O kolejnym złym meczu, czyli Widzew irytujący…

Widzewiacy zagrali kolejne złe spotkanie. Zremisowali wprawdzie z Zagłębiem Lubin 0:0, przedłużając serię meczów bez porażki, ale słaba to pociecha… Łodzianie grali nieprzekonująco w przodzie, nie stwarzając praktycznie wcale dogodnych sytuacji bramkowych z rywalem wyjątkowo zmotywowanym do skutecznej gry defensywnej. Lubin przyjechał po słabym początku rundy, z trenerem skazanym na pożarcie w wypadku porażki. Należało przewidzieć, że o bramki łatwo nie będzie, ale mimo to Widzew dał sobie narzucić styl gry przeciwnika… A ten wyjątkowo szybko rozczytał schemat gry ofensywnej gospodarzy, nie pozwalając na skuteczne akcje skrzydłami i wiedząc, że ze strony środkowych pomocników raczej grozi mu niewiele. Zastosował pressing, blokując ataki Widzewa.

Z tym pressingiem Widzewiacy nijak poradzić sobie nie mogli, tworząc momentami żenujący obraz nieporadnej gry ofensywnej. Szczęśliwie w obronie wyglądało to jak zwykle dobrze, choć tym razem przeciwnicy nie kwapili się z huraganowymi atakami na naszą bramkę. Trzeba oddać sprawiedliwość trenerom i piłkarzom: drużyna Widzewa jest solidnie poukładana w formacjach obronnych, traci w tej rundzie mało goli. Ale strzela je tylko rywalom słabszym, nie przykładającym tak wielkiej uwagi do koncentracji przed własną bramką.

Dwie rzeczy mogły zwrócić uwagę po przerwie meczu z Zagłębiem. Po pierwsze, lepsza gra Mindaugasa Panki. Litwin kilkakrotnie wziął na siebie ciężar gry, rozdając ciekawe, prostopadłe podania z głębi pola. Tylko taka broń jest skuteczna w sytuacji, gdy trudno jest przedrzeć się przez skomasowaną obronę rywala. Lub stałe fragmenty gry, ale akurat tych Widzewiacy w meczu prawie wcale nie mieli… Po drugie, trener Mroczkowski zrobił szokujące zmiany. Na boisko weszło trzech żółtodziobów, graczy ściągniętych z Młodej Ekstraklasy. Zastąpili Dzalamidze, Grzelczaka i Okachiego: praktycznie cała ofensywa w drugiej połowie została w rękach debiutantów. Być może dlatego dobre podania Panki nie zostały ani razu wykorzystane. Gracze przedniej formacji nie umieli zrobić pożytku z dogrywanych piłek.

Obie te sprawy pomagają wyciągnąć następujące wnioski: raz jeszcze potwierdziło się, ile może znaczyć dla drużyny środkowy pomocnik dobrej klasy, playmaker, kreator gry. Po drugie: nie da się zbudować zespołu w Ekstraklasie na samej młodzieży. Tym razem Mroczkowskiemu przeszkodziły kontuzje, ale miał jeszcze na ławce choćby Oziębałę… On grał ostatnio słabiej, ale doświadczenie ma nieporównywalnie większe od każdego z wprowadzonych młokosów. Kto wie, może zdobyłby się na jedną akcję w końcówce spotkania, dzięki której padłaby upragniona bramka…

Trener Radosław Mroczkowski ma o czym myśleć. Jest nadzieja, że wynik z Zagłębiem nie pozwoli mu zachłysnąć się ostatnimi sukcesami, gdy uznano go m.in. trenerem sierpnia. Zespół Widzewa czeka teraz kolejne, bardzo ciekawe wyzwanie. W niedzielę przyjeżdża do nas białostocka Jagiellonia. Pod wodzą Czesława Michniewicza.

O zesłaniu Ostrowskiego czyli brawa za odwagę!

Oklaski należą się trenerowi Widzewa. Radosław Mroczkowski postanowił odesłać piłkarza na mecz Młodej Ekstraklasy. Krzysztof Ostrowski nie błyszczał ostatnio formą, grał ewidentnie słabo – widzieli to wszyscy, bo nie trzeba być kwalifikowanym trenerem, by dostrzec, kiedy zawodnik gra znacznie poniżej swych możliwości.

Młody trener coraz bardziej imponuje dojrzałymi decyzjami… Pokazuje, że jest konkretny: nazwiska nie grają, na występ w pierwszej jedenastce trzeba sobie zasłużyć. To jest Widzew, a nie KS Szmacianka! W miejsce Ostrowskiego powołani zostali dwaj młodzi piłkarze, ostatnio brylujący w drużynie MESA. I bardzo dobrze – jeśli nawet mieliby nie zagrać w meczu z Zagłębiem, już samo powołanie jest dla nich nobilitacją. Będą widzieć, że dobra gra skutkuje zaszczytem awansu do drużyny seniorskiej.

A na Mroczkowskim wszyscy wieszali psy. Że młody, niedoświadczony, bez dorobku. Tymczasem Widzew pod jego ręką nie doznał jeszcze porażki. Zespół prezentuje styl gry wystarczający do skutecznej walki z najlepszymi w lidze. Może styl nie do końca dojrzały i nie zawsze błyskotliwy, ale już widać dobrą, trenerską robotę. Kwestia kilku personalnych wzmocnień i powinno być naprawdę nieźle. Oby tak dalej!

O Igorze Alvesie, czyli było jak zwykle…

Widzew zagrał bardzo słaby mecz w Bełchatowie, gdzie padł remis 0:0 z tamtejszym GKS-em. Jakoś grząski, torfiasty teren w pobliżu kopalni odkrywkowej Widzewiakom nie leży, bo nie umieją zmobilizować się na rywala spod granic województwa… Choć rywale pod koniec spotkania ledwo biegali, Widzew nie znalazł pomysłu na strzelenie choćby jednej bramki.

W drugiej połowie na boisku pojawił się Igor Alves, brazylijski piłkarz, który – według oficjalnych informacji, udzielanych w klubie dziennikarzom – miał być lekarstwem na kłopoty drużyny w rozgrywaniu akcji środkiem boiska. Alves zmienił Oziębałę i został ustawiony w ataku, obok Okachiego, dodatkowo w ofensywie wspomagali go Dzalamidze i później Grzelczak.

Bardzo pięknie, ale środek drużyny nadal pozostał nietknięty. Czemu tak jest, że sprzedajemy światu informację o zmianie jakości gry środkowych pomocników, a faceta, który ma to zagwarantować, ustawiamy w innej formacji? Wciąż drażni obserwatorów czytelność rozgrywania piłki przez Widzew: wszystkie akcje zaczynają się albo ze skrzydeł, albo z pominięciem drugiej linii. Pełniący de facto funkcje dwóch defensywnych pomocników Panka i Pinheiro mają zbyt mało kreatywności i aż się prosi, by sprawdzić jak zespół sobie poradzi, gdy na boisku zostanie tylko jeden z nich.

Tak samo było z Riku Riski… Ponoć sprowadzono go jako kreatora gry, tymczasem szansy występu na przewidywanej pozycji playmakera nie dostał ani razu! Czyżby sztab trenerski tak bardzo obawiał się kłopotów, gdyby testowany piłkarz się nie sprawdził? A może klubowi działacze mydlą oczy opinii publicznej, wykonując działania pozorne? (sprowadzają zawodnika twierdząc, że jest rozgrywającym – a tak naprawdę nie mogą znaleźć gracza o potrzebnych parametrach?) Tak czy owak, sprawa wygląda niejasno: Widzew od wielu lat szuka porządnego środkowego pomocnika, z pomysłem na rozgrywanie piłki. A pomimo ściągania i testowania kolejnych graczy na tę pozycję, nikt się jakoś przebić nie może…

O meczu z Niemcami, czyli trochę miodu, trochę dziegciu…

Remis 2:2 z Niemcami, na symbolicznym stadionie w Gdańsku, w terminie aż niebezpiecznie bliskim pierwszo-wrześniowej rocznicy… Wszyscy szukają podskórnych znaczeń, ukrytych pod towarzyskim meczem w piłce nożnej. Oliwy do ognia dolały małe incydenty przed spotkaniem. Dla ludzi, interesujących się wyłącznie sportową stroną zagadnienia (a takich na szczęście jest więcej) pojawiło się natomiast kilka ciekawych powodów do rozważań.

Po pierwsze i najważniejsze – gra polskiej reprezentacji, generalnie. Jest lepsza niż była. Gdy kadra występuje w prawie optymalnym składzie zaczyna to przypominać zalążki poziomu europejskiego. Wysoka forma Lewandowskiego (czemu nie spróbować go wreszcie w parze z Brożkiem, coraz groźniejszym pod bramką rywali?). Bardzo dobra, wręcz zaskakująca forma całej drugiej linii: o ile w umięjętności Błaszczykowskiego nikt nie wątpi, świetnie w środku zagrał Mierzejewski. Za nim mamy wręcz kłopoty bogactwa: na pozycji defensywnego pomocnika dobrze grali Murawski i Dudka, zmiennik Matuszczyk lotów zespołu nie obniżył, a w rezerwie mamy przecież jeszcze Polanskiego. Co zrobił Peszko, każdy widział, ale na lewej flance nie zagrał przecież Obraniak – który pewnie jedną z trzech wybornych okazji sam na sam zamieniłby na bramkę…

Z obroną kłopot największy, choć debiut Perquisa pozwala odetchnąć z ulgą: do momentu kontuzji grał wybornie, świetnie się ustawiając, przecinając prostopadłe piłki… Pojawiał się jak spod ziemi i jeśli będzie zdrowy na Euro, niewatpliwie znaleźliśmy główny filar defensywy. Kto z nim w środku? Postawiłbym na Kamila Glika. Przy Perquisie będzie się rozwijał i słuchał wskazówek doświadczonego kolegi, który ma kilka miesięcy, żeby nauczyć się podstawowych komend w języku polskim. 🙂 Bez wątpienia trzeba wzmocnić boki obrony – kłopot będzie wtedy, gdy na swoich pozycjach nie będą mogli zagrać Łukasz Piszczek i Sebastian Boenisch. A jeśli skład będzie pełny, stawiamy między słupkami niezawodnego Szczęsnego i możemy grać z najlepszymi. Nie przesadzam – bowiem trzeba zachować zimną krew, nie obiecywać zwycięstw z Brazylią czy Niemcami… Ale grać, nawiązywać równorzędną walkę z drużynami światowej czołówki bez kompromitacji możemy jak najbardziej.

To potwierdzenie filozofii Franka Smudy, który nie ukrywał od samego początku przygody z kadrą, że jeśli ma coś tam zwojować, to musi mieć piłkarzy. Niby proste, banalne stwierdzenie, ale w świetle trenerskiej teorii selekcja wydawała się w tym zespole zadaniem najtrudniejszym. Smuda powiedział, że jest zakończona – i chyba możemy się zgodzić, lepszych piłkarzy do tej drużyny nijak już znaleźć nie można. Chyba, że nagle jakaś zagraniczna gwiazda odkryje w sobie polskie korzenie, pałając niespodziewaną miłością do kraju nad Wisłą…

 

 

 

O dziwnościach w sporcie, czyli wiek oszustów

Sport staje się coraz mniej „sportowy”, to znaczy, ma coraz mniej wspólnego z uczciwą rywalizacją. Afery dopingowe, dziwne majstrowanie w zasadach gry (systemy rozgrywek, ale też np. kostiumy pływaków czy skoczków narciarskich), wielkie pieniądze i niejasne układy. Kolejne dyscypliny dołączają do listy podejrzanych, bo kibice – choć niby wszystko lub prawie wszystko jest legalne – widzą gołym okiem, że za rywalizacją stoi gigantyczny przekręt.

Najpierw świat bulwersował się aferami dopingowymi – kolarzy, sztangistów… Nawet dzielna Justyna Kowalczyk każdej zimy walczyć musi z naszprycowaną Norweżką, bo władze światowego związku narciarzy pozwalają Bjoergen „leczyć się na astmę”, oczywiście zupełnie przypadkowo lekiem, dzięki któremu łatwiej się biega…

Teraz obudziły się demony lekkiej atletyki, konkretnie – dwa. Jeden nazywa się Caster Semenya i biega jako kobieta w reprezentacji RPA. Kłopot w tym, że nie wiadomo, czy przypadkiem nie jest facetem. Przeprowadzono tzw. test płci zawodniczki, czyli mówiąc trywialnie ktoś zajrzał jej pod majtki. Niestety, wyniku testu nie ujawniono. Ciekawe, dlaczego. Jakieś dwa lata temu specjalna komisja międzynarodowych ekspertów przyznała, że Caster jest obojnakiem, ma wewnątrz ciała ukryte męskie jądra, wskutek czego ma też o wiele więcej testosteronu niż kobiety, z którymi rywalizuje na bieżni. Ale nikomu nie przyszło do głowy, by ją dyskryminować, zakazując startu w jednej konkurencji z kobietami.

Drugi demon to Oscar Pistorius, również reprezentujący barwy Republiki Południowej Afryki. Czterystumetrowiec stracił w dzieciństwie obie nogi, ze specjalnymi protezami startował jednak w paraolimpiadach. Od czterech lat biega również w imprezach dla pełnosprawnych zawodników, szykuje się na przyszłoroczne igrzyska w Londynie. Jest tylko mały problem: protezy z włókna węglowego, na których Oscar mknie po medale, dają mu według ekspertów dużą przewagę nad zawodnikami, walczącymi o zwycięstwa na naturalnych kończynach.

Dla kibiców na całym świecie jest jasne, że oba przypadki absolutnie przeczą zasadzie równych szans na starcie. Z pozasportowych powodów nikt z rządzących sportem nie widzi potrzeby zawieszenia Caster do chwili, gdy zdecyduje się na medyczne rozwiązanie problemu swojej męskości (jeśli chce biegać z kobietami, to niech sobie jądra usunie) – ani też zorganizowania na igrzyskach specjalnej konkurencji dla biegaczy o stalowych nogach… Czemu równych szans nie ma? Spytajcie urzędników, zajmujących się ustalaniem zasad rywalizacji różnych dyscyplin sportowych, oczywiście za pieniądze podatników w molochach, jakimi są związki sportowe w każdym państwie i na każdym poziomie, również międzynarodowym. Dopóki sportem kierować będą urzędnicze koterie, podatne na finansowe wpływy ze strony m.in. podejrzanych środowisk, zajmujących się dystrybucją nie do końca jawnych pieniędzy, sport czysty nie będzie.

Podzielam zdanie osób, które głosują za legalizacją dopingu: jeśli tak ciężko zwalczać doping, jeśli z wielkimi oporami idzie zorganizowanie jakiegokolwiek systemu, wykluczającego stosowanie w sporcie „dopalających” substancji – zalegalizujmy wszelki doping! I tak wiadomo, że szprycują się zawodnicy każdej dyscypliny, niech więc robią to legalnie. Że narażają w ten sposób swoje zdrowie – a, to już ich prywatny problem.Chcącemu nie dzieje się krzywda. Przynajmniej kibice będą świadkami uczciwej rywalizacji.

O animozjach kibiców, czyli żenada i poruta…

Tomek Wieszczycki, znany i ceniony przecież zawodnik, dziś w zarządzie Łódzkiego Klubu Sportowego, wypowiadał się kiedyś często do prasy, nie uciekał od wywiadów i komentarzy. Zapytany przez reportera Dziennika Łódzkiego, jak ocenia grę lokalnego rywala – Widzewa, powiedział, że Widzew to jest na Widzewie, a w Łodzi jest jeden klub – ŁKS.

Rówieśnikowi i koledze ze szkoły średniej (Tomek był rok niżej, w systemie nauczania indywidualnego – ale pisaliśmy maturę w tym samym XXVI LO) nie mogę jakoś zapomnieć tej niefortunnej wypowiedzi… Podobnie, jak trójce: Ariel Jakubowski, Artur Kościuk, Marek Saganowski incydentu z pokazaniem na Widzewie koszulek ŁKS, ukrytych pod trykotami Odry Wodzisław, w której wszyscy podówczas występowali. Podobnie, jak Arkadiuszowi Mysonie identycznego spektaklu – tyle, że podczas meczu przy Al. Unii, gdy na t-shircie pod spodem napisane było: „Śmierć żydzewskiej kurwie!”…

Nie mam za złe powyższych incydentów dlatego, że akurat kibicuję Widzewowi i bywam tam czasem spikerem. Dzięki pracy wokół drużyn ŁKS (bywałem spikerem również na meczach ich piłkarzy i siatkarek, relacjonowałem wielokrotnie mecze wszystkich zespołów ligowych ŁKS, także na wyjazdach) poznałem i polubiłem działających w tym klubie ludzi. Bardzo doceniam serdeczną i rodzinną atmosferę, jaka panuje przy al. Unii, nawet wobec osób z zewnątrz. Dzięki Markowi Łopińskiemu, działaczowi od lat związanemu z ŁKS, zrobiłem spikerską licencję.

Wypominam te zdarzenia, bo nie umiem zrozumieć, skąd biorą się w niektórych – skądinąd sympatycznych piłkarzach – instynkty, podsycające nienawiść wobec lokalnego, sportowego rywala. Prymitywne, mało szlachetne odruchy, skłaniające do agresji osobników o świadomości pierwotniaka, którzy za jedyny cel mają bicie reprezentantów innych barw klubowych – a lokalny rywal jest najbliższym, najłatwiej osiągalnym celem ataku.

Osoby aktywne w sportowym światku, najczęściej zawodnicy, pełnią w środowiskach kibicowskich funkcję idoli, przywódców opinii. Ludzie inteligentni umieją dystansować się od zachowań piłkarzy, mniej wyrobieni będą bez żadnej refleksji naśladować ich zachowanie. Wśród ludzi, ktorych jedyną świętością są barwy klubowe, postawa idola będzie funkcją jedynego autorytetu – nie ma go w domu, szkole, później w pracy, jest tylko na boisku. Ten autorytet powinien pamiętać, że jego zachowanie cały czas jest pilnie obserwowane. Przykro mi, ale nie pamiętam podobnego, prowokacyjnego zachowania jakiegokolwiek piłkarza Widzewa wobec lokalnego rywala.

Namawianie do nienawiści i agresji jest ohydne. Może też przynieść opłakane skutki: mamy tego przykłady po ustawkach kibolskich. Tam zdarza się śmierć… Czy autorzy podobnych zachowań wezmą odpowiedzialność za życie młodych ludzi, zadźganych nożami w imię walki z lokalnym wrogiem???

Problem dwóch (lub więcej) klubów sportowych w jednym mieście mamy nie tylko w Łodzi. „Walczy” Wisła z Cracovią, Arka z Lechią, nienawidzi się w Rzeszowie Stal z Resovią, nawet w Warszawie Legia z Polonią, i tak dalej – i podobnie. Mam wrażenie, że z tą wzajemną, śmiertelną nienawiścią w Łodzi jest najgorzej. Zachowania piłkarzy, wzmacniające ten stan rzeczy tylko pogarszają sprawę.

I jakoś nie przypominam sobie, żeby na przykład w takim Glasgow, gdzie na lokalną rywalizację Celticu z Rangersami nakłada się poważny kontekst religijny, nie można było spokojnie chodzić po mieście w szaliku jednej z tych drużyn. Identycznie w Mediolanie, miejscu świętej wojny Milanu z Interem. Kto był i widział, potwierdzi. Marzy mi się chwila, gdy w jednym pubie kibicować będą spokojnie przy piwie młodzi ludzie w szalikach ŁKS i Widzewa. Owszem, może wymieniający się kąśliwymi, złośliwymi epitetami – ale nie agresywni wobec siebie. Bo w cywilizowanym świecie normalnym ludziom nie przychodzi do głowy, by na widok kibica w szaliku innej drużyny wyciągać z kieszeni nóż.

O starcie Widzewa, czyli mogło być lepiej…

Po rozstaniu z dużą częścią kadry zawodniczej. Z nowym, niedoświadczonym trenerem i przy okrojonym budżecie. Mimo wszystko dość udanie zainaugurował Widzew rozgrywki jesienne. Dwa remisy, z Wisłą i Górnikiem – w takich meczach, że Łodzianie spokojnie pokusić się mogli o komplet punktów. Nie jest źle, mogło być lepiej.

Zasadniczy problem: drużyna wciąż ma kłopot w środku pola. Mindaugas Panka miewa przebłyski kreatywności, ale to jednak defensywny pomocnik, musi rozbijać ataki rywali. W Zabrzu zawalił gola, bo dał się okiwać strzelającemu Kwiekowi… Młody Piotr Mroziński dobrze gra w destrukcji, ale przy konstruowaniu akcji brak mu doświadczenia – zresztą bez wątpienia taktyką Widzewa w tej rundzie ma być gra dwójką defensywnych pomocników. Tymczasem Riku Riski czeka na występ w roli playmakera (grywa ogony na skrzydłach), Łukasz Grzeszczyk nie spełnia pokładanych w nim nadziei, żaden z młodszych jeszcze do roli rozgrywającego się nie nadaje. Przydałby się Melikson lub gracz o podobnych umiejętnościach – ale wtedy walczylibyśmy o „majstra”. 🙂

Małe cenzurki za dwa pierwsze mecze:

Mielcarz – przeciętnie, nawet słabo. Niepewność przy golu dla Wisły, złe ustawienie przy bramce dla Górnika… W tej chwili nie mamy bramkarza na miarę Młynarczyka czy Woźniaka – chyba, że Bartek Kaniecki osiągnie wyższą formę.
Broź – brawa za waleczność, dobrze sprawdza się na boku obrony (wszystko jedno którym) udowadniając, że wystawianie go w środku było błędem. Jako kapitan zespołu „zrobił” wynik w Zabrzu, zarabiając rzut karny i strzelając go bez kompleksów.
Bieniuk – nieżle z Górnikiem, ale zawahanie w ostatniej minucie meczu w Łodzi obniża ocenę doświadczonego stopera. Od gracza tej klasy należałoby wymagać więcej, szczególnie w wyprowadzaniu piłki. Ale ustawia się bez zarzutu, w Zabrzu pamiętał o koncentracji do ostatniej minuty. Potrzebny drużynie.
Madera – ostoja obrony, talent… Tylko te nieszczęsne kontuzje!
Pinheiro – moim zdaniem lepszy w roli defensywnego pomocnika, jako stoper popełnił drobny błąd przy golu dla Wisły, dał się ograć i poszło dośrodkowanie… Mógłby stać się cennym zmiennikiem dla Panki albo jego partnerem w wariancie mniej ofensywnym.
Dudu – nie ma co się rozgadywać, najlepszy asystent w drużynie i niezastąpiony na lewej obronie. Chyba, że wstawimy tam Brozia…
Budka – ma Widzewskie serce, bo jest naszym kibicem. Dlatego nie dziwiła mnie nigdy jego waleczność i pracowitość. Ale na tej pozycji ważne są „żelazne płuca”, a tych czasem już brakuje dzielnemu skrzydłowemu. Wiek robi swoje.
Panka – mógłby stać się mózgiem tej drużyny, gdyby grał bardziej ofensywnie. Tyle, że raczej tak grać nie umie, a poza tym ma w swych zadaniach wspomaganie bloku obronnego. Potrzebny mu wartościowy partner w środku pola.
Mroziński – młody chłopak z zadatkami na solidnego, defensywnego pomocnika.
Ostrowski – gwiazda jednego sezonu, parę lat temu w Śląsku Wrocław. Dla mnie największe rozczarowanie w Widzewie, nie zagrał jeszcze ani jednego w całości dobrego meczu. Powinien być jak najszybciej sprzedany.
Grzelczak – wychowanek Widzewa, oddający serce drużynie z przyczyn emocjonalnych. Czasem tylko, gdy obrońcy grają na niego ostro, ma problem z opanowaniem, zarówno piłki jak i nerwów. Jest jeszcze młody, kariera przed nim – powinien grać na lewym skrzydle zamiast Ostrowskiego.
Dżalamidze – oj, ma pokrętło w nodze! Podkreślają to również piłkarze innych drużyn. Chyba jeden z najlepszych techników w polskiej lidze, którego wadą, jak to młodzika, jest zbyt egoistyczna gra. Dobry środkowy pomocnik, dogrywający mu piłki, zrobiłby z chłopaka snajpera pierwszej wielkości.
Oziębała – dobrze, że wrócił do ataku, bo to typowy strzelec. Pamiętacie jego rekordy bramkowe w Zagłębiu Sosnowiec? Kolejny raz kłania się temat zagrań z głębi pola, których Ozi, podobnie jak inni napastnicy Widzewa, zbyt wiele nie otrzymuje.
Okachi – będą z niego ludzie! Kilka minut w Zabrzu i już wiadomo, że chłopak ma papiery na grę w pierwszej jedenastce. Cofa się po piłkę, dużo widzi, umie rozegrać… Taki trochę cofnięty napastnik, pamiętający o interesie drużyny. Zaskakująco dojrzały w grze, z pewnością udany transfer.

Może ktoś jeszcze błyśnie formą w tej rundzie? Oby! Przed nami ciężki mecz w Bielsku z Podbeskidziem…

O triumfie polskich siatkarzy czyli nowa era reprezentacji rozpoczęta!

Ależ to był mecz! Polska w świetnym stylu rozprawiła się 3:0 z reprezentacją USA, aktualnym mistrzem olimpijskim oraz jedną z trzech najlepszych drużyn siatkarskich globu. I chyba wszyscy, nie tylko na żywo w łódzkiej Atlas Arenie ale i przed telewizorami, przecierali oczy ze zdumienia…
…bowiem kadra Polaków przechodzi okres totalnej rewolucji składowej. Dotychczasowe filary: Zagumny, Wlazły, Winiarski, Pliński, a z powołanych Bąkiewicz, Gruszka czy Jarosz to ludzie, którzy w piątek ani razu nie pojawili się na parkiecie. I ani przez moment nie było widać tej nieobecności!!!

Amerykanie też mają przebudowę. Jest nowy trener, a gwiazda zwycięskiego teamu z Pekinu, Lloyd Ball, postanowiła zawiesić na kołku reprezentacyjne buty. Genialnego rozgrywającego niełatwo zastąpić, przekonali się o tym w Łodzi zarówno Suxho jak i zmieniający go Thornton – ale są to, że tak powiem, niewiele dla nas znaczące kłopoty mistrzów olimpijskich.

O wiele ciekawsze rzeczy działy się w tym meczu po naszej stronie parkietu. Nie ma Zagumnego? Proszę bardzo: wracający w atmosferze skandalu rezerwowy Sisleya Treviso Łukasz Żygadło rozrzucał piłki jak natchniony, co chwila gubiąc wieżowce amerykańskiego bloku. A gdy się męczył, wchodził Paweł Woicki, chyba najbardziej niekonwencjonalny i zwariowany rozgrywający świata… Ważne, że po jego wystawach piłki wbijały się w amerykańskie boisko równie regularnie jak wtedy, gdy podawał je Żygadło. Totalnie odmłodzony blok, z Piotrem Nowakowskim (trzecia skuteczność meczu) i Radosławem Kosokiem na środku, momentami ośmieszał amerykańskich atakujących, zwłaszcza grą pasywną, osłabiając siłę atakujących piłek. Na libero imponujący spokojem (tak!) Krzysztof Ignaczak – a na przyjęciu, dla mnie największe zaskoczenie spotkania, Michał Ruciak. Cóż za przemiana! Z chwilami anemicznego, słabego psychicznie i nierównego grajka – w inteligentnego gracza, będącego w stanie zaproponować serią kilkanaście takich zagrywek, po których rywale nie mieli kompletnie pomysłu na skuteczne przyjęcie. I gubili punkty.

Najprzyjemniej jednak oglądało się skrzydłowych. To, co w tym meczu wyprawiali na zmianę: Bartosz Kurek (MVP spotkania), oraz – co trzeba mocno podkreślić – Zbigniew Bartman, ocierało się o skalę siatkarskiego geniuszu. Obydwaj atakowali fenomenalnie, co chwila zmieniając sposób działania – od atomowych, wbijanych prosto w parkiet „gwoździ” do sprytnych ominięć lub kontrolowanych ocierek, wyprowadzających w pole blok rywali…

Zaiste, był to mecz rewolucyjny. Pokazał drużynę z ogromnym charakterem, walczącą o każdą piłkę od pierwszej do ostatniej sekundy, potrafiącą w sam czas otrząsnąć się po serii własnych błędów, ani na chwilę nie gubiącą potrzebnej koncentracji. I wydaje się, że jest to przede wszystkim zasługa jednej osoby. Po raz pierwszy w meczu o realną stawkę prowadził drużynę włoski trener, Andrea Anastasi. Ileż było w nim spokoju, kompetencji, pewności tego, co chce osiągnąć! A może raczej nie w nim, a w zespole, który pod jego wodzą rozpoczyna właśnie bój o światową czołówkę. I niech walczą! Oby cały czas w takim stylu! Przed nami drugi mecz z USA w Łodzi. Jeśli tylko nasi wytrzymają kondycyjnie (pierwsze spotkanie Anastasi rozegrał praktycznie jednym składem) i spokojnie kontrolować będą statystykę własnych błędów, będzie to pierwszy od bardzo dawna tak wyraźny triumf Polaków nad rywalem ze ścisłej światowej czołówki. I być może naprawdę początek nowej siatkarskiej ery.

O kibolach czyli jak przepłoszyć gangi ze stadionów…

Wśród czytelników blog.pl trwa debata na temat kibiców piłkarskich. Pytanie „Czy boimy się kiboli?” jest pytaniem z serii: „Czy Murzyni są głupi?” albo: „Czy Cyganie kradną?”… Jak można tak bez sensu uogólniać? Swoją miłość do piłki nożnej deklarują ludzie różnej proweniencji, od karków, nie będących w stanie skończyć podstawówki, do profesorów wyższych uczelni. Nie można powiedzieć, że kibol jest jednoznacznie zły w swojej masie. Problemem chuliganerii stadionowej jest słabość polskiego prawa i jeszcze słabsza skuteczność egzekucji kar. Na stadiony, pod płaszczyk barw klubowych, przeniosły się mafijne gangi, handlujące m.in. narkotykami. Wykorzystują luki prawne, słabość Policji i organów ścigania, by tam krzewić swą przestępczą działalność. Pobłażaniu sprzyja dziwnie łagodna i bierna postawa instytucji o nazwie PZPN… Nie wnikam, czym spowodowana, ale łatwo się tego domyślać… Dopóki polskie władze nie zrobią porządku, jak niegdyś w Anglii Margaret Thatcher, nasz rodzimy stadion będzie kojarzył się z bandytyzmem, rozlewającym się coraz bardziej na ulicach. Jak – niestety – teraz obserwujemy. Na stadionie Manchester Utd. wisi tabliczka z napisem: „Wbiegnięcie na murawę kosztuje dwa tysiące funtów”. Jakoś nikt nie wbiega, nawet siatki między sektorami a boiskiem nie są potrzebne. Trzy zasady: surowe kary, ich natychmiastowa egzekucja i absolutna cisza w mediach natychmiast powstrzymały chuliganów od stadionowych ekscesów. Oczywiście, na Wyspach też zdarzają się uliczne wybryki, ustawki – całkowicie nie da się tego wyplenić, bo niebezpieczny fanatyzm ma w futbolu znakomite warunki rozwoju i egzystencji. Ale przynajmniej gangsterzy przestali panoszyć się w tym środowisku. U nas do angielskich (lub innych, równie skutecznych) rozwiązań wciąż daleko, jak w wielu dziedzinach codziennego życia.