a druga to bezczelna postawa władz wobec tysięcy normalnych ludzi, którzy co tydzień chodzą na stadiony. Oraz wobec właścicieli klubów, którzy tracą ogromne pieniądze na skutek decyzji politycznych. Zdaje się, że ekipa premiera Tuska zapomniała o sprawdzonej, rzymskiej maksymie: „chleba i igrzysk”… Jestem przekonany, takie działanie tylko wyborców rozjuszy, a kolejna krajowa elekcja już niedługo. Zobaczymy, jaki wynik zapisze po swojej stronie premier i jego POplecznicy.

Można powtarzać do znudzenia – wystarczy zapytać Anglików, jak się walczy ze stadionową bandyterką. I wprowadzić rozwiązania skuteczne, już przetestowane. Problem polega na tym, że trzeba naprawdę chcieć to zrobić. A wydaje się coraz bardziej jasne, że tak naprawdę nikomu na tym nie zależy.

O kibolach (znowu), czyli droga donikąd

Kibole się znów rozpanoszyli, zatem Rząd postanowił wydać im bezwzględną wojnę…

…która, jak zwykle, nie przyniesie żadnych pożądanych rezultatów – jej efektem będzie jedynie eskalacja konfliktu oraz kolejne rozróby. Oraz szereg negatywnych efektów ubocznych, zupełnie nie związanych z działalnością stadionowych grup przestępczych.

Premier Tusk pokazuje się w telewizji z ustami pełnymi frazesów – o tym, jak wszyscy mamy już dość terroru bandytów w szalikach i kominiarkach. Trzeba więc zamykać stadiony, najlepiej wszystkie naraz i na wszelki wypadek, żeby w zarodku zdusić kibolską agresję. Jest to zachowanie podwójnie złodziejskie i niegodziwe: mierzy w niczemu niewinnych kibiców piłkarskich, którzy nie zajmują się bandyterką oraz we właścicieli klubów, którzy tracą własne pieniądze, gdy stadion zostaje przymusowo zamknięty.

Rząd, oczywiście w ramach kampanii wyborczej (trzeba pokazać, że coś robimy), wylewa dziecko z kąpielą. Albo inaczej – odcina rękę, gdy boli palec. Zaczyna się rzecz jasna od zasady odpowiedzialności zbiorowej: karzemy wszystkich kibiców, choć awanturują się nieliczni. I konkretni: bojkówkarzy, dzięki już istniejącym kamerom stadionowego monitoringu, nawet w Polsce rozpoznać można bez trudu. A tych w kominiarkach pomagają rozpracowywać tzw. kontakty, czyli ludzie Policji, wprowadzeni w środowisko kibiców. Niestety, politycy nie mówią o bezwzględnym wyłapaniu i surowym ukaraniu ludzi, którzy dopuszczają się konkretnych czynów. Znacznie łatwiej – i bezpieczniej – jest zamykać stadiony.

Dlaczego bezpieczniej? Agresja kiboli nie bierze się znikąd. Są to najczęściej ludzie powiązani z konkretnymi środowiskami przestępczymi. Gangi narkotykowe, złodziejskie grupy wszelkiej maści mają na stadionach znakomite pole do działania. Wyłapać poszczególnych sprawców zadym – to znaczy zadrzeć z bandytami, w znaczeniu szerszym niż tylko chuligaństwo stadionowe. Boją się ich wszyscy, począwszy od  osób, zarządzających klubami przez Policję i PZPN (oraz Ekstraklasę S.A) do polityków, wydających decyzje administracyjne. Cóż, każdy chce żyć spokojnie i zapewnić bezpieczeństwo swojej rodzinie…

I dlatego właśnie potrzebne są odważne działania systemowe. Jednoczesny atak na możliwie największą ilość „łbów hydry”. Prezesi klubów muszą wreszcie odważyć się i podjąć skuteczną walkę z odnogą środowiska szalikowców, która stale podejmuje się działań agresywnych. Bez obaw, przegonimy ich ze stadionu, to pojawią się na nim ludzie spokojni, których teraz bandyterka odstrasza. I też kupią bilety – a rozrabiać nie mają zamiaru. Politycy powinni wreszcie radykalnie zaostrzyć karę za stadionowe rozróby i ująć to w konkretnych przepisach. A Policja i sądy powinni zacząć konsekwentnie kary te egzekwować. I absolutna cisza w mediach, gdy tylko zadymy się pojawią! Tymi trzema drogami Margaret Thatcher zaprowadziła spokój na stadionach brytyjskich. Skutecznie.

O meczu Legia – Widzew, czyli totalna żenada i antyfutbol

Widzew miał powalczyć w Warszawie o trzy punkty, Legia miała przerwać serię porażek. Gdyby nie – jak w tej rundzie stało się tradycją – jeden błąd w łódzkiej defensywie, padłby remis 0:0. Legia wygrała po żałosnym widowisku, meczu bez sytuacji bramkowych, pozbawionym strzałów, odważnej i ofensywnej gry z obu stron. Tak właśnie kolejny raz pada mit o ligowym klasyku.

Widzew, choć miał w składzie aż czterech nominalnych napastników (Oziębała i Nakoulma zostali ustawieni w roli skrzydłowych), grał bardzo ostrożnie i zachowawczo. Każdy zawodnik kurczowo trzymał się swojej pozycji, żaden z nich nie odważył się poderwać kolegów do walki, rozrywać obrony rywali nieszablonymi zagraniami. Jedynie Adrian Budka, w nietypowej roli prawego obrońcy, próbował ciągnąć z piłką do przodu. Skończyło się zadyszką – Adrian w 65 minucie nie zdążył za wbiegającym w pole karne Wawrzyniakiem i Widzew stracił bramkę. Dopiero wtedy zaczęły się chaotyczne ataki łódzkiej drużyny, kompletnie bez zamysłu i jakiejkolwiek taktyki.

W Widzewie jest całe mnóstwo różnych piłkarzy, ale nie wiadomo, kto jest najlepszy na danej pozycji. Trener Michniewicz od początku rundy stawia w środku na duet defensywnych pomocników – Panka i Broź. Efektem jest zerowy potencjał drużyny jeśli chodzi o konstruowanie akcji bramkowych z głębi pola. Obydwaj koncentrują się na rozbijaniu akcji rywali (Mindaugas, jeśli jest w formie, potrafi w ciągu meczu zagrać dwie, najwyżej trzy dobre piłki w stronę napastników), więc ciężar budowania ofensywy spoczywa na skrzydłowych. A tutaj panuje w drużynie kompletny bałagan. Jest kilku nominalnych bocznych pomocników, zdolnych do gry na obydwu flankach – Zigajevs, Ostrowski, Grzelak, Grischok, Budka… Z powodu kontuzji lub zaniku formy grają tam napastnicy, juniorzy (Radowicz), albo – jak Riski – piłkarze z predyspozycjami do gry w środku pola. Reprezentanta Finlandii, w narodowej drużynie rozdającego piłki, trener Widzewa w roli playmakera jeszcze nie sprawdził. Durić, Grzeszczyk, nawet Kuklis – plączą się gdzieś w rezerwach. Nie ma dobrego rozegrania, konstruowania gry, dobrych podań. No to nie ma też bramek, zwłaszcza gdy nałożymy na ogólną mizerię w drugiej linii kompletną zagładę formy Sernasa.

Jest to złożony problem, przez który (jak się wydaje) drużyna od początku rundy traci mnóstwo punktów,  przegrywa bądź remisuje niemal już wygrane spotkania. Gdyby zespół w ciągu meczu był w stanie wypracować wystarczającą ilość dogodnych sytuacji podbramkowych, to pewnie i bilans napastników wyglądałby znacznie lepiej. Z Legią Widzew nie stworzył ani jednej groźnej sytuacji. Za tydzień jedzie w atmosferze przygnębienia na mecz z Jagiellonią, żądną rewanżu za dotkliwe baty w Łodzi w rundzie jesiennej, nadto wciąż walczącą o tytuł mistrzowski. A Widzew, jeśli nie znajdzie w końcu recepty na własną niemoc pod bramką rywala, znów będzie musiał rozpaczliwie bronić się przed spadkiem z ligi…

O Widzewie, czyli mnóstwo serca, mało rozumu

Mój ukochany Widzew ruszył do boju o utrzymanie w ekstraklasie. Nie trzeba było oglądać kompromitacji Lecha w Bradze by wiedzieć, że bez względu na pucharowe konfrontacje Mistrza Polski będzie on trudnym rywalem na inaugurację rundy wiosennej. Mimo to nie brakowało opinii, że jest to rywal do ogrania. Kibicom marzyła się więc zdobycz punktowa, a punktów brakuje dziś Widzewowi jak powietrza.

Widzew zagrał w Poznaniu efektownie. Większą część meczu prowadził grę, w pierwszej połowie robił groźne akcje oskrzydlające. Mogły podobać się szybkie rajdy bocznych pomocników – Adriana Budki z prawej, Pawła Grischoka z lewej strony, wsparte szarżami ofensywnie nastawionych obrońców: Bena i Dudu. Zwłaszcza postawa Bena Radhii mogła się podobać, dużo biegał, schodził do środka, w kilku akcjach wkręcał rywali jak tyczki… Cóż z tego, skoro „na stojaka” grający Lech wykorzystał jedną jedyną szansę, by jeszcze przed przerwą strzelić bramkę. Podawał z głębi pola Murawski, Dudu nie upilnował na jedenastym metrze dobrze ustawionego Wilka, Szymanek nie zdążył z asekuracją – i było 1:0. Mimo to Widzewiacy nadal grali ambitnie, choć nasi napastnicy – Sernas i Grzelczak, dokładnie pilnowani w sektorze poznańskiej defensywy, nie potrafili wykorzystać kilku dobrych zagrań ze skrzydeł.

Druga połowa obnażyła – niestety – wszystkie słabości zespołu, które trener Czesław Michniewicz będzie musiał jakoś okiełznać, jeśli marzy o zachowaniu miejsca w ekstraklasie. Przede wszystkim, gdy Lech zagrał pressingiem, czyli ustawił wyżej obronę, atak pozycyjny Łodzian przestał  zagrażać bramce rywala, bo kończył się przed jego polem karnym. Lech odciął od podań napastników Widzewa, nasi skrzydłowi szybko stracili dynamikę, trzeba było ich zmienić, a rezerwowi nie poprawili gry drużyny. Żeby zagrozić Lechitom, należało w drugiej połowie złamać schematyczny sposób ataku, w którym większość akcji przeprowadzają boczni zawodnicy, dośrodkowując piłkę. Aż prosiło się stworzyć przewagę niekonwencjonalnymi zagraniami ze środka pola, w której to strefie Widzewowi brakuje indywidualności. Na boisku pojawił się wprawdzie Riku Riski, nowy nabytek z Finlandii, który dostał koszulkę z numerem dziesięć – ale w Poznaniu zmienił na prawej flance Adriana Budkę. Czemu trener przy tej zmianie obawiał się przesunąć na skrzydło uniwersalnego Łukasza Brozia, a dać szansę Finowi na pokazanie się w środku pola? Nadal nie wiemy, jakie są możliwości tego zawodnika, a kreatywny środkowy pomocnik w Widzewie jest obecnie bardzo potrzebny. Zwłaszcza, gdy raczej defensywnie ustawiany Mindaugas Panka ma słabszy dzień, jak w meczu z Lechem, brak dobrego rozgrywającego staje się jaskrawy. I niestety decyduje o końcowym rezultacie.

Stawiam zatem tezę, że to nie brak napastników, ale właśnie klasowego playmakera jest w tej chwili najpilniejszą potrzebą Widzewa, zresztą nie od dzisiaj. Zawodnicy pierwszej linii, jak Sernas, Grzelczak, a na pewno także Oziębała czy Nakoulma (gdy wyleczą kontuzję) będą w stanie skutecznie wykańczać akcje, byleby nie zabrakło ostatniego podania, otwierającego drogę do bramki. Mecze z rywalami, którzy przyjrzą się trochę bliżej widzewskiej taktyce blokując nam skrzydła, kończą się w tym sezonie irytującymi stratami punktów. Czas podjąć ryzyko i dać komuś poszaleć na środku boiska, nieważne czy będzie to Riski, Djurić, może inny zawodnik okaże się objawieniem wiosny? Tak czy owak problem istnieje i głęboko wierzę, że trener Michniewicz jakoś znajdzie remedium na kłopoty. Inaczej szybko zrobi się bardzo gorąco…

O kibolach czyli jak przepłoszyć gangi ze stadionów…

Wśród czytelników blog.pl trwa debata na temat kibiców piłkarskich. Pytanie „Czy boimy się kiboli?” jest pytaniem z serii: „Czy Murzyni są głupi?” albo: „Czy Cyganie kradną?”… Jak można tak bez sensu uogólniać? Swoją miłość do piłki nożnej deklarują ludzie różnej proweniencji, od karków, nie będących w stanie skończyć podstawówki, do profesorów wyższych uczelni. Nie można powiedzieć, że kibol jest jednoznacznie zły w swojej masie. Problemem chuliganerii stadionowej jest słabość polskiego prawa i jeszcze słabsza skuteczność egzekucji kar. Na stadiony, pod płaszczyk barw klubowych, przeniosły się mafijne gangi, handlujące m.in. narkotykami. Wykorzystują luki prawne, słabość Policji i organów ścigania, by tam krzewić swą przestępczą działalność. Pobłażaniu sprzyja dziwnie łagodna i bierna postawa instytucji o nazwie PZPN… Nie wnikam, czym spowodowana, ale łatwo się tego domyślać… Dopóki polskie władze nie zrobią porządku, jak niegdyś w Anglii Margaret Thatcher, nasz rodzimy stadion będzie kojarzył się z bandytyzmem, rozlewającym się coraz bardziej na ulicach. Jak – niestety – teraz obserwujemy. Na stadionie Manchester Utd. wisi tabliczka z napisem: „Wbiegnięcie na murawę kosztuje dwa tysiące funtów”. Jakoś nikt nie wbiega, nawet siatki między sektorami a boiskiem nie są potrzebne. Trzy zasady: surowe kary, ich natychmiastowa egzekucja i absolutna cisza w mediach natychmiast powstrzymały chuliganów od stadionowych ekscesów. Oczywiście, na Wyspach też zdarzają się uliczne wybryki, ustawki – całkowicie nie da się tego wyplenić, bo niebezpieczny fanatyzm ma w futbolu znakomite warunki rozwoju i egzystencji. Ale przynajmniej gangsterzy przestali panoszyć się w tym środowisku. U nas do angielskich (lub innych, równie skutecznych) rozwiązań wciąż daleko, jak w wielu dziedzinach codziennego życia.