O telewizji publicznej, czyli skończmy wreszcie z udawaniem!

Ostatnio mnożą się doniesienia w sprawie marnej kondycji TVP. Nasza telewizja publiczna, według oficjalnych danych,  zamknęła miniony rok budżetowy stratą w wysokości 88 mln zł. Przerażające są również prognozy, te najbliższe, związane z obsługą przez publicznego nadawcę tv zbliżającego się turnieju Euro 2012. Podobno, jeśli tylko uda się dopiąć negocjowane jeszcze reklamowe kontrakty, Telewizja Polska zamknie turniej – uwaga – STRATĄ, w wysokości ok. 50 mln zł. Strach pomyśleć co będzie, jeśli część z tych negocjacji zakończy się fiaskiem.

Na naszym krajowym podwóreczku dyskusje medialne, związane z upadającą TVP dotyczą najczęściej pytania, ile z telewizji ma rządząca PO (z przyległościami, czyli PSL i SLD), a ile być może chciałoby z tego PiS. Jak zwykle, gdy małostkowa debata skupia się wyłącznie na wojnie między rządzącymi a ich przeciwnikami, zapomina się o sensie sprawy… A sens jest czytelny, chodzi o pytanie, czy wynalazek pod tytułem „telewizja publiczna” jest w ogóle komukolwiek potrzebny.

Otóż jest absolutnie zbędny, nie tylko w Polsce, ale w każdym innym kraju. Bez względu na system prasowy, media (na szczęście!) są na świecie elementem normalnej, wolnorynkowej gry. Oczywiście mam na myśli tzw. cywilizowane kraje.  Z reguły nadawcy publiczni są w ową rynkową rzeczywistość wprzęgnięci, lecz nie na zasadzie uczciwej konkurencji, ale jako podmiot publicznych subsydiów. Tak jest i w Polsce: TVP otrzymuje budżetowe wsparcie poprzez abonament tv, za to ma obowiązek nie przerywać swoich programów reklamami w trakcie ich trwania. Niestety, nawet pompowanie budżetowej gotówki nie jest w stanie reanimować państwowego molocha. Dochody z abonamentu systematycznie spadają, a TVP – jakież to smutne! – nijak nie radzi sobie z pozyskiwaniem nowych klientów reklamowych.

Jest publiczna telewizja, takoż w Polsce jak i w innych krajach cywilizowanych, znakomitym narzędziem politycznej propagandy. Zawsze, jakkolwiek nie głowilibyśmy się nad wartością tzw. publicznej misji, TVP znajduje się u nas w rękach aktualnie rządzących panów. Nie chodzi tylko o posiadanie tuby o krajowym zasięgu, przez którą pompować można do głów głosującej masy wszelką dowolność politycznych treści. Chodzi też o lukratywne posady, zarówno w zarządzie TVP jak i towarzyszącej przedsiębiorstwu Radzie Nadzorczej. Osobny organ, jedynie częściowo związany z istnieniem mediów publicznych – a mianowicie Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji – również (rzecz jasna, zgodnie z prawem) pełni funkcje nadzorcze wobec TVP. Jest także, co oczywiste, kolejną bazą znakomicie płatnych stanowisk z politycznego klucza, obciążonych nadto wielce korupcyjnym umocowaniem prawnym: wszak rozdawanie koncesji zawsze może znaczyć, że jednym damy, a innym nie, co tworzy ogromną pokusę łapówkarstwa. Oczywiście nikt nikogo za rękę nie złapał, więc żaden z byłych ani obecnych członków KRRiTv nie może być posądzany o branie w łapę… Co nie zmienia faktu, że nikomu, obok partii obsadzających solidarnie stołki w Krajowej Radzie, instytucja ta nikomu potrzebna nie jest, za to kosztuje polskich podatników grube pieniądze.

KRRiTv zajmuje się m.in. pilnowaniem, czy w mediach publicznych, za naszą kasę, realizowana jest wspomniana wyżej „misja”. Cóż to takiego? Ano, TVP zobowiązana jest do przekazywania „edukacyjnych”, „kulturalnych” i „społecznych” treści. Podobno ich telewizyjna produkcja jest z założenia deficytowa, dlatego publiczna telewizja dostaje swój kawałek budżetowego tortu, czyli abonament. A skoro telewizje komercyjne obowiązku krzewienia edukacji i kultury nie mają, to niech się wykrwawiają na reklamowym rynku.

Najważniejsze pytanie w tej sprawie brzmi: do kogo docierają owe szlachetne treści, publikowane w TVP, kto jest ich czynnym odbiorcą. Naród Polski? Wolne żarty, kto dzisiaj ma ochotę oglądać w TVP programy edukacyjne, poświęcone kulturze wysokiej lub (radzący sobie wśród nich najlepiej) Teatr Telewizji? Młodzież woli blanty, dyskoteki oraz „Koko – Euro spoko!”. Publikowanie „misyjnych” audycji przypomina zapędzanie na siłę, za komuny, wiejskich dzieci na spektakle teatralne…  Odsetek narodu, naprawdę zainteresowany publikacjami o szlachetnym charakterze, jest znikomy. Czy to wystarczający powód, by pieniądze publiczne wciąż wrzucane były do worka bez dna, jakim jest TVP? Dla wszystkich jest zrozumiałe, że funkcję wychowawczą ( w tym kulturotwórczą) wobec dzieci ma pełnić najpierw dom, a potem szkoła. Gdy komuś rodzice wpoją zamiłowanie do teatru, literatury, muzyki klasycznej – ten ktoś pójdzie do teatru, kina, filharmonii. Oraz, co najważniejsze, obejrzy telewizyjny kanał o takiej tematyce. Na przykład Mezzo TV. Lub włączy radio z muzyką klasyczną, choćby RMF Classic. Komercyjni nadawcy o „misyjnym” charakterze są obecni na platformach cyfrowych i radzą sobie na wolnym rynku mediów bez żadnej państwowej pomocy. Nie ma wątpliwości, klepanie o rzekomej misji TVP jest bzdurnym gadaniem, mającym szlachetnie uzasadnić istnienie deficytowego giganta, znakomicie służącego polityczno – urzędniczej kaście tego kraju.

Nie tylko zresztą w Polsce. Ostatnio angielscy przeciwnicy BBC wychodzą z demonstracjami na ulice, niosąc transparenty z napisem „Bolshevick Broadcasting Company”… Aż nie wypada wspominać, że reakcja ta dotyczy dziennikarskiego guru nadawców, wzorca wszystkich telewizji, nieskazitelnej i ultra-rzetelnej stacji/matki, dotąd nie tkniętej choćby cieniem jakiejkolwiek krytyki merytorycznej. Jak widać, cudów nie ma – tak, jak nie ma żadnej „misji telewizji publicznej”. Są tylko telewizyjne narzędzia propagandy, które – za pieniądze wszystkich podatników danego państwa – bezczelnie i cynicznie wykorzystują zwycięzcy ostatnich wyborów. A po nich kolejni, i znów… I karuzela się kręci.

Skończmy zatem z udawaniem i z okradaniem obywateli. Zlikwidujmy TVP lub chociaż zabierzmy jej abonament, włączając automatycznie w nurt normalnej, wolnorynkowej rywalizacji nadawców telewizyjnych. Zwłaszcza, że niektóre stacje komercyjne z powodzeniem emitują programy o „misyjnym” charakterze, nie korzystając przy tym z ani jednej złotówki składki publicznej.

O muzycznej emeryturze, czyli medley EC

Na każdego przychodzi czas spoczynku – w tym wypadku piszący te słowa podjął decyzję o odejściu na muzyczną emeryturę. I to w dwadzieścia lat od chwili debiutu! Prawie równiutko…  Może jeszcze będzie czas napisać o tym szerzej, teraz pokażę Wam ciekawą składankę Electric Chair: znalazły się w niej fragmenty utworów kapel, w których wcześniej graliśmy (Aion, Sacriversum) lub z którymi członkowie kapeli wciąż współpracują (Pathfinder). Tym samym mam okazję zamieścić tu ostatni ślad mej muzycznej działalności. W EC na basie zastąpił mnie Hubert „Hubass” Walczak, świetny muzyk i wieloletni przyjaciel – powodzenia!

http://www.youtube.com/watch?v=D-FfuEjGTIs

O gdakaniu na Euro, czyli kompromitacja przed turniejem…

Jedna duża stacja telewizyjna razem z drugą, radiową (też sporą) wymyśliły, że będzie „hymn Euro”. Pomysł chwycił, zgłaszano piosenki, głosowano w internecie. Plenerowa impreza w Warszawie, kończąca plebiscyt i pomysłowo złączona w jedno z ujawnieniem przez trenera Smudę składu na turniej skupiła w piątkowy wieczór uwagę narodu.

Naród, w większości ten z wiosek i małych miasteczek, nie szczędził głosów, energii i pieniędzy na sms-y. I wybrał. Ludową piosenkę, zerżniętą po części z repertuaru Zespołu Pieśni i Tańca „Śląsk”, a częściowo z disco-polowego hitu bohaterów serialu „Ranczo”. Piosenka, brawurowo wykonana przez dziarskie Koło Gospodyń Wiejskich (wybaczcie, nie pamiętam, z jakiej wsi) ma prostą melodię, takiż tekst – a w refrenie rozlega się gdakanie. „Kokokoko, Euro – spoko!”, podśpiewują dziarskie gospodynie, a z nimi naród – szczęśliwy, że wreszcie ma hymn na miarę swoich możliwości. Taki, co to wszyscy rozumieją tekst, kumają melodię, mogą se pośpiewać przy piwku i grillu, jest luz i zabawa…

Jest też kompromitacja. Ten pseudo utwór to żałosny pokaz najgorszych, prymitywnych gustów. Żenada, porównywalna jedynie z poetyką disco-polo w podłym wydaniu. I coś takiego będzie reprezentowało Polskę na imprezie, którą bez przesady można nazwać promocyjną szansą stulecia. No, ale cóż, naród chciał – naród ma. Pytanie, jaki naród… Ano polski, a raczej jego większość, ci, co głosowali. Przecie nikt nie bronił tym mądrzejszym, muzycznie wyrobionym, znającym się, wysyłać sms-y, nie? Zresztą wynocha, jak się jaśniepaństwu nie podoba!

Przypominam, Kochani, że dokładnie w taki, identyczny sposób działa demokracja! Nie ma w tym układzie znaczenia, czy większość ma do dyspozycji karty do głosowania, czy guziczki w telefonie, pozwalającym wysyłać wiadomości tekstowe. Nie ma znaczenia, czy wybór większości ma jakikolwiek sens, czy nie jest przypadkiem jawną kpiną ze zdrowego rozsądku. Liczy się urobienie mas, żeby się pofatygowały oddać głos. Polityka czy rozrywka, chodzi o to samo: „przekupić” niemoty, żeby się wypowiedziały i stworzyły większość. A to, wiadomo, jedyne kryterium racji w dzisiejszym świecie… „Jedzmy gówno, miliony much nie mogą się mylić”!

Nie wiem, jak Państwo – ja tam fanem demokracji nie jestem. Dlaczego? Posłuchajcie sobie „Kokokoko”, znajdziecie odpowiedź. Aha, dla zainteresowanych: fenomenalny (bez przesady!) hymn swojej reprezentacji na Euro 2012 ułożyli Irlandczycy. Piękny, oparty na folkowej skali, wyśpiewany z mocą przez fachowych wokalistów. Kto chce, znajdzie w sieci.  Niestety, Polaków w Irlandii już nie chcą, za dużo nas tam na chleb zarabia…

O pewnym teatrze, czyli kultura w krzywym zwierciadle…

Teatr Powszechny w Łodzi, będący „własnością” Miasta, ma jednego dyrektora od siedemnastu lat. Pani Ewa Pilawska przetrwała kilka samorządowych kadencji, gdy Łodzią rządzili chyba wszyscy – od betonowych komunistów do czarnego dworu Jerzego Kropiwnickiego. Przewróciła się na Platformie Obywatelskiej: obecna prezydent Łodzi, Hanna Zdanowska, postanowiła zmienić dyrekcję w Powszechnym. Władze w Urzędzie Miasta ogłoszą, jeszcze przed wakacjami, konkurs na to stanowisko.

Zdawałoby się, że skoro po siedemnastu latach władza zmienia dyrektora, musi mieć po temu wyraźny powód. W tym sęk – takiego powodu urzędnicy bardzo intensywnie szukają, próbując jakoś swoją decyzję uzasadnić. Kilka miesięcy temu, ponoć na skutek donosu, rozpoczęto w teatrze finansową kontrolę. Okazało się, że dyrektor Pilawska przyznała sporą premię finansową swojej księgowej. A poza tym finanse teatru są w normie. Wprawdzie kontrola jeszcze trwa, ale z magistrackich kuluarów wiemy, że nikt nic nie znajdzie.

Jeśli nie malwersacje finansowe, to może argumenty merytoryczne? Teatr Powszechny przedstawia repertuar lekki,  o wybitnie rozrywkowym charakterze – komedie, farsy. Zespół aktorski nie uchodzi w ocenie fachowców za wybitny, ale jest z pewnością wyrównany. Ponieważ nikt tam się na dramatyczną klasykę nie porywa, solidne aktorskie rzemiosło  Powszechnego zupełnie wystarcza do codziennej pracy na poprawnym poziomie. A skutek jest taki, że przychodzą ludzie. Teatr gra przy pełnej widowni, a niektóre hity, jak „Szalone nożyczki”, biją rekordy obecności na scenie. Wprawdzie Portner to nie Szekspir, ale widzowie głosują nogami, wypełniając teatralną salę od lat: każdy, kto w Łodzi do teatru chadza, był „na Nożyczkach”. Są sponsorzy, są komplety na codziennych przedstawieniach. Jest, od początku kadencji przez Pilawską robiony, Festiwal Sztuk Przyjemnych (któremu po czasie dodano przyrostek: „i Nieprzyjemnych”), uchodzący dziś za jedną z najważniejszych teatralnych imprez festiwalowych w Polsce. Jest też, przez Pilawską wymyślone, Polskie Centrum Komedii – konkurs dla dramatopisarzy, dzięki któremu ktokolwiek jest w stanie pióro uchwycić, pisze teksty, reanimując od lat zdychającą resztkę naszej literatury komediowej. Te sztuki są potem w Powszechnym wystawiane, dzięki czemu taki np. Juliusz Machulski ma regularną szansę realizacji scenicznej własnych tekstów komediowych. Trudno więc dyrekcję obalić argumentami o braku aktywnej działalności, przeciwnie, sukcesy Pilawskiej są regularnie odnotowywane przez opiniotwórczych dziennikarzy kulturalnych w całej Polsce.

A zatem – o co chodzi? Próbowałem się tego dowiedzieć w Magistracie. Od wiceprezydent Łodzi Agnieszki Nowak, nadzorującej sprawy łódzkiej kultury, otrzymałem odpowiedź. Otóż na samorządowców, jakżeby inaczej, obowiązek działania nakłada znowelizowana „Ustawa o prowadzeniu działalności kulturalnej”. W myśl tego aktu każdy dyrektor miejskiego teatru, który ma umowę na czas nieokreślony, musi być poddany weryfikacji. Do końca roku 2012. Zupełnie nie wiem, po co, ale tak ma być – jeśli urzędnicy nie „zweryfikują” dyrektorów, umowy zostaną automatycznie wygaszone… Oczywiście, przez zupełny przypadek, spośród wszystkich dyrektorów miejskich teatrów jedynie Ewa Pilawska nie została jeszcze zweryfikowana. Aha, jeszcze dyrektor Teatru Arlekin – ale Miasto, przynajmniej na razie, „weryfikacji przeprowadzać nie zamierza”.

Rzecz jasna Miasto, jako właściciel Teatru Powszechnego, ma prawo zmieniać dyrektora. Delikatny problem łączy się z faktem, że jest to własność publiczna, a nie prywatna. Czyli o obsadzie stanowisk dyrektorskich decydują tam urzędnicy z danej, aktualnie rządzącej partii politycznej, a nie właściciel prywatny. I tutaj kończą się wszelkie racjonalne argumenty: nie ma znaczenia, czy teatr ma widzów, czy radzi sobie finansowo. On jest „nasz” i my będziemy decydowali, kto będzie nim rządził. Może to być np. kolega z naszej partii, który pomógł przy wyborach i nie ma jeszcze żadnego stanowiska. A przy protestach z zewnątrz najwygodniej zwalić winę na wyższą instancję, w tym wypadku uchwalający ustawy Sejm. W którym, oczywiście zupełnym przypadkiem, większość akurat stanowią politycy tej samej partii, z której rekrutują się obecne władze Miasta.

„Ten jest winien, kto ma z tego korzyść” – mówi stare, chińskie przysłowie. W łódzkim „światku” nie od dziś wiadomo, że Zdanowska nie lubi Pilawskiej. Czemu? Bo sukcesy pani dyrektor teatru nijak przylgnąć nie mogą do osoby obecnej prezydent Łodzi. Pilawska wypracowała po prostu własną markę i ciężko pracuje na siebie. Nie przeszkadzało to poprzednim prezydentom, uważającym widocznie, że część splendoru, jaki wypracowuje Teatr Powszechny, jednak zostawia dobry ślad na ich własnej, politycznej renomie. Widocznie Hanna Zdanowska tak nie sądzi, w dodatku – już po zakończeniu konkursu – przekonamy się, czy argument o politycznej wdzięczności wobec jakiegoś zasłużonego działacza PO znajdzie rację bytu. Pewnie nowy dyrektor członkiem partii nie będzie, ale obawiam się, że odnalezienie jego „podskórnych” powiązań z platformerską wierchuszką kłopotów wielkich nie nastręczy.

Nie uprzedzajmy jednak faktów: dopiero czekamy na ogłoszenie konkursu, w którym Ewa Pilawska nie wystartuje. W pełni ją rozumiem. Jest osobą hiper-wrażliwą, kruchą, zupełnie pozbawioną odporności na krytykę, a przez to być może nie dla wszystkich łatwą we współpracy. Ale ma swój dorobek, który za nią stoi – mam nadzieję, że dzięki tym dokonaniom znajdzie łatwo miejsce dla siebie na teatralnej mapie Polski. A w Łodzi, po wieloletnim i hańbiącym Miasto serialu z usilnym narzucaniem przez urzędników Grzegorza Królikiewicza na stanowisko dyrektora Teatru Nowego, znów jak na dłoni ujawnia się słabość systemu. Takiego, w którym polityczna i urzędnicza koteria – a nie jakość pracy, jej opłacalność, ani też zwykły zdrowy rozsądek, decydują o zarządzaniu instytucjami kultury.

Albowiem jestem przekonany, że gdyby Teatr Powszechny – I KAŻDY INNY – miał prywatnego właściciela, Ewa Pilawska nie miałaby najmniejszego problemu z utrzymaniem się na dyrektorskim stanowisku, choćby i na następne kilkanaście lat. Jej dokonania spokojnie by ją do tego pretendowały.

O przyszłości ewolucyjnej świata, czyli – kto po nas?

Podobno przyszłość rozumnego życia na Ziemi należy do… głowonogów. Można to wyczytać w publikacjach, umieszczanych tu i ówdzie przez autorytety z całego świata. Czy łatwo nam wyobrazić sobie cywilizację inteligentnych ośmiornic? Trudno, bo głowonogi mogłyby wprawdzie dokonywać manualnych cudów z udziałem swych ośmiu odnóży (jakie konstrukcje – architektura, sztuki plastyczne, jaka muzyka!), ale pod wodą raczej trudno znaleźć materiały do rozbudowy nowoczesnej cywilizacji.

Zresztą, cóż my wiemy o tym, jakie skarby kryją się pod wodą? Człowiek jedzie z Łodzi nad morze kilka godzin – i już ma dosyć. A niezbadany obszar tylko jednego z ziemskich oceanów równa się powierzchni mniej więcej trzech kontynentów europejskich… Pewnie jakichś rewolucyjnych form podmorskiej natury tam nie znajdziemy, ale strach bierze na samą myśl, ile jeszcze nieodkrytych gatunków morskich zwierząt kryje się przed człowiekiem na takiej przestrzeni. Na pewno jakieś tajemnicze, nieznane dotąd głowonogi też byśmy tam spotkali.  Niewykluczone więc, że za kilka tysięcy lat międzygwiezdna wycieczka przybyszów z innej galaktyki będzie musiała zanurkować głęboko pod ziemską wodę, by nawiązać kontakt z przedstawicielami cywilizacji rozumnej.

Kto zresztą może wiedzieć – a jeśli mądre ośmiornice postanowią wydostać się na ląd? Właśnie z powodów czysto technicznych, z braku odpowiedniego budulca dla planowanych miast czy centrów nowoczesnego bytowania. Najpierw wymyślą sobie, przypuśćmy, specjalny system do oddychania powietrzem (taka odwrotność akwalungu). A jak już znajdą się na lądzie, rozpoczną przyspieszoną ewolucję – po to, by żaden aparacik, pozwalający każdej „osobie” swobodnie przyjmować tlen, nie był już potrzebny. Zapewne mądrzy inżynierowie tej cywilizacji będą dokładnie wiedzieć, w jaki sposób przyspieszyć ewolucję, żeby płuca miast skrzeli bądź innych tchawek (nie pamiętam, czym dzisiaj oddychają ośmiornice…) wykształciły się bez zbędnych strat czasowych. Cóż, wtedy planeta inteligentnych głowonogów będzie gotowa na przyjęcie gości z innych galaktyk już na swojej lądowej powierzchni.

To wszystko brzmi dziś absurdalnie, ale nabiera kształtów przybliżonej realności, gdy zabieramy się za ogląd współczesnej cywilizacji ludzkiej. Otóż podobno grozi nam wymarcie i jest nieuniknione. Można straszyć człowieka zmianami klimatu, atakiem bezmyślnego meteorytu czy podbojem Ziemi przez obcą, agresywną cywilizację. Niestety najbardziej prawdopodobne jest, że sami się skutecznie wytłuczemy, pozwalając, by niektóre grupy cwanych i zaradnych (lecz złych) ludzi, realizując swoje partykularne cele, doprowadziły całą populację ludzką do zagłady.  Niektórzy profeci, a ja im wierzę, są skłonni zakładać, że śmierć gatunku ludzkiego zacznie się od nadmiaru polityki socjalistycznej. Gdy w ulu procent trutni, czyli osobników, żyjących kosztem innych, przewyższa liczbę pracowitych robotnic, ul ginie. Tak samo wśród ludzi – gdy liczba osób, żywiących się pieniędzmi z publicznej składki przewyższy procent osób, składkę tę wytwarzających, cywilizacja upadnie. Nie można w nieskończoność zadłużać się, pożyczać od bogatszych – każdy kredyt musi być spłacony, a na to trzeba zysków, których w podobnej gospodarce zawsze brakuje. Jest zatem bardzo prawdopodobne, że rozwój socjalistycznych idei przypłacimy niebawem, wszyscy na Ziemi, globalnym głodem. I pewnie za czas jakiś faktycznie o globalną równowagę ekonomiczną martwić się będą nie ludzie, a ośmiornice.

O historii w szkole, czyli ktoś chyba zwariował…

Nie ma wątpliwości – większość młodych ludzi, uczących się w szkołach ponadgimnazjalnych nie wie, co się zdarzyło w Katyniu. Nie wiedzą też, co to takiego Stan Wojenny i kiedy został wprowadzony: nazwisko Jerzy Popiełuszko budzi zdumienie na ich twarzach…

…ale są i tacy, dla których niewiedza w tematach powyżej byłaby krępującym powodem do wzgardy wobec nieuka. Prawda, o historyczne wychowanie, zwłaszcza w zakresie dziejów współczesnych, dbają głównie świadomi rodzice. Ale i szkoła, zwłaszcza ta dobra, daje w lekcjach historii podstawowy zakres informacji, bez których zrozumienie otaczającej nas współczesności byłoby niezwykle trudne.

Tymczasem ktoś w sferach obecnej władzy – a sprawa wyszła z Ministerstwa Edukacji – lansuje nową teorię, jakoby lekcje historii w szkołach były zupełnie zbędne. Przedziwne myślenie… Jakby ktoś rozpoczął świadomą walkę o całkowite zatarcie w pamięci młodego pokolenia tych jeszcze strzępków historycznej wiedzy, jakie w nim pozostały. Trudno oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia z działaniem celowym i zdecydowanym.

Nawet unikając wchodzenia w politykę, trudno znaleźć racjonalne wytłumaczenie dla kwestionowania sensowności prowadzenia w szkole lekcji historii lub dla prób łączenia tego przedmiotu z innymi. Lekcje religii, które stają się świetnym tematem zastępczym dla każdego polskiego rządu, gdy tylko zaczyna wprowadzać podwyżki – to sprawa zupełnie odrębna. Przy okazji historii wchodzimy na teren bardzo niebezpiecznego zaniedbywania podstawowej dla edukacji kwestii, mianowicie pamiętania o tym, skąd się wzięliśmy i dlaczego teraz mamy to, co mamy. Z całą spuścizną tradycji i kultury – wszystko jedno, narodowej czy kontynentalnej. Nie mieści mi się w głowie, jak moglibyśmy wziąć na siebie tak dużą (i groźną) odpowiedzialność…

Być może jestem skażony. W klasie humanistycznej uczyłem się głównie polskiego i historii, kosztem matematyki, której kurs zakończyliśmy po drugim roku czteroletniego liceum. W życiu nie pomyślałbym, że pożałuję braków w rachunkowej wiedzy – do chwili, gdy kłopot z umiejętnością zaawansowanego liczenia naprawdę zaczął mi w życiu przeszkadzać. Po latach zrozumiałem więc argumenty obrońców obowiązkowej matmy na maturze. Sam oczywiście zdawałem historię. Nie każdy musi tak robić, ale – bądźmy uczciwi – historię kraju i świata każdy wykształcony człowiek powinien znać choćby w zakresie elementarnym. Jak mawia Andrzej Seweryn: „Ksiądz nie może nie wierzyć w Boga! No… nie może, po prostu!”

Rozmawiałem dziś z kilkoma licealistami. Nie byli zachwyceni programem historii w szkole, chętnie przenieśliby ciężar kursu na zdarzenia nowsze, kosztem choćby dziejów starożytnych i średniowiecza. Ale żaden z nich nie wyobrażał sobie szkoły bez historii. I polecam tę konstatację urzędnikom, bezkarnie grasującym w systemie polskiej edukacji. „Takie będą Rzeczypospolite, jakie jej młodzieży chowanie…”

O mordercy z Tuluzy, czyli znów pytanie o wymiar kary…

Siedmioletnia Miriam Monsonego. Trzydziestoletni nauczyciel, Jonathan Sandler i jego dwaj synowie: pięcioletni Gabriel i trzyletni Arieh. Trzech anonimowych francuskich żołnierzy. Plus ranni… Oto (prawie) pełna lista ofiar zatrzymanego wczoraj w Tuluzie Mohammeda Merafa, francuza algierskiego pochodzenia, przyznającego się do strzelaniny w żydowskiej szkole i swoich związków z terrorystyczną al – Kaidą. Mężczyzna zarejestrował swoje zbrodnie i w nagraniu oświadczył, że chciał zabić więcej osób.

Pomijam fakt zaciekłej walki francuskich polityków o przekucie zbrodni w wyborczy sukces… Najważniejsze pytanie brzmi: czy w „postępowej” Francji Meraf zostanie stracony – tak, jak na to zasługuje.

To kolejny żelazny argument dla zwolenników kary śmierci. Mamy listę siedmiu konkretnych ofiar, niewinnych ludzi –  w tym dzieci. Facet z zimną krwią wziął karabin i zastrzelił ich wszystkich. Przyznaje się do tego i jeszcze żałuje, że nie dokonał większej zbrodni.

Na miłość boską, czy po tym wszystkim NAPRAWDĘ są jakieś racjonalne argumenty za tym, żeby łajdaka zostawić przy życiu? Czy NAPRAWDĘ byłoby sprawiedliwe pozwolić, by taki bydlak, nie wahający się z zimną krwią mordować  kilkuletnie dzieciaki, chodził po ziemi? Absolutnie nie ma takich argumentów, przynajmniej ja ich nie znajduję. I nie zamierzam dawać się przekonywać jakimś oszołomom, bredzącym o potrzebie zachowania „norm cywilizacyjnych” albo „chrześcijańskiego miłosierdzia”. Gówno! Mordercę należałoby wbić na pal, jak Azję Tuchajbejowicza, żeby jemu podobni mieli dodatkowy powód, żeby się bać.

EDIT: Mamy oto najnowsze informacje z Tuluzy: ponoć zamachowiec został zabity w czasie policyjnej akcji. Ale obława prowadzona była „na wymęczenie” – żeby wziąć zabójcę żywego, ponoć dla ustalenia, z kim współpracował…

O sponsoringu, czyli dlaczego dziewczyny sprzedają się za kasę?

Dużo ostatnio w mediach o zjawisku sponsoringu, bo na ekrany kin wszedł film o podobnej tematyce. Pojawił się zatem pretekst, by dać wyraz swojemu oburzeniu (dla moralnego upadku lub, przeciwnie, prób ograniczania damskiej wolności) – a najchętniej, by przy tej okazji dokopać politycznym, ideowym przeciwnikom.

Zjawisko sponsoringu, lub jak kto woli zwyczajnej prostytucji, istnieje jak świat światem, zawsze stając ością w gardle aktualnie żyjącym specjalistom od spraw moralnych. Jak dawniej, także i dziś problemu rozwiązać się nie da: skoro istnieje potrzeba (popyt), istnieje także podaż, wszystko odbywa się w układzie idealnej „handlowej” równowagi. I byłoby w porządku, gdyby nie obyczajowe wątpliwości… Mnie tym razem poruszyły argumenty konserwatywnych obrońców moralnego porządku społecznego.

Mnożą się bowiem utyskiwania, jakoby winien obyczajowej zagładzie miał być rozbuchany konsumpcjonizm. Dziewczyny mają ponoć sprzedawać się dlatego, że wokół (telewizja, internet, wpływ szkoły i „podwórka”) pełno jest złych bodźców, zachęcających do nadmiernego posiadania. Kult pieniędzy, luksusowych przedmiotów,  łatwego zysku ma jakoby sączyć się zewsząd do młodych, delikatnych mózgów, wzbudzając dziką chęć posiadania – za wszelką cenę – tego, co mają rówieśniczki, obserwowane ukradkiem z sąsiedniej ławki w klasie…  A już lansowane w telewizyjnych programach rozrywkowych, to obłęd: mają taaaaką kasę, super auta, kosmetyki, biżuterię! By im dorównać – nic łatwiejszego – wystarczy wskoczyć do łóżka z jakimś bogatym kolesiem, lub zorganizować sobie kilku takich. Parę spotkań – i to nam koleżanki z klasy zazdrościć będą drogich „fantów”…

Liberała, a ściślej: libertarianina (by uniknąć nieścisłości z wypaczanym dziś nagminnie znaczeniem słowa „liberalizm”) ta konserwatywna argumentacja nijak przekonać nie może, wręcz wzbudza odruch gwałtownego protestu. Otóż nikt ani nic – żadne prawo, żaden urząd ani system polityczny – nie może, według zasad wolnościowych, zabronić człowiekowi chęci posiadania własności. Wolność, Własność, Sprawiedliwość – te trzy hasła organizują wokół siebie libertariańską ideę. Pytanie brzmi, w jaki sposób można ową własność gromadzić, by nie naruszać wolności innych ludzi. Bo etyka, czyli moralna strona procesu gromadzenia dóbr, to odrębny temat.

Każdy człowiek ma święte prawo bogacenia się. Musi to jednak robić w sposób uczciwy (koniecznie), a powinien w sposób etyczny. Przepisy prawa są po to, by nie można było nikogo zabić ani okraść w celu zdobycia pieniędzy lub przedmiotów wartościowych. Zaś etyka mówi o tym, jak powinno się postępować, by nie krzywdząc innych (ani nie naruszając norm społecznych) gromadzić dobra materialne.

Dlaczego dziewczyny, chcąc zarobić pieniądze, prostytuują się? Na pewno kusi łatwy i szybki zarobek, ale zapytajmy – czy te dziewczyny mają, szczególnie w naszym kraju, inną (realną) możliwość znaczącego pomnażania swoich dochodów? Nie żartujmy, w Polsce, gdzie prawie 20% obywateli w różnym wieku ma kłopoty z jakimkolwiek zatrudnieniem, gadanie o dużej forsie bez złodziejstwa i – przepraszam – kurewstwa, jest abstrakcją.

Trzeba więc zacząć od tego, że „sponsoring” jest dla tych dziewcząt najczęściej nawet nie najłatwiejszą, ale jedyną drogą zarobienia  pieniędzy.  Nie mogą więc one, jak powinno być w normalnym kraju, wybierać spośród wielu możliwych sposobów pomnażania majątku. I choć prostytucja istnieje na całym świecie, nie tylko w krajach biednych, dziewczyny na „zgniłym zachodzie” mają z pewnością znacznie więcej możliwości życia na godziwym poziomie materialnym. Tu wrócić należy to spraw moralnych, czyli wprowadzić kryterium przyzwoitości.

Albowiem o wejściu na drogę prostytucji decyduje na pewno, oprócz kryterium czysto bytowego, tak zwana zwykła przyzwoitość. Normalna, dobrze wychowana, przyzwoita dziewczyna nie pójdzie się puszczać, nawet jeśli żyje w biedzie, często nawet przymierając głodem. I krzywdy jej nie zrobią tysiące dolarów na palcach, szyjach i zgrabnych ciałach rówieśniczek, pokazywanych na telewizyjnych ekranach – lub nawet siedzących po sąsiedzku w szkolnej ławce. Jak ona – znów przepraszam – kurewstwa z domu nie wyniesie, tzw. konsumpcjonizm zgubnego wpływu na nią mieć nie będzie. A ponieważ owej zwykłej przyzwoitości najczęściej w domach (i szkołach) brakuje, mamy oto najprostsze wytłumaczenie zjawiska sponsoringu. Czy pokazywanie reklam piwa spowoduje, że nagle wszyscy będą alkoholikami? Nie, ci, którzy znają zagrożenie, zachowują umiar i przyzwoitość, na drogę uzależnienia nie wejdą. Tak samo jest z prostytucją, samo epatowanie dobrobytem nie zrobi dziwki z każdej dziewczyny.

Tak więc ustalmy, że to nie zewsząd płynący kult majątku jest powodem narastającego zjawiska sprzedawania się nastolatek. Owszem, one chcą mieć pieniądze, jak każdy. Ale o tym, czy będą się puszczać za kasę decyduje w pierwszej kolejności ich dom, rodzina, wychowanie – przekazany system wartości, a nie telewizyjne reklamy czy teledyski. A ponieważ polska klasa polityczno-biurokratyczna w największym stopniu odpowiada za kompletny brak szans zawodowych młodych ludzi, można właśnie ją w równym stopniu obciążyć winą za narastanie problemu. Przerzucanie tej odpowiedzialności na zachodni kapitalizm i jego rzekomo zgubny wpływ na polską młodzież jest tak samo absurdalne, jak bezczelne.

O Łodzi na Street View, czyli jak pięknie zepsuć genialny prezent

Łódź jako pierwsze miasto w Polsce ma swoją wizytówkę na Street View. Wchodząc na popularny przewodnik Google można obejrzeć najbardziej okazały fragment ulicy Piotrkowskiej. Kolejne, wielkie polskie miasta dopiero przed turniejem Euro 2012 zamieszczą swoje foto-wizytówki. Pięknie, można rzec. Władze miasta postarały się, konkurs wygrany, Łódź zyskuje genialne narzędzie promocyjno – turystyczne…

…wystarczy jednak „przejść się” Piotrkowską w Google Street View, by ręce same się załamały. Równiutko przed Magistratem, obok sławetnej Ławeczki Tuwima, na zdjęciach Google ekipa kilku umorusanych smarem „mietków” stoi z taczką, zasypując dziurę w chodniku. Oczywiście nikt spośród magistrackich urzędników nie zadbał o to, by w czasie objazdu ekipy Street View wstrzymać, choćby na kilka minut, roboty przed Ratuszem. Wszyscy wiedzieli, kiedy Google będzie robić zdjęcia na Piotrkowskiej, tylko nie magistraccy urzędnicy. I kolejny raz my – Łodzianie, zamiast cieszyć się żmudnie wypracowanym sukcesem promocyjnym, załamujemy ręce w bezradnym geście.

Oczywiście nikt nie rozliczy urzędników – nawet nie wiadomo, kto personalnie odpowiada za wizerunkową wpadkę. Zdarzenie miało miejsce w przestrzeni publicznej, a więc „niczyjej”. W normalnych miastach cywilizowanego świata posesje na reprezentacyjnych ulicach są własnością prywatną. Łódź jest największym polskim kamienicznikiem, zawłaszczając większość budynków ulicy Piotrkowskiej – i bardzo niechętnie pozbywając się tej własności. A wystarczyłoby, jak w normalnej cywilizacji, po prostu ustanowić prawo: ktokolwiek jest właścicielem budynku przy Piotrkowskiej ma obowiązek dbać o wygląd, stan i czystość. Zarówno samego gmachu, jego elewacji, jak i otoczenia. W sytuacji, gdy wszystkie budynki przy „wizytówce” miasta, jaką jest główna ulica, są prywatne, ustanowienie stosownego prawa załatwia sprawę. Jak w Szwajcarii, gdzie posiadanie kamienicy przy „głównej” jest splendorem – choć raz do roku wszyscy właściciele mają obowiązek odmalowywać elewację, chętnie to robią! Założę się, że na wieść o filmowaniu przez Google prywatni właściciele łódzkich kamienic wyszli by ze skóry, żeby korzystnie zaprezentować swój wizerunek. I nawet jeśli jeden Magistrat zostałby tam budynkiem publicznym, łatwiej byłoby urzędnikom zarządzać tym niewielkim otoczeniem. W polskiej rzeczywistości – socjalizmu i biurokracji – taki stan rzeczy możliwy nie jest. Nie dziwmy się więc, że wciąż mnożą się urzędnicze kompromitacje, za które wszyscy płacimy – tak, jak za pensje na mnożących się ponad miarę etatach biurokratów, na każdym poziomie władzy publicznej.