O biernych wolnorynkowcach, czyli krytyka bez pomysłu na zmiany

„Rzeczpospolita” ma taki zwyczaj, że gdy tylko rząd straszy obywateli podwyżkami, natychmiast zaprasza do działu „Opinie” wolnorynkowych ekonomistów. Wypowiadają się eksperci w zakresie liberalnej gospodarki, m.in. z Centrum im. Adama Smitha. Owa instytucja zwykle bardzo trafnie analizuje wszelkie te posunięcia władz, które biją w swobodę przepływu pieniądza. Spełnia zatem pożyteczną rolę – kłopot w tym, że nigdy nie podsuwa rozwiązań pozytywnych. Robert Gwiazdowski (profesor, adwokat, bloger) czy Michał Wojciechowski słusznie pomstują na zadłużanie państwa, wątpliwe ekonomicznie posunięcia banków centralnych, podnoszenie podatków – nigdy zaś nie mówią, co trzeba zrobić, żeby było lepiej. Cóż, gdyby podsuwali recepty, musieliby startować w wyborach jako kandydaci prawdziwie liberalnej partii, którą mogliby przy tej okazji założyć. Ale skoro piszą w „Rzepie”, gazecie oddanej idei strzelania do rządzącej PO z pozycji PiS-owskich, dawać recept nie mogą: pewnie wtedy otrzymaliby zakaz publikacji. Za głoszenie prawd wolnorynkowych, mocno niewygodnych dla soc-katolików z obozu Kaczyńskiego…

Dobrze więc, że wolnorynkowcy korzystają z łamów „Rzeczpospolitej”, by krytykować złe posunięcia Tuska i jego ministrów. Źle, że poprzestają na wytykaniu błędów. A polskie życie społeczne w ostatnim czasie aż prosi się, by kilka recept na problemy wypisać narodowi… Nomen omen, chodzi o leki. Nigdy nie były tanie, teraz mają być znacznie droższe. Zwłaszcza emeryci, cierpiący na przewlekłe schorzenia (jak cukrzyca) mogą czuć się przerażeni. Rząd nie chce refundować niektórych specyfików, bo musi zaoszczędzić – oczywiście przede wszystkim na utrzymanie biurokratycznego aparatu administracji zdrowotnej. Z czegoś trzeba płacić dziesiątkom urzędników, pozatrudnianych w Ministerstwie Zdrowia, NFZ-etach, placówkach publicznej służby zdrowia. Kłopot w tym, że ludzie starsi nie mają na leki pieniędzy: to brutalne, ale pewnie część z nich szybciej pożegna się z tym światem na skutek „opiekuńczej” polityki państwa. I ku dużej uldze rządzących, którzy wciąż narzekają na zbyt duże obciążenia finansowe z powodu wielkiej ilości wypłacanych emerytur.

To kolejny tak widoczny znak kompletnej niewydolności polskiego systemu emerytalnego, przejętego w całości z czasów komunistycznych, dla niepoznaki wzbogaconego o tzw. OFE – czyli coś, co udaje wolny rynek świadczeń dla seniorów. Leki są drogie, to fakt. Ale za darmo – tak, jak jedzenia – nikt ich rozdawać nie będzie. Czy nie byłoby prościej, gdyby ludzie starsi mieli po prostu więcej pieniędzy, by stać ich było na lekarstwa? Seniorzy w Niemczech jakoś nie narzekają na biedę: jeżdżą sobie po świecie na wycieczki. Dlatego, że u nich wolny rynek emerytalnych świadczeń istnieje naprawdę.

ZUS, który jest oszustwem – bo wypłaca głodowe świadczenia, a jednocześnie zatrudnia setki darmozjadów i buduje pałace, powinien być natychmiast zlikwidowany. Jego majątek sprzedany a z pieniędzy, uzyskanych ze sprzedaży nieruchomości trzeba utworzyć fundusz emerytalny, na korzystnym oprocentowaniu bankowym. Zdobylibyśmy w ten sposób pieniądze na wypłaty emerytur bieżących. A ludzi, którzy jeszcze pracują, należy w tym samym momencie zwolnić z obowiązkowej składki ubezpieczeniowej. Trzeba zostawić im te pieniądze w kieszeni i dać wybór ubezpieczalni na wolnym rynku. Oczywiście likwidując w tej samej chwili zapis w Konstytucji, mówiący o „obowiązku państwa zapewnienia obywatelom godziwych emerytur” – jako całkowicie nieaktualny i kłamliwy. Proste, prawda? Ale jakoś w Polsce nikt na to nie wpadł. Zbyt wielu osobom (politykom, urzędnikom) taka zmiana ustrojowa całkowicie zniszczyłaby wygodny życiowy plan:  obrastania w majątek kosztem najuboższych polskich obywateli. Problem w tym, że dopóki do zmiany nie dojdzie, nasi emeryci wciąż będą głodowali i rezygnowali z zakupu lekarstw.

Ciekaw jestem, kiedy specjaliści od wolnego rynku w naszym kraju zaczną odważnie głosić pomysły na realne zmiany. Takie, które – sprawiedliwie – służyłyby zwiększeniu zamożności wszystkich obywateli, nie tylko klasy rządzących panów.

O Mediafest # 5, czyli drżyjcie dziennikarze, nadchodzą blogerzy!

Piąta edycja Mediafest, czyli szlachetnej inicjatywy dwóch pasjonatów świata mediów nowoczesnych, przeszła do historii jako jedna z bardziej udanych. Gośćmi byli znani w cyber-światku blogerzy (Krystian „MacKozer” Kozerawski, Maciej Budzich, Tomasz Skupieński), a dyskusję na tematy związane z blogowaniem poprzedziła projekcja filmu Jarka Rybusa, również obecnego na spotkaniu. Około stu osób na widowni Kina Charlie to wynik budzący szacunek – zwłaszcza, że informacje o zdarzeniu podawano niemal wyłącznie za pośrednictwem internetu.

Rozmowy o blogosferze są potrzebne, bo zjawisko jest nowe i ekspansywne: dziennikarze, jak sądzę, boją się blogerów. Autorzy niezależnych wypowiedzi internetowych łatwo gromadzą odbiorców, współtworzą odrębną kulturę, niektórzy osiągają wręcz status idoli. Mnożą się tam, wewnątrz sieci, akty uwielbienia – lub odwrotnie, szczerej pogardy… Jednak dla „tradycyjnych” pismaków blogosfera staje się powoli punktem zawodowego odniesienia, zwłaszcza od chwili, gdy goszczący w Polsce Barak Obama odesłał z kwitkiem wszystkich, proszących o wywiady. Przyjął tylko redaktora serwisu internetowego: to wprawdzie nie blog, ale czytelny sygnał o przewadze sieci nad mediami tradycyjnymi poszedł w świat, wzbudzając panikę wśród wydawców tradycyjnych tytułów.

Zatem dziennikarski światek nie ma prawa lekceważyć blogosfery. Profeci – katastrofiści wróżą rychły koniec mediów tradycyjnych, od gazet do telewizji, przyglądając się galopującemu rozwojowi  sieci internetowej. Bądźmy ostrożni, teatr również miał upaść w kontakcie z filmem, a jakoś żyje… Niemniej już dziś wydawcy prasowi, którzy lekceważą siłę internetu, popełniają wielki błąd. A naprawdę ciekawie zaczyna się robić wtedy, gdy zaczynamy przyglądać się zjawiskom w obrębie samej blogosfery.

Od tego zaczęło się spotkanie na Mediafeście, którego miałem przyjemność być moderatorem. Zarzucano mi gadulstwo – pewnie słusznie – ale z obszernej rozmowy wynikło kilka ciekawych wniosków.

Po pierwsze: w ocenie samych internautów blogosfera nie jest zjawiskiem jednorodnym. Obok ludzi świadomych, piszących w zgodzie z zasadami polszczyzny i dziennikarskiej kultury słowa, działają tam przypadkowi „literaci” – owszem, zbierający zainteresowanie dzięki atrakcyjnej dla młodzieży formie, ale niezbyt kompetentni w zakresie przekazywanych treści. Ci drudzy obniżają poziom blogosfery i są zasadniczo mniej groźni dla zawodowych dziennikarzy oraz tradycyjnej prasy. Ci pierwsi – to w znacznym stopniu sami dziennikarze, korzystający z internetowej przestrzeni dla zdobycia dodatkowej poczytności, lub politycy, szukający tą drogą wyborczych głosów. Albo – niezależni, publikujący wyłącznie w sieci, autorzy z poparciem internetowych czytelników: to oni właśnie tworzą grupę, którą można nazwać alternatywną prasą internetową.

Po drugie: samo pojęcie niezależności jest w blogosferze pojęciem względnym. Czy biorąc pieniądze od reklamodawców na blogu można traktować siebie jak uczciwego, szczerego, niezależnego blogera, piewcy krystalicznie czystej krytyki wobec poszczególnych zjawisk realnego świata? W tej części dyskusji nie otrzymaliśmy jednoznacznej odpowiedzi, bo w gronie samych blogerów, również ich czytelników, poglądy są rozmaite… Powoli tworzy się więc, jak w każdej kulturze, nurt główny (mainstreamowy) i nurty poboczne, podziemne (undergroundowe) – a podział opiera się na zagadnieniu komercjalizacji blogowych wypowiedzi.

Rozmawialiśmy, pytaliśmy – a wydaje się, że zjawisko zostało zaledwie napoczęte w tej wielominutowej dyskusji. Czas dla internetu płynie bardzo szybko, zarówno w znaczeniu rozwoju technologii, jak też samych form sieciowej aktywności. Kolejne rewolucyjne pomysły, galopujące śladem sukcesu Facebooka, są zapewne kwestią najbliższych miesięcy… A jest przecież jeszcze cały, obszerny przecież, temat aktywności mikroblogowej! Jest o czym dyskutować, a dobrze się stanie, jeśli  za bary z blogosferą wezmą się specjaliści w zakresie dziennikarstwa i komunikacji społecznej: już dziś świat blogów czeka na analizę w pracach magisterskich, rozprawach doktorskich, przewodach habilitacyjnych… W Kinie Charlie widziałem co najmniej kilkoro studentów dziennikarstwa UŁ.  Czekamy zatem na publikacje – i kolejne Mediafesty.

O korporacjach, czyli wreszcie popieram Tuska

Nie jestem fanem ani Platformy Obywatelskiej, ani rządu Donalda Tuska. W ustach liberalizm, w kieszeniach Polaków bieda. Ale są sprawy, w których zgadzam się z premierem. Należy do nich zapowiadana „deregulacja” wobec tzw. zawodów zaufania publicznego. Adwokaci, radcy, notariusze, lekarze, architekci – wszyscy, których specjalności tworzą dobrze sytuowane gildie (korporacje) zawodowe, zadrżeli ze strachu.

Powód? Premier zapowiada uwolnienie rynku. Chce ułatwić młodzieży dostęp do wykonywania wyuczonego fachu, gdy po studiach trudno przebić się w kierunku wymarzonej praktyki… Spójrzmy w stronę gildii prawniczych. Co może zrobić młody kandydat do roli adwokata, radcy, notariusza, gdy przyjęcie na wybraną aplikację graniczy z cudem? Całe pięć lat studiów idzie na marne wskutek skomplikowanych przepisów branżowych: bez zdanego egzaminu końcowego własnej praktyki otworzyć nie możesz, a na aplikację każdego roku przyjmuje się zaledwie kilka osób. Jest tajemnicą poliszynela, że dostają się tam najczęściej krewni lub znajomi urzędującej palestry, najczęściej ich dzieci.

Zapowiadana liberalizacja sieje strach, bo ci wszyscy młodzi absolwenci, jeśli na przykład proces deregulacyjny oznaczać będzie likwidowanie aplikacji, wejdą na rynek pracy, pozakładają kancelarie – i stworzą konkurencję dla dobrze prosperujących starszych kolegów. Tych, którzy tak zazdrośnie strzegli stanu posiadania m.in. poprzez zaostrzanie wymogów aplikacyjnych… Cóż z tego, że zdobywanie praktyki zawodowej jest reglamentowane przez państwo? Cóż z tego, że ścieżka aplikacyjna jest obwarowana państwowymi egzaminami? O tym, kto się dostanie na aplikację, a potem kto ją pomyślnie zakończy, decydują wyłącznie eksperci z danej branży prawniczej – a nie urzędnicy. W ten sposób, dość przewrotny, zbudowały się w Polsce zawodowe korporacje, wykorzystujące państwowe przepisy do  zbijania grubej kasy w prywatnych gabinetach… Nie tylko prawniczych – lekarskich, weterynaryjnych, architektów etc.

Zaprawdę, trudno to nazwać prawdziwie wolnym rynkiem, zdrowym kapitalizmem, zasadami wolnej konkurencji. Mamy za to idealny przykład, jak cwane lobby może wykorzystać niemrawą biurokrację, by zbić kapitał na plecach konkurencji z własnej branży. Mam nadzieję, że Tusk nie ugnie się przed zapowiadanymi protestami korporacyjnego lobby, reprezentowanego przez samorządy branżowe. I że nepotyzm ustąpi miejsca zasadom normalnej gry rynkowej.

O rocznicy, czyli jak Polska – krwawiąc – do cywilizacji ruszyła…

W trzydziestą rocznicę wprowadzenia stanu wojennego telewizja Canal + dała film pt.: „Czarny czwartek. Janek Wiśniewski padł”, chyba najnowsze dzieło z polskiego nurtu obrachunkowego. Niezły, udany obraz Antoniego Krauze, prosta opowieść paradokumentalna o trójmiejskich zdarzeniach roku 1970. Ten dystans czasowy każe nam pamiętać, że stan wojenny nie zaczął się wcale grudniowym apelem Jaruzelskiego… Przejmujące zdanie, wypowiedziane w filmie ustami partyjnego watażki, Zenona Kliczki (świetny Piotr Fronczewski):  „z kontrrewolucją się nie dyskutuje, do niej się strzela”, wystarczająco dosadnie tłumaczy wieloletnią politykę rządzących ludową Polską bandytów  – w służbie sowieckiego najeźdźcy.  Od tzw. wyzwolenia w roku 1945 aż do „miękkiej rewolucji” Solidarności:  Polska, choć formalnie wolna, znajdowała się de facto w rękach i na usługach czerwonego okupanta. Trzeba o tym pamiętać, zwłaszcza teraz, gdy rozmaite siły coraz głośniej apelują o spuszczenie – i to jak najszybciej – kurtyny niepamięci na komunistyczne czasy.

Pamięć jednak żyje, bo wciąż żyją ci, którzy owe termina skutecznie nam fundowali. Niechby i żyli  – ale wciąż są obecni w życiu publicznym. Patrzą na nas z telewizyjnych ekranów, ciesząc się dobrym zdrowiem, ba, uznaniem szerokich mas społecznych…  Niektórzy biorą się nawet za przewodniczenie całkiem współczesnym partiom o lewicowym rodowodzie. Zdaje się to (nawet w świetle rozrachunków, jak ten Krauzego) wyjątkowo złośliwym chichotem historii.

U nas temat lustracji, przez tzw. postępowców oddzielany grubą krechą od początku wolności, nie został tak naprawdę nigdy zamknięty. Młodzi mają dość grzebania w pożółkłych aktach, ale starsi? Nie zawsze musi chodzić o palenie czarownic. Czesi wybrnęli świetnie: osoby, pełniące jakiekolwiek funkcje publiczne za komuny, zostały pozbawione możliwości ich pełnienia. I koniec – nikt nikogo nie rozstrzelał, jak w sąsiedzkiej Rumunii, gdzie (dla kontrastu) wściekli obywatele niemal rozszarpali na strzępy bożków poprzedniej władzy…  Czesi mają teraz porządek oraz komfort przekonania, że jakaś dziejowa sprawiedliwość jednak się wydarzyła. U nas każdy, kto obejrzy „Czarny czwartek” spytać może – co wyście, dranie, z tą Polską zrobili? I będzie miał na myśli nie tylko oprawców spod znaku czerwonego sztandaru – także tych, którzy poprzez alianse z komunistyczną hołotą zapewnili nam w ostatnim trzydziestoleciu biedę, miast spodziewanych awansów gospodarczych.

Bo historia stanu wojennego to nie tylko krew, przelana w solidarnościowych demonstracjach. To przede wszystkim droga, na jaką wtedy weszła i po której kroczy dzisiejsza Polska, powiedziałbym – okrągłostołowa. Polska, z której nadal trzeba uciekać promami za chlebem…

O karze śmierci, czyli jak mam rozumieć postęp?

Wszyscy, którzy mnie znają, wiedzą, że nie jestem wyborcą PiS. Nigdy nie zagłosuję na pobożnych socjalistów. Ale tak się akurat złożyło, że partia Kaczyńskiego (często sięgająca do ideologicznych argumentów) poruszyła znowu żelazny temat kary śmierci.

Jestem zdecydowanie pewien, że śmierć za udowodnione zabójstwo z premedytacją jest absolutnie zasłużoną i sprawiedliwą karą. Tak właśnie pojmuję zagadnienie sprawiedliwości – gdy kara odpowiada wymiarem popełnionemu czynowi. Gdy Hammurabi obcinał ręce złodziejom, nie był sprawiedliwy, bo karał zbyt surowo. Natomiast absolutnie nie mieści mi się w głowie,  że brutalny zabójca ma cieszyć się życiem, nawet dożywotnio osadzony za kratami. Czy to jest naprawdę sprawiedliwe? Moim zdaniem – nie.

Tymczasem u nas, w całej Europie, kara śmierci uznawana jest za niehumanitarną i anty-postępową. Jaki to humanitaryzm – pytam – pozwalać matce zamordowanego dziecka żyć ze świadomością, że zabójca spokojnie sobie żyje i pokazuje całemu światu tak zwanego wała zza krat? Jaki to postęp – pytam – uważać, że powinno się ( wbrew zasadzie oko za oko) nagradzać bydlaka życiem za to, że komuś je świadomie odebrał?

Doprawdy nie rozumiem, skąd wzięła się moda na łagodne traktowanie wszelkiego rodzaju bandytów, zabójców, łajdaków, gwałcicieli i podobnej swołoczy… Logiczne, jak się zdaje, byłoby jak najsurowsze karanie takich ludzi. Choćby po to, by osoby uczciwe żyły spokojniej i bezpieczniej. Nikt mi nie wmówi, że zbir, który chce zabić, nie zastanawia się nad tym, co może mu za to grozić. A jeśli za świadome zabicie grozi mu śmierć, być może powstrzyma rękę – ze strachu, że ktoś jemu życie odbierze. Skuteczność wykonywania kary przez polski system penitencjarny to inne zagadnienie – ale póki co, chodzi o samą zasadę. W imię czego traktujemy takich bydlaków lepiej, niż na to zasłużyli swoimi uczynkami? Nijak nie mogę zrozumieć takiej postępowości.

Ale dziś niezręcznie jest przyznawać się do popierania kary śmierci – choć podobno robi to większość przepytywanych osób. Statystyki najczęściej kłamią, ale jedno jest pewne: w tym przypadku święta idea demokratycznej większości jakoś się nie sprawdza…

O strategii Miasta, czyli statystyki przeczą prawdzie

Miasto przedstawia w Magistracie swoją strategię. Według prognozy do roku 2020, Łódź jest najbardziej dynamicznie rozwijającą się metropolią europejską…

…tylko dlaczego ta „metropolia” ma największą spośród wielkich polskich miast liczbę bezrobotnych? Sto trzydzieści jeden tysięcy osób bez pracy na ogólną liczbę około siedmiuset tysięcy mieszkańców. Prawie osiemnaście procent bezrobocia w europejskiej metropolii! Pytam: jak mamy to rozumieć? Na czym polega owa propagandowa siła i potęga Łodzi, skoro ludzie tu zamieszkujący mają problem z utrzymaniem się przy życiu? Nie chodzą do pracy albo klepią biedę za śmieszne pieniądze?

Dęcie w propagandowe trąby nie jest domeną Platformy Obywatelskiej. Ktokolwiek po upadku komuny rządził tym miastem, zapowiedzi były identyczne:  zrobimy z Łodzi europejską potęgę! Za każdym razem kończy się tak samo, politycy robią z tego miasta „głupią Ewkę”, jak wyraził się kiedyś dowcipny architekt Marek Janiak, członek grupy artystycznej „Łódź Kaliska”. Zupełnie nie rozumiem, jak można oszukiwać ludzi w sposób ewidentny: pudrowanie zgniłej fasady, niczym rozwalających się kamienic na Piotrkowskiej, jest znamienne dla władz Łodzi przy każdym układzie politycznym. A bieda jak była, tak jest.  Żadne „strategie” nijak nie chcą jej przepędzić.

Prawda jest okrutna, od czasu zagłady przemysłu włókienniczego i klęski bezrobocia, jaka w konsekwencji miasto dotknęła, absolutnie nikt nie ma pomysłu, jak tę Łódź reanimować – czyli po prostu jak zapewnić jej mieszkańcom względny spokój egzystencjalny. Był moment, że dziewiarze przenieśli się z handlem do Tuszyna i Głuchowa. Zaczęli żyć, bo zza granicy wschodniej przyjeżdżali kupcy, biorąc tonami łódzkie tekstylia na handel po swojej stronie: opłacało się wszystkim, tylko nie politykom. Nasza klasa panów wzięła szybko sprawę w swoje ręce, wprowadzając utrudnienia wizowe dla obywateli państw poradzieckich. Handel ze wschodem się skończył, głód do Łodzi powrócił. I znów po równi pochyłej miasto stacza się powoli, ale nieuchronnie.  Ci, którzy mają pracę w Warszawie, czekają jak na zbawienie czasów szybkiej komunikacji: autostrada będzie za dwa lata, normalna kolej (być może) trochę później. Zanim się „nie zrobi”, trzeba wynajmować mieszkanie w stolicy albo tracić dobę na codzienne dojazdy. Ci, którzy tu zostali modlą się, by rynek pracy nie zmalał jeszcze bardziej – alternatywy znikają z roku na rok. Przybywa studentów i absolwentów, czyli następnych do wykarmienia. Większość ucieka z kraju lub z miasta wszędzie tam, gdzie jeszcze da się załapać do roboty w swoim zawodzie, bo oprócz informatyków i księgowych nikt w  Łodzi pracy znaleźć nie może. Miasto zdycha, coraz większy odsetek mieszkańców to emeryci. Eksodus ludności trwa…

Ale według magistrackich urzędników, powtarzam – wszystko jedno, z jakiej partii aktualnie pochodzą – wszystko jest w porządku. Jesteśmy metropolią i już. Pytam raz jeszcze, jak można okłamywać ludzi w tak bezczelny sposób? Nikt nie znalazł na Łódź pomysłu, który uniwersalnie (ponad własnym, partyjnym interesem grupy rządzącej) zapewniłby dobrobyt jej obywatelom.

Zawsze uważałem, że Łódź powinna być miastem „eventowym”, czyli miejscem relaksu, kultury i rozrywki dla przyjezdnych. Jedynie turyści mogą zapewnić Łodzi dopływ kapitału, ale problem w tym, że do tego miasta nie ma po co przyjeżdżać. Nie oszukujmy się, zabytków tu nie ma – próby reanimowania dziewiętnastowiecznych fabryk mogą budzić tylko smutny śmiech. Ile razy można odwiedzać Manufakturę? Nie ma też morza, jeziora, gór ani żadnych innych atrakcji geograficznych. Tu się coś musi DZIAĆ, żeby ktokolwiek zechciał nas odwiedzać i zostawiać swoje pieniądze. Czemu nie postawić na przemysł rozrywkowy, stworzyć – z zachowaniem wszelkich proporcji – „polskie Las Vegas”, dla gości z pełnymi portfelami? Czemu, w pobliżu największego skrzyżowania autostrad, nie wykreować miejsca zabawy i nocnego życia? Kiedyś, nie tak dawno, warszawiacy przyjeżdżali na Piotrkowską na tanie piwo!!! Komu to przeszkadzało?

Ano, cóż zrobić – rozwój miasta Łodzi nigdy nie był na rękę politykom. Co tragiczne nawet tym, którzy zarabiają na życie (bardzo godziwie), zajmując etaty w naszej lokalnej administracji. Korzenie wszystkich partii, każdej władzy, wyrastają z Warszawy – a stolica nie zrobi nic, by pod jej bokiem wyrosła gospodarcza konkurencja. Dowodów na blokowanie rozwoju Łodzi ze strony politycznych koterii warszawskich nie brakuje, wystarczy prześledzić historię kolejnych rządów, na czele których (lub w których) znajdowali się – o zgrozo – Łodzianie.

Dopóki zagrażać będziemy stołecznym interesom, dopóki łódzkim politykom nie będzie się opłacało tego miasta rozwijać, dopóty równia pochyła, po której Łódź zjeżdża w otchłań, nie zmieni ani o milimetr kąta nachylenia.  I w świetle tej perspektywy fundowanie nam, Łodzianom, kolejnych statystyk rozwojowych o wyłącznie propagandowym charakterze, jest zwyczajnie bezczelnym kłamstwem.

Proszę pamiętać o tym, przysłuchując się radosnym zapowiedziom prosperity, wygłaszanym przez kolejne ekipy, zasiadające w fotelach przy Piotrkowskiej 104.

O kolejnych podwyżkach, czyli znów będzie gorzej

Rząd ujawnił kolejne plany walki z kryzysem za pomocą pieniędzy, wyjętych z naszych kieszeni. Media donoszą, że benzyna wkrótce zdrożeje 18 groszy na litrze – to efekt podwyższonej akcyzy paliwowej. Da to ponoć wpływy budżetowe w wysokości ok. 2 mld PLN.

Podwyżki cen benzyny to najbardziej wredna forma opodatkowania społeczeństwa, bo chwilę później wszystko drożeje. Czemu? Bo właściwie wszystko trzeba gdzieś dowieźć. Ludzie, zajmujący się transportem np. pieczywa muszą wydać więcej na benzynę do swoich ciężarówek. Podnoszą zatem cenę chleba i bułek, by wyrównać sobie stratę – w końcu też muszą zarobić na życie, a przy dzisiejszych kosztach prowadzenia firmy jest to bardzo trudne, coraz trudniejsze… Zatem konsument pieczywa natychmiast zauważa i odczuwa podwyżkę ceny chleba, musi więcej wydać na ten produkt, mniej zostaje mu w kieszeni. I tak jest ze wszystkim, bo niektórych artykułów, jak jedzenie, środki higieniczne, ubranie po prostu nie da się nie kupować. Zużywają się i potrzebujemy nowych.

Wygląda więc na to, że oprócz zapowiadanych w Tuskowym expose (czyli jawnych) obciążeń finansowych Rząd szykuje nam nowe podatki ukryte, wynikające z decyzji fiskalnych jako skutek uboczny – jak z tym droższym chlebem na skutek podwyżki cen paliwa. Tychże ukrytych zabiegów socjalistycznego (tak jest, mówmy już otwartym tekstem) Rządu czeka w kolejce kilka, np. zapowiadana likwidacja „lokat antybelkowych” w bankach oraz wyższa akcyza na wyroby tytoniowe. Do tego, zamiast ograniczać administrację, Tusk znów ją rozmnaża: powstało właśnie nowe Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji, pod światłym przewodnictwem Wielce Czcigodnego Michała Boni. Tego samego, który wymyślił 19% podatku od umów o dzieło dla twórców, bo tak wygląda w praktyce planowana likwidacja 50% kosztów uzyskania przychodu od działalności artystycznej…

Oczywiście wprowadzane zmiany fiskalne nie zaszkodzą najbogatszym – w tym klasie polityków. Oni nie odczują nowych obciążeń, bo i tak mają na kontach tyle, że parę groszy więcej na paliwo, brzydko mówiąc, zwisa im obojętnym kalafiorem. Cynicznie powiem, że nie odczują ich również najubożsi, bo oni i tak żyją na granicy nędzy – tyle, że liczba nędzarzy może się w Polsce bardzo szybko zwiększyć. Zmiany najbardziej dotyczą tzw. klasy średniej, „przeciętnego Kowalskiego”, który uczciwie zarabia te swoje dwa, trzy tysiące złotych – i z przerażeniem stwierdza, że każdego miesiąca ta sama kwota wystarcza mu na mniejsze wydatki… Gdy „Kowalskim” pensja przestanie wystarczać na jedzenie, wtedy się zacznie.

Nie wiem, jak nisko musi opuścić się próg ubóstwa w naszym kraju, by ten Rząd zaczął uciekać w popłochu przed rozwścieczonym tłumem, biegnącym na Urząd Rady Ministrów z siekierami czy butelkami z benzyną. Taki scenariusz, przypominający niedawne wydarzenia w Argentynie i Grecji, wydaje się coraz bardziej realny. Niektórzy twierdzą, że na krwawe protesty w Polsce poczekamy najwyżej rok. Ja uważam, że przy obecnym tempie wprowadzania zmian, bijących w kieszenie wszystkich, poza tuczącymi się naszą pracą politykami i urzędnikami, rewolucja społeczna w tym kraju nastąpi o wiele szybciej.

O parytetach, czyli triumf durnokracji

Nie głosowałem. Spora w tym zasługa Rozalki, bo jej młody wiek każe tatusiowi siedzieć przy córce, ale były też powody inne, polityczno-ustrojowe.

Po pierwsze nie było kandydatów, których program wypełniałby także moją wizję Polski. Nie głosuję ani na mniejsze zło, ani z zatkanym nosem, tak już mam. Jeśli chciałbym, by mój kraj wyglądał tak a nie inaczej, nie będę głosował na tych, którzy mogą zrobić w Polsce „trochę” tak, jak chcę. Jajko nie może być częściowo nieświeże. Myślę, że wielu dorosłych Polaków robi podobnie – i jest to jeden z powodów zaledwie połowicznej frekwencji wyborczej w tym kraju

Po drugie, absurdy systemowe jak nasza ordynacja wyborcza (głosujesz na listę, nie na człowieka). Oraz parytet, absolutna i rewelacyjna nowość naszego systemu elekcyjnego. Komitety wyborcze musiały mieć na swoich listach określoną liczbę kobiet. Dziwię się, że Panie milczały, nie czując się urażone. Ja bym się wściekł, jeśli miałbym cokolwiek znaczyć ze względu na swoją płeć, a nie z powodu kompetencji. Pomyślmy tak: oto Komitet Wyborczy X ma obowiązek zawrzeć na listach określoną liczbę kobiet. Ma jednak w swoim gronie kandydatów merytorycznych (to znaczy fachowców w określonych dziedzinach) tylko płci męskiej, tak się akurat składa. Wolałby wystawić ekspertów, ale wystawia kobiety, bo innego wyjścia nie ma. Niestety, są to kobitki, które o wszystkim generalnie mają takie pojęcie, że wiedzą, kiedy trzeba wyłączyć zupę… A te dziewczyny potem wchodzą do Sejmu. To nie żarty, znam osobiście kilka z tych pań posłanek, które właśnie do Sejmu weszły, gwarantując nam wszystkim majestat władzy parytetowego debila. A raczej debilki, pilnujmy tu równości płci… I taki Sejm będzie rządził polskim narodem, ośmieszając wszelkie demokratyczne idee. Uwaga – gdyby parytet obowiązywał w drugą stronę, byłbym idealnie tak samo przeciwny jego wprowadzaniu!!! Ludzie, przede wszystkim, dzielą się na mądrych i głupich. A jest mi dokładnie obojętne, czy debil chodzi w spodniach czy w spódnicy. Na pewno nie powinien rządzić.

Jeśli jestem szefem firmy, to dbam o to, żeby zatrudniać pracowników kompetentnych – mądrych, pracowitych, uczciwych. A nie, żeby zatrudniać połowę kobiet, Żydów, murzynów, gejów czy marsjan –  bez względu na to, z jak kompetentnym  pracownikiem mam do czynienia. Pomijam, że byłby to ewidentny rasizm i bezprawie (zatrudnianie kobiet w parytetowej ilości jest ewidentnym rasizmem płciowym wobec mężczyzn), ale byłoby to przede wszystkim działanie samobójcze dla mojej firmy. Otóż państwo działa dokładnie tak samo, jest firmą, której funkcjonowanie (cele i związane z tym koszta) zabezpieczają finansowo wszyscy obywatele, będąc w tym sensie jego udziałowcami. W interesie nas wszystkich jest więc, żeby rządzili nami ludzie mądrzy, pracowici, uczciwi – a nie połowa kobiet lub połowa mężczyzn, bez względu na kompetencje.

Myślę, że wielu rodaków uważa podobnie – i to jest kolejny powód, dla którego 50% Polaków nie chodzi na wybory. Niektórym się nie chce, ale pozostali umieją myśleć logicznie.

O biedzie (znów), czyli polska normalność głową w dół…

Radcy prawni udzielają darmowych porad, w Okręgowej Izbie kolejka, stoi kilkadziesiąt osób. Trzeba poczekać na spotkanie z prawnikiem parę godzin. Widząc kamerę, ludzie chowają się, nie chcą pokazywać twarzy. Grzecznie czekają w kolejce, bo zależy im na poradzie – ale wstydzą się, także tego, że nie mają pieniędzy na płatne usługi prawnicze… Ale niektórzy rozmawiają. Starsza, filigranowa pani nie kryje rozczarowania: „Polaków powinno być stać na pomoc prawnika!”

Ma rację, trafia w sedno. Czemu tak jest, że poziom życia najuboższych Polaków ma się nijak do komfortu podobnie żyjących osób na zachodzie Europy? Dlaczego żadna opcja polityczna nie gwarantuje najuboższym Polakom dochodów, dzięki którym można by normalnie żyć? To znaczy, żeby było stać na opłacenie usług edukacyjnych, zdrowotnych, prawnych?

U nas wszystko tłumaczy się biednym państwem, potrzebą pokrycia wydatków budżetowych, długu publicznego. Nikt z rządzących nie zaproponował jednak rozsądnego planu redukcji tych wydatków! Rozdyma się sferę administracji, tworzy kolejne (absurdalne) instytucje i urzędy, nie likwiduje się już istniejących pasożytów na składce narodowej – i nie zmienia się prawa tak, by te oszczędności stały się możliwe. Oczywiście wszystko w imię zapewnienia dobrego bytu „naszym” – członkom naszej partii, rodziny, przyjaciołom – a nie w imię tak zwanego dobra ogólnego, czyli wszystkich obywateli. „Po nas choćby potop” – ta zasada obowiązuje niezmiennie i nikt nawet nie pomyśli o innym wariancie rozwoju wypadków. Jedynie w publicznych (lub przekupionych) mediach grupa aktualnie trzymająca władzę trąbi na prawo i lewo o sukcesach w bohaterskiej walce przeciwko problemom, jakie sama władza nam stworzyła.

W interesie urzędników państwowych jest – niestety – taki stan rzeczy, w którym oni mają dobrze. Likwidacja przepisów oraz instytucji, pożerających pieniądze z narodowej składki, natychmiast obcięła by możliwość zatrudniania setek darmozjadów, na których pensje przeznaczane są pieniądze podatników. Tymczasem pogłębiają się w Polsce obszary biedy, a najuboższych nie stać na wypełnienie podstawowych potrzeb! Jeśli za dużo jest wydatków publicznych, zawsze płacimy za nie my wszyscy – nie tylko w postaci podatków jawnych, ale też ukrytych, jak ceny nośników energii, nad którymi Państwo sprawuje monopol, nazywając je „dziedzinami strategicznymi”, niby w obronie bezpieczeństwa Polski… Skutki są takie, że koszta życia dla przeciętnego obywatela uniemożliwiają w skali miesiąca zrobienie takich oszczędności, by starczyło na coś więcej niż jedzenie, czynsz i skromne ubranie. Jeśli nie „kombinujemy’, co najczęściej oznacza krypto-kradzież, albo nie jesteśmy w „klice” polityczno-urzędniczej, nadal opłaca się zwiewać z tego kraju na zachód!!!

Dlatego wciąż zwiewamy – tam, gdzie za wszystko się płaci, ale ludzie mają na to pieniądze. Gdzie w razie choroby, pensja pozwala spokojnie zapłacić lekarzowi, a w razie kłopotów z prawem, zafundować sobie poradę. Gdzie każdy, kto normalnie pracuje, może zafundować dziecku porządną szkołę, nie odejmując sobie przy tym od ust…  I gdzie emerytura pozwala zwiedzać świat, a nie żebrać na ulicy o kilka groszy na leki.

Pytam, kiedy wreszcie w Polsce będzie normalnie???