O trafnych spostrzeżeniach ekonomistów, czyli świat socjalizmem owładnięty

W dzisiejszej „Rzeczpospolitej” (27.09.2012) znany amerykański autor książek gospodarczych, Benjamin Barber, daje niezwykle trafną diagnozę ekonomicznej sytuacji naszego świata. Na zadane w wywiadzie pytanie, czy dziś żyjemy w kapitalizmie, politolog odpowiada dokładnie tak:

„Myśl wolnorynkowa sugeruje, że rząd powinien być mały, a regulacje minimalne. Wolny rynek powinien być pozostawiony sam sobie, by mógł swobodnie działać. Tylko że tak naprawdę żyjemy w świecie, który można nazwać kapitalizmem kolesiów, gdzie korporacje używają państwa do przepychania swoich interesów. Te interesy tworzą monopole lub oligopole (jak w przemyśle paliwowym). Zatem idea mówi, że rząd nie powinien przeszkadzać w działaniu wolnego rynku, ale w praktyce rząd pomaga niektórym na ich wniosek, za pieniądze innych oczywiście. W tym modelu firmy nie konkurują między sobą, tylko o względy rządu.”

Trudno zaprzeczyć wybitnemu ekonomiście, który – choć w swej doktrynie opowiada się za umiarkowaną interwencją państwa w wolnorynkowy mechanizm – w sposób trafny i dobitny wskazuje przyczyny obecnego kryzysu na świecie. Mówi, w tym samym wywiadzie, że przez ostatnie 40-50 lat Europa była zbyt skupiona na państwie, a za mało na przedsiębiorczości czy wolnym rynku. I to właśnie, zdaniem Barbera, przesądza o jej obecnych kłopotach…

Ów interwencjonizm państwowy to nic innego, jak właśnie socjalizm, w czystej postaci. Model ekonomiczny, w którym biurokracja, nadmiar administracji i utrzymywanych z budżetu etatów rozrasta się do rozmiarów, przytłaczających normalny obrót gospodarczy, jaki w państwie dzieje się na skutek wymiany dóbr między prywatnymi przedsiębiorstwami. Gdy aparat państwowy „dusi” mechanizmy wolnorynkowe, to znaczy nakłada na wszystkich obywateli zbyt duże koszta utrzymania publicznych wydatków (min. właśnie na administrację), wtedy przeciętny obywatel ma mniej pieniędzy w kieszeni, czyli po prostu gorzej żyje. Czyli odczuwa kryzys… Trudno nie zauważyć, że w naszym kraju taki proces właśnie się odbywa – i marną pociechą jest, że kilka europejskich krajów na południe od nas boryka się z podobnymi kłopotami.

Nas, Polaków, choć jesteśmy w Unii Europejskiej, los gospodarczy innych państw nie powinien zanadto obchodzić. To, na jakim poziomie żyjemy, zależy w największym stopniu od poczynań naszego własnego aparatu władzy. Dziś, co przykro powiedzieć, władzę tę na wszystkich szczeblach sprawuje partia, która w swoim programie zapisała, że jest ugrupowaniem konserwatywno-liberalnym. A jest to oczywiste kłamstwo. Doprawdy nie rozumiem, jak podobna definicja programowa ma się do czysto socjalistycznych poczynań – jak ciągłe zwiększanie kosztów życia obywateli w jawnych i ukrytych podatkach, jak mnożenie etatów w administracji publicznej, od samorządów miejskich czy regionalnych do władzy centralnej (liczba ministerstw i etatów w nich tworzonych). Widać gołym okiem, że (korzystając z ogólnoeuropejskiej retoryki kryzysowej) nasz własny Rząd wpędza nas w coraz większą biedę, dyktując coraz to nowe pomysły na drenowanie kieszeni zwykłych ludzi.

To kolejny banał, ale Platforma Obywatelska nie jest w tej dziedzinie żadnym prekursorem. Od czerwonych po czarnych, apiać i od nowa odtwarza się nad Wisłą niesławna Polska Ludowa… Można tylko żałować, jeśli było się wyborcą PO, że z wielkich i szumnych zapowiedzi uczynienia z Polski kolejnej zielonej wyspy jak zwykle zostało to samo: „wodka i ogórcy”. Politycy i ich pociotkowie mają dobrze (to te Barberowskie wielkie firmy, kolaborujące z Rządem), wszyscy inni klepią biedę. Czy naprawdę trzeba amerykańskich politologów, żeby przypominać o tym krajowym wyborcom?

O Witolda Rosseta przemowie, czyli punkt wyjścia do szerszej dyskusji

Gdy Witold Rosset wszedł na mównicę, na sali zapadła cisza. Taka specjalna, nerwowa, pełna mrocznego napięcia. Później mówiono, że gdyby w powietrzu zawiesić lewitującą żarówkę, zaświeciłaby sama… Rosset wiedział, że skutkiem tej przemowy, a ściślej: głosowania, które wkrótce miało nastąpić,  będzie wyrzucenie go z klubu radnych Platformy Obywatelskiej łódzkiej Rady Miejskiej.

Witold Rosset nie chciał bowiem zgodzić się na partyjną dyscyplinę, zarządzoną w głosowaniu. Jako radny otrzymał, jak wszyscy w klubie, partyjne polecenie wsparcia uchwały o utworzeniu Zarządu Zieleni Miejskiej.  Rosset nie uznawał tego pomysłu za słuszny. Wiedział również, że jego opór nic nie da: większością głosów PO projekt zostanie uchwalony. Dlatego na sali mówił z emfazą, z trudem tłumiąc drżenie rozchwianego emocjami głosu… „Teraz możecie mnie już wyrzucić” – rzekł na koniec, schodząc z mównicy.  Stało się dokładnie tak, jak przewidział: Zarząd Zieleni Miejskiej radni PO przegłosowali. A potem, już w głosowaniu klubowym, wyrzucili Rosseta ze swych szeregów.

Witold Rosset nie jest w pejzażu łódzkiego samorządu postacią szczególnie wyjątkową. „Narodził się” jako rzecznik prezydenta Łodzi Marka Czekalskiego, kojarzonego z politycznym obozem „różowej” Unii Demokratycznej, a jeszcze bardziej z podejrzanymi pieniędzmi Andrzeja Pawelca, u którego w firmie przyszły prezydent miasta pracował jako szef marketingu. Potem Czekalski zaczął mieć kłopoty z prawem, ale one Rosseta ominęły: przez lata z różnym powodzeniem startował w lokalnych wyborach, zmieniając jak rękawiczki ugrupowania polityczne. Unia Wolności, SLD, Demokraci – w końcu PO, do której przystał już w Radzie Miejskiej obecnej kadencji. Nie jako członek tej partii, ale platformerskiego klubu radnych. Zawsze miał poglądy centro-lewicowe, zawsze też skwapliwie korzystał z przyznawanych mu skrawków lokalnej władzy, piastując rozmaite funkcje w spółkach miejskich. Był współtwórcą Aquaparku, teraz ma dobrze płatne zatrudnienie w budującej część Nowego Centrum Łodzi spółce EC 1.

Dlatego niektórzy radni zadawali sobie pytanie: „W co gra Rosset?”, słuchając pełnego emocji, rozedrganego przemówienia na sali. Dla nich było jasne, że wystąpienie jest zwykłym teatrem, grą na zwrócenie uwagi opinii publicznej, którą później zdyskontować można by przy kolejnej elekcji. Nawet kosztem wykluczenia z klubu PO, bo – przypominam – Rosset wydalenia z partii, nie będąc jej członkiem, po prostu nie ryzykował. Co zatem kierowało radnym, że kontestując partyjną dyscyplinę poszedł jak z szablą na czołgi przeciw klubowi, rozsądkowi i ustaleniom rządzącej PO? Czy rzeczywiście chęć politycznego zysku „pod prąd”, wbrew dotychczasowym układom?

Być może, choć osobiście wątpię w podobną teorię. Do następnych wyborów samorządowych jeszcze dwa lata, ludzie zdążą zapomnieć o  rejtanowskim występie. Niewykluczone, że za politycznymi kulisami Platforma z czymś podpadła Rossetowi, nie spełniła złożonej obietnicy. Ale równie realne zdaje się proste wyjaśnienie: Witold Rosset uznał zwyczajnie, że sitwy i bezczelności aż na takim poziomie popierał nie będzie. Dlatego nie wsparł Zarządu Zieleni Miejskiej, złamał partyjną dyscyplinę i zrobił ze sprawy aferę. ZZM jest bowiem, o czym już niejednokrotnie pisałem, najoczywistszym dowodem partyjnej koterii, związanym z tworzeniem przez aktualnie rządzące ugrupowanie stanowisk dla swoich kolegów. Bez względu na to, jak wiele merytorycznych tłumaczeń wypływać będzie ze strony władz Miasta w obronie tego projektu, jedno się nie zmieni: fotel dyrektora nowej jednostki, tudzież trzy fotele jego zastępców, zajmą funkcjonariusze Platformy Obywatelskiej. Nie mający kompletnie pojęcia o zwierzętach, roślinach i wszelkich podobnych składnikach natury miejskiej, podległych nowemu Zarządowi.

Oto właśnie punkt wyjścia do szerszej dyskusji – w sprawie, co do której wystąpienie radnego Rosseta może być jedynie pretekstem. Oto nasz kraj, na poziomie władzy samorządowej ( i nie tylko – model powiela się na każdym poziomie zarządzania politycznego) daje nam system, w którym wspólne pieniądze podatników trafiają do rąk ludzi całkowicie przypadkowych. Tworzone są, ma się rozumieć zgodnie z prawem, spółki, fundacje lub jednostki budżetowe, na czele których, biorąc atrakcyjne pensje, stawia się osoby zupełnie „od czapy”, swoim wykształceniem i praktyką nijak do tych tworów nie pasujące. Taka spółka czy jednostka, karmiona obficie dochodami z lokalnego budżetu, może mieć za prezesa nawet osła. Byle  miał koszulkę z logo odpowiedniej partii, umiał podpisywać papiery – a wcześniej zasłużył się odpowiednim zaangażowaniem w walce  o demokratyczną władzę. Wszyscy żyjemy w systemie, promującym Dyzmów, których jedynym fartem jest przystąpienie do właściwiej partii w odpowiednim czasie… Nic tego nie zmieni, dopóki nie wybierzemy kogoś, w czyim interesie będzie zmiana całego systemu. To trudne, ale na polskiej scenie politycznej są partie, przynajmniej deklarujące wprowadzenie wolnościowych idei. Trzeba, gdzie się tylko da, odciąć polityków od zarządzania publicznymi pieniędzmi – a co się z tym wiąże, odebrać biurokracji partyjnej możliwość zarządzania publiczną składką. Czyli po prostu – zlikwidować koryto, prywatyzując dosłownie co się da. Właśnie po to, by politycy (czyli nasi Dyzmowie) nie mieli prawnej możliwości osadzania się na fotelach w spółkach/fundacjach/jednostkach, opartych na publicznym kapitale. Wspólne pieniądze powinny służyć ogółowi! Można wydawać je na bezpieczeństwo (policja, wojsko) i sprawiedliwość. I koniec. Wszystko inne, subsydiowane publicznym majątkiem, to tylko pretekst dla cwaniaków do tego, by pchać się w szeregi partii politycznych, a na koniec położyć łapę na konfiturach, jakie uprzejmy naród podaje tym darmozjadom, zgodnie z prawem i panującym systemem… A oni bezczelnie mnożą wspólne koszta, tworząc dla siebie kolejne etaty, z wymierną stratą dla konkretnych składkowiczów – w tym przypadku łódzkich podatników.  Zaś w tym samym czasie ogromna rzesza nie promowanego przez żadną partię narodu szuka pracy w Londynie albo w Irlandii… Jeśli system się nie zmieni, wystąpienia takie, jak Witolda Rosseta w Radzie Miejskiej, pozostaną pustym teatrem bez żadnego znaczenia dla lokalnej społeczności.

O skandalu wokół łódzkiego ZOO, czyli kolejny atak Platformy

Do niesłychanej historii doszło wczoraj na sesji łódzkiej Rady Miejskiej… Omawiany był projekt uchwały w sprawie utworzenia Zarządu Zieleni Miejskiej – czyli nowej jednostki budżetowej, centralizującej łódzkie zasoby przyrodnicze. W tym nowym tworze ma znaleźć się również Ogród Zoologiczny. Pomysł wiceprezydenta Łodzi Radosława Stępnia PO budzi mnóstwo kontrowersji. Planuje się utworzenie nowych etatów dla urzędników / polityków, z główną nominacją Arkadiusza Jaksy (szef PO w Pabianicach) na stanowisko dyrektora jednostki. Jako ewidentny przykład partyjnego nepotyzmu, projekt budzi sprzeciw opozycji, która pytała przede wszystkim, czy włączenie ZOO w skład „wyższej” jednostki budżetowej nie zagrozi międzynarodowej pozycji ogrodu. Łódzkie ZOO jest członkiem dwóch organizacji wymiany i hodowli zwierząt zagrożonych, WAZA i EAZA. Zmiana jego struktury prawnej grozi wykluczeniem z tychże sieci…

Nie tylko lęk o to, że w nowej formule ogrodem, zamiast fachowców/ zoologów, zarządzaliby urzędnicy – którzy, jak wiadomo, dzięki demokracji znają się na wszystkim najlepiej – budzi wątpliwości radnych. Oto w kuluarach sesji gruchnęła wieść, że radnym PO narzucono przed tym głosowaniem partyjną dyscyplinę! Radny SLD Jarosław Berger zgłosił w czasie procedowania uchwały wniosek, by uchwałę, jako niejasną i kontrowersyjną, odesłać do ponownego rozpatrzenia w Komisji Ochrony Środowiska. O dziwo, mimo większości PO na sali, wniosek przeszedł. Sprawę więc odroczono, radni zajęli się innymi problemami.

I tu dopiero zaczyna się najciekawsza część opowiadania! Oto pod wieczór, gdy sesja dobiegała końca, prezydent Stępień wszedł na mównicę i – uwaga – ZAPROPONOWAŁ PONOWNE WŁĄCZENIE UCHWAŁY DO PORZĄDKU OBRAD!!! Rzecz bez precedensu w historii łódzkiego samorządu, na którą radni opozycji zareagowali genialnie: opuszczając salę… Wniosek padł z powodu braku kworum, a kuluarowi obserwatorzy sesji donoszą o nerwowych rozmowach radnych PO z prezydent Hanną Zdanowską, która rzekomo przypominała o obowiązującej dyscyplinie głosowania – i konsekwencjach, jakie grożą za jej złamanie.

Zastanawiam się i wydumać nie mogę: cóż takiego wspaniałego zrobił Arkadiusz Jaksa na rzecz Panów – Radosława Stępnia i Andrzeja Biernata, że oto cała łódzka, samorządowa PO aż trzęsie się, by przegłosować utworzenie tej nowej jednostki budżetowej? O co może chodzić Platformie, że teraz tak gwałtownie obstaje za stworzeniem Zarządu Zieleni? Może odpowiedź jest prozaiczna: zbyt wielu członków ugrupowania ma obiecane posady w tej nowej strukturze, by teraz zrezygnować z jej utworzenia.

Albowiem Platforma Obywatelska, co wyraźnie widać w przekroju całego kraju, jest obecnie na etapie konsumowania owoców wyborczego sukcesu. Podkreślają to również liczne publikacje prasowe: PO tworzy budżetowe jednostki, nowe miejsca pracy dla swoich członków, by wykorzystać trwającą jeszcze koniunkturę własnej władzy. Już mówi się o PO jako „najlepszym polskim pośredniaku” – a fakty, takie jak utworzenie w Łodzi departamentów Urzędu Miasta czy obecna, zażarta walka o ZZM, tylko ów stan rzeczy potwierdzają.

PO, co oczywiste, nie jest wyjątkiem. W wolnej Polsce, po roku 1989, każda partia, obejmująca władzę na jakimkolwiek poziomie, uprawia politykę wulgarnego skrótu: TKM. Albo grzeczniej – „po nas choćby potop”. Nie liczą się pieniądze (publiczne, takie przecież są dzielone), ani rozsądek, ani żadne dobro ogółu. Liczy się tylko stworzenie jak największej ilości synekur dla „swoich ludzi”, którzy mocno zasłużyli się partii w czasie walki o władzę. A dziś? Trzeba się śpieszyć: za dwa lata kolejne wybory samorządowe, potem następne i kolejne, należy wyrwać jak najwięcej z budżetowego tortu. Nikt nie może zagwarantować Platformie zostania przy żłobie na trzecią kadencję.

Nie kłaniam się więc opozycji za próbę powstrzymania działań PO, na kilometr pachnących zamachem na wspólną kasę. Jestem pewien, że każda z tych partii w tej sytuacji robiłaby podobnie, broniąc własnego stanu posiadania jak matka dziecka. Jestem im wdzięczny jedynie za próbę obrony przyzwoitości w zaistniałym stanie rzeczy. W Polsce mamy do czynienia z chorym systemem, który władzę, na wszystkich poziomach, łączy ze zbyt dużą ilością majątku do podzielenia między polityków/darmozjadów: zwycięzców aktualnych wyborów. Dlatego trzeba prywatyzować wszystko, co się da! Poza Policją, Wojskiem i Sądami. Dopóki tak się nie stanie, naszym krajem rządzić będą „kompetentni urzędnicy”, którzy większościowym głosowaniem zapewniać sobie będą faktyczne uwłaszczanie się na publicznej składce… Póki naród tego nie zrozumie, póty Polska nie stanie się normalnym krajem.

A sprawa przyszłości łódzkiego ZOO nadal czeka na rozstrzygnięcie. Oby pomyślne…

 

O Tomaszewskiego Włodzimierza przypadku, czyli znów o politycznej sitwie

Wyrzucony z pracy prezes łódzkiego ZWiK, Włodzimierz Tomaszewski (były wiceprezydent Łodzi) nazwał upodleniem moralnym decyzję władz miasta, zwalniającą go ze stanowiska. Dziennikarzom kazał w specjalnym oświadczeniu szukać drugiego dna tej sprawy – bo przecież dobry wynik finansowy spółki, a przede wszystkim zawarta umowa polityczna, miały zagwarantować mu spokojną pracę…

Tomaszewski, pierwszy zastępca Jerzego Kropiwnickiego w rządzącym przez siedem lat Łodzią „czarnym” gabinecie, zawsze uchodził za człowieka pracowitego – i szczerze oddanego konserwatywnej idei politycznej. Dawny działacz „Solidarności”, nie był w żadnej partii. Współtworzy (do dziś) Łódzkie Porozumienie Obywatelskie, czyli matecznik starych opozycjonistów, nazywających siebie prawicą, wyznających kościelno-narodowe ideały oraz krzewiących antykomunistyczną retorykę. Tomaszewski złamał jednak swój ideologiczny kręgosłup: w ostatnich wyborach samorządowych poparł Hannę Zdanowską z PO. Gdy tylko dostał przed drugą turą obietnicę lukratywnej posady prezesa miejskiej spółki, zajmującej się wodociągami. Sam, jako „kandydat niezależny”, odpadł w pierwszej turze.

Idee, czyli świadomość, to jedno. Byt, czyli pragmatyka – to drugie. Wielu spośród dawnych pobratymców „Kropy”, czy to w miejskim samorządzie, czy w ŁPO właśnie, zapisało na koncie spektakularną zmianę barw klubowych, gdy tylko na horyzoncie pojawiła się możliwość zarabiania dużych pieniędzy z publicznego źródła, w symbiozie z dotychczas wrogim ugrupowaniem. Na tym blogu pisałem nie raz o politycznych chorągiewkach, nie tylko po prawej stronie sceny i nie tylko w Łodzi. Często pokusa konsumowania smakowitego tortu okazuje się dla polityków znacznie większa, niż pozostawanie w odsuniętych aktualnie od władzy szeregach swojej partii. Nie wszyscy zmieniają partyjną przynależność, ale biorąc od konkurentów sowicie opłacane synekury, nie pozostawiają swoim wyborcom wątpliwości, co do prawdziwego celu swego życia w świecie władzy…

Marcin Mastalerek z PiS, barwna postać sejmowych korytarzy, mówi o Tomaszewskim: „Platforma przeżuła go i wypluła!”. Jeden z wysoko postawionych urzędników miejskich (z PO)  tłumaczy, zachowując anonimowość,  że ten cały ZWiK to spółka z definicji dochodowa. Przecież i tak wszyscy muszą płacić za wodę. I dodaje, bez żadnej żenady: „gdyby miała przynosić większe zyski, to chyba tylko wtedy, jakbyśmy dali tam na prezesa kolesia NAPRAWDĘ ZNAJĄCEGO SIĘ NA WODOCIĄGACH.”  Pomijam okrutny cynizm platformerskiego działacza, który nawet nie sili się na ukrywanie nepotyzmu i kolesiostwa swojej partii, dzierżącej władzę na wszystkich szczeblach administracji… Chodzi o ideę, wszechobecną w polskim sektorze publicznym a w swej patologii wypaczającą normalność wszystkiego, co powinno wiązać się z gospodarowaniem publicznymi pieniędzmi.

Widać mianowicie, również dzięki przygodom Tomaszewskiego, że przez uznanie demokracji za „najlepszy system władzy” dochowaliśmy się współcześnie klasy panów, których jedynym celem jest dostęp do żłoba. Ci ludzie tracą swój czas i pieniądze wyłącznie na to, by utrzymać się na politycznym świeczniku: dać sobie szansę, przez wybory, na zajmowanie stanowisk, gdzie ogromne pieniądze zarabia się, zarządzając publicznym majątkiem. Nazwa ugrupowania zupełnie się nie liczy: lewica z „prawicą” toczą dla publiczności pozorowaną wojnę. Chodzi wyłącznie o miejsce w szeregu osób wybieranych. I wypracowanie układu, w którym nawet polityczna przegrana nie zagrozi posiadanym możliwościom: przegrałem, niech więc zwycięzcy mi pomogą. Ja pomogę im, gdy wygram przy kolejnej elekcji. Odwdzięczę się, jedziemy przecież na tym samym wózku, wysysamy kasę z kieszeni ogółu frajerów, bezmyślnie – przy każdej następnej urnie – wrzucających karteczki dla podtrzymania istniejącego chlewa. Czy w takim przypadku może dziwić, że wszystko jedno, kto zarządza poszczególnymi resortami, na poziomie ministerstw, magistratów, a nawet miejskich spółek? Że nie „spec od wodociągów” rządzi wodnym przedsiębiorstwem, tylko jakikolwiek misio, nawet szewc, byle był nasz i przez nas mianowany??? No i oczywiście, będzie zarabiał konkretną sumkę, zatrudni „pod sobą” kolejnych wskazanych kandydatów… O rentowność działania firmy, którą zarządza, martwić się nie musimy. Przecież nie jest „na minusie”, prawda? A w niektórych spółkach, wiadomo, zarabiać się nie da – bo tak, jak ZWiK jest „z definicji” dochodowy, do innych miejskich tworów po prostu trzeba dopłacać.

To właśnie, bardzo istotny, skutek uboczny demokracji. Ludzki ogół oddaje władzę (i swoje pieniądze!) ludziom przypadkowym, całkowicie tracąc kontrolę nad sensownością tych nominacji. A co najbardziej tragiczne – nad ekonomią wydatków publicznej składki. Bo w bogatych krajach zachodnich, przy również istniejącym systemie demokratycznym, ludzie umieją LICZYĆ PUBLICZNE PIENIĄDZE, a politycy mają tylko pełnić funkcję rachunkowych. To w Polsce wciąż nie jest praktykowane. Dlatego jesteśmy biednym krajem.

O Dołęgi Marcina przypadku, czyli jak mistrz abdykował

Nie dźwignął, ani kilograma. Jeszcze dzień przed wyjściem na pomost olimpijskiego turnieju podnoszenia ciężarów w Londynie Marcin Dołęga został w Telewizji Polskiej mianowany mistrzem olimpijskim. Faworytem wagi 105 kg był murowanym zwłaszcza po tym, jak z konkursu wycofali się dwaj najgroźniejsi rywale rodem z Rosji. O Marcinie mówił dawny mistrz, Szymon Kołecki – stojąc na tle centrum Warszawy opowiadał z dumą, że rwanie Dołęga rozpocznie tam, gdzie inni skończą, niczym Chińscy ciężarowcy w Pekinie. Sam zainteresowany nie wyprowadzał rodaków z błędu. Pytany w mediach na okoliczność zbliżającego się startu rozwiewał wszelkie wątpliwości nielicznych sceptyków: będę mistrzem, nikt nie jest w stanie mi zagrozić!

Marcin Dołęga nie podniósł ani razu sztangi o wadze 190 kg, rzeczywiście rozpoczynając konkurs od najwyższego stopnia w całej stawce. Trzy próby spalił bezdyskusyjnie, choć podobno na treningach rozpoczyna rwanie sztangi od dwustu kilogramów na gryfie, na rozgrzewkę. Co się stało? Tego nie wiedzą nawet wybitni eksperci, zaproszony do studia Robert Skolimowski, olimpijczyk z Moskwy, mówił o specyfice igrzysk, o potrzebie pokonania presji i wygrania walki z sobą samym. Inne wytłumaczenie trudno było mu znaleźć.

Szczęściem kibiców, honoru biało-czerwonych barw świetnie bronił Bartłomiej Bonk, zdobywca brązowego medalu. Młody ciężarowiec miał nawet szansę na złoto, ale minimalnie spalił ostatnią próbę w podrzucie, dyktując ciężar o trzy kilo większy, niż wynosi jego aktualny rekord życiowy.  Zrobił znakomitą robotę, pokazując jednocześnie, że na sukces w igrzyskach składa się cały szereg rozmaitych czynników. I że niekoniecznie mianowanie przed rozpoczęciem zawodów może zrobić mistrza z murowanego faworyta.

Różnymi ścieżkami biegną losy olimpijskich triumfatorów: kulomiot Tomasz Majewski swój pierwszy złoty medal olimpijski zdobył w sytuacji, gdy nikt na niego nie stawiał. W Londynie potwierdził dominację, ale jest to człowiek, który ponoć z ogromnym luzem, bez napięć nerwowych, podchodzi do całego szumu, towarzyszącego olimpijskim rozgrywkom. Nie każdy umie się od tego odciąć. Z Majewskiego nikt na siłę mistrza w Londynie nie robił, zresztą on sam  powtarzał, że niczego nie musi, chociaż bardzo chce. Należy to rozumieć: odczepcie się, swoje zrobiłem, oczywiście znów powalczę, ale znam realia, może się nie udać. Akurat się udało, może właśnie ze względu na ów „luz mięśniowy”, jaki Majewski ma w sobie, gwiżdżąc na wszystko poza sumiennym wykonywaniem własnych obowiązków. I poza utworami grupy Motorhead, które ma w słuchawkach, co akurat bardzo pochwalam.

Może Dołęgę pokonała własna pycha, może nadmierne obciążenie, stworzone dzięki telewizyjnej nominacji na mistrza. Nie każdemu pracuje się łatwiej ze świadomością, że oto na pozytywny sukces twojej roboty, patrząc ci na ręce, liczy właśnie kilkadziesiąt milionów ludzi… Ale – to z kolei znowu efekt uboczny telewizyjnego przekazu – Dołęga walczyć musiał nie tylko ze sztangą, ale z ogromnym zapotrzebowaniem na sukces, wymagany zarówno przez naród, jak i grono telewizyjnych luminarzy marketingowych. Spójrzmy, jak irytująco wiele spotów reklamowych przerywa nam relacje TVP z olimpijskiego turnieju. Sponsorzy muszą dostać oglądalność! A jak wzmocnić w widzach chęć obejrzenia przed ekranem pasjonującej rozgrywki naszych o medale? Cóż, najlepiej nasączyć widza przekonaniem, że oto nasza „szansa” na medalowy sukces graniczy z pewnością, jest w zasięgu ręki! Wystarczy tylko sięgnąć –  i już będziemy wszyscy mieli kolejną okazję do biesiady w poczuciu triumfu i zadowolenia. Oczywiście wszystko dzięki przekazowi Telewizji Polskiej…

Tak działa telewizyjna socjotechnika, oczywiście zostawiając potworne skutki uboczne na psychice samych zawodników, którzy przecież nie żyją w próżni, wiedzą, o czym mówi się w mediach na ich temat. Potem natomiast dziwimy się, że – cytując jednego z dziennikarzy – „medalowe szanse Polaków topnieją jak lody w lipcowym słońcu”.  Z pewnością nie tylko presja mediów przesądza o porażce w turnieju olimpijskim, to byłoby uproszczenie, ale bez żadnych wątpliwości jest jednym z poważnych czynników, jakie należy brać pod uwagę, szukając przyczyn nieudanego występu.

Choć pewnie zdarzają się sytuacje, w których wytwarzana przez dziennikarzy presja ma się zupełnie nijak do sytuacji na sportowej arenie. Spójrzcie na klęskę doświadczonej Anny Rogowskiej, ona akurat nie ma problemu z telewizją. Jej w konkursie, by skutecznie walczyć o medale zabrakło prawdopodobnie tylko jednej rzeczy. A właściwie osoby. Moniki Pyrek.

O zdjętym „wuefie”, czyli jak się poranka nie robi

Ktokolwiek słucha muzyki w samochodzie, a nie chce ciągle nurzać się w koszmarnej, popowo – mdłej papce, jadąc do pracy wybiera między Eską Rock a stacjami, nadającymi  muzykę klasyczną.  Od dawna poranek w rockowej Esce zdominowany był przez popisy dwójki celebrytów, których trzeba było słuchać, jeśli miało się nadzieję na odrobinę ostrzejszych dźwięków, idealnych przecież do porannej przebudzanki… Nie było wyboru, ale teraz jest lepiej: panów „wuef” zdjęto z anteny. A medialny światek obiegły cytaty z porannej audycji, w której obydwaj panowie lekko przesadzili w opisie kobiet narodowości ukraińskiej.

Należałem do grupy osób, które z ogromnym niesmakiem przedzierały się każdego ranka przez Wojewódzko – Figurską paplaninę. Trudno ją generalnie ująć w teoretyczne schematy. Czy dziennikarstwo to, może jedynie kabaret? Fakty są oczywiste: swoją audycję panowie poświęcali codziennie na szyderstwa wobec wybranych osób. Dworowano sobie najczęściej z ludzi PiS, z samych Kaczyńskich, z katastrofy smoleńskiej – albo z konkurencyjnych celebrytów. Nie kpiono nigdy z aktualnie panującej ekipy Tuskowej władzy.

Nie mam najmniejszej ochoty bronić PiS, Kaczyńskich, ani ich zwolenników. Mam natomiast głęboką awersję wobec takiego rodzaju medialnych wypowiedzi, w których lizodupność dla obecnie panującej władzy, tudzież kpina i szyderstwa wobec opozycji, są zjawiskiem stałym i codziennym… Dziennikarstwo czy kabaret, wsio rawno – mieliśmy w „Porannym Wuefie” do czynienia z najobrzydliwszym przykładem dworskiej propagandy, jaki był obecny w mediach ogólnopolskich po roku 1989. Niczym nie skrywana, jawna niechęć wobec konkretnej opcji politycznej – złączona w jedno z czołobitnością wobec tych, którzy tkwią u steru, prowadząc nas w jedynie słusznym kierunku. Horror, bo dziennikarstwo na czymś zupełnie innym ma polegać – a dobry kabaret śmieje się także, jeśli nie głównie, z rządzących. Dlatego każdego ranka z bólem, po drodze do pracy, przełączałem zwykle Eskę Rock na inną stację. Choć ostre granie jest moim ulubionym.

Wreszcie panowie przegięli, bo ukraińska „szydera” (nie wiem – popełniona bardziej z głupoty, czy może z „antenowego spontanu”) wkurzyła nawet pro-tuskowe środowiska feministyczne. Po sieci krąży wulgarna odpowiedź kobitek, wydrukowana w „Przekroju” – a prezes Radia Eska Rock, Bogusław Potoniec, znalazł się nagle pod ostrzałem kilku naraz instytucji, mających siłę, by radyjko pozbawić możliwości nadawania. Śmiano się zawsze ze Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, nikt się Radą Etyki Mediów nie przejmuje – ale już bat ze strony Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, ooo, to sprawa poważniejsza. Mogą znaleźć paragraf, odebrać koncesję, skończy się granie rocka przy akompaniamencie szyderstw wobec oszołomów… Prezes Potoniec skulił ogonek pod siebie i zwinął też poranną audycję, w słusznym (i odwiecznym) przeświadczeniu, że byt znaczy o wiele więcej niż ideologiczna świadomość.

Bogusław Potoniec lat temu mniej więcej piętnaście, jako „programowy” łódzkiej Eski, w której wówczas pracowałem, starał się szkolić nas pracowników w „nowoczesnym dziennikarstwie radiowym”. Przyniósł kiedyś, wygrzebany z Zeszytów Prasoznawczych (nr 3-4, 1995 – zachowałem na pamiątkę) tekst Andrzeja Magdonia pt.: „Duch zabawy w mediach”. Jest tam generalnie mowa o powszechnym, zwłaszcza wśród elektronicznych mediów komercyjnych, zwyczaju nagminnego łamania zasad dziennikarskich – czy to warsztatowych, w zakresie genologii (gatunków dziennikarskich) czy etyki a nawet prawa, w jakim funkcjonują poszczególne systemy prasowe różnych krajów. Chodzi oczywiście o przesławny „infotainment” – czyli, z grubsza biorąc, metodę dawkowania w mediach treści informacyjnych przy pomocy rozrywkowej formy, najczęściej łamiąc zawodowe reguły. Po to, by łatwiej złapać odbiorców, przykuć ich uwagę – a przez to, oczywiście, zwiększyć poziom słuchalności (oglądalności, czytelnictwa – wszystko jedno). Czyli, zwiększając słupki odbioru, polepszyć narzędzie pozyskiwania reklamodawców. Czyli – dla kasy. „Infotainment” rozpowszechnił się na świecie, a krańcową formę zyskał w tabloidach, obrzydliwych brukowcach, typu gazetowy „Fakt” czy „Super Express” (licencjonowane w Polsce „The Sun” czy „Bild”) lub radiowy „Poranny Wuef” właśnie. Publikacje, audycje, programy, w których poziom łamania zasad dziennikarskiej przyzwoitości bywa monstrualnie przekraczany, by zyskać masowego odbiorcę.  Przestały się liczyć reguły, pojawił się klient, a wraz z nim pieniądze. Takiego dziennikarstwa chciał nas uczyć Potoniec w łódzkiej Esce.

Dziś widać gołym okiem, że preferowane zasady pan prezes Eski Rock przez kilka lat, pewnie ze sporym sukcesem, wdrażał na swoim podwórku. Znając go podejrzewam, że wprowadzenie „Wuefu” na antenę spowodowane było raczej chęcią wybicia konkurencji z rynku szokującym przekazem poranka, aniżeli polityczną wazeliną. Pewnie było tak, że zapraszając dwójkę celebrytów (za niezłą kasę) po prostu dał im wolną rękę licząc, że ich powszechnie znane głosy przyciągną słuchaczy, bez względu na treść toczonych pogawędek. Temat się kręcił, bo fama o „jeździe po bandzie” w wykonaniu duetu W-F, nakręcała niezły rozgłos wokół porannej audycji… Śmiem wątpić, czy akurat fani rocka rajcowali się tą gadaniną, ale „sztuka jest sztuka”: rozgłos, zły czy dobry, podobał się zapewne ludziom z radiowego działu reklamy. Teraz się skończy, bo w nieskończoność szerzyć podłych oszczerstw się nie da. Mam gdzieś politycznych aktywistów z KRRiTV, straszących Bogusia Potońca odebraniem koncesji. Mam też gdzieś PiS-owców i ich problemy. Ważne, że zareagowali ludzie przyzwoici, dla których nawet żałosne chronienie się „konwencją” satyry nie jest wystarczającym powodem dla bezustannego naruszania dóbr i wizerunku ciągle tych samych osób.

Apeluję do prezesa Potońca – masz, dawny kolego, niepowtarzalną okazję wreszcie wymyślić porządny radiowy poranek! Taki, w którym obrzydliwe i naruszające wszelkie zasady gadki dwóch wynajętych trefnisiów nie będą skłaniały słuchaczy do przełączania radia na inną stację.

O aferze międzynarodowej, czyli kibice rosyjscy są u siebie…

Turniej EURO pięknie się rozwija: mamy ekscytujące mecze, niespodziewane porażki faworytów (kto obstawiał Duńczyków w meczu przeciwko Holandii???), mamy też – obiegając szybko relacje z wszystkich „stadionowych” miast po stronie polskiej – bardzo miłą atmosferę wśród kibiców, zwłaszcza zagranicznych, dobrze się nad Wisłą czujących… Cóż, kto jak kto, ale Polacy w imprezowaniu mało komu dają się wyprzedzić. Gościnni też – po słowiańsku – jesteśmy. I bardzo dobrze: niech pozytywna fama o Polsce i Polakach świat obiega!

Pytanie, czy trochę nie za dużo mamy tej gościnności. Zwłaszcza wobec osób, wykorzystujących (niczym gangsterskie bojówki) przykrywkę kibicowania do działań zgoła nie kibicowskich. Jeszcze nie umilkło gorzkie echo po incydencie we Wrocławiu, a już rosyjscy tzw. kibice szumnie zapowiadają na jutro marsz z okazji swego narodowego święta…

Pomijam fakt, że ichniejszy batiuszka, czyli nieformalny szef grupy szalikowców narodowej reprezentacji Rosji, to ponoć znajomek Putina i autor proputinowskich akcji wyborczych w szalikowej ekipie… Zmilczę też doniesienia, jakoby zamiar rosyjskich kibiców miał przez to „ciche wsparcie” kremlowskich władz. Nurtuje mnie inne pytanie: jakimże to prawem rosyjscy rzekomi kibice mają organizować polityczne wiece na terenie obcego, ponoć suwerennego państwa? Że są akurat na mistrzostwach i mają prawo manifestować swoje poglądy? A czy kiedykolwiek polscy kibice organizowali gdzieś zagranicą swoje narodowe święta? Wolne żarty!

Święto jest oczywiście pretekstem. Mamy szytą grubymi nićmi, międzynarodową aferę, która już z daleka wygląda na prowokację. Wszystko teraz w rękach polskich władz, które – myślę, że nie tylko moim zdaniem – powinny absolutnie zakazać jakichkolwiek manifestacji politycznych obcej narodowo grupie, choćby pod słusznym pretekstem spokoju w czasie mistrzostw. Jeśli polscy nacjonaliści zorganizują jakąś kontrdemonstrację, a nie daj Boże skończy się to przypadkowo mordobiciem, w świat pójdzie fama o „polskich bandytach” rozbijających pokojowo nastawionych demonstrantów rosyjskich. No i stosunki z naszym „wielkim bratem” zostaną dodatkowo zaognione… Można się jedynie obawiać, czy polskie władze podołają kolejnemu, zdaje się karkołomnemu zadaniu, postawienia się Rosjanom.

Że to sprawa niełatwa, przekonał nas gorzko Smoleńsk – Rosja pokazała nam, że na jej terytorium ona będzie decydować, jakie śledztwo, jak prowadzone i z jakimi wynikami trzeba będzie uznać za ostateczne. Tu jest gorzej, bo temat wkracza na terytorium Polski i tylko od nas zależy, jak „atut własnego boiska” będzie przez władze wykorzystany. Po tej zaminowanej łączce trzeba stąpać bardzo delikatnie – ale też po to naród utrzymuje służby dyplomatyczne, by one w godzinie próby zdawały egzamin. Jak będzie on zdany – już jutro się przekonamy. Nie tylko na boiskowej murawie.

Obawiam się jednak, że nasz rząd nic nie zrobi, strach przed Putinem okaże się silniejszy. Bo niby kto się w razie czego za nami wstawi? Obama, jak się niedawno dowiedzieliśmy z przypadkowego nagrania tv, przed Rosją wymięka. To znaczy – oops, przepraszam uprzejmie – „jest otwarty na wszelkie argumenty rosyjskiego partnera”…  Jeszcze pamiętam, a innym chętnie przypomnę, że nie tylko bohaterskiej „Solidarności” (wspartej autorytetem Jana Pawła II), ale w równym stopniu Reaganomice i niezłomności USA w wyścigu zbrojeń, zawdzięczamy ostateczny upadek komunizmu w Europie Wschodniej. Dziś takiego wsparcia Ameryki ze świecą szukać. To i ruski niedźwiedź podnosi głowę, walcząc na wszystkich frontach „ziem utraconych” o wpływy na terenach dawnych wasali.

Zastanawiające, z jaką ciszą wszystkiemu przygląda się UEFA. Europejskie futbolowe władze wyraźnie unikają wtrącania się w „kibicowskie” konflikty. Zupełnie odwrotnie ludzie Platiniego poczynają sobie nad Wisłą w sprawie samego EURO. Polskie stadiony, wybudowane na polskiej ziemi za pieniądze podatników zostały już kilka dni przed inauguracją całkowicie zaanektowane przez UEFA – i nikt tam nie miał nawet prawa wstępu! Oczywiście o wszystkim decydowały „względy bezpieczeństwa”. A „troska o komfort kibiców” zdecydowała o tym, że dach na Stadionie Narodowym został dzień przed meczem otwarcia zasunięty, bez możliwości jakiejkolwiek dyskusji w tej sprawie. No dobrze, Grecy mieli tak samo duszno, jak Polacy: ale chodzi, do diabła, o zasadę! Jakimże to prawem grupa piłkarskich urzędasów wjeżdża nam na stadiony i robi, co się jej żywnie podoba, niczym BOR podczas obstawy wizyty dostojników państwowych? Czy to nie jest czasem pogwałcenie naszej suwerenności?

Ano właśnie. Może jest w tych słowach przesada, ale od lat dominuje wrażenie, że federacje sportowe o kontynentalnym i globalnym zasięgu za nic mają sobie prawa, ustanawiane w poszczególnych krajach. A politycy boją się im „podskoczyć”. Temat jest ciekawy, warto będzie do niego wrócić. A kibice rosyjscy? Niech wracają nad Wołgę i tam świętują swoje narodowe obchody.

 

EDIT: Wklejam swój własny argument z „fejsbukowej”dyskusji pod wpisem, bo nie do końca uprzednio wyjaśniłem, czym moim zdaniem różni się przemarsz na stadion od narodowej manifestacji:

Wyjaśnię to zresztą dosadniej. Polska ma obowiązek ZAKAZAĆ grupie maszerujących na stadion kibiców Rosji wszelkich manifestacji politycznych. Odbywa się przemarsz na mecz. Wiadomo, nie mamy wpływu na to, co kibice Rosji będą krzyczeć ani czym machać. Ale jeśli dojdzie do rozróby, czyli walki z Policją lub polskimi bojówkami – wówczas Policja ma obowiązek rozpędzić tałatajstwo. I skoro był ZAKAZ manifestacji, wówczas dochodzi do rozpędzenia rozrabiających kiboli rosyjskich – A NIE ROZBICIA POKOJOWEJ MANIFESTACJI ROSJI! Tu jest pies pogrzebany!

O ubezpieczeniach dla artystów, czyli problem, którego nie da się rozwiązać…

Zastrajkowali artyści. Niby to zabawne, ale problem jest poważny: kilka muzeów wzięło wspólny udział w akcji strajkowej, zamykając się przed zwiedzającymi na godzinę. Gest tyleż symboliczny, co znaczący – pokazuje siłę, a w zasadzie jej brak, środowiska artystycznego, które czuje się pokrzywdzone w brutalnej rzeczywistości.

Czego chcą artyści? Cóż, nihil novi. Chcą „jakiegoś systemu”, który gwarantowałby im korzystanie ze „zdobyczy socjalnych”, ubezpieczeń emerytalnych i zdrowotnych. Jest w tym pewna racja, bo nie ma zawodu: artysta. Wskutek tego znaczna część malarzy, rzeźbiarzy, kompozytorów, literatów i wielu innych (dziennikarze!)  nie pracuje na etatach. Zlecenie lub umowa o dzieło rodzi natomiast konieczność samodzielnego płacenia ubezpieczeń. Można też założyć firmę, czyli płacić miesięcznie fiskusowi tysiąc złotych bez względu na dochody.

Inne kraje rozwiązują tzw. problem wolnych zawodów na różne sposoby. Oczywiście, twórcy najlepiej mają tam, gdzie państwo jest najbogatsze i może przeznaczyć budżetowo-składkowe nadwyżki na jakieś fundusze, zabezpieczające świadczenia artystom. Na przykład Szwecja, znana ze swoich lewicowych wynalazków, tworzy fundusz ubezpieczeniowy grupie wolnych zawodów, w oparciu o przymusowe składki (podatki), ściągane od najbogatszych przedstawicieli tej grupy. To tak, jakby u nas kazać Sasnalowi oddawać część forsy ze sprzedanych płócien na rzecz najbiedniejszych malarzy, którzy nie mają rzecz jasna najmniejszych szans, by swoje obrazy spieniężyć z odpowiednim zyskiem.

Wprawdzie nie widać w takich pomysłach nawet krzty sprawiedliwości –  nie po to  Sasnal całe życie pracował na swoją markę i sprzedawalność, by teraz (niby z jakiej racji?) oddawać część ciężko zarobionych pieniędzy innym, pewnie mniej zdolnym i bardziej leniwym przedstawicielom swojego zawodu… No, ale cóż:  są tacy, którzy uważają, że świętym obowiązkiem Sasnala (czy On tego chce czy nie) jest przymusowe wspomaganie kolegów po fachu. Państwo w takim układzie pełniłoby funkcję zbója Janosika: zabieramy bogaczom i przekazujemy zrabowane łupy biednym, oczywiście nie zapominając o swojej, ciężko zapracowanej, prowizji.

Jak zawsze w sytuacji tak zwanego socjalu, czyli darmowego zapewnienia czegoś komuś kosztem innych, dobrego wyjścia nie ma. Czy zabierzemy bogatym malarzom, czy wszystkim ludziom w państwie, wspomagając artystów biednych, zawsze ktoś będzie „w plecy” – komuś trzeba zabrać, bo darmowych obiadów nie ma. Można więc uznać, że problem strajkujących w Polsce artystów jest nie do rozwiązania…

…chyba, że przyjmiemy czysto wolnościowy (prawdziwie liberalny) punkt widzenia. Otóż w każdym fachu – wolnym, regulowanym czy diabli wiedzą jakim – są lepsi i gorsi fachowcy. I jest to zupełnie normalne: lepszy, bardziej zdolny i pracowity lekarz, hydraulik, prawnik, mechanik samochodowy czy malarz zawsze będzie miał lepiej, niż jego leniwy kumpel po fachu. Kwestia talentu? Cóż, bozia daje jednym więcej, drugim mniej – na to też sposobu nie mamy. Trzeba po prostu znaleźć w sobie za młodu własny talent i pójść we właściwą stronę – tak ma każdy człowiek, obojętnie w jakim kraju. Dopóki w ten – sprawiedliwy, wolnorynkowy – układ rzeczywistości nie wplączą się urzędnicy, mamy sytuację klarowną:  jeden  jest Sasnalem i będzie zarabiał krocie, a drugi jest przeciętnym malarzem i zarobi mniej. Naprawdę nie uważam, żeby miało to jakkolwiek uwłaczać malarzowi, który Sasnalem nie został!!! Oprócz talentu i pracowitości w zawodach artystycznych potrzebne jest również szczęście i tak już jest. Jednemu się wiedzie, staje się gwiazdą – a inny nie. Czy naprawdę musi być tak, że owych mniej uzdolnionych musielibyśmy, przymusowo, zasilać jakąkolwiek społeczną składką?

Jestem w identycznej sytuacji, jak strajkujący artyści. Od wielu lat pracuję na umowę o dzieło, odpłacam sam składki, emerytalną i rentową. Płacę wszystkie świadczenia, bilans miesiąca rozpoczynam kwotą MINUS trzy tysiące złotych, bo tyle jestem winien wszelkim wierzycielom systemowym. Czy miałbym z tego tytułu strajkować, domagać się od państwa jakiejś składki na moją rzecz? A jakim prawem? Ile miesięcznie zarobię  zależy tylko ode mnie – i uważam ten stan za absolutnie sprawiedliwy…

Być może jestem w sytuacji bardziej komfortowej niż większość malarzy. Przychodzę bowiem do pracy każdego dnia rano i codziennie jest zapotrzebowanie na moje dziennikarskie usługi. Malarz musi namalować obraz, który sprzeda raz w miesiącu, albo nie. Z tym tylko, że mnie miejsca w redakcji nikt za darmo nie dał. Musiałem przejść kilka lat różnych – czasem bardzo ciężkich – doświadczeń zawodowych, by na lokalnym rynku pracy doceniono mnie jako potrzebnego fachowca. Gdybym nie wypracował sobie marki, nikt by mnie nie zatrudnił. Ani tu gdzie jestem, ani nigdzie indziej – wiem, bo okres bezrobocia również dane mi było zaliczyć. Pytam więc – dlaczego kiepski malarz, literat, dziennikarz ma mieć lepiej, niż ten dobry? Czemu nie uznamy wreszcie za normalne, że człowiek musi DO CZEGOŚ DOJŚĆ, jak w Ameryce, by mówić o spokojnym życiu, z wszelkimi zabezpieczeniami??? Nikt nie broni malarzowi malowania dobrych płócien. Jak maluje słabe, których nikt nie chce, to niech ma pretensje do siebie – i tylko do siebie. A nie do „systemu”… Nie idzie ci malowanie, to zostań hydraulikiem. I nie zawracaj uczciwym ludziom  głowy.

O telewizji publicznej, czyli skończmy wreszcie z udawaniem!

Ostatnio mnożą się doniesienia w sprawie marnej kondycji TVP. Nasza telewizja publiczna, według oficjalnych danych,  zamknęła miniony rok budżetowy stratą w wysokości 88 mln zł. Przerażające są również prognozy, te najbliższe, związane z obsługą przez publicznego nadawcę tv zbliżającego się turnieju Euro 2012. Podobno, jeśli tylko uda się dopiąć negocjowane jeszcze reklamowe kontrakty, Telewizja Polska zamknie turniej – uwaga – STRATĄ, w wysokości ok. 50 mln zł. Strach pomyśleć co będzie, jeśli część z tych negocjacji zakończy się fiaskiem.

Na naszym krajowym podwóreczku dyskusje medialne, związane z upadającą TVP dotyczą najczęściej pytania, ile z telewizji ma rządząca PO (z przyległościami, czyli PSL i SLD), a ile być może chciałoby z tego PiS. Jak zwykle, gdy małostkowa debata skupia się wyłącznie na wojnie między rządzącymi a ich przeciwnikami, zapomina się o sensie sprawy… A sens jest czytelny, chodzi o pytanie, czy wynalazek pod tytułem „telewizja publiczna” jest w ogóle komukolwiek potrzebny.

Otóż jest absolutnie zbędny, nie tylko w Polsce, ale w każdym innym kraju. Bez względu na system prasowy, media (na szczęście!) są na świecie elementem normalnej, wolnorynkowej gry. Oczywiście mam na myśli tzw. cywilizowane kraje.  Z reguły nadawcy publiczni są w ową rynkową rzeczywistość wprzęgnięci, lecz nie na zasadzie uczciwej konkurencji, ale jako podmiot publicznych subsydiów. Tak jest i w Polsce: TVP otrzymuje budżetowe wsparcie poprzez abonament tv, za to ma obowiązek nie przerywać swoich programów reklamami w trakcie ich trwania. Niestety, nawet pompowanie budżetowej gotówki nie jest w stanie reanimować państwowego molocha. Dochody z abonamentu systematycznie spadają, a TVP – jakież to smutne! – nijak nie radzi sobie z pozyskiwaniem nowych klientów reklamowych.

Jest publiczna telewizja, takoż w Polsce jak i w innych krajach cywilizowanych, znakomitym narzędziem politycznej propagandy. Zawsze, jakkolwiek nie głowilibyśmy się nad wartością tzw. publicznej misji, TVP znajduje się u nas w rękach aktualnie rządzących panów. Nie chodzi tylko o posiadanie tuby o krajowym zasięgu, przez którą pompować można do głów głosującej masy wszelką dowolność politycznych treści. Chodzi też o lukratywne posady, zarówno w zarządzie TVP jak i towarzyszącej przedsiębiorstwu Radzie Nadzorczej. Osobny organ, jedynie częściowo związany z istnieniem mediów publicznych – a mianowicie Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji – również (rzecz jasna, zgodnie z prawem) pełni funkcje nadzorcze wobec TVP. Jest także, co oczywiste, kolejną bazą znakomicie płatnych stanowisk z politycznego klucza, obciążonych nadto wielce korupcyjnym umocowaniem prawnym: wszak rozdawanie koncesji zawsze może znaczyć, że jednym damy, a innym nie, co tworzy ogromną pokusę łapówkarstwa. Oczywiście nikt nikogo za rękę nie złapał, więc żaden z byłych ani obecnych członków KRRiTv nie może być posądzany o branie w łapę… Co nie zmienia faktu, że nikomu, obok partii obsadzających solidarnie stołki w Krajowej Radzie, instytucja ta nikomu potrzebna nie jest, za to kosztuje polskich podatników grube pieniądze.

KRRiTv zajmuje się m.in. pilnowaniem, czy w mediach publicznych, za naszą kasę, realizowana jest wspomniana wyżej „misja”. Cóż to takiego? Ano, TVP zobowiązana jest do przekazywania „edukacyjnych”, „kulturalnych” i „społecznych” treści. Podobno ich telewizyjna produkcja jest z założenia deficytowa, dlatego publiczna telewizja dostaje swój kawałek budżetowego tortu, czyli abonament. A skoro telewizje komercyjne obowiązku krzewienia edukacji i kultury nie mają, to niech się wykrwawiają na reklamowym rynku.

Najważniejsze pytanie w tej sprawie brzmi: do kogo docierają owe szlachetne treści, publikowane w TVP, kto jest ich czynnym odbiorcą. Naród Polski? Wolne żarty, kto dzisiaj ma ochotę oglądać w TVP programy edukacyjne, poświęcone kulturze wysokiej lub (radzący sobie wśród nich najlepiej) Teatr Telewizji? Młodzież woli blanty, dyskoteki oraz „Koko – Euro spoko!”. Publikowanie „misyjnych” audycji przypomina zapędzanie na siłę, za komuny, wiejskich dzieci na spektakle teatralne…  Odsetek narodu, naprawdę zainteresowany publikacjami o szlachetnym charakterze, jest znikomy. Czy to wystarczający powód, by pieniądze publiczne wciąż wrzucane były do worka bez dna, jakim jest TVP? Dla wszystkich jest zrozumiałe, że funkcję wychowawczą ( w tym kulturotwórczą) wobec dzieci ma pełnić najpierw dom, a potem szkoła. Gdy komuś rodzice wpoją zamiłowanie do teatru, literatury, muzyki klasycznej – ten ktoś pójdzie do teatru, kina, filharmonii. Oraz, co najważniejsze, obejrzy telewizyjny kanał o takiej tematyce. Na przykład Mezzo TV. Lub włączy radio z muzyką klasyczną, choćby RMF Classic. Komercyjni nadawcy o „misyjnym” charakterze są obecni na platformach cyfrowych i radzą sobie na wolnym rynku mediów bez żadnej państwowej pomocy. Nie ma wątpliwości, klepanie o rzekomej misji TVP jest bzdurnym gadaniem, mającym szlachetnie uzasadnić istnienie deficytowego giganta, znakomicie służącego polityczno – urzędniczej kaście tego kraju.

Nie tylko zresztą w Polsce. Ostatnio angielscy przeciwnicy BBC wychodzą z demonstracjami na ulice, niosąc transparenty z napisem „Bolshevick Broadcasting Company”… Aż nie wypada wspominać, że reakcja ta dotyczy dziennikarskiego guru nadawców, wzorca wszystkich telewizji, nieskazitelnej i ultra-rzetelnej stacji/matki, dotąd nie tkniętej choćby cieniem jakiejkolwiek krytyki merytorycznej. Jak widać, cudów nie ma – tak, jak nie ma żadnej „misji telewizji publicznej”. Są tylko telewizyjne narzędzia propagandy, które – za pieniądze wszystkich podatników danego państwa – bezczelnie i cynicznie wykorzystują zwycięzcy ostatnich wyborów. A po nich kolejni, i znów… I karuzela się kręci.

Skończmy zatem z udawaniem i z okradaniem obywateli. Zlikwidujmy TVP lub chociaż zabierzmy jej abonament, włączając automatycznie w nurt normalnej, wolnorynkowej rywalizacji nadawców telewizyjnych. Zwłaszcza, że niektóre stacje komercyjne z powodzeniem emitują programy o „misyjnym” charakterze, nie korzystając przy tym z ani jednej złotówki składki publicznej.

O trzech porażkach pod rząd, czyli Widzew w kryzysie

Ech, znów trzeba pisać o piłkarskiej mizerii! Trzy porażki Widzewa, które pod rząd zdarzyły się zespołowi – zapewne z różnych powodów – nie skłaniają do optymizmu. Gdy tylko drużyna zebrała trzydzieści dwa punkty, w ocenie sztabu szkoleniowego potrzebne do utrzymania w ekstraklasie, piłkarze przestali grać. Widać wyraźnie od trzech kolejek, że wychodzą na boisko pod przymusem i bez chęci wygrywania z kolejnym rywalem. W rozmowach nieoficjalnych przyznają, że został im do końca sezonu tylko jeden, choć podwójny cel: wygrać derby z ŁKS-em i pokonać Legię.

Jasne, nic prostszego! ŁKS jakimś cudem trwa w walce o utrzymanie, bo wygrał z Podbeskidziem i poczuł krew… Z nami będą walczyć o życie, na swoim stadionie, bez naszych kibiców i z nożem na gardle. Standardowe zaangażowanie w grę na nich z pewnością nie wystarczy, trzeba będzie dać z siebie więcej niż 100%. A Legia? Wolne żarty, kiedy ostatnio z nimi wygraliśmy? Wprawdzie teraz gramy u siebie, ale wystarczy kilka kontuzji albo kartek w derbach, czyli jakiekolwiek osłabienie składu drużyny – i już jesteśmy w trudnej sytuacji… I tak jesteśmy, nawet w pełnym składzie, bo Legia to jednak – przyznaję z wielką przykrością – to od kilku lat zespół znacznie wyżej piłkarsko notowany od naszego.

Zatem dwie najbliższe kolejki dadzą, jak sądzę, pełną odpowiedź na temat aktualnej formy i możliwości Widzewa. Który z piłkarzy umie i chce zagrać z pełnym zaangażowaniem, pomimo kłopotów w klubie z regularnym wypłacaniem należności. Zwycięstwa szybko zmażą absmak po ostatnich, przegranych spotkaniach. Wolę nie myśleć co będzie, gdy obu tych meczy nie wygramy. Bo w przeciwieństwie do trenerów i piłkarzy naszej drużyny wcale nie uważam, by obecne trzydzieści dwa punkty gwarantowały nam spokojne utrzymanie.