O trafnych spostrzeżeniach ekonomistów, czyli świat socjalizmem owładnięty

W dzisiejszej „Rzeczpospolitej” (27.09.2012) znany amerykański autor książek gospodarczych, Benjamin Barber, daje niezwykle trafną diagnozę ekonomicznej sytuacji naszego świata. Na zadane w wywiadzie pytanie, czy dziś żyjemy w kapitalizmie, politolog odpowiada dokładnie tak:

„Myśl wolnorynkowa sugeruje, że rząd powinien być mały, a regulacje minimalne. Wolny rynek powinien być pozostawiony sam sobie, by mógł swobodnie działać. Tylko że tak naprawdę żyjemy w świecie, który można nazwać kapitalizmem kolesiów, gdzie korporacje używają państwa do przepychania swoich interesów. Te interesy tworzą monopole lub oligopole (jak w przemyśle paliwowym). Zatem idea mówi, że rząd nie powinien przeszkadzać w działaniu wolnego rynku, ale w praktyce rząd pomaga niektórym na ich wniosek, za pieniądze innych oczywiście. W tym modelu firmy nie konkurują między sobą, tylko o względy rządu.”

Trudno zaprzeczyć wybitnemu ekonomiście, który – choć w swej doktrynie opowiada się za umiarkowaną interwencją państwa w wolnorynkowy mechanizm – w sposób trafny i dobitny wskazuje przyczyny obecnego kryzysu na świecie. Mówi, w tym samym wywiadzie, że przez ostatnie 40-50 lat Europa była zbyt skupiona na państwie, a za mało na przedsiębiorczości czy wolnym rynku. I to właśnie, zdaniem Barbera, przesądza o jej obecnych kłopotach…

Ów interwencjonizm państwowy to nic innego, jak właśnie socjalizm, w czystej postaci. Model ekonomiczny, w którym biurokracja, nadmiar administracji i utrzymywanych z budżetu etatów rozrasta się do rozmiarów, przytłaczających normalny obrót gospodarczy, jaki w państwie dzieje się na skutek wymiany dóbr między prywatnymi przedsiębiorstwami. Gdy aparat państwowy „dusi” mechanizmy wolnorynkowe, to znaczy nakłada na wszystkich obywateli zbyt duże koszta utrzymania publicznych wydatków (min. właśnie na administrację), wtedy przeciętny obywatel ma mniej pieniędzy w kieszeni, czyli po prostu gorzej żyje. Czyli odczuwa kryzys… Trudno nie zauważyć, że w naszym kraju taki proces właśnie się odbywa – i marną pociechą jest, że kilka europejskich krajów na południe od nas boryka się z podobnymi kłopotami.

Nas, Polaków, choć jesteśmy w Unii Europejskiej, los gospodarczy innych państw nie powinien zanadto obchodzić. To, na jakim poziomie żyjemy, zależy w największym stopniu od poczynań naszego własnego aparatu władzy. Dziś, co przykro powiedzieć, władzę tę na wszystkich szczeblach sprawuje partia, która w swoim programie zapisała, że jest ugrupowaniem konserwatywno-liberalnym. A jest to oczywiste kłamstwo. Doprawdy nie rozumiem, jak podobna definicja programowa ma się do czysto socjalistycznych poczynań – jak ciągłe zwiększanie kosztów życia obywateli w jawnych i ukrytych podatkach, jak mnożenie etatów w administracji publicznej, od samorządów miejskich czy regionalnych do władzy centralnej (liczba ministerstw i etatów w nich tworzonych). Widać gołym okiem, że (korzystając z ogólnoeuropejskiej retoryki kryzysowej) nasz własny Rząd wpędza nas w coraz większą biedę, dyktując coraz to nowe pomysły na drenowanie kieszeni zwykłych ludzi.

To kolejny banał, ale Platforma Obywatelska nie jest w tej dziedzinie żadnym prekursorem. Od czerwonych po czarnych, apiać i od nowa odtwarza się nad Wisłą niesławna Polska Ludowa… Można tylko żałować, jeśli było się wyborcą PO, że z wielkich i szumnych zapowiedzi uczynienia z Polski kolejnej zielonej wyspy jak zwykle zostało to samo: „wodka i ogórcy”. Politycy i ich pociotkowie mają dobrze (to te Barberowskie wielkie firmy, kolaborujące z Rządem), wszyscy inni klepią biedę. Czy naprawdę trzeba amerykańskich politologów, żeby przypominać o tym krajowym wyborcom?

O „dzieciakach Mroczkowskiego”, czyli Widzew zaskakujący

Trzy mecze Widzewa na inaugurację sezonu – komplet punktów. Odmłodzona drużyna zaskakuje odwagą, konsekwencją taktyczną i… furą szczęścia, dzięki czemu odprawiła już z kwitkiem aktualnego mistrza, wicemistrza Polski oraz regionalnego konkurenta, z którym zawsze jej się ciężko grało. Dziwi ton publicystycznych reakcji na udany początek sezonu drużyny trenera Mroczkowskiego: w większości komentarzy to nie Widzew gra dobrze, ale jego rywale są w dołku, rażąc przy okazji nieskutecznością. Bolesna sprawa, bo Widzew wcale nie gra gorzej niż znaczna większość ligowej konkurencji. Młodzież stara się wykorzystywać szansę, jaką daje im przymusowe odświeżenie zespołu – a doświadczeni liderzy, jak choćby Maciej Mielcarz między słupkami, gwarantują spokój w nerwowych sytuacjach. To zresztą udane interwencje Mielcarza plus jego permanentna praca nad sobą pod czujnym okiem Andrzeja Woźniaka, są powodem nieudanych zagrań napastników drużyn przeciwnych. Temu szczęściu pod własną bramką Widzew niewątpliwie pomaga wysoką dyspozycją swojego golkipera… Cóż, za dwa tygodnie pierwszy wyjazd, do Lubina. Jeśli łodzianie również tam osiągną zwycięstwo, już nikt nie poważy się stwierdzić, że Widzew nie ma prawa zdobywać aż tylu punktów.

Na sukces sportowy, nie oglądany przy Piłsudskiego chyba rzeczywiście od 1995 roku, nakłada się mizeria relacji zarządu klubu z kibicami. Tak zwana „trybuna pod zegarem” bojkotuje mecze, osłabiając doping, który z kolei bardzo by się przydał zawodnikom. O co tu chodzi? Według różnych źródeł, klub wydał zakaz stadionowy dla kilkudziesięciu – lub stu kilkunastu – osób, bezpośrednio odpowiedzialnych za niezgodne z prawem działania, przez które klub musi ponosić konsekwencje finansowe.  Gdyby tych parudziesięciu bandytów nie miało wsparcia ze strony tzw. ultrasów, nikt nie zauważyłby nieobecności zadymiarzy na trybunach. Ale w środowisku kibiców obowiązuje specyficzna hierarchia, niczym w gangu lub w więzieniu: istnieją „przywódcy opinii”, którzy decydują o poczynaniach znacznie większej, niż oni sami stanowią, grupy pod sobą… Widzewscy ultrasi robią mnóstwo pozytywnych rzeczy – oprawy meczowe, doping, nowe piosenki, nawet akcje z oddawaniem krwi potrzebującym. Ale są oni pod przemożnym wpływem kilku szefów, niestety odpowiedzialnych również za ustawki,  wybryki bojówki „destroyers” i wszelkie inne działania ze sfery kryminalnej. Ci szefowie ciągną za sobą resztę zegarowej trybuny, zapewne też grożąc bolesnymi konsekwencjami łamistrajkom.

I tu mamy problem, bo właściciel klubu wyraźnie przestał bać się chuliganów, wojna im wydana staje się oczywistością. Wygląda, jakby Sylwester Cacek chciał zrobić podobnie, jak uczyniono z kibicami w Manchesterze Utd., za czasów słynnej akcji przeciwko angielskim zadymiarzom, rozpoczętej za rządów Margaret Thatcher. Ze stadionu Old Trafford przepędzono bandytów, zapraszając w to miejsce „pikników”, czyli normalnych kibiców, chcących przyjść na mecz z dziećmi, wypić piwko, zjeść kiełbaskę i pośpiewać kulturalne piosenki. Klub zanotował wprawdzie okres finansowych strat, ale skutecznie odświeżył trybuny, które wkrótce znów się zapełniły. Fanami nieco przypominającymi naszych kibiców siatkówki. Ale już bez gangsterskiej, nieformalnej organizacji, wykorzystującej barwy klubowe do swej przestępczej aktywności. Wyraźnie widać, że na Widzewie dzieje się podobnie. Na trzecim meczu było już o pół tysiąca więcej normalnych kibiców, niż na dwóch poprzednich spotkaniach. Ich doping staje się coraz głośniejszy…  A bilet, kupowany przez kulturalnego kibica kosztuje tyle samo, ile wejściówka, wykorzystywana przez bandytę do wejścia na stadion.

Jeśli Cackowi uda się jego zamiar, jeśli poświęci trochę pieniędzy, co mu w zamian przyniesie efekt w postaci wychowanej, pozytywnej publiczności – będzie pierwszy w Polsce.  I nie ukrywam, że bardzo mu w tym zamiarze kibicuję.

 

O kolejnej hucpie PO, czyli tragiczny los łódzkiego ZOO

Od trzech miesięcy wiceprezydent Łodzi Radosław Stępień pracuje nad utworzeniem nowej formy sprawowania władzy. To znaczy nad Zarządem Zieleni Miejskiej, jednostką budżetową Miasta. Z czego ma się składać nowa jednostka? Likwiduje się, jako odrębne podmioty, Miejski Ogród Zoologiczny, Ogród Botaniczny, Zieleń Miejską oraz osiemdziesiąt procent Wydziału Ochrony Środowiska Urzędu Miasta. One nie będą oczywiście zmiecione z powierzchni ziemi, wchodzą – według prezydenckiej koncepcji – w skład nowej jednostki jako odrębne wydziały. Likwiduje się stanowiska dyrektorów dotychczasowych jednostek oraz dużą część etatów administracyjnych. W zamian tworzy się cztery stanowiska dyrektorskie w jednym Zarządzie Zieleni Miejskiej. Oraz cały szereg mniejszych stanowisk, których zapełnienie będzie oczywiście w gestii nowego dyrektora ZZM.

Zamysł jest prosty, tłumaczy prezydent Stępień: chodzi o zaoszczędzenie miejskich pieniędzy, w skali około miliona – dwóch milionów złotych w najbliższym roku. Nowa forma centralizacji miejskich zasobów przyrodniczych ma też pozwolić na skuteczną walkę o pozyskanie środków inwestycyjnych, a tych brakuje od lat. Zwłaszcza w ZOO, którego zarządzaniem urzędnicy chcą zająć się natychmiastowo i radykalnie. Pracownicy ogrodu, oczywiście anonimowo, z trwogą opowiadają, jak arogancko i z butą wzięli się do wprowadzania swoich porządków nowi szefowie… Nie ma jeszcze – oficjalnie – przyzwolenia Rady Miejskiej na utworzenie nowej jednostki budżetowej, ale przewidziana do nominacji dyrektorska ekipa już w maju zaczęła mościć sobie pomieszczenia pod biuro Zarządu Zieleni Miejskiej, wręcz planując miejsca, gdzie postawią swoje biurka. Serię spotkań z wiceprezydentem Stępniem i planowanym do nominacji na szefa Arkadiuszem Jaksą, dyrektor Miejskiego Ogrodu Zoologicznego Ryszard Topola przypłacił chorobą serca i szpitalnym leczeniem. Nic oficjalnie mówić prasie nie chce, ale jego pracownicy zdradzają pokątnie, że urzędnicy, bez jakiegokolwiek merytorycznego pojęcia o hodowli zwierząt, brutalnie instruowali dyrektora wraz z zespołem asystentów, że teraz to oni zrobią tu porządki – a kto będzie podskakiwał, niech zapomni o etacie w nowej jednostce.

Ryszard Topola jest zoologiem, cenionym w Europie specjalistą w zakresie hodowli gatunków ginących. Jest szefem Rady Dyrektorów Polskich Ogrodów Zoologicznych, był skarbnikiem, a jest cenionym członkiem EAZA, organizacji, zajmującej się koordynacją hodowli ogrodowej gatunków z tzw. czerwonej księgi, zagrożonych całkowitym wyginięciem. To m.in. dzięki jego kontaktom pojawiły się w Łodzi trzy żyrafy, samice, które trzeba było szybko sprowadzić dla ratowania stada,  zdekompletowanego po majowym ataku wandali.  Jak mówią jego współpracownicy, jest całkowicie załamany zoologiczną ignorancją urzędników, którzy chcą ewidentnie doprowadzić do upadku Ogrodu Zoologicznego – może po to, by mieć w końcu pretekst do jego zamknięcia…

Co się stało, zaczęli pytać ludzie, zainteresowani przyszłością ogrodu i jego roli w ubogiej ofercie rekreacyjnej Łodzi? Czemu urzędnicy z rządzącej Łodzią Platformy Obywatelskiej tak nagle i ostro wzięli się do porządkowania ogrodowych spraw? Odpowiedź, jakżeby inaczej, przyszła ze świata polityki.  Arkadiusz Jaksa, przewidziany do objęcia funkcji dyrektora ZZM, jest głównym aktywistą PO w Pabianicach. Nieoficjalnie, bez funkcji w komitecie wyborczym, pomagał w walce o głosy przed sejmowymi wyborami Andrzejowi Biernatowi – szefowi Platformy w regionie łódzkim. Teraz, jak donoszą nasze anonimowe źródła z platformerskiej wierchuszki, Biernat „kazał Stępniowi zatrudnić Jaksę”, czyli znaleźć mu odpowiednią synekurę. W chwili, gdy pisze te słowa, łódzka Rada Miejska analizuje projekt uchwały o utworzeniu Zarządu Zieleni Miejskiej. A największy w Radzie klub radnych PO ma nakazaną dyscyplinę partyjną w głosowaniu…

Opozycja jest przeciwna projektowi. Argumenty? Oszczędności z utworzenia nowej jednostki nie są wcale oczywiste. Nikt nie policzył, ile budżet miasta będzie musiał płacić nowo zatrudnionym urzędnikom. A nawet jeśli uda się wydawać mniej, mowa o szkodach społecznych, wywołanych przez  radykalne obniżenie rangi łódzkiego ZOO na mapie tego typu ośrodków w Europie. Gdy ogród nie będzie już jednostką samodzielną, zostanie wykluczony z sieci  EAZA, utrzymującej wymianę gatunków zagrożonych, w tym egzotycznych – zatem nie będzie dostępu do ciekawych okazów. Lewica z SLD (Tomasz Trela, wiceszef klubu radnych) mówi wprost: to jednostka, tworzona pod konkretnego dyrektora, polityka PO, by umożliwić mu objęcie atrakcyjnej posady. PiS, ustami Marka Michalika: nie poprzemy tego projektu, za dużo tu niewiadomych i ryzyko upadku ogrodu. Niektórzy radni PO, jak Witold Rosset, ku zaskoczeniu obserwatorów zadeklarowali głosowanie przeciwko uchwale, mimo dyscypliny partyjnej.

Słowem – wielka afera polityczna w sytuacji, gdy Miasto, zarządzające majątkiem publicznym, powinno skupić się na skutecznym wykorzystywaniu pieniędzy na funkcjonowanie podległych jednostek. Pisałem już na tym blogu, właśnie na przykładzie łódzkiego ZOO, jak funkcjonują jednostki budżetowe miasta:

http://remigiuszmielczarek.blog.pl/2011/10/28/o-marnotrawstwie-czyli-jak-lodzkie-zoo-od-magistratu-zalezy/

Najkrótszy wniosek: nikt tam nie liczy pieniędzy, które ulatniają się gdzieś między ogrodową kasą a Magistratem. Urzędnicy widzą problem w braku środków na inwestycje, zamiast wykonać najprostszy ruch, zapewniający zysk ogrodowi i Miastu. Mianowicie SPRZEDAĆ ZOO W PRYWATNE RĘCE –  i to jak najszybciej. Jedynie prywatny właściciel umie dbać o rentowność i rozwój posiadanego przedsiębiorstwa. I to jest koniec dyskusji na temat tego, co powinno być zrobione – a nie jest, przez urzędasów o komunistycznej mentalności, mieniących się ( o zgrozo!) liberałami gospodarczymi… Czekam z napięciem na wynik głosowania radnych.

EDIT: Radni odesłali projekt uchwały do ponownej analizy w Komisji Ochrony Środowiska. A zatem – prolongata, przynajmniej na czas procedury analitycznej… Zobaczymy, jak się to skończy.

O Dołęgi Marcina przypadku, czyli jak mistrz abdykował

Nie dźwignął, ani kilograma. Jeszcze dzień przed wyjściem na pomost olimpijskiego turnieju podnoszenia ciężarów w Londynie Marcin Dołęga został w Telewizji Polskiej mianowany mistrzem olimpijskim. Faworytem wagi 105 kg był murowanym zwłaszcza po tym, jak z konkursu wycofali się dwaj najgroźniejsi rywale rodem z Rosji. O Marcinie mówił dawny mistrz, Szymon Kołecki – stojąc na tle centrum Warszawy opowiadał z dumą, że rwanie Dołęga rozpocznie tam, gdzie inni skończą, niczym Chińscy ciężarowcy w Pekinie. Sam zainteresowany nie wyprowadzał rodaków z błędu. Pytany w mediach na okoliczność zbliżającego się startu rozwiewał wszelkie wątpliwości nielicznych sceptyków: będę mistrzem, nikt nie jest w stanie mi zagrozić!

Marcin Dołęga nie podniósł ani razu sztangi o wadze 190 kg, rzeczywiście rozpoczynając konkurs od najwyższego stopnia w całej stawce. Trzy próby spalił bezdyskusyjnie, choć podobno na treningach rozpoczyna rwanie sztangi od dwustu kilogramów na gryfie, na rozgrzewkę. Co się stało? Tego nie wiedzą nawet wybitni eksperci, zaproszony do studia Robert Skolimowski, olimpijczyk z Moskwy, mówił o specyfice igrzysk, o potrzebie pokonania presji i wygrania walki z sobą samym. Inne wytłumaczenie trudno było mu znaleźć.

Szczęściem kibiców, honoru biało-czerwonych barw świetnie bronił Bartłomiej Bonk, zdobywca brązowego medalu. Młody ciężarowiec miał nawet szansę na złoto, ale minimalnie spalił ostatnią próbę w podrzucie, dyktując ciężar o trzy kilo większy, niż wynosi jego aktualny rekord życiowy.  Zrobił znakomitą robotę, pokazując jednocześnie, że na sukces w igrzyskach składa się cały szereg rozmaitych czynników. I że niekoniecznie mianowanie przed rozpoczęciem zawodów może zrobić mistrza z murowanego faworyta.

Różnymi ścieżkami biegną losy olimpijskich triumfatorów: kulomiot Tomasz Majewski swój pierwszy złoty medal olimpijski zdobył w sytuacji, gdy nikt na niego nie stawiał. W Londynie potwierdził dominację, ale jest to człowiek, który ponoć z ogromnym luzem, bez napięć nerwowych, podchodzi do całego szumu, towarzyszącego olimpijskim rozgrywkom. Nie każdy umie się od tego odciąć. Z Majewskiego nikt na siłę mistrza w Londynie nie robił, zresztą on sam  powtarzał, że niczego nie musi, chociaż bardzo chce. Należy to rozumieć: odczepcie się, swoje zrobiłem, oczywiście znów powalczę, ale znam realia, może się nie udać. Akurat się udało, może właśnie ze względu na ów „luz mięśniowy”, jaki Majewski ma w sobie, gwiżdżąc na wszystko poza sumiennym wykonywaniem własnych obowiązków. I poza utworami grupy Motorhead, które ma w słuchawkach, co akurat bardzo pochwalam.

Może Dołęgę pokonała własna pycha, może nadmierne obciążenie, stworzone dzięki telewizyjnej nominacji na mistrza. Nie każdemu pracuje się łatwiej ze świadomością, że oto na pozytywny sukces twojej roboty, patrząc ci na ręce, liczy właśnie kilkadziesiąt milionów ludzi… Ale – to z kolei znowu efekt uboczny telewizyjnego przekazu – Dołęga walczyć musiał nie tylko ze sztangą, ale z ogromnym zapotrzebowaniem na sukces, wymagany zarówno przez naród, jak i grono telewizyjnych luminarzy marketingowych. Spójrzmy, jak irytująco wiele spotów reklamowych przerywa nam relacje TVP z olimpijskiego turnieju. Sponsorzy muszą dostać oglądalność! A jak wzmocnić w widzach chęć obejrzenia przed ekranem pasjonującej rozgrywki naszych o medale? Cóż, najlepiej nasączyć widza przekonaniem, że oto nasza „szansa” na medalowy sukces graniczy z pewnością, jest w zasięgu ręki! Wystarczy tylko sięgnąć –  i już będziemy wszyscy mieli kolejną okazję do biesiady w poczuciu triumfu i zadowolenia. Oczywiście wszystko dzięki przekazowi Telewizji Polskiej…

Tak działa telewizyjna socjotechnika, oczywiście zostawiając potworne skutki uboczne na psychice samych zawodników, którzy przecież nie żyją w próżni, wiedzą, o czym mówi się w mediach na ich temat. Potem natomiast dziwimy się, że – cytując jednego z dziennikarzy – „medalowe szanse Polaków topnieją jak lody w lipcowym słońcu”.  Z pewnością nie tylko presja mediów przesądza o porażce w turnieju olimpijskim, to byłoby uproszczenie, ale bez żadnych wątpliwości jest jednym z poważnych czynników, jakie należy brać pod uwagę, szukając przyczyn nieudanego występu.

Choć pewnie zdarzają się sytuacje, w których wytwarzana przez dziennikarzy presja ma się zupełnie nijak do sytuacji na sportowej arenie. Spójrzcie na klęskę doświadczonej Anny Rogowskiej, ona akurat nie ma problemu z telewizją. Jej w konkursie, by skutecznie walczyć o medale zabrakło prawdopodobnie tylko jednej rzeczy. A właściwie osoby. Moniki Pyrek.

O parach półfinałowych, czyli bez szczególnych niespodzianek…

Niemcy z Włochami, Hiszpania z Portugalią. Oto zestaw półfinałowych rywali, raczej łatwy do wytypowania nawet przed rozpoczęciem grupowej fazy turnieju. Dwa mecze, w których los zetknął ze sobą podobnie grające zespoły. Trochę szkoda, bo dla kibiców byłoby ciekawiej zobaczyć dwa pojedynki super-pancernika ze zwrotnym, choć lżejszym krążownikiem. A tak – mamy bitwę w wadze ciężkiej oraz rywalizację lekkiej kawalerii… Co oznacza z kolei, że finał będzie starciem typowym: gladiator w zbroi i z mieczem kontra jego rywal z trójzębem i siecią. Bez względu na to, kto awansuje do boju o złoto.

Zestaw par potwierdza tak długoletnią, że aż odwieczną strukturę futbolowej siły na kontynencie. Niemcy i Włosi zawsze byli w czołówce. Hiszpanie w ostatnich latach przełamują znany slogan, że „gramy pięknie jak nigdy, a przegrywamy jak zawsze”. I zdobywają tytuły. Portugalia z kolei zwyczajowo wychowuje sobie jakiegoś gwiazdora, który robi różnicę. Jeśli nie Eusebio (życzymy zdrowia!) to Rui Costa, Luis Figo albo CR7 umieją przechylić szalę zwycięstwa na stronę swojej drużyny, co najczęściej wystarcza do miejsca w czołówce.

Jak większość, obstawiam finał Niemcy – Hiszpania. I podobnie jak wielu, staram się nie typować zwycięzcy. Tu wszystko może się zdarzyć, niczym w Grand Derbi. Niemcy jak zawsze są genialnie zorganizowani jako team. Działają niczym maszyna do zabijania, bez słabych stron w jakimkolwiek punkcie zespołu. Hiszpanie także nauczyli się, chyba od Barcelony, grać futbol totalny.  Jest tam sześciu pomocników, z których każdy może być egzekutorem, w dowolnym momencie. Pytanie, czy wreszcie odpalą w tym turnieju, bo sprawiają wrażenie, jakby najlepsze chowali na koniec. Tylko, że ten  zapalnik ktoś musi włączyć, jak ostatnio Xabi Alonso.

Trzeba więc przyjąć założenie, że w ewentualnym finale Niemcy – Hiszpania padnie dużo goli i rzecz rozgrywać się będzie do samego końca. Stawiam 3:2 dla Niemców, po emocjonującym pojedynku…

O Polakach na EURO, czyli wielkie zdziwienia…

EURO sypie niespodziankami. Ktoś mógłby się na przykład dziwić, że polska drużyna ma na koncie dwa remisy… A przecież taki scenariusz łatwo było przewidzieć. Mnie się – niestety – nie udało. Byłem pewien, że po dwóch spotkaniach będzie z Polską „pozamiatane” w jedną lub w drugą stronę, wskutek czego między słupki spokojnie wejdzie Grzegorz Sandomierski:

http://remigiuszmielczarek.blog.pl/2012/05/29/o-grzegorzu-sandomierskim-czyli-ktos-niezle-lody-kreci/

Przepowiednia się nie spełni, raczej na sto procent – chociaż… Poczekajmy do soboty. Lecz chyba tylko trener nie będący przy zdrowych zmysłach mógłby przy dylemacie: Szczęsny/Tytoń wybrać trzecią wersję zdarzeń, czyli Sandomierskiego. Toteż chyba już dziś mogę uczciwie przyznać, że spiskowa teoria klapnęła mi niczym naleśnik. Wcale się tym nie martwię! Polacy mają realną szansę na wyjście z grupy, czyli największy sukces piłkarski XXI wieku. Wierzę w nich, są strasznie naładowani chęcią walki i zwyciężania. Chyba chcą udowodnić światu, że niesłusznie zostali okrzyknięci najsłabszą drużyną turniejowej stawki. Świetnie – nic tak Polakowi dobrze nie robi, jak wejście na ambicję. Oby tylko starczyło sił!  A poza tym, zdarzyło mi się również wieszczyć coś takiego:

http://remigiuszmielczarek.blog.pl/2012/03/01/o-naszych-grajkach-czyli-jak-bedzie-na-euro/

Miałem bowiem pewność, że już kilka miesięcy przed turniejem pewne jaskółki „czyniły wiosnę”, jaką dziś obserwujemy w wykonaniu naszej drużyny. A wszystko sympatycznie pachnie analogią z mistrzostwami świata Espańa 82, gdzie Polacy też po dwóch meczach mieli na koncie dwa remisy. Zaś potem „puknęli” Peru 5:1 – co daj Boże i tym razem, choć z mniej egzotycznym rywalem.

Bardzo dobrze by się stało, gdybyśmy sympatycznych Czechów „powieźli”, czyli awansowali dalej. A jeszcze jakby w ćwierćfinale czekali na nas Niemcy? Wyobraźmy sobie pierwszy w historii, spektakularny triumf Biało-Czerwonych nad Niemcami w Gdańsku. O matko kochana! Co by się wtedy działo! Już widać ten wielki transparent, wywieszony na pomniku Westerplatte: „Wzięliśmy rewanż za 1 września” – lub coś w tym rodzaju… Ech, niesmaczne żarty na bok, ale jakby tak pomyśleć chwilę, to sportowy scenariusz podobnych wydarzeń jest – przy obecnej formie Polaków – całkiem realny. Jedno jest pewne, dziś jeszcze wiemy niewiele, ale równie dobrze może nam się przytrafić spektakularny upadek, jak też i sukces, jakiego polska ziemia nie widziała. Choćby za taki stan rzeczy należy się całemu zespołowi, Frankowi oczywiście też, wielkie podziękowanie. Gramy z Europą bez obciachu – i to już teraz jest ogromny plus tego turnieju.

Nie wiem jak Wy,  ja na Czechów wolałbym w bramce Tytonia. Umiejętnościami nie odstaje od Szczęsnego, psychikę ma chyba mocniejszą (choć trochę mniejsze ogranie na najwyższym piłkarskim szczeblu) – i ma coś, chyba najcenniejszego, co mu się w tym EURO przydarzyło. Mianowicie „gaz”, wynikający z fartownej obrony karnego i udanego występu z Rosją. Jest spokojny, pewnie stoi na nogach. To ważne w meczu „o wszystko”, bo tutaj czynnik odporności psychicznej będzie odgrywał ogromną rolę.

O Euromanii, czyli – wielki cyrk wystartował!

Długo przed pierwszym gwizdkiem sędziego, oznajmiającym w Warszawie początek turnieju EURO 2012 obserwowaliśmy w całej Polsce sympatyczne przejawy Euromanii. Na samochodach – flagi i wkładki na lusterka, transparenty w oknach i na ulicach, stawaliśmy do hymnu, kupowaliśmy produkty z piłkarzami na opakowaniach. Jak za czasów Małysza, gdy cały naród solidarnie stawał za naszym dzielnym skoczkiem, by dodać mu otuchy przed kolejnymi zawodami. Z tym, że obecne przejawy uwielbienia dla biało-czerwonych futbolistów znacznie przerastają objawy Małyszomanii w szczytowym okresie. Nic dziwnego, wszak futbol elektryzuje znacznie większy procent kibiców, niż narciarskie skoki.

O stworzenie atmosfery „piłkoszału”, identycznie zresztą, jak w przypadku Małyszomanii, zadbali bardzo skrupulatnie producenci – reklamodawcy przy pomocy agencji reklamowych. Ci, którym opłaca się wykreowanie mitu: gdy coś uwielbiamy, zbiorowo trzymamy kciuki, znacznie łatwiej nam integrować się także przed sklepowymi ladami, kupując gadżety ulubionej drużyny czy sportowca. Fanatyzm tworzy popyt, ten kreuje podaż – i dzięki prostemu łańcuszkowi, w którego tworzeniu wielką rolę odgrywają też ogólnokrajowe media, interes dla wielu branż producenckich kręci się jak szalony. I bardzo dobrze! Nie mam nic przeciwko takiemu nakręcaniu koniunktury! Jednakże „mania” szybko zamienia się w groteskę, gdy za nadmuchanym ponad miarę marketingowym balonem nie idzie rzeczywisty sukces sportowy. O tym zapominają twórcy wszelkich manii, gryząc w konfuzji palce, gdy „naszym jakoś nie idzie”…

Pamiętacie ostatnie lata Małyszomanii? Nasz dzielny skoczek, choć daleko już mu było do dawnej formy (upływ lat w sporcie widać najbardziej!) nadal dźwigał na sobie obowiązki reklamowo/promocyjne, a choć tabuny kibiców jeździły za nim jak kiedyś, sukcesy nie przychodziły. Prezenterzy redakcji sportowej TVP dwoili się i troili by przekonywać nas, że Adam wciąż świetnie fruwa i to dziesiąte miejsce jest jedynie wypadkiem przy pracy… Kibice wykruszali się, Małysz coraz rzadziej wchodził do dziesiątki – a specjaliści od PR wciąż podsycali wygasające uwielbienie dla mistrza. Gdy poziom groteski przekroczył normę, Małysz (czy naprawdę on sam?) podjął decyzję o zakończeniu kariery.

Dlatego reagowałem z ogromnym spokojem, widząc błyskawicznie pęczniejący balon sukcesu polskich piłkarzy na EURO. Entuzjastom trzeba przypomnieć – dwa miesiące temu, jeszcze przed wielkimi meczami Borussii Dortmund z Bayernem w Bundeslidze, eksperci wskazywali Polskę jako jedną z dwóch NAJSŁABSZYCH drużyn w turniejowej obsadzie.  Wszyscy tonowali nastroje uciszając optymistów: poziom naszych zawodników, ich porównanie do światowej czołówki, wciąż nie pozwala nam wierzyć w jakikolwiek sukces na EURO. Ale wystarczył błyskotliwy triumf naszej dortmundzkiej trójki w lidze niemieckiej, a już polscy kibice uznali, że biało-czerwoni są niepokonani. A nastrój ten chętnie podciągnęli spece od rozpędzania „manii”.

Przyznaję, przez chwilę uległem nastrojowi słodkiego triumfalizmu. Zwłaszcza, gdy przecierając oczy ze zdumienia, obserwowałem grę chłopców Smudy w pierwszej połowie meczu z Grecją. Tam było wszystko: idealne rozpracowanie rywala, mądrość taktyczna, piękna bramka „Lewego” po bajkowej centrze Kuby, czerwona kartka – rywal na kolanach. Światowy poziom…  Później? Kreowany na jednego z naszych bożków Wojtuś Szczęsny zagrał tak, jak na co dzień gra w Arsenalu, świetne mecze przeplatając fatalnymi występami. Czyli po prostu minął się z piłką, jak się mu czasem zdarza. Grecy, z golem w plecy i grając w dziesiątkę cofnęli się pod własną bramkę, czekając na cud. I cud się zdarzył, bo Wojtek jest po prostu jeszcze za młody na utrzymywanie równej, wysokiej formy przez pełen sezon klubowo/reprezentacyjny. Wszyscy wierzyliśmy, że zagra świetnie – ale zapytajcie, jakiego chcecie znawcę tematu. Takie koszmarne błędy to w jego wieku jeszcze coś zupełnie normalnego (wie o tym Arsene Wenger i dlatego Szczęsny wciąż stoi między słupkami w klubie). Akurat zdarzyły się teraz – i to dwa, bo po kretyńskim faulu Wojtek z grzeczną miną zdjął rękawice, udając się do szatni z czerwoną kartką na koncie. Tak oto przestał być bożkiem EURO, staczając się z powrotem „from hero to zero”. Jak to zwykle bywa, w próżnię po Szczęsnym ktoś wskoczył: Przemysław Tytoń jakimś kolejnym cudem wybronił nam jeden punkt, resztki honoru i nadziei w tej grupie. Tylko dlatego Euromania ma szansę przeżyć do wtorku, gdy walczyć będziemy o wszystko z Rosją. Gdy to piszę, rozkłada właśnie ona drużynę Czech na łopatki, więc zwycięstwo z nami da „Sbornej” pewne wyjście z grupy: odpuszczania nie będzie.

Polacy z Grekami w drugiej połowie stanęli, nie rozumiejąc po meczu, co się stało. Podobno to zamknięty dach stadionu spowodował duchotę… Teraz to już nieważne: tylko cud da nam wygraną z Rosją i ewentualne wyjście z grupy. Póki mamy na to nadzieję, Euromania żyje i sprzedają się jej produkty. Jako efekt uboczny wytworzonego mirażu siły naszych zawodników z orłem na piersi, tym razem już ustawowym. Nie mam wątpliwości, że większość narodu śnić będzie ten piękny sen jeszcze długo po naszym odpadnięciu z turnieju. Pewnie takie sny są nam potrzebne – śnijmy więc. Zwłaszcza, że turniej jest super. Polacy gościnnie witają przyjezdnych, integrują się z nimi, jest spokojnie, rozpoczął się karnawał i wielka, zbiorowa impreza. Przekonujemy się, że nie jesteśmy gorsi od tych, co organizowali podobne imprezy wcześniej, a my tylko oglądaliśmy to w telewizji. Poczucie specyficznej równości, europejskiego egalitaryzmu jest tu nad Wisłą bardzo wyczekiwane i potrzebne. Nie jesteśmy już kopciuszkiem Europy, choć pewnie piłkarze zaraz z turniejem się pożegnają. Żyjmy tą chwilą.

O historycznej chwili, czyli jak autostrada Warszawę z Berlinem połączyła…

Stało się to o jakieś dwadzieścia lat za późno, ale – jest. Mamy wreszcie autostradę, łączącą dwie nader istotne w perspektywie naszego kraju stolice, nadto w bliskim sąsiedztwie mojej Łodzi… Wreszcie „Boat People”, czyli łodzianie od lat egzystujący dzięki pracy w Warszawie, mają cywilizowane warunki dojazdu. Być może niskie ceny mieszkań i lokali użytkowych spowodują w najbliższych latach, że i w drugą stronę rozwinie się tak zwany transfer biznesowy: Łódź potrzebuje gotówki, inwestorów i pracodawców.

Oto właśnie największe dobrodziejstwo EURO: drogi. Mimo wszystkich afer, opóźnień i potwornej biurokracji w ich budowie. Nie łudźmy się – stadiony jeszcze dadzą nam popalić. Może nie wszystkie, ale Narodowy na pewno. Byłem w Atenach rok po olimpiadzie. Grecy mocno głowili się wtedy, jak wykorzystać licznie podówczas zbudowane, za pieniądze rozmaitych dobrodziejów unijnych i komitetów olimpijskich, obiekty sportowe. Bo tuż po zamknięciu igrzysk pozostały one nieczynne. Oczywiście nasz stadion przyda się kilka razy w roku na różne mecze i koncerty, ale po EURO 2012 stanie się deficytowym „zakładem budżetowym”, przynoszącym regularnie duże straty.  Wprawdzie identycznie działa np. Stadion im. Happela w Wiedniu, ale różnica polega na tym, że Austriacy są bogaci – a my nie. Zatem obciążenia finansowe, związane z utrzymywaniem państwowych molochów sportowych będą dla nas tym bardziej dotkliwe. A Grecja? Cóż, chyba nie trzeba przypominać, co się tam teraz dzieje.

Zatem – dziś rano łodzianie po raz pierwszy obudzili się z przekonaniem, że mają autostradę do Warszawy. Co prawda po EURO znów będzie zamknięta na kilka miesięcy, ale nie narzekajmy. Wreszcie cywilizacyjne zapóźnienie, jedno z najbardziej bolesnych, jest w Polsce regularnie likwidowane. Jeśli spełnią się rządowe obietnice i bieżący rok zamknie się nad Wisłą chwilą posiadania „autostradowego krzyża”, wreszcie cywilizacyjne minimum transportowe zostanie tu wprowadzone. Trzeba się cieszyć.

Tymczasem już jutro mecz z Grecją i wokół widać wyraźnie objawy „Euromanii”. Jak „Małyszomania”, organizuje ów zbiorowy szał życie większości narodu… Kto za tym stoi? O tym – następnym razem. Jak również o tym, czy byłaby możliwa piłka nożna po zlikwidowaniu na świecie mafijnych organizacji nią zarządzających: FIFA, UEFA i krajowych związków sportowych.

O monetach EURO, czyli skąd się biorą kolejki

Kilka monet, od dwuzłotówki do ekskluzywnej, złotej pięćsetki, wypuścił Narodowy Bank Polski na okoliczność turnieju EURO 2012. Impreza już w startowych blokach, trudno się przeto dziwić, że każda branża chce zarobić na rozgłosie, jaki wokół turnieju powstaje. Wydaje się, że na emisji okolicznościowych monet zamiast banku lepiej zarobią jednak handlarze. Dawniej mówiło się na nich: spekulanci.

Oto bowiem już dziś wiadomo, że na każdej kupionej monecie jest przebicie jakieś sto czy dwieście procent. Albo i więcej. Według nieoficjalnych informacji, jakie płyną z samego NBP, wtórna cena za komplet czterech srebrnych monet o wartości nominalnej 40 złotych waha się w granicach 1200- 1600 zł. Gra warta świeczki, stąd przed bankowymi drzwiami stoi kilkusetmetrowa kolejka. Od wczorajszego wieczora. NBP zaczął wpuszczać pierwszych chętnych o ósmej rano, ale tylko po dziesięć osób jednorazowo – obsługiwały je zaledwie dwa okienka bankowe. „Stacze” muszą więc wytrzymywać pod bankiem godzinami, wszyscy klną, złorzeczą bankowi… ale w oczach mają niepohamowaną żądzę zysku, wszyscy tę samą. No, może nie wszyscy: przez handlową ciżbę muszą jakoś przebić się prawdziwi kolekcjonerzy, skuszeni pięknem monet… Tkwią więc w kolejce, jedni i drudzy. Choć w głowie się nie mieści, jak można się męczyć tak przez kilka dni, po to tylko, by zarobić parę złotych.

Godna szacunku jest wszelka przedsiębiorczość, chęć zarobku to również jedna z naturalnych ludzkich skłonności. Pytanie brzmi, czy tworząc warunki, w których wytrzymywać muszą setki osób, skuszonych wizją zysku, nie naruszamy przypadkiem zasad ludzkiej godności? Czy musi być tak, że w (podobno cywilizowanym) europejskim kraju, ludzie muszą ustawiać się w komunistycznych ogonkach – nie mają natomiast innych, może mniej uwłaczających, sposobów na zarabianie pieniędzy? Wciąż jest tak, że ludzie muszą imać się wszystkich, nawet poniżających zajęć, by przetrwać, zarobić pieniądze, gdy innych sposobów nie widać. Wiemy, że ludzie na całym świecie ruszają hurmem na hipermarkety, oferujące wyprzedaże. Nie dziwi, że nie tylko w Polsce chętnych do opłacalnych zakupów zawsze widać wielu. Pomimo tej wiedzy, trudno było dziś, na widok kolejki przed bankiem, powstrzymać uczucie zażenowania, wstydu i niesmaku…

O Grzegorzu Sandomierskim, czyli ktoś niezłe lody kręci…

Pojechali nasi grajkowie na zgrupowanie do Austrii – i nagle sypnęło kontuzjami. Głównie bramkarskimi… Odpadł Fabiański, który wściekły nie chciał rozmawiać z dziennikarzami. Tytoń, ni stąd ni zowąd, też nabawił się  urazu. Szczęsny, o bogowie, gra od kilku miesięcy z naruszonym barkiem! Nagle, kilkanaście dni przed turniejem, zostaliśmy prawie bez golkiperów w składzie!

Jestem w stanie założyć się o każde pieniądze, że – sprowadzonego awaryjnym trybem – bramkarza Grzegorza Sandomierskiego zobaczymy na Euro w polskiej bramce. Jeśli, miejmy nadzieję, Szczęsny będzie zdrowy, najpóźniej w grupowym meczu numer trzy ( z Czechami) Sandomierski wejdzie między słupki. Jeśli uda nam się wywalczyć dość punktów z Grecją i Rosją, spotkanie przeciwko Czechom będzie o przysłowiową pietruszkę. Tak samo, gdy oba pierwsze mecze przegramy, wówczas trzecie spotkanie (jak w Korei) żadnego znaczenia mieć już nie będzie. Tak czy owak, jestem pewien: Sandomierski zagra, na sto procent.

Czemu tak uważam? Otóż Sandomierski, młody i sympatyczny zawodnik białostockiej Jagiellonii, jest jedynym w narodowej ekipie bramkarzem jeszcze nie sprzedanym do zachodniego klubu. Owszem, przymierzano go do gry w Beneluksie, ale zamiar nie wypalił. Czemu teraz ma się udać? Ano, ktoś z pewnością stoi za tym, by dać chłopakowi szansę pokazania się na gigantycznym targowisku, jakim będzie EURO 2012. Wystarczy jeden mecz między polskimi słupkami, a jak jeszcze młody złapie parę razy piłkę, kontrakt zapewniony. Nie ma chyba potrzeby dodawać, że menedżerowie, którzy taki transfer pomogą zrealizować, dopisują sobie na kontach bardzo miłą prowizję. W takiej wysokości, dla której warto powalczyć o szansę gry Sandomierskiego na turnieju.

Dlatego sprawa z naszymi bramkarzami bardzo brzydko mi pachnie, choć piszę te słowa na dziesięć dni przed inauguracją mistrzostw. Zobaczymy, przekonamy się, czy moja spiskowa teoria się sprawdzi. Mówię – jeśli Sandomierski zagra choć raz, a potem podpisze kontrakt z jakimś zagranicznym klubem, jestem więcej niż pewien, że za całą sytuacją stoją „powody” nic wspólnego ze sportem niemające. Oby tylko chłopak zagrał na poziomie, bo nie daj Boże, jeśli jego występ nałoży się (choćby w przypadku urazu Szczęsnego) na konieczność wybronienia polskiej ekipy przed degradacją – trzeba tylko będzie mocno zaciskać za Grzesia kciuki…

EDIT: Koledzy „na fejsie” zwrócili mi uwagę, że nie mam racji:

http://www.transfermarkt.co.uk/en/grzegorz-sandomierski/profil/spieler_55263.html

Sandomierski jest zawodnikiem Racingu Genk, wypożyczonym jedynie do Jagiellonii. Byłem pewien, że Genk rozwiązał ten kontrakt (biję się w piersi!), nie zmienia to jednak sensu powyższego wpisu. Po mistrzostwach można zawodnika zdjąć z ławy w słabiutkim Genk (pewnie nawet od Jagi by dostali…) – i zarobić na nim zacną kasę. Na cytowanej stronie jest nawet nazwisko agenta Sandomierskiego – Ireneusz Hurwicz. Pewnie udzieliłby w tej sprawie szczegółowych informacji. 😉