O wielkim kolarzu ukamienowanym, czyli znów doping w sporcie

Lance Armstrong na śmietniku historii: strzelają do niego wszyscy, wielkie instytucje sportowe, związki kolarskie, eksperci, dziennikarze. Jest mały szkopuł – nikt nie pokazał światu niezbitego dowodu, że Armstrong naprawdę się szprycował. Owszem, były liczne zeznania kolegów sportowców, opinie znawców. Ale nikt go za rękę nie złapał i chyba tak naprawdę nikt nie musiał, bo wszyscy wiedzą, że i tak koszmarny proceder dopingowy jest faktem.

Właśnie, proceder. Nikt o zdrowych zmysłach nie będzie negował istnienia koksowej mafii w zawodowym peletonie. Tyle, że akurat na Armstronga poza licznymi słowami nie znaleziono nic, ani grama dowodu. A to nam każe przypuszczać, że z postaci siedmiokrotnego triumfatora TdF, nadto wsławionego dzielnością w walce ze śmiertelną chorobą, uczyniono blaskomiotny przykład sukcesu w walce z dopingową hydrą. Czyli zrobiono z niego kozła ofiarnego, by pokazać, że oto cały sztab ludzi, pracujących w pocie czoła w bardzo potrzebnych instytucjach, ma odpowiednie wyniki swej działalności.

Oczywiście cała ta pokazówa niczego nie zmieni. Doping w kolarstwie, jak i w każdej innej dyscyplinie sportu, pozostanie i będzie się krzewił jak dotychczas.  Sposobem na jego likwidację, a przynajmniej wydatne zmniejszenie szkodliwości zjawiska, nie jest bynajmniej osądzanie wielkich postaci współczesnego sportu, tylko zwykła legalizacja dopingu. Sprawa jest prosta: trzeba natychmiast pozwolić pełnoletnim sportowcom zawodowym na zażywanie wszelkich substancji, na jakie tylko mają ochotę.

Rzecz ma się identycznie jak z narkotykami. Jeśli je zalegalizujemy, nikt tym samym nie będzie zmuszał do ich stosowania! A pozytywnym skutkiem takiej decyzji, zarówno w świecie dragów jak i sportowych dopalaczy, będzie natychmiastowa likwidacja czarnego rynku, związanego z ich produkcją oraz obrotem. Jeśli sportowiec zechce wziąć doping, będzie to jego wyłączna i samowolna decyzja, ze świadomością konsekwencji dla zdrowia czy życia. Proszę zauważyć, jaką korzyść odniósłby świat kibiców: wszystkie rozgrywki sportowe byłyby z gruntu uczciwe, bez posądzeń o niedozwolone wspomaganie. A ile pieniędzy świat zaoszczędziłby, likwidując wszystkie te instytucje publiczne, zajmujące się bohaterskim zwalczaniem dopingu w sporcie?

Nie bądźmy naiwni, szprycują się wszyscy zawodowi sportowcy. Inaczej ci „czyści” nijak nie mogliby nadążyć za „koksiarzami”. Chodzi o to, by nie wpaść na stosowaniu zabronionych chemikaliów. Legalizacja cały ten proces bezpowrotnie by przecięła, to znaczy – albo świat sportowy oczyściłby się samoistnie, albo zjawisko dopingu doszłoby do ściany, oferując (już legalnie!) środki o takiej mocy, że po ich zażyciu kolarze padaliby na zawał po przejechaniu już pierwszego etapu…

Rzecz w tym, że jest to ich problem i ich decyzja. Chcesz się ścigać w zawodach mafijnych, gdzie pęd do pieniędzy regulowany jest przez gangsterskie systemy wspomagaczy – twoja wola, wybór i decyzja. Możliwe konsekwencje znasz, jeśli zginiesz, sam sobie to załatwisz… I tyle, całe zagadnienie. Człowiek ma prawo decydować o tym co sam robi z własnym organizmem. Czy zawodowi sportowcy an bloc by wolnego dopingu chcieli? Nie sądzę. Raczej zebraliby się w kupę, przepędziliby na cztery wiatry całe to dopingowe tałatajstwo – i zaczęliby znów rywalizować normalnie, bez wszelkiego typu wspomagań chemicznych. A i łamistrajków samo towarzystwo prędzej czy później przegnałoby precz z branży.

Tylko takie prawo, gdzie zażywanie substancji dopingujących byłoby całkowicie legalne, uwolni sportowy świat od oszustwa, hipokryzji, biurokracji i żenady, związanej z udawaną troską świata o zdrowie zawodników oraz czystość rywalizacji. Tak samo jest z narkotykami – i obawiam się, że nigdy prawo takie nie zostanie wprowadzone. Naruszałoby interesy zbyt wielu złych ludzi.

O stadionach, czyli kto ma za co płacić…

Niektóre polskie miasta mają piękne stadiony, bo wygrały rywalizację o narodowe stypendia przed Euro 2012. Łódź (zaniedbanie urzędników miejskich!) tę walkę przegrała, wskutek czego od wielu lat trwa u nas bolesna szarpanina między Magistratem a prywatnymi właścicielami obu klubów piłkarskich.

Właśnie z hukiem runęły dwa kolejne, zaplanowane na kilka lat skutecznego działania, zamiary budowlane. Miasto de facto wycofało się z partnerstwa publiczno-prywatnego, jakie miało rozpocząć się przy modernizacji stadionu Widzewa. A także, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ogłosiła upadłość firma Budus: podmiot, odpowiedzialny za budowę tzw. Stadionu Miejskiego przy Alei Unii, będącego w istocie stadionem ŁKS.

Nie sposób, naprawdę od lat, znaleźć metody na pogodzenie sił, jakie zwierają się w klinczującym uścisku na ringu łódzkiego futbolu. Miasto lawiruje i zwodzi wszystkich, bo zasadniczo nie ma pieniędzy na budowę dwóch nowoczesnych obiektów piłkarskich. Wciąż jednak zawiera jakieś umowy,  ogłasza kolejne etapy inwestycji, by przed kolejnymi wyborami zyskać głosy kibiców jednego i drugiego klubu. Od 1989 roku zmieniają się, od czerwonych przez czarne do różowych, kolory sztandarów władzy nad łódzkim Magistratem… lecz jedno pozostaje niezmienne, fatalny stan rozpadających się stadionów Widzewa i ŁKS. Gdy w roku 1995 Widzew, pchany w górę „tajemniczymi” pieniędzmi panów Grajewskiego i Pawelca, dostał się do elitarnej Ligi Mistrzów, cudem znalazły się pieniądze na remont rozwalających się trybun obiektu przy Piłsudskiego 138. Inaczej europejska „centrala mafijno – piłkarska UEFA” nie zezwoliłaby na rozgrywanie tam żadnego meczu o randze kontynentalnej. Ale od tamtych czasów stadion zdążył się zestarzeć, nadaje się do kapitalnej przebudowy i powiększenia. Z kolei ŁKS nie doczekał się porządnej inwestycji nawet w pamiętnym roku 1998, gdy zaskakująco wygrał krajową ligę i w boju o szlify Champions League starł się z samym Manchesterem United. Teraz władze Łodzi, ku irytacji kibiców Widzewa, postanowiły te zaszłości naprawić – a tu masz, jak na złość, wykonawca budowy zbankrutował. Wszystko wskazuje na to, że o ile inwestycja w ogóle zostanie dokończona (wykazywano jej rażące braki projektowe, m.in. brak czwartej trybuny) – to z ogromnym opóźnieniem. Biorąc pod uwagę obecny kryzys sportowy ŁKS można powiedzieć złośliwie, że broniącej się przed spadkiem z I ligi drużynie nowoczesny stadion nie będzie i tak w najbliższym czasie potrzebny – ale bądźmy poważni. Łódź, kogokolwiek w sensie klubowym Magistrat by nie poparł, nie ma stadionu na przyzwoitym poziomie, do organizacji imprez, jakie ściągałyby widzów z dalekich stron.

A to wielka szkoda! Łódź, jeśli miałaby znaczyć cokolwiek w konkurencji z innymi miastami, musi natychmiast podjąć walkę o własną atrakcyjność. Nie ma tu ani morza, ani gór, ani cudownych jezior – ktokolwiek miałby tu chcieć przyjechać i zostawić parę groszy, musi mieć WYDARZENIE. Coś się w Łodzi musi dziać, by ściągnąć przybyszów z Polski i nie tylko. Łódź, wykorzystując swą atrakcyjną pozycję geograficzną, w centrum kraju i u zbiegu autostrad, powinna być miastem eventowym, czyli takim, w którym ciągle coś się dzieje. Posiadanie odpowiednio dużego i nowoczesnego stadionu (nie tylko na mecze, także na koncerty) poważnie wzmocniłoby szansę rywalizacji z innymi miastami: o turystów i ich pieniądze. Póki takiego obiektu nie ma, szanse rozwoju aglomeracji maleją. Nie wystarcza Atlas Arena i niewielki Port Lotniczy Łódź w jej sąsiedztwie.

Mediolański San Siro – jeden z największych i najpiękniejszych stadionów świata – jest obiektem miejskim. Właścicieli obydwu szacownych klubów: Milanu (choć to przecież sam Berlusconi!) oraz bardziej ludycznego Interu nie byłoby w pojedynkę stać na wybudowanie podobnego obiektu. Zatem mediolańscy podatnicy, na co dzień spierający się o dominację „swojego” klubu w mieście, zawarli porozumienie. Obiekt stanął na gruncie neutralnym, nie związanym w żaden sposób z tradycją któregokolwiek z klubów. Część jego trybun, wymalowana na niebiesko, to stałe miejsca kibiców Interu. Drugą stronę, a to są ławki czerwone, zajmują podczas meczów „tifosi” AC Milan. Środek, po obu stronach murawy, zajmują sektory neutralne. Każda z drużyn ma swoją szatnię, wymalowaną w klubowe barwy i niedostępną dla rywali zza miedzy.  Włoski związek piłki nożnej dba o to, by oba zespoły grały mecze „u siebie” w innych terminach. Wszystko działa bez zastrzeżeń.

Czy trzeba jeszcze jakiejkolwiek podpowiedzi dla władz miasta Łodzi? Czy może być gdziekolwiek lepszy przykład dla rozwiązania problemów ze stadionem w mieście, gdzie na co dzień egzystują dwa „zwaśnione” kluby? Jeśli jest, uprzejmie proszę mi o tym powiedzieć.

 

 

O „dzieciakach Mroczkowskiego”, czyli Widzew zaskakujący

Trzy mecze Widzewa na inaugurację sezonu – komplet punktów. Odmłodzona drużyna zaskakuje odwagą, konsekwencją taktyczną i… furą szczęścia, dzięki czemu odprawiła już z kwitkiem aktualnego mistrza, wicemistrza Polski oraz regionalnego konkurenta, z którym zawsze jej się ciężko grało. Dziwi ton publicystycznych reakcji na udany początek sezonu drużyny trenera Mroczkowskiego: w większości komentarzy to nie Widzew gra dobrze, ale jego rywale są w dołku, rażąc przy okazji nieskutecznością. Bolesna sprawa, bo Widzew wcale nie gra gorzej niż znaczna większość ligowej konkurencji. Młodzież stara się wykorzystywać szansę, jaką daje im przymusowe odświeżenie zespołu – a doświadczeni liderzy, jak choćby Maciej Mielcarz między słupkami, gwarantują spokój w nerwowych sytuacjach. To zresztą udane interwencje Mielcarza plus jego permanentna praca nad sobą pod czujnym okiem Andrzeja Woźniaka, są powodem nieudanych zagrań napastników drużyn przeciwnych. Temu szczęściu pod własną bramką Widzew niewątpliwie pomaga wysoką dyspozycją swojego golkipera… Cóż, za dwa tygodnie pierwszy wyjazd, do Lubina. Jeśli łodzianie również tam osiągną zwycięstwo, już nikt nie poważy się stwierdzić, że Widzew nie ma prawa zdobywać aż tylu punktów.

Na sukces sportowy, nie oglądany przy Piłsudskiego chyba rzeczywiście od 1995 roku, nakłada się mizeria relacji zarządu klubu z kibicami. Tak zwana „trybuna pod zegarem” bojkotuje mecze, osłabiając doping, który z kolei bardzo by się przydał zawodnikom. O co tu chodzi? Według różnych źródeł, klub wydał zakaz stadionowy dla kilkudziesięciu – lub stu kilkunastu – osób, bezpośrednio odpowiedzialnych za niezgodne z prawem działania, przez które klub musi ponosić konsekwencje finansowe.  Gdyby tych parudziesięciu bandytów nie miało wsparcia ze strony tzw. ultrasów, nikt nie zauważyłby nieobecności zadymiarzy na trybunach. Ale w środowisku kibiców obowiązuje specyficzna hierarchia, niczym w gangu lub w więzieniu: istnieją „przywódcy opinii”, którzy decydują o poczynaniach znacznie większej, niż oni sami stanowią, grupy pod sobą… Widzewscy ultrasi robią mnóstwo pozytywnych rzeczy – oprawy meczowe, doping, nowe piosenki, nawet akcje z oddawaniem krwi potrzebującym. Ale są oni pod przemożnym wpływem kilku szefów, niestety odpowiedzialnych również za ustawki,  wybryki bojówki „destroyers” i wszelkie inne działania ze sfery kryminalnej. Ci szefowie ciągną za sobą resztę zegarowej trybuny, zapewne też grożąc bolesnymi konsekwencjami łamistrajkom.

I tu mamy problem, bo właściciel klubu wyraźnie przestał bać się chuliganów, wojna im wydana staje się oczywistością. Wygląda, jakby Sylwester Cacek chciał zrobić podobnie, jak uczyniono z kibicami w Manchesterze Utd., za czasów słynnej akcji przeciwko angielskim zadymiarzom, rozpoczętej za rządów Margaret Thatcher. Ze stadionu Old Trafford przepędzono bandytów, zapraszając w to miejsce „pikników”, czyli normalnych kibiców, chcących przyjść na mecz z dziećmi, wypić piwko, zjeść kiełbaskę i pośpiewać kulturalne piosenki. Klub zanotował wprawdzie okres finansowych strat, ale skutecznie odświeżył trybuny, które wkrótce znów się zapełniły. Fanami nieco przypominającymi naszych kibiców siatkówki. Ale już bez gangsterskiej, nieformalnej organizacji, wykorzystującej barwy klubowe do swej przestępczej aktywności. Wyraźnie widać, że na Widzewie dzieje się podobnie. Na trzecim meczu było już o pół tysiąca więcej normalnych kibiców, niż na dwóch poprzednich spotkaniach. Ich doping staje się coraz głośniejszy…  A bilet, kupowany przez kulturalnego kibica kosztuje tyle samo, ile wejściówka, wykorzystywana przez bandytę do wejścia na stadion.

Jeśli Cackowi uda się jego zamiar, jeśli poświęci trochę pieniędzy, co mu w zamian przyniesie efekt w postaci wychowanej, pozytywnej publiczności – będzie pierwszy w Polsce.  I nie ukrywam, że bardzo mu w tym zamiarze kibicuję.

 

O starcie Widzewa, czyli jednak westchnienie ulgi…

Większość kibiców Widzewa z przerażeniem oczekiwała inauguracji sezonu. Mecz ze Śląskiem miał dać odpowiedź, czy radykalna przebudowa zespołu nie skończy się katastrofą… Zwycięstwo 2:1 to z pewnością nie jest zapowiedź sezonu glorii i chwały, ale o blamaż w przekroju rundy raczej obawiać się nie musimy.

Śląsk przyjechał do Łodzi osłabiony jakimiś kretyńskimi zawieszeniami najlepszych piłkarzy i zagrał żenującą piłkę. Żal mi wrocławian, bo przegrali głównie z wszechmocą związkowych urzędników z PZPN, mają nadto swoje problemy wewnętrzne – ale trzeba uczciwie powiedzieć, dla odtworzonego Widzewa akurat taki rywal był na początek idealny. Zupełnie nowa drużyna, z kilkoma rutyniarzami, ale oparta głównie na nieopierzonej jeszcze piłkarskiej młodzieży, musi sobie w tym roku poradzić. Nie tylko z ligowymi przeciwnikami, znacznie bardziej doświadczonymi w bojach na tym poziomie, ale też z trudną organizacyjnie sytuacją w klubie. Na szczęście –  dla tej młodzieży pieniądze nie są najważniejsze. Plotki z szatni są budujące: podobno „dzieci Mroczkowskiego” są strasznie napalone na grę, chcą wszystkich bić pokazując, że stawianie ich w roli pewnego spadkowicza jest nieuzasadnioną bezczelnością. No i dobrze, oby tylko starczyło im zapału, bo swoje frycowe odebrać muszą, mocnych nie ma. Taki skład będzie musiał kilka spotkań przegrać, zatem swoją nadzieję kibice oprzeć muszą głównie na ambicji młodych zawodników.

Jak to się prezentuje w szczegółach personalnych? W bramce Maciej Mielcarz jest niewątpliwie ostoją drużyny i już pierwszy mecz pokazał, że można na niego liczyć. Obronę, co ważne, trzyma Hachem Abbes, piłkarz uniwersalny w defensywie, ale kierujący swoim sektorem z inteligentną rozwagą. Przydzielony mu do pary Thomas Phibel potrzebuje czasu i ogrania, żeby się w zespół ostatecznie wkomponować, popełniał błędy w meczu ze Śląskiem. Poczekajmy. Do pary bocznych obrońców zastrzeżeń mieć nie można: pięknie włączają się do akcji oskrzydlających, są uniwersalni, mogą strzelać bramki i asystować. Jest wrażenie, że tę obronę jakoś udało się trenerowi złożyć.

Najwięcej pytań dotyczy drugiej linii. Pozycja Sebastiana Dudka w środku pola nie podlega dyskusji, bramka i kilka ciekawych rozegrań przeciw byłym kolegom ze Śląska znamionują kreatywność tego piłkarza. Ale nie bardzo wiemy, na co dokładnie stać grającego za nim Radosława Bartoszewicza, który w meczu inauguracyjnym był niewidoczny, zwłaszcza przy kreowaniu akcji. Na lewym skrzydle doświadczony, ambitny Marcin Kaczmarek – a z prawej strony Alex Bruno, bardzo chwalony za inauguracyjny występ. „Podwieszony” napastnik, czyli Okachi, dobrze kibicom znany. Tyle, że w linii pomocy może się jeszcze wiele pozmieniać, czekamy na testy poszczególnych nowych graczy w tej formacji. Może ktoś błyśnie talentem?

Napastnicy, czyli Ben Diffalah, Mariusz Stępiński plus kilku młodych zmienników: to grupa, w której nie ma lidera i zdecydowanego pewniaka. Brakuje Widzewowi bramkostrzelnej gwiazdy w stylu Smolarka i Koniarka. Można powiedzieć, że dopiero najbliższe mecze mogą wykreować znaczącą postać zespołu w pierwszej linii, co daj Boże, a każdy żołnierz (tradycyjnie) w plecaku buławę nosi – nic, tylko korzystać z okazji, jaką ten przejściowy wakat stwarza. Stawiam osobiście na Stępińskiego, który już dziś pretenduje do miana prawdziwej gwiazdy przyszłości w tej drużynie, oby kiedyś i w kadrze narodowej…

Mamy więc końcowy wniosek, że może nie będzie tak źle. Młodzi gwarantują ambitne, szczere podejście do walki, bo dopiero pracują na swoje nazwiska. Los dał im szansę wczesnego zaistnienia, oby tylko wytrzymali presję w okolicznościach, gdy będzie spoczywała na nich odpowiedzialność za korzystny wynik. Tego w meczu ze Śląskiem nie mieli, bo dwie bramki załatwili rutyniarze, zdejmując młodym z ramion stres, jaki zawsze pojawia się w chwili walki o końcowy rezultat. Osobiście wolę jednak szczerość młodych wilczków, którzy swoje przegrać muszą, niż kaprysy gwiazd, w obliczu zaległości finansowych symulujących kontuzję lub markujących grę. Taki Widzew ma szansę uczciwie powalczyć o miłość kibiców, którzy – w co wierzę – wreszcie pogodzą się z działaczami i wrócą na trybuny. Mecz przyjaźni z Ruchem stwarza ku temu znakomitą okazję.

O Dołęgi Marcina przypadku, czyli jak mistrz abdykował

Nie dźwignął, ani kilograma. Jeszcze dzień przed wyjściem na pomost olimpijskiego turnieju podnoszenia ciężarów w Londynie Marcin Dołęga został w Telewizji Polskiej mianowany mistrzem olimpijskim. Faworytem wagi 105 kg był murowanym zwłaszcza po tym, jak z konkursu wycofali się dwaj najgroźniejsi rywale rodem z Rosji. O Marcinie mówił dawny mistrz, Szymon Kołecki – stojąc na tle centrum Warszawy opowiadał z dumą, że rwanie Dołęga rozpocznie tam, gdzie inni skończą, niczym Chińscy ciężarowcy w Pekinie. Sam zainteresowany nie wyprowadzał rodaków z błędu. Pytany w mediach na okoliczność zbliżającego się startu rozwiewał wszelkie wątpliwości nielicznych sceptyków: będę mistrzem, nikt nie jest w stanie mi zagrozić!

Marcin Dołęga nie podniósł ani razu sztangi o wadze 190 kg, rzeczywiście rozpoczynając konkurs od najwyższego stopnia w całej stawce. Trzy próby spalił bezdyskusyjnie, choć podobno na treningach rozpoczyna rwanie sztangi od dwustu kilogramów na gryfie, na rozgrzewkę. Co się stało? Tego nie wiedzą nawet wybitni eksperci, zaproszony do studia Robert Skolimowski, olimpijczyk z Moskwy, mówił o specyfice igrzysk, o potrzebie pokonania presji i wygrania walki z sobą samym. Inne wytłumaczenie trudno było mu znaleźć.

Szczęściem kibiców, honoru biało-czerwonych barw świetnie bronił Bartłomiej Bonk, zdobywca brązowego medalu. Młody ciężarowiec miał nawet szansę na złoto, ale minimalnie spalił ostatnią próbę w podrzucie, dyktując ciężar o trzy kilo większy, niż wynosi jego aktualny rekord życiowy.  Zrobił znakomitą robotę, pokazując jednocześnie, że na sukces w igrzyskach składa się cały szereg rozmaitych czynników. I że niekoniecznie mianowanie przed rozpoczęciem zawodów może zrobić mistrza z murowanego faworyta.

Różnymi ścieżkami biegną losy olimpijskich triumfatorów: kulomiot Tomasz Majewski swój pierwszy złoty medal olimpijski zdobył w sytuacji, gdy nikt na niego nie stawiał. W Londynie potwierdził dominację, ale jest to człowiek, który ponoć z ogromnym luzem, bez napięć nerwowych, podchodzi do całego szumu, towarzyszącego olimpijskim rozgrywkom. Nie każdy umie się od tego odciąć. Z Majewskiego nikt na siłę mistrza w Londynie nie robił, zresztą on sam  powtarzał, że niczego nie musi, chociaż bardzo chce. Należy to rozumieć: odczepcie się, swoje zrobiłem, oczywiście znów powalczę, ale znam realia, może się nie udać. Akurat się udało, może właśnie ze względu na ów „luz mięśniowy”, jaki Majewski ma w sobie, gwiżdżąc na wszystko poza sumiennym wykonywaniem własnych obowiązków. I poza utworami grupy Motorhead, które ma w słuchawkach, co akurat bardzo pochwalam.

Może Dołęgę pokonała własna pycha, może nadmierne obciążenie, stworzone dzięki telewizyjnej nominacji na mistrza. Nie każdemu pracuje się łatwiej ze świadomością, że oto na pozytywny sukces twojej roboty, patrząc ci na ręce, liczy właśnie kilkadziesiąt milionów ludzi… Ale – to z kolei znowu efekt uboczny telewizyjnego przekazu – Dołęga walczyć musiał nie tylko ze sztangą, ale z ogromnym zapotrzebowaniem na sukces, wymagany zarówno przez naród, jak i grono telewizyjnych luminarzy marketingowych. Spójrzmy, jak irytująco wiele spotów reklamowych przerywa nam relacje TVP z olimpijskiego turnieju. Sponsorzy muszą dostać oglądalność! A jak wzmocnić w widzach chęć obejrzenia przed ekranem pasjonującej rozgrywki naszych o medale? Cóż, najlepiej nasączyć widza przekonaniem, że oto nasza „szansa” na medalowy sukces graniczy z pewnością, jest w zasięgu ręki! Wystarczy tylko sięgnąć –  i już będziemy wszyscy mieli kolejną okazję do biesiady w poczuciu triumfu i zadowolenia. Oczywiście wszystko dzięki przekazowi Telewizji Polskiej…

Tak działa telewizyjna socjotechnika, oczywiście zostawiając potworne skutki uboczne na psychice samych zawodników, którzy przecież nie żyją w próżni, wiedzą, o czym mówi się w mediach na ich temat. Potem natomiast dziwimy się, że – cytując jednego z dziennikarzy – „medalowe szanse Polaków topnieją jak lody w lipcowym słońcu”.  Z pewnością nie tylko presja mediów przesądza o porażce w turnieju olimpijskim, to byłoby uproszczenie, ale bez żadnych wątpliwości jest jednym z poważnych czynników, jakie należy brać pod uwagę, szukając przyczyn nieudanego występu.

Choć pewnie zdarzają się sytuacje, w których wytwarzana przez dziennikarzy presja ma się zupełnie nijak do sytuacji na sportowej arenie. Spójrzcie na klęskę doświadczonej Anny Rogowskiej, ona akurat nie ma problemu z telewizją. Jej w konkursie, by skutecznie walczyć o medale zabrakło prawdopodobnie tylko jednej rzeczy. A właściwie osoby. Moniki Pyrek.

O wakacyjnym świecie, czyli wpis po urlopie…

Wakacyjny kontakt z morzem daje, obok czystej przyjemności kąpieli w nieoczekiwanie ciepłym Bałtyku, chwilę refleksji. Wchodząc do wody człowiek daje się ogarnąć żywiołowi nijak nie przystającemu do dzisiejszej galopady, życia „na piątym biegu”, jak ładnie tuż przed śmiercią powiedziała Szymborska. Oto morze jest czymś ponadczasowym: było tu od początku, swoimi falami opłucze wiele jeszcze pokoleń amatorów wakacyjnej przygody. Gdyby miało pamięć oraz świadomość, jak chciał Lem w „Solaris”, nadto mogłoby udostępnić swoją wiedzę ludzkim historykom, nie trzeba byłoby żadnej archeologii, żmudnego zbierania poszczególnych danych ze skrawków, ukrytych w ziemi – lub pod morskim dnem. Archeolodzy mogliby zająć się spisywaniem tego, co morze ma do powiedzenia o minionych tysiącleciach.

Z wody, jakby nie było przyjemnie, trzeba w końcu wyjść na ląd – a tam olimpiada. Smutna jakaś, bo każdy z napięciem czeka na medale, jeszcze przed igrzyskami powieszone na szyjach reprezentantów Polski przez wybitnych specjalistów od sport-marketingu w Telewizji Polskiej. Oczywiście, zgodnie z tradycją nakręcania telewizyjnej oglądalności, należało najpierw powiedzieć narodowi, ile medali „statystycznie” możemy zdobyć – wymuszając na ludziach oczekiwanie. Bo teraz wszystkich ma interesować owych medali zdobycie. Bardzo łatwo sparzyć się na takiej filozofii przedwczesnej, co wyraźnie pokazują olimpijskie przypadki naszych sportowców.  Drugą stronę – nomen omen – tego medalu, stanowi coraz wyraźniejszy podział sportowego światka nad Wisłą, na „półświatek” zawodników i „półświatek” działaczy. Ci drudzy, narzekając na mizerię olimpijskich osiągnięć (czyli zwalając winę na wykonawców tego pseudo-sukcesu) pokazują słabość polskiego systemu zarządzania sportem. To politycy przyznają związkom sportowym pieniądze z publicznej składki, m.in. na przygotowania olimpijskie, w poszczególnych dyscyplinach. Natomiast w związkach dochodzi już do podziału gotówki: jak widać, forsy dla działaczy nie może zabraknąć nigdy (każdy dostaje sowitą pensję) – ale na cykle przygotowań nie zawsze wystarcza. Wspomniał o tym, a właściwie półgębkiem mu się wypsnęło, niejaki Paweł Zagrodnik, nasz dzielny judoka, ocierający się o medal,  a startujący w Londynie przypadkowo. Zagrodnika skrzywdzili sędziowie, być może dlatego – rozgoryczony po kontrowersyjnej porażce z Japończykiem – wspomniał, że większość  naszych judoków przygotowywała się do londyńskiego turnieju za własne pieniądze, bo rodzimy związek nie gwarantował im funduszy. W takim wypadku nie może dziwić globalny brak sukcesów naszych olimpijczyków: biurokracja i złodziejstwo, jak w innych dziedzinach naszego życia, decydują o przebiegu sportowych wypadków w sposób nie przypominający żadnej normalności.

A w Widzewie znów bieda aż piszczy, dotychczasową drużynę wyprzedano właściwie w całości. Ze zgrozą trzeba myśleć o początku kolejnego sezonu. To jednak materiał na oddzielne rozważania.

O pucharze w hiszpańskich rękach, czyli era „tic-taki”

No i stało się, w sumie nic nadzwyczajnego: znów wielki turniej wygrali Hiszpanie. Trwa era ich absolutnej dominacji, potwierdzanej od pięciu lat, w czasie których drużyna hiszpańska regularnie wznosiła do góry trofea największych piłkarskich imprez globu. A przecież niedawno narzekano w Madrycie, że „gramy pięknie jak nigdy, przegrywamy jak zawsze”. Teraz wygrywają jak zawsze – a świat przygląda się bezradnie, jak drużyna złożona z bramkarza, czterech obrońców i sześciu pomocników rozkłada na łopatki  rywali bez żadnej litości. Prawie jak Małysz w latach największej świetności.

Czy to źle? Absolutnie. Gra czterech najlepszych zespołów EURO 2012 pokazuje, na czym dziś naprawdę polega piłka nożna. A jeszcze chyba nigdy w historii tej dyscypliny nie było tak jaskrawo widać, że to sport zespołowy. Wygrywają ci, którzy grają razem. Wyjątek, potwierdzający regułę: Cristiano Ronaldo, na którego grają koledzy z drużyny. Ale jak go rywale odetną od podań, jednak team przedstawia mniejszą wartość…  Dlatego zwyciężają Hiszpanie, którzy genialność poszczególnych wykonawców systemu podporządkowują jeszcze genialniejszej grze wspólnej – z uwypukleniem interesu drużyny.

Tak samo zresztą robią Niemcy i Włosi – z tym tylko, że Hiszpania przewyższa ich klasą poszczególnych graczy, dlatego w końcu wygrała mistrzostwo. Ale chodzi o jedno: by wypracować działanie maszyny, złożonej z jedenastu idealnie współgrających trybów, nadto w chwili słabości jednego z ogniw, zastępowanych przez dowolną osobę z ławki.

Na ile skutecznie to działa, pokazują dwa przykłady. Pierwszy – to Holandia, zespół blaskomiotnych gwiazd  futbolowych, nijak nie dopasowanych do siebie w zespole. Drugi nazywa się Domenico Balzaretti. Czemu przywołuję akurat postać włoskiego obrońcy, z konieczności ustawianego w drużynie Italii na lewej obronie? Otóż Balzaretti nie jest żadną super gwiazdą, gra w przeciętnym Palermo, w meczu finałowym pojawił się na boisku wówczas, gdy opuścił je kontuzjowany Chellini. W podstawowej jedenastce pojawiał się na turnieju  wcześniej – ale w finale wszedł z ławki i grał bardzo dobrze. Wniosek? Ważne jest, by trener narodowej kadry zbudował „kapelę”, w której nie gwiazdy, a solidni piłkarscy rzemieślnicy nadają się do gry na niezłym poziomie. Nie wystarcza to wprawdzie do pokonania Hiszpanii – ale umówmy się, obecnie nikomu by nie wystarczyło. Przypomnijmy sobie rajd, jaki przy drugim golu wykonał Jordi Alba, skoro już o pozycji lewego obrońcy tutaj mowa.

Może więc utyskiwania Franka Smudy, że nie miał na Euro kim grać, nie są tak do końca zgodne z aktualnym stanem rzeczy… Może i Polska nie ma na lewą obronę zawodnika pokroju Alby, lecz mam niejaką pewność, że gracz w typie Balzarettiego, Chelliniego czy Philipa Lahma mógłby zostać dla polskiej kadry odnaleziony. Ale nie ma co gdybać, bo to wszystko przeszłość. I tak zostaje nam w pamięci fakt najważniejszy: dziś w futbolu wygrywa się linią pomocy. Właściwie dobranych rozgrywających, kreatywnych „twórców gry”, umiejących stworzyć sytuację, ale i odebrać piłkę w defensywie. U Hiszpanów właściwie tylko Busquets nie włącza się do akcji ofensywnych, w finale przedarł się z piłką raz. Atakują za to boczni obrońcy, a wówczas defensywny pomocnik zostaje, by wspomagać dwójkę stoperów w razie nagłej straty i kontrataku rywali. Takiej drugiej linii Polska bez wątpienia nie posiada, a zatem staje się widoczne, dlaczego Lewandowski podań nie dostaje…

Dopóki zatem w naszej drużynie brakować będzie uniwersalnych pomocników, styl gry a la Hiszpania, Barcelona czy Borussia Jurgena Kloppa będzie dla Biało-Czerwonych nieosiągalny. Ale trzeba próbować go naśladować! Choćby tymi piłkarzami, jacy aktualnie są w Polsce do wzięcia. I taka obserwacja, jaka nadarzała się podczas ostatnich spotkań EURO 2012 powinna być punktem wyjścia dla osoby, która teraz przejmie i poprowadzi narodową kadrę.

O parach półfinałowych, czyli bez szczególnych niespodzianek…

Niemcy z Włochami, Hiszpania z Portugalią. Oto zestaw półfinałowych rywali, raczej łatwy do wytypowania nawet przed rozpoczęciem grupowej fazy turnieju. Dwa mecze, w których los zetknął ze sobą podobnie grające zespoły. Trochę szkoda, bo dla kibiców byłoby ciekawiej zobaczyć dwa pojedynki super-pancernika ze zwrotnym, choć lżejszym krążownikiem. A tak – mamy bitwę w wadze ciężkiej oraz rywalizację lekkiej kawalerii… Co oznacza z kolei, że finał będzie starciem typowym: gladiator w zbroi i z mieczem kontra jego rywal z trójzębem i siecią. Bez względu na to, kto awansuje do boju o złoto.

Zestaw par potwierdza tak długoletnią, że aż odwieczną strukturę futbolowej siły na kontynencie. Niemcy i Włosi zawsze byli w czołówce. Hiszpanie w ostatnich latach przełamują znany slogan, że „gramy pięknie jak nigdy, a przegrywamy jak zawsze”. I zdobywają tytuły. Portugalia z kolei zwyczajowo wychowuje sobie jakiegoś gwiazdora, który robi różnicę. Jeśli nie Eusebio (życzymy zdrowia!) to Rui Costa, Luis Figo albo CR7 umieją przechylić szalę zwycięstwa na stronę swojej drużyny, co najczęściej wystarcza do miejsca w czołówce.

Jak większość, obstawiam finał Niemcy – Hiszpania. I podobnie jak wielu, staram się nie typować zwycięzcy. Tu wszystko może się zdarzyć, niczym w Grand Derbi. Niemcy jak zawsze są genialnie zorganizowani jako team. Działają niczym maszyna do zabijania, bez słabych stron w jakimkolwiek punkcie zespołu. Hiszpanie także nauczyli się, chyba od Barcelony, grać futbol totalny.  Jest tam sześciu pomocników, z których każdy może być egzekutorem, w dowolnym momencie. Pytanie, czy wreszcie odpalą w tym turnieju, bo sprawiają wrażenie, jakby najlepsze chowali na koniec. Tylko, że ten  zapalnik ktoś musi włączyć, jak ostatnio Xabi Alonso.

Trzeba więc przyjąć założenie, że w ewentualnym finale Niemcy – Hiszpania padnie dużo goli i rzecz rozgrywać się będzie do samego końca. Stawiam 3:2 dla Niemców, po emocjonującym pojedynku…

O złodziejskim PZPN, czyli mafia piłką zarządza

Mój kumpel z pracy mieszka „na wiosce” niedaleko Łodzi. Tam, z podobnymi sobie  miłośnikami piłkarstwa, postanowił założyć futbolową drużynę. Nie jakąś tam przypadkową, tylko normalny klub piłkarski, biorący udział w oficjalnych rozgrywkach ligowych, organizowanych przez PZPN.  Skrzyknęli się, a następnie zgłosili do łódzkiego oddziału władz piłkarskich, podejmując ochotę walki w najniższej możliwej klasie rozgrywkowej. W okręgu łódzkim jest to siódma liga (na osiem grających w Polsce), czyli tak zwana B Klasa.  Wiecie, ile kosztuje zgłoszenie do łódzkich rozgrywek jednego tylko piłkarza na poziomie B Klasy?  Dwieście złotych. Dwie stówy za samo uznanie przez światłych urzędników piłkarskiego związku, że pan Iksiński może sobie biegać po polu i grać w piłkę z kolegami na terenie rodzinnej wsi.

Ten drobny przykład z samego dołu futbolowego życia naszego kraju pokazuje, do jakich pieniędzy – już w skali ogólnonarodowej – mają na stałe dostęp urzędnicy piłkarskiej centrali. Ile jest takich drużyn, zawodników na ośmiu poziomach krajowego „futbolenia”, we wszystkich regionalnych – okręgowych oddziałach PZPN? Do tego jeszcze zewnętrzne źródła dochodów – sponsorzy, prawa telewizyjne, procenty z transferów…  Polski Związek Piłki Nożnej jest bardzo atrakcyjnym miejscem pracy dla wielu ludzi, można tam obracać ogromnymi pieniędzmi, właściwie bez żadnej poza-branżowej kontroli.

Trudno się przeto dziwić, że PZPN w roku 1989 (jak zresztą inne krajowe związki sportowe) stał się idealną bazą spoczynkową dla usuwanych ze służby oficerów komunistycznych służb specjalnych. Gdy starałem się dwanaście lat temu o licencję stadionowego spikera dyscypliny piłka nożna, PZPN skierował mnie na kilkudniowe szkolenie w stołecznym AWF-ie. W dwóch turach, wiosną i jesienią, oficerowie dawnego SB (nawet się przedstawiali, ze stopnia i nazwiska – to był rok dwutysięczny!!!) tłukli nam kursantom do głów jakieś przeokropne brednie z zakresu „utrzymania bezpieczeństwa na stadionie”. Ten kabaret zakończył się przyznaniem dyplomu w formie laminowanej kartki (oczywiście płatnej) i dzięki temu Polski Związek Piłki Nożnej zyskał grupę osób „uprawnionych do pracy na stadionie w rozgrywkach pierwszej i drugiej ligi”, bo wtedy obowiązywało jeszcze stare nazewnictwo.

Na tym bastionie czerwonych psów łamali sobie zęby kolejni ministrowie od spraw sportowych. Kilku chciało likwidować PZPN lub zmieniać bandyckie zasady wszechwładzy piłkarskiego urzędu, ale zawsze kończyło się tak samo. Straszeniem.  Że wywalą Polskę z międzynarodowych rozgrywek, co w perspektywie kolejnych wyborów żadnemu ministrowi (ani jego partii) się nie opłacało. PZPN jest bowiem krajową odnogą światowej, przestępczej organizacji o nazwie FIFA ze swym kontynentalnym oddziałem (UEFA), sprawującym niepodzielną władzę nad piłkarstwem europejskim.

Dlaczego przestępczej? To proste. W skali globalnej zasady funkcjonowania piłkarskiego związku są identyczne z krajowymi. Z takim samym dostępem do gigantycznych pieniędzy, kontroli nad obrotem transferowym (z własnym, niezawisłym prawodawstwem!) i finansowych wpływów zewnętrznych. To tak, jakby jakiś futbolowy Pablo Escobar sprawował niepodzielną kontrolę nad zyskami z produkcji i handlu największej na świecie wytwórni heroiny. Żadna Policja, żaden krajowy rząd ani międzynarodowa struktura polityczna (jak np. Unia Europejska) nie mają najmniejszego wpływu na finansowe obroty niezależnej organizacji piłkarskiej. Jej bezczelność jest do tego stopnia widoczna, że przed turniejem EURO 2012 działacze UEFA po prostu zamknęli dla innych ludzi polskie stadiony, nikogo tam nie wpuszczając pod pretekstem zachowania bezpieczeństwa…

Ta światowa mafia całkowicie kontroluje wszelkie przejawy gigantycznego biznesu, jakim stały się na Ziemi piłkarskie rozgrywki. Tu w Polsce aż tak bardzo by nas to nie bolało. Nawet byśmy się cieszyli, że na skutek UEFA-owskiej decyzji mamy nad Wisłą turniej, pomagający likwidować głębokie, cywilizacyjne zapóźnienia. I siedzielibyśmy cicho, gdyby nie baty, jakie nasi piłkarze od lat zbierają na wszystkich frontach międzynarodowych rozgrywek. Przeczuwamy, że coś jest nie tak, prawda? Bo niby zdolna młodzież piłkarska rodzi się  we wszystkich krajach. Dopiero potem „coś” powoduje, że zaczynamy odstawać od świata a najlepsi grajkowie znad Wisły natychmiast wyłapywani są przez czujnych skautów i transferowani, jak najszybciej, do klubów zachodnich.  Skutek jest taki, że Polska zostaje bez piłkarzy, w klubach i w reprezentacji. A jak się już jakiś zaciąg z zagranicy do kadry da przeprowadzić, to i tak Biało-Czerwona drużyna kończy rozgrywki gdzieś na pierwszym poziomie, w każdym znaczącym turnieju.

A frajdę z sukcesów kopaczy chcielibyśmy mieć jak wszyscy, to znaczy jak obywatele tzw. rozwiniętych krajów europejskich, z którymi jesteśmy w jednej Unii a po likwidacji granic jest nam do nich coraz bliżej. Tam jakoś się da zbudować drużyny, które są w stanie ze sobą rywalizować na poziomie chwilowo niedostępnym dla naszych zespołów, wszystko jedno – narodowego czy klubowych. Boli nas to, że w Polsce się do tego pułapu doskoczyć nie udaje.

Czemu tak jest? Odpowiedź jest banalna: tam są pieniądze. System globalnego zarządzania futbolem przez światową mafię FIFA powoduje, że stawki, obowiązujące w biznesie piłkarskim są nieosiągalne dla naszych struktur krajowych. Działacze PZPN zajęci są pozyskiwaniem zysków z rozgrywek wszystkich szczebli, a nie inwestowaniem tejże gotówki w system szkolenia, gwarantujący młodzieży rozwój, w warunkach nadążających za normalnym światem. Jak wszystko w Polsce, również i piłka nożna w swej biurokratycznej konstrukcji ślepo naśladuje to, co funkcjonuje w bogatych krajach zachodnich. Z tym, że Polska nie jest bogatym krajem zachodnim. I dlatego związkowych pieniędzy nie wystarcza jednocześnie na stworzenie treningowej struktury i napchanie kieszeni działaczom. Ci ostatni pilnują jednakowoż, by wystarczyło na to drugie. I to jest najważniejsza przyczyna kryzysu, gnębiącego od lat polską piłkę nożną.

Co zrobić, by się otrząsnąć? Oczywiście idealnym (oraz sprawiedliwym) wyjściem byłoby natychmiastowe zlikwidowanie FIFA wraz z wszystkim kontynentalnymi oraz krajowymi odnogami. Że nie miałby kto organizować rozgrywek? Wolne żarty – kluby i reprezentacje narodowe same by się dogadały co do terminarzy i organizacji, bez żadnych urzędasów, pośredniczących za grube pieniądze w tym procederze. Gdyby się nie dało, należałoby zlikwidować PZPN i w to miejsce pozwolić naszym podmiotom piłkarskim działać samodzielnie, na marginesie światowych rozgrywek. Bądźmy jednak realistami. Siły stojące za obecnym systemem są tak potężne, że zmian takich nie da się przeprowadzić. Wywalmy więc chociaż, metodą ściągniętą niestety z putinowskiej Rosji, wszystkich działaczy obecnego PZPN – wszystkich, do korzeni. I wybierzmy nowych z zastosowaniem praw lustracji: tym, którzy działali jeszcze za komuny, dziękujemy serdecznie. I narzućmy statutowy obowiązek rozliczania się PZPN z dochodów i inwestycji przed organami państwowej kontroli. Oraz nieprzekraczalny termin zbudowania systemu trenowania piłkarskiej młodzieży. W oparciu o stosowną bazę – personalną, terenową i sprzętową. Może chociaż w taki sposób dogonimy uciekającą Europę.

O porażce, czyli naród ekstazy pozbawiony…

Nie udało się. Najpierw, w przerwie, radosne okrzyki na całym osiedlu… Kilkadziesiąt minut później tylko smętne, pojedyncze trąbienie jednej wuwuzeli. Polska odpadła z Euro i nic tego nie zmieni, pozamiatane. Piękny sen się skończył.

Najpierw rzut oka na tabelę: awansuje Grecja (super, dzielni Spartanie pogonili Rosję, nikt na nich nie stawiał!) i Czesi, dzięki zwycięstwu z nami. Również należą się gratulacje: grając bez Rosickiego, nadto po ciężkim laniu od Rosjan, rozpracowali nas genialnie, eliminując wszystkie polskie atuty. Wystarczył jeden gol długowłosego Jiraćka, jeszcze przed meczem Czechów z Grecją wychodzącego na boisko ze strachem w oczach, co skrupulatnie pokazały nam telewizyjne kamery.

Cóż możemy powiedzieć? Stało się to, co przed turniejem wyliczały nam statystyki. Jednak w trakcie rozgrywek nasza drużyna przynajmniej kilka razy dała nam powody do ogromnej satysfakcji. Było jednak zbyt mało tych chwil – nie dość dużo, by grać w gronie europejskiej elity. Wystarczająco, by dać nam trochę radości – i nadzieję. Co ugraliśmy? Jedną super zagraną połowę w meczu z Grecją, tę pierwszą. Kolejną, porywającą połowę w meczu z Rosją. Tę drugą. Oraz mniej więcej dwadzieścia pierwszych minut meczu z Czechami, gdy – nawet schodząc z piłkarzami na przerwę – mieliśmy uzasadnioną nadzieję, że zagramy w tym turnieju dalej.

Czy genialna strategia taktyczna drużyny czeskiej, czy też brak u nas pary po wyczerpującej rozgrywce przeciw Rosji (mimo buńczucznych zapowiedzi na Czechy) zdecydowały o naszej porażce, trudno przesądzić. To zresztą nie ma teraz żadnego znaczenia. Jest jedna konstatacja, bardzo miła: na tym turnieju Polska zagrała bez wstydu. Zadała kłam teorii, jakoby samo automatyczne mianowanie na EURO stawiało Polskę w roli najgorszej drużyny w całej stawce, a przynajmniej jednego z dwojga outsiderów. Wstydu nie było, odpadliśmy bez hańby. Z podniesionym czołem. I z tego należy się cieszyć – a po mistrzostwach zostaną nam drogi i dworce. Być może nawet stadionom uda się zarobić na swoje utrzymanie.

A przed drużyną Biało – Czerwonych ciekawe dwa lata przygotowań do kolejnego Mundialu. Już ponoć bez Franka Smudy…  Szkoda, mógłby prowadzić tę pakę dalej. Na pewno jest zaczyn drużyny, po uzupełnieniu jej wartościowymi, młodymi zawodnikami mogłaby zajść na World Cup wysoko.Tymczasem, przynajmniej na razie, przyszłość kadry rysuje się pod wielkim znakiem zapytania…