O „dzieciakach Mroczkowskiego”, czyli Widzew zaskakujący

Trzy mecze Widzewa na inaugurację sezonu – komplet punktów. Odmłodzona drużyna zaskakuje odwagą, konsekwencją taktyczną i… furą szczęścia, dzięki czemu odprawiła już z kwitkiem aktualnego mistrza, wicemistrza Polski oraz regionalnego konkurenta, z którym zawsze jej się ciężko grało. Dziwi ton publicystycznych reakcji na udany początek sezonu drużyny trenera Mroczkowskiego: w większości komentarzy to nie Widzew gra dobrze, ale jego rywale są w dołku, rażąc przy okazji nieskutecznością. Bolesna sprawa, bo Widzew wcale nie gra gorzej niż znaczna większość ligowej konkurencji. Młodzież stara się wykorzystywać szansę, jaką daje im przymusowe odświeżenie zespołu – a doświadczeni liderzy, jak choćby Maciej Mielcarz między słupkami, gwarantują spokój w nerwowych sytuacjach. To zresztą udane interwencje Mielcarza plus jego permanentna praca nad sobą pod czujnym okiem Andrzeja Woźniaka, są powodem nieudanych zagrań napastników drużyn przeciwnych. Temu szczęściu pod własną bramką Widzew niewątpliwie pomaga wysoką dyspozycją swojego golkipera… Cóż, za dwa tygodnie pierwszy wyjazd, do Lubina. Jeśli łodzianie również tam osiągną zwycięstwo, już nikt nie poważy się stwierdzić, że Widzew nie ma prawa zdobywać aż tylu punktów.

Na sukces sportowy, nie oglądany przy Piłsudskiego chyba rzeczywiście od 1995 roku, nakłada się mizeria relacji zarządu klubu z kibicami. Tak zwana „trybuna pod zegarem” bojkotuje mecze, osłabiając doping, który z kolei bardzo by się przydał zawodnikom. O co tu chodzi? Według różnych źródeł, klub wydał zakaz stadionowy dla kilkudziesięciu – lub stu kilkunastu – osób, bezpośrednio odpowiedzialnych za niezgodne z prawem działania, przez które klub musi ponosić konsekwencje finansowe.  Gdyby tych parudziesięciu bandytów nie miało wsparcia ze strony tzw. ultrasów, nikt nie zauważyłby nieobecności zadymiarzy na trybunach. Ale w środowisku kibiców obowiązuje specyficzna hierarchia, niczym w gangu lub w więzieniu: istnieją „przywódcy opinii”, którzy decydują o poczynaniach znacznie większej, niż oni sami stanowią, grupy pod sobą… Widzewscy ultrasi robią mnóstwo pozytywnych rzeczy – oprawy meczowe, doping, nowe piosenki, nawet akcje z oddawaniem krwi potrzebującym. Ale są oni pod przemożnym wpływem kilku szefów, niestety odpowiedzialnych również za ustawki,  wybryki bojówki „destroyers” i wszelkie inne działania ze sfery kryminalnej. Ci szefowie ciągną za sobą resztę zegarowej trybuny, zapewne też grożąc bolesnymi konsekwencjami łamistrajkom.

I tu mamy problem, bo właściciel klubu wyraźnie przestał bać się chuliganów, wojna im wydana staje się oczywistością. Wygląda, jakby Sylwester Cacek chciał zrobić podobnie, jak uczyniono z kibicami w Manchesterze Utd., za czasów słynnej akcji przeciwko angielskim zadymiarzom, rozpoczętej za rządów Margaret Thatcher. Ze stadionu Old Trafford przepędzono bandytów, zapraszając w to miejsce „pikników”, czyli normalnych kibiców, chcących przyjść na mecz z dziećmi, wypić piwko, zjeść kiełbaskę i pośpiewać kulturalne piosenki. Klub zanotował wprawdzie okres finansowych strat, ale skutecznie odświeżył trybuny, które wkrótce znów się zapełniły. Fanami nieco przypominającymi naszych kibiców siatkówki. Ale już bez gangsterskiej, nieformalnej organizacji, wykorzystującej barwy klubowe do swej przestępczej aktywności. Wyraźnie widać, że na Widzewie dzieje się podobnie. Na trzecim meczu było już o pół tysiąca więcej normalnych kibiców, niż na dwóch poprzednich spotkaniach. Ich doping staje się coraz głośniejszy…  A bilet, kupowany przez kulturalnego kibica kosztuje tyle samo, ile wejściówka, wykorzystywana przez bandytę do wejścia na stadion.

Jeśli Cackowi uda się jego zamiar, jeśli poświęci trochę pieniędzy, co mu w zamian przyniesie efekt w postaci wychowanej, pozytywnej publiczności – będzie pierwszy w Polsce.  I nie ukrywam, że bardzo mu w tym zamiarze kibicuję.

 

O starcie Widzewa, czyli jednak westchnienie ulgi…

Większość kibiców Widzewa z przerażeniem oczekiwała inauguracji sezonu. Mecz ze Śląskiem miał dać odpowiedź, czy radykalna przebudowa zespołu nie skończy się katastrofą… Zwycięstwo 2:1 to z pewnością nie jest zapowiedź sezonu glorii i chwały, ale o blamaż w przekroju rundy raczej obawiać się nie musimy.

Śląsk przyjechał do Łodzi osłabiony jakimiś kretyńskimi zawieszeniami najlepszych piłkarzy i zagrał żenującą piłkę. Żal mi wrocławian, bo przegrali głównie z wszechmocą związkowych urzędników z PZPN, mają nadto swoje problemy wewnętrzne – ale trzeba uczciwie powiedzieć, dla odtworzonego Widzewa akurat taki rywal był na początek idealny. Zupełnie nowa drużyna, z kilkoma rutyniarzami, ale oparta głównie na nieopierzonej jeszcze piłkarskiej młodzieży, musi sobie w tym roku poradzić. Nie tylko z ligowymi przeciwnikami, znacznie bardziej doświadczonymi w bojach na tym poziomie, ale też z trudną organizacyjnie sytuacją w klubie. Na szczęście –  dla tej młodzieży pieniądze nie są najważniejsze. Plotki z szatni są budujące: podobno „dzieci Mroczkowskiego” są strasznie napalone na grę, chcą wszystkich bić pokazując, że stawianie ich w roli pewnego spadkowicza jest nieuzasadnioną bezczelnością. No i dobrze, oby tylko starczyło im zapału, bo swoje frycowe odebrać muszą, mocnych nie ma. Taki skład będzie musiał kilka spotkań przegrać, zatem swoją nadzieję kibice oprzeć muszą głównie na ambicji młodych zawodników.

Jak to się prezentuje w szczegółach personalnych? W bramce Maciej Mielcarz jest niewątpliwie ostoją drużyny i już pierwszy mecz pokazał, że można na niego liczyć. Obronę, co ważne, trzyma Hachem Abbes, piłkarz uniwersalny w defensywie, ale kierujący swoim sektorem z inteligentną rozwagą. Przydzielony mu do pary Thomas Phibel potrzebuje czasu i ogrania, żeby się w zespół ostatecznie wkomponować, popełniał błędy w meczu ze Śląskiem. Poczekajmy. Do pary bocznych obrońców zastrzeżeń mieć nie można: pięknie włączają się do akcji oskrzydlających, są uniwersalni, mogą strzelać bramki i asystować. Jest wrażenie, że tę obronę jakoś udało się trenerowi złożyć.

Najwięcej pytań dotyczy drugiej linii. Pozycja Sebastiana Dudka w środku pola nie podlega dyskusji, bramka i kilka ciekawych rozegrań przeciw byłym kolegom ze Śląska znamionują kreatywność tego piłkarza. Ale nie bardzo wiemy, na co dokładnie stać grającego za nim Radosława Bartoszewicza, który w meczu inauguracyjnym był niewidoczny, zwłaszcza przy kreowaniu akcji. Na lewym skrzydle doświadczony, ambitny Marcin Kaczmarek – a z prawej strony Alex Bruno, bardzo chwalony za inauguracyjny występ. „Podwieszony” napastnik, czyli Okachi, dobrze kibicom znany. Tyle, że w linii pomocy może się jeszcze wiele pozmieniać, czekamy na testy poszczególnych nowych graczy w tej formacji. Może ktoś błyśnie talentem?

Napastnicy, czyli Ben Diffalah, Mariusz Stępiński plus kilku młodych zmienników: to grupa, w której nie ma lidera i zdecydowanego pewniaka. Brakuje Widzewowi bramkostrzelnej gwiazdy w stylu Smolarka i Koniarka. Można powiedzieć, że dopiero najbliższe mecze mogą wykreować znaczącą postać zespołu w pierwszej linii, co daj Boże, a każdy żołnierz (tradycyjnie) w plecaku buławę nosi – nic, tylko korzystać z okazji, jaką ten przejściowy wakat stwarza. Stawiam osobiście na Stępińskiego, który już dziś pretenduje do miana prawdziwej gwiazdy przyszłości w tej drużynie, oby kiedyś i w kadrze narodowej…

Mamy więc końcowy wniosek, że może nie będzie tak źle. Młodzi gwarantują ambitne, szczere podejście do walki, bo dopiero pracują na swoje nazwiska. Los dał im szansę wczesnego zaistnienia, oby tylko wytrzymali presję w okolicznościach, gdy będzie spoczywała na nich odpowiedzialność za korzystny wynik. Tego w meczu ze Śląskiem nie mieli, bo dwie bramki załatwili rutyniarze, zdejmując młodym z ramion stres, jaki zawsze pojawia się w chwili walki o końcowy rezultat. Osobiście wolę jednak szczerość młodych wilczków, którzy swoje przegrać muszą, niż kaprysy gwiazd, w obliczu zaległości finansowych symulujących kontuzję lub markujących grę. Taki Widzew ma szansę uczciwie powalczyć o miłość kibiców, którzy – w co wierzę – wreszcie pogodzą się z działaczami i wrócą na trybuny. Mecz przyjaźni z Ruchem stwarza ku temu znakomitą okazję.

O wakacyjnym świecie, czyli wpis po urlopie…

Wakacyjny kontakt z morzem daje, obok czystej przyjemności kąpieli w nieoczekiwanie ciepłym Bałtyku, chwilę refleksji. Wchodząc do wody człowiek daje się ogarnąć żywiołowi nijak nie przystającemu do dzisiejszej galopady, życia „na piątym biegu”, jak ładnie tuż przed śmiercią powiedziała Szymborska. Oto morze jest czymś ponadczasowym: było tu od początku, swoimi falami opłucze wiele jeszcze pokoleń amatorów wakacyjnej przygody. Gdyby miało pamięć oraz świadomość, jak chciał Lem w „Solaris”, nadto mogłoby udostępnić swoją wiedzę ludzkim historykom, nie trzeba byłoby żadnej archeologii, żmudnego zbierania poszczególnych danych ze skrawków, ukrytych w ziemi – lub pod morskim dnem. Archeolodzy mogliby zająć się spisywaniem tego, co morze ma do powiedzenia o minionych tysiącleciach.

Z wody, jakby nie było przyjemnie, trzeba w końcu wyjść na ląd – a tam olimpiada. Smutna jakaś, bo każdy z napięciem czeka na medale, jeszcze przed igrzyskami powieszone na szyjach reprezentantów Polski przez wybitnych specjalistów od sport-marketingu w Telewizji Polskiej. Oczywiście, zgodnie z tradycją nakręcania telewizyjnej oglądalności, należało najpierw powiedzieć narodowi, ile medali „statystycznie” możemy zdobyć – wymuszając na ludziach oczekiwanie. Bo teraz wszystkich ma interesować owych medali zdobycie. Bardzo łatwo sparzyć się na takiej filozofii przedwczesnej, co wyraźnie pokazują olimpijskie przypadki naszych sportowców.  Drugą stronę – nomen omen – tego medalu, stanowi coraz wyraźniejszy podział sportowego światka nad Wisłą, na „półświatek” zawodników i „półświatek” działaczy. Ci drudzy, narzekając na mizerię olimpijskich osiągnięć (czyli zwalając winę na wykonawców tego pseudo-sukcesu) pokazują słabość polskiego systemu zarządzania sportem. To politycy przyznają związkom sportowym pieniądze z publicznej składki, m.in. na przygotowania olimpijskie, w poszczególnych dyscyplinach. Natomiast w związkach dochodzi już do podziału gotówki: jak widać, forsy dla działaczy nie może zabraknąć nigdy (każdy dostaje sowitą pensję) – ale na cykle przygotowań nie zawsze wystarcza. Wspomniał o tym, a właściwie półgębkiem mu się wypsnęło, niejaki Paweł Zagrodnik, nasz dzielny judoka, ocierający się o medal,  a startujący w Londynie przypadkowo. Zagrodnika skrzywdzili sędziowie, być może dlatego – rozgoryczony po kontrowersyjnej porażce z Japończykiem – wspomniał, że większość  naszych judoków przygotowywała się do londyńskiego turnieju za własne pieniądze, bo rodzimy związek nie gwarantował im funduszy. W takim wypadku nie może dziwić globalny brak sukcesów naszych olimpijczyków: biurokracja i złodziejstwo, jak w innych dziedzinach naszego życia, decydują o przebiegu sportowych wypadków w sposób nie przypominający żadnej normalności.

A w Widzewie znów bieda aż piszczy, dotychczasową drużynę wyprzedano właściwie w całości. Ze zgrozą trzeba myśleć o początku kolejnego sezonu. To jednak materiał na oddzielne rozważania.

O pucharze w hiszpańskich rękach, czyli era „tic-taki”

No i stało się, w sumie nic nadzwyczajnego: znów wielki turniej wygrali Hiszpanie. Trwa era ich absolutnej dominacji, potwierdzanej od pięciu lat, w czasie których drużyna hiszpańska regularnie wznosiła do góry trofea największych piłkarskich imprez globu. A przecież niedawno narzekano w Madrycie, że „gramy pięknie jak nigdy, przegrywamy jak zawsze”. Teraz wygrywają jak zawsze – a świat przygląda się bezradnie, jak drużyna złożona z bramkarza, czterech obrońców i sześciu pomocników rozkłada na łopatki  rywali bez żadnej litości. Prawie jak Małysz w latach największej świetności.

Czy to źle? Absolutnie. Gra czterech najlepszych zespołów EURO 2012 pokazuje, na czym dziś naprawdę polega piłka nożna. A jeszcze chyba nigdy w historii tej dyscypliny nie było tak jaskrawo widać, że to sport zespołowy. Wygrywają ci, którzy grają razem. Wyjątek, potwierdzający regułę: Cristiano Ronaldo, na którego grają koledzy z drużyny. Ale jak go rywale odetną od podań, jednak team przedstawia mniejszą wartość…  Dlatego zwyciężają Hiszpanie, którzy genialność poszczególnych wykonawców systemu podporządkowują jeszcze genialniejszej grze wspólnej – z uwypukleniem interesu drużyny.

Tak samo zresztą robią Niemcy i Włosi – z tym tylko, że Hiszpania przewyższa ich klasą poszczególnych graczy, dlatego w końcu wygrała mistrzostwo. Ale chodzi o jedno: by wypracować działanie maszyny, złożonej z jedenastu idealnie współgrających trybów, nadto w chwili słabości jednego z ogniw, zastępowanych przez dowolną osobę z ławki.

Na ile skutecznie to działa, pokazują dwa przykłady. Pierwszy – to Holandia, zespół blaskomiotnych gwiazd  futbolowych, nijak nie dopasowanych do siebie w zespole. Drugi nazywa się Domenico Balzaretti. Czemu przywołuję akurat postać włoskiego obrońcy, z konieczności ustawianego w drużynie Italii na lewej obronie? Otóż Balzaretti nie jest żadną super gwiazdą, gra w przeciętnym Palermo, w meczu finałowym pojawił się na boisku wówczas, gdy opuścił je kontuzjowany Chellini. W podstawowej jedenastce pojawiał się na turnieju  wcześniej – ale w finale wszedł z ławki i grał bardzo dobrze. Wniosek? Ważne jest, by trener narodowej kadry zbudował „kapelę”, w której nie gwiazdy, a solidni piłkarscy rzemieślnicy nadają się do gry na niezłym poziomie. Nie wystarcza to wprawdzie do pokonania Hiszpanii – ale umówmy się, obecnie nikomu by nie wystarczyło. Przypomnijmy sobie rajd, jaki przy drugim golu wykonał Jordi Alba, skoro już o pozycji lewego obrońcy tutaj mowa.

Może więc utyskiwania Franka Smudy, że nie miał na Euro kim grać, nie są tak do końca zgodne z aktualnym stanem rzeczy… Może i Polska nie ma na lewą obronę zawodnika pokroju Alby, lecz mam niejaką pewność, że gracz w typie Balzarettiego, Chelliniego czy Philipa Lahma mógłby zostać dla polskiej kadry odnaleziony. Ale nie ma co gdybać, bo to wszystko przeszłość. I tak zostaje nam w pamięci fakt najważniejszy: dziś w futbolu wygrywa się linią pomocy. Właściwie dobranych rozgrywających, kreatywnych „twórców gry”, umiejących stworzyć sytuację, ale i odebrać piłkę w defensywie. U Hiszpanów właściwie tylko Busquets nie włącza się do akcji ofensywnych, w finale przedarł się z piłką raz. Atakują za to boczni obrońcy, a wówczas defensywny pomocnik zostaje, by wspomagać dwójkę stoperów w razie nagłej straty i kontrataku rywali. Takiej drugiej linii Polska bez wątpienia nie posiada, a zatem staje się widoczne, dlaczego Lewandowski podań nie dostaje…

Dopóki zatem w naszej drużynie brakować będzie uniwersalnych pomocników, styl gry a la Hiszpania, Barcelona czy Borussia Jurgena Kloppa będzie dla Biało-Czerwonych nieosiągalny. Ale trzeba próbować go naśladować! Choćby tymi piłkarzami, jacy aktualnie są w Polsce do wzięcia. I taka obserwacja, jaka nadarzała się podczas ostatnich spotkań EURO 2012 powinna być punktem wyjścia dla osoby, która teraz przejmie i poprowadzi narodową kadrę.

O parach półfinałowych, czyli bez szczególnych niespodzianek…

Niemcy z Włochami, Hiszpania z Portugalią. Oto zestaw półfinałowych rywali, raczej łatwy do wytypowania nawet przed rozpoczęciem grupowej fazy turnieju. Dwa mecze, w których los zetknął ze sobą podobnie grające zespoły. Trochę szkoda, bo dla kibiców byłoby ciekawiej zobaczyć dwa pojedynki super-pancernika ze zwrotnym, choć lżejszym krążownikiem. A tak – mamy bitwę w wadze ciężkiej oraz rywalizację lekkiej kawalerii… Co oznacza z kolei, że finał będzie starciem typowym: gladiator w zbroi i z mieczem kontra jego rywal z trójzębem i siecią. Bez względu na to, kto awansuje do boju o złoto.

Zestaw par potwierdza tak długoletnią, że aż odwieczną strukturę futbolowej siły na kontynencie. Niemcy i Włosi zawsze byli w czołówce. Hiszpanie w ostatnich latach przełamują znany slogan, że „gramy pięknie jak nigdy, a przegrywamy jak zawsze”. I zdobywają tytuły. Portugalia z kolei zwyczajowo wychowuje sobie jakiegoś gwiazdora, który robi różnicę. Jeśli nie Eusebio (życzymy zdrowia!) to Rui Costa, Luis Figo albo CR7 umieją przechylić szalę zwycięstwa na stronę swojej drużyny, co najczęściej wystarcza do miejsca w czołówce.

Jak większość, obstawiam finał Niemcy – Hiszpania. I podobnie jak wielu, staram się nie typować zwycięzcy. Tu wszystko może się zdarzyć, niczym w Grand Derbi. Niemcy jak zawsze są genialnie zorganizowani jako team. Działają niczym maszyna do zabijania, bez słabych stron w jakimkolwiek punkcie zespołu. Hiszpanie także nauczyli się, chyba od Barcelony, grać futbol totalny.  Jest tam sześciu pomocników, z których każdy może być egzekutorem, w dowolnym momencie. Pytanie, czy wreszcie odpalą w tym turnieju, bo sprawiają wrażenie, jakby najlepsze chowali na koniec. Tylko, że ten  zapalnik ktoś musi włączyć, jak ostatnio Xabi Alonso.

Trzeba więc przyjąć założenie, że w ewentualnym finale Niemcy – Hiszpania padnie dużo goli i rzecz rozgrywać się będzie do samego końca. Stawiam 3:2 dla Niemców, po emocjonującym pojedynku…

O porażce, czyli naród ekstazy pozbawiony…

Nie udało się. Najpierw, w przerwie, radosne okrzyki na całym osiedlu… Kilkadziesiąt minut później tylko smętne, pojedyncze trąbienie jednej wuwuzeli. Polska odpadła z Euro i nic tego nie zmieni, pozamiatane. Piękny sen się skończył.

Najpierw rzut oka na tabelę: awansuje Grecja (super, dzielni Spartanie pogonili Rosję, nikt na nich nie stawiał!) i Czesi, dzięki zwycięstwu z nami. Również należą się gratulacje: grając bez Rosickiego, nadto po ciężkim laniu od Rosjan, rozpracowali nas genialnie, eliminując wszystkie polskie atuty. Wystarczył jeden gol długowłosego Jiraćka, jeszcze przed meczem Czechów z Grecją wychodzącego na boisko ze strachem w oczach, co skrupulatnie pokazały nam telewizyjne kamery.

Cóż możemy powiedzieć? Stało się to, co przed turniejem wyliczały nam statystyki. Jednak w trakcie rozgrywek nasza drużyna przynajmniej kilka razy dała nam powody do ogromnej satysfakcji. Było jednak zbyt mało tych chwil – nie dość dużo, by grać w gronie europejskiej elity. Wystarczająco, by dać nam trochę radości – i nadzieję. Co ugraliśmy? Jedną super zagraną połowę w meczu z Grecją, tę pierwszą. Kolejną, porywającą połowę w meczu z Rosją. Tę drugą. Oraz mniej więcej dwadzieścia pierwszych minut meczu z Czechami, gdy – nawet schodząc z piłkarzami na przerwę – mieliśmy uzasadnioną nadzieję, że zagramy w tym turnieju dalej.

Czy genialna strategia taktyczna drużyny czeskiej, czy też brak u nas pary po wyczerpującej rozgrywce przeciw Rosji (mimo buńczucznych zapowiedzi na Czechy) zdecydowały o naszej porażce, trudno przesądzić. To zresztą nie ma teraz żadnego znaczenia. Jest jedna konstatacja, bardzo miła: na tym turnieju Polska zagrała bez wstydu. Zadała kłam teorii, jakoby samo automatyczne mianowanie na EURO stawiało Polskę w roli najgorszej drużyny w całej stawce, a przynajmniej jednego z dwojga outsiderów. Wstydu nie było, odpadliśmy bez hańby. Z podniesionym czołem. I z tego należy się cieszyć – a po mistrzostwach zostaną nam drogi i dworce. Być może nawet stadionom uda się zarobić na swoje utrzymanie.

A przed drużyną Biało – Czerwonych ciekawe dwa lata przygotowań do kolejnego Mundialu. Już ponoć bez Franka Smudy…  Szkoda, mógłby prowadzić tę pakę dalej. Na pewno jest zaczyn drużyny, po uzupełnieniu jej wartościowymi, młodymi zawodnikami mogłaby zajść na World Cup wysoko.Tymczasem, przynajmniej na razie, przyszłość kadry rysuje się pod wielkim znakiem zapytania…

O Polakach na EURO, czyli wielkie zdziwienia…

EURO sypie niespodziankami. Ktoś mógłby się na przykład dziwić, że polska drużyna ma na koncie dwa remisy… A przecież taki scenariusz łatwo było przewidzieć. Mnie się – niestety – nie udało. Byłem pewien, że po dwóch spotkaniach będzie z Polską „pozamiatane” w jedną lub w drugą stronę, wskutek czego między słupki spokojnie wejdzie Grzegorz Sandomierski:

http://remigiuszmielczarek.blog.pl/2012/05/29/o-grzegorzu-sandomierskim-czyli-ktos-niezle-lody-kreci/

Przepowiednia się nie spełni, raczej na sto procent – chociaż… Poczekajmy do soboty. Lecz chyba tylko trener nie będący przy zdrowych zmysłach mógłby przy dylemacie: Szczęsny/Tytoń wybrać trzecią wersję zdarzeń, czyli Sandomierskiego. Toteż chyba już dziś mogę uczciwie przyznać, że spiskowa teoria klapnęła mi niczym naleśnik. Wcale się tym nie martwię! Polacy mają realną szansę na wyjście z grupy, czyli największy sukces piłkarski XXI wieku. Wierzę w nich, są strasznie naładowani chęcią walki i zwyciężania. Chyba chcą udowodnić światu, że niesłusznie zostali okrzyknięci najsłabszą drużyną turniejowej stawki. Świetnie – nic tak Polakowi dobrze nie robi, jak wejście na ambicję. Oby tylko starczyło sił!  A poza tym, zdarzyło mi się również wieszczyć coś takiego:

http://remigiuszmielczarek.blog.pl/2012/03/01/o-naszych-grajkach-czyli-jak-bedzie-na-euro/

Miałem bowiem pewność, że już kilka miesięcy przed turniejem pewne jaskółki „czyniły wiosnę”, jaką dziś obserwujemy w wykonaniu naszej drużyny. A wszystko sympatycznie pachnie analogią z mistrzostwami świata Espańa 82, gdzie Polacy też po dwóch meczach mieli na koncie dwa remisy. Zaś potem „puknęli” Peru 5:1 – co daj Boże i tym razem, choć z mniej egzotycznym rywalem.

Bardzo dobrze by się stało, gdybyśmy sympatycznych Czechów „powieźli”, czyli awansowali dalej. A jeszcze jakby w ćwierćfinale czekali na nas Niemcy? Wyobraźmy sobie pierwszy w historii, spektakularny triumf Biało-Czerwonych nad Niemcami w Gdańsku. O matko kochana! Co by się wtedy działo! Już widać ten wielki transparent, wywieszony na pomniku Westerplatte: „Wzięliśmy rewanż za 1 września” – lub coś w tym rodzaju… Ech, niesmaczne żarty na bok, ale jakby tak pomyśleć chwilę, to sportowy scenariusz podobnych wydarzeń jest – przy obecnej formie Polaków – całkiem realny. Jedno jest pewne, dziś jeszcze wiemy niewiele, ale równie dobrze może nam się przytrafić spektakularny upadek, jak też i sukces, jakiego polska ziemia nie widziała. Choćby za taki stan rzeczy należy się całemu zespołowi, Frankowi oczywiście też, wielkie podziękowanie. Gramy z Europą bez obciachu – i to już teraz jest ogromny plus tego turnieju.

Nie wiem jak Wy,  ja na Czechów wolałbym w bramce Tytonia. Umiejętnościami nie odstaje od Szczęsnego, psychikę ma chyba mocniejszą (choć trochę mniejsze ogranie na najwyższym piłkarskim szczeblu) – i ma coś, chyba najcenniejszego, co mu się w tym EURO przydarzyło. Mianowicie „gaz”, wynikający z fartownej obrony karnego i udanego występu z Rosją. Jest spokojny, pewnie stoi na nogach. To ważne w meczu „o wszystko”, bo tutaj czynnik odporności psychicznej będzie odgrywał ogromną rolę.

O aferze międzynarodowej, czyli kibice rosyjscy są u siebie…

Turniej EURO pięknie się rozwija: mamy ekscytujące mecze, niespodziewane porażki faworytów (kto obstawiał Duńczyków w meczu przeciwko Holandii???), mamy też – obiegając szybko relacje z wszystkich „stadionowych” miast po stronie polskiej – bardzo miłą atmosferę wśród kibiców, zwłaszcza zagranicznych, dobrze się nad Wisłą czujących… Cóż, kto jak kto, ale Polacy w imprezowaniu mało komu dają się wyprzedzić. Gościnni też – po słowiańsku – jesteśmy. I bardzo dobrze: niech pozytywna fama o Polsce i Polakach świat obiega!

Pytanie, czy trochę nie za dużo mamy tej gościnności. Zwłaszcza wobec osób, wykorzystujących (niczym gangsterskie bojówki) przykrywkę kibicowania do działań zgoła nie kibicowskich. Jeszcze nie umilkło gorzkie echo po incydencie we Wrocławiu, a już rosyjscy tzw. kibice szumnie zapowiadają na jutro marsz z okazji swego narodowego święta…

Pomijam fakt, że ichniejszy batiuszka, czyli nieformalny szef grupy szalikowców narodowej reprezentacji Rosji, to ponoć znajomek Putina i autor proputinowskich akcji wyborczych w szalikowej ekipie… Zmilczę też doniesienia, jakoby zamiar rosyjskich kibiców miał przez to „ciche wsparcie” kremlowskich władz. Nurtuje mnie inne pytanie: jakimże to prawem rosyjscy rzekomi kibice mają organizować polityczne wiece na terenie obcego, ponoć suwerennego państwa? Że są akurat na mistrzostwach i mają prawo manifestować swoje poglądy? A czy kiedykolwiek polscy kibice organizowali gdzieś zagranicą swoje narodowe święta? Wolne żarty!

Święto jest oczywiście pretekstem. Mamy szytą grubymi nićmi, międzynarodową aferę, która już z daleka wygląda na prowokację. Wszystko teraz w rękach polskich władz, które – myślę, że nie tylko moim zdaniem – powinny absolutnie zakazać jakichkolwiek manifestacji politycznych obcej narodowo grupie, choćby pod słusznym pretekstem spokoju w czasie mistrzostw. Jeśli polscy nacjonaliści zorganizują jakąś kontrdemonstrację, a nie daj Boże skończy się to przypadkowo mordobiciem, w świat pójdzie fama o „polskich bandytach” rozbijających pokojowo nastawionych demonstrantów rosyjskich. No i stosunki z naszym „wielkim bratem” zostaną dodatkowo zaognione… Można się jedynie obawiać, czy polskie władze podołają kolejnemu, zdaje się karkołomnemu zadaniu, postawienia się Rosjanom.

Że to sprawa niełatwa, przekonał nas gorzko Smoleńsk – Rosja pokazała nam, że na jej terytorium ona będzie decydować, jakie śledztwo, jak prowadzone i z jakimi wynikami trzeba będzie uznać za ostateczne. Tu jest gorzej, bo temat wkracza na terytorium Polski i tylko od nas zależy, jak „atut własnego boiska” będzie przez władze wykorzystany. Po tej zaminowanej łączce trzeba stąpać bardzo delikatnie – ale też po to naród utrzymuje służby dyplomatyczne, by one w godzinie próby zdawały egzamin. Jak będzie on zdany – już jutro się przekonamy. Nie tylko na boiskowej murawie.

Obawiam się jednak, że nasz rząd nic nie zrobi, strach przed Putinem okaże się silniejszy. Bo niby kto się w razie czego za nami wstawi? Obama, jak się niedawno dowiedzieliśmy z przypadkowego nagrania tv, przed Rosją wymięka. To znaczy – oops, przepraszam uprzejmie – „jest otwarty na wszelkie argumenty rosyjskiego partnera”…  Jeszcze pamiętam, a innym chętnie przypomnę, że nie tylko bohaterskiej „Solidarności” (wspartej autorytetem Jana Pawła II), ale w równym stopniu Reaganomice i niezłomności USA w wyścigu zbrojeń, zawdzięczamy ostateczny upadek komunizmu w Europie Wschodniej. Dziś takiego wsparcia Ameryki ze świecą szukać. To i ruski niedźwiedź podnosi głowę, walcząc na wszystkich frontach „ziem utraconych” o wpływy na terenach dawnych wasali.

Zastanawiające, z jaką ciszą wszystkiemu przygląda się UEFA. Europejskie futbolowe władze wyraźnie unikają wtrącania się w „kibicowskie” konflikty. Zupełnie odwrotnie ludzie Platiniego poczynają sobie nad Wisłą w sprawie samego EURO. Polskie stadiony, wybudowane na polskiej ziemi za pieniądze podatników zostały już kilka dni przed inauguracją całkowicie zaanektowane przez UEFA – i nikt tam nie miał nawet prawa wstępu! Oczywiście o wszystkim decydowały „względy bezpieczeństwa”. A „troska o komfort kibiców” zdecydowała o tym, że dach na Stadionie Narodowym został dzień przed meczem otwarcia zasunięty, bez możliwości jakiejkolwiek dyskusji w tej sprawie. No dobrze, Grecy mieli tak samo duszno, jak Polacy: ale chodzi, do diabła, o zasadę! Jakimże to prawem grupa piłkarskich urzędasów wjeżdża nam na stadiony i robi, co się jej żywnie podoba, niczym BOR podczas obstawy wizyty dostojników państwowych? Czy to nie jest czasem pogwałcenie naszej suwerenności?

Ano właśnie. Może jest w tych słowach przesada, ale od lat dominuje wrażenie, że federacje sportowe o kontynentalnym i globalnym zasięgu za nic mają sobie prawa, ustanawiane w poszczególnych krajach. A politycy boją się im „podskoczyć”. Temat jest ciekawy, warto będzie do niego wrócić. A kibice rosyjscy? Niech wracają nad Wołgę i tam świętują swoje narodowe obchody.

 

EDIT: Wklejam swój własny argument z „fejsbukowej”dyskusji pod wpisem, bo nie do końca uprzednio wyjaśniłem, czym moim zdaniem różni się przemarsz na stadion od narodowej manifestacji:

Wyjaśnię to zresztą dosadniej. Polska ma obowiązek ZAKAZAĆ grupie maszerujących na stadion kibiców Rosji wszelkich manifestacji politycznych. Odbywa się przemarsz na mecz. Wiadomo, nie mamy wpływu na to, co kibice Rosji będą krzyczeć ani czym machać. Ale jeśli dojdzie do rozróby, czyli walki z Policją lub polskimi bojówkami – wówczas Policja ma obowiązek rozpędzić tałatajstwo. I skoro był ZAKAZ manifestacji, wówczas dochodzi do rozpędzenia rozrabiających kiboli rosyjskich – A NIE ROZBICIA POKOJOWEJ MANIFESTACJI ROSJI! Tu jest pies pogrzebany!

O Euromanii, czyli – wielki cyrk wystartował!

Długo przed pierwszym gwizdkiem sędziego, oznajmiającym w Warszawie początek turnieju EURO 2012 obserwowaliśmy w całej Polsce sympatyczne przejawy Euromanii. Na samochodach – flagi i wkładki na lusterka, transparenty w oknach i na ulicach, stawaliśmy do hymnu, kupowaliśmy produkty z piłkarzami na opakowaniach. Jak za czasów Małysza, gdy cały naród solidarnie stawał za naszym dzielnym skoczkiem, by dodać mu otuchy przed kolejnymi zawodami. Z tym, że obecne przejawy uwielbienia dla biało-czerwonych futbolistów znacznie przerastają objawy Małyszomanii w szczytowym okresie. Nic dziwnego, wszak futbol elektryzuje znacznie większy procent kibiców, niż narciarskie skoki.

O stworzenie atmosfery „piłkoszału”, identycznie zresztą, jak w przypadku Małyszomanii, zadbali bardzo skrupulatnie producenci – reklamodawcy przy pomocy agencji reklamowych. Ci, którym opłaca się wykreowanie mitu: gdy coś uwielbiamy, zbiorowo trzymamy kciuki, znacznie łatwiej nam integrować się także przed sklepowymi ladami, kupując gadżety ulubionej drużyny czy sportowca. Fanatyzm tworzy popyt, ten kreuje podaż – i dzięki prostemu łańcuszkowi, w którego tworzeniu wielką rolę odgrywają też ogólnokrajowe media, interes dla wielu branż producenckich kręci się jak szalony. I bardzo dobrze! Nie mam nic przeciwko takiemu nakręcaniu koniunktury! Jednakże „mania” szybko zamienia się w groteskę, gdy za nadmuchanym ponad miarę marketingowym balonem nie idzie rzeczywisty sukces sportowy. O tym zapominają twórcy wszelkich manii, gryząc w konfuzji palce, gdy „naszym jakoś nie idzie”…

Pamiętacie ostatnie lata Małyszomanii? Nasz dzielny skoczek, choć daleko już mu było do dawnej formy (upływ lat w sporcie widać najbardziej!) nadal dźwigał na sobie obowiązki reklamowo/promocyjne, a choć tabuny kibiców jeździły za nim jak kiedyś, sukcesy nie przychodziły. Prezenterzy redakcji sportowej TVP dwoili się i troili by przekonywać nas, że Adam wciąż świetnie fruwa i to dziesiąte miejsce jest jedynie wypadkiem przy pracy… Kibice wykruszali się, Małysz coraz rzadziej wchodził do dziesiątki – a specjaliści od PR wciąż podsycali wygasające uwielbienie dla mistrza. Gdy poziom groteski przekroczył normę, Małysz (czy naprawdę on sam?) podjął decyzję o zakończeniu kariery.

Dlatego reagowałem z ogromnym spokojem, widząc błyskawicznie pęczniejący balon sukcesu polskich piłkarzy na EURO. Entuzjastom trzeba przypomnieć – dwa miesiące temu, jeszcze przed wielkimi meczami Borussii Dortmund z Bayernem w Bundeslidze, eksperci wskazywali Polskę jako jedną z dwóch NAJSŁABSZYCH drużyn w turniejowej obsadzie.  Wszyscy tonowali nastroje uciszając optymistów: poziom naszych zawodników, ich porównanie do światowej czołówki, wciąż nie pozwala nam wierzyć w jakikolwiek sukces na EURO. Ale wystarczył błyskotliwy triumf naszej dortmundzkiej trójki w lidze niemieckiej, a już polscy kibice uznali, że biało-czerwoni są niepokonani. A nastrój ten chętnie podciągnęli spece od rozpędzania „manii”.

Przyznaję, przez chwilę uległem nastrojowi słodkiego triumfalizmu. Zwłaszcza, gdy przecierając oczy ze zdumienia, obserwowałem grę chłopców Smudy w pierwszej połowie meczu z Grecją. Tam było wszystko: idealne rozpracowanie rywala, mądrość taktyczna, piękna bramka „Lewego” po bajkowej centrze Kuby, czerwona kartka – rywal na kolanach. Światowy poziom…  Później? Kreowany na jednego z naszych bożków Wojtuś Szczęsny zagrał tak, jak na co dzień gra w Arsenalu, świetne mecze przeplatając fatalnymi występami. Czyli po prostu minął się z piłką, jak się mu czasem zdarza. Grecy, z golem w plecy i grając w dziesiątkę cofnęli się pod własną bramkę, czekając na cud. I cud się zdarzył, bo Wojtek jest po prostu jeszcze za młody na utrzymywanie równej, wysokiej formy przez pełen sezon klubowo/reprezentacyjny. Wszyscy wierzyliśmy, że zagra świetnie – ale zapytajcie, jakiego chcecie znawcę tematu. Takie koszmarne błędy to w jego wieku jeszcze coś zupełnie normalnego (wie o tym Arsene Wenger i dlatego Szczęsny wciąż stoi między słupkami w klubie). Akurat zdarzyły się teraz – i to dwa, bo po kretyńskim faulu Wojtek z grzeczną miną zdjął rękawice, udając się do szatni z czerwoną kartką na koncie. Tak oto przestał być bożkiem EURO, staczając się z powrotem „from hero to zero”. Jak to zwykle bywa, w próżnię po Szczęsnym ktoś wskoczył: Przemysław Tytoń jakimś kolejnym cudem wybronił nam jeden punkt, resztki honoru i nadziei w tej grupie. Tylko dlatego Euromania ma szansę przeżyć do wtorku, gdy walczyć będziemy o wszystko z Rosją. Gdy to piszę, rozkłada właśnie ona drużynę Czech na łopatki, więc zwycięstwo z nami da „Sbornej” pewne wyjście z grupy: odpuszczania nie będzie.

Polacy z Grekami w drugiej połowie stanęli, nie rozumiejąc po meczu, co się stało. Podobno to zamknięty dach stadionu spowodował duchotę… Teraz to już nieważne: tylko cud da nam wygraną z Rosją i ewentualne wyjście z grupy. Póki mamy na to nadzieję, Euromania żyje i sprzedają się jej produkty. Jako efekt uboczny wytworzonego mirażu siły naszych zawodników z orłem na piersi, tym razem już ustawowym. Nie mam wątpliwości, że większość narodu śnić będzie ten piękny sen jeszcze długo po naszym odpadnięciu z turnieju. Pewnie takie sny są nam potrzebne – śnijmy więc. Zwłaszcza, że turniej jest super. Polacy gościnnie witają przyjezdnych, integrują się z nimi, jest spokojnie, rozpoczął się karnawał i wielka, zbiorowa impreza. Przekonujemy się, że nie jesteśmy gorsi od tych, co organizowali podobne imprezy wcześniej, a my tylko oglądaliśmy to w telewizji. Poczucie specyficznej równości, europejskiego egalitaryzmu jest tu nad Wisłą bardzo wyczekiwane i potrzebne. Nie jesteśmy już kopciuszkiem Europy, choć pewnie piłkarze zaraz z turniejem się pożegnają. Żyjmy tą chwilą.

O Grzegorzu Sandomierskim, czyli ktoś niezłe lody kręci…

Pojechali nasi grajkowie na zgrupowanie do Austrii – i nagle sypnęło kontuzjami. Głównie bramkarskimi… Odpadł Fabiański, który wściekły nie chciał rozmawiać z dziennikarzami. Tytoń, ni stąd ni zowąd, też nabawił się  urazu. Szczęsny, o bogowie, gra od kilku miesięcy z naruszonym barkiem! Nagle, kilkanaście dni przed turniejem, zostaliśmy prawie bez golkiperów w składzie!

Jestem w stanie założyć się o każde pieniądze, że – sprowadzonego awaryjnym trybem – bramkarza Grzegorza Sandomierskiego zobaczymy na Euro w polskiej bramce. Jeśli, miejmy nadzieję, Szczęsny będzie zdrowy, najpóźniej w grupowym meczu numer trzy ( z Czechami) Sandomierski wejdzie między słupki. Jeśli uda nam się wywalczyć dość punktów z Grecją i Rosją, spotkanie przeciwko Czechom będzie o przysłowiową pietruszkę. Tak samo, gdy oba pierwsze mecze przegramy, wówczas trzecie spotkanie (jak w Korei) żadnego znaczenia mieć już nie będzie. Tak czy owak, jestem pewien: Sandomierski zagra, na sto procent.

Czemu tak uważam? Otóż Sandomierski, młody i sympatyczny zawodnik białostockiej Jagiellonii, jest jedynym w narodowej ekipie bramkarzem jeszcze nie sprzedanym do zachodniego klubu. Owszem, przymierzano go do gry w Beneluksie, ale zamiar nie wypalił. Czemu teraz ma się udać? Ano, ktoś z pewnością stoi za tym, by dać chłopakowi szansę pokazania się na gigantycznym targowisku, jakim będzie EURO 2012. Wystarczy jeden mecz między polskimi słupkami, a jak jeszcze młody złapie parę razy piłkę, kontrakt zapewniony. Nie ma chyba potrzeby dodawać, że menedżerowie, którzy taki transfer pomogą zrealizować, dopisują sobie na kontach bardzo miłą prowizję. W takiej wysokości, dla której warto powalczyć o szansę gry Sandomierskiego na turnieju.

Dlatego sprawa z naszymi bramkarzami bardzo brzydko mi pachnie, choć piszę te słowa na dziesięć dni przed inauguracją mistrzostw. Zobaczymy, przekonamy się, czy moja spiskowa teoria się sprawdzi. Mówię – jeśli Sandomierski zagra choć raz, a potem podpisze kontrakt z jakimś zagranicznym klubem, jestem więcej niż pewien, że za całą sytuacją stoją „powody” nic wspólnego ze sportem niemające. Oby tylko chłopak zagrał na poziomie, bo nie daj Boże, jeśli jego występ nałoży się (choćby w przypadku urazu Szczęsnego) na konieczność wybronienia polskiej ekipy przed degradacją – trzeba tylko będzie mocno zaciskać za Grzesia kciuki…

EDIT: Koledzy „na fejsie” zwrócili mi uwagę, że nie mam racji:

http://www.transfermarkt.co.uk/en/grzegorz-sandomierski/profil/spieler_55263.html

Sandomierski jest zawodnikiem Racingu Genk, wypożyczonym jedynie do Jagiellonii. Byłem pewien, że Genk rozwiązał ten kontrakt (biję się w piersi!), nie zmienia to jednak sensu powyższego wpisu. Po mistrzostwach można zawodnika zdjąć z ławy w słabiutkim Genk (pewnie nawet od Jagi by dostali…) – i zarobić na nim zacną kasę. Na cytowanej stronie jest nawet nazwisko agenta Sandomierskiego – Ireneusz Hurwicz. Pewnie udzieliłby w tej sprawie szczegółowych informacji. 😉